- W empik go
Dzień ofiarny - ebook
Dzień ofiarny - ebook
Tej nocy mieszkańcy miasta z pewnością nie zasną spokojnie. Czterech funkcjonariuszy policji spodziewa się po dzisiejszym dyżurze najgorszego. Co roku 23 marca ginie tu dziecko. Czy tym razem uda się rozwikłać zagadkę? Śledztwo będzie prowadzone w urokliwych okolicznościach brytyjskiego miasteczka pełnego dorożek i lamp gazowych. Skojarzenia z Sherlockiem Holmesem są całkowicie uzasadnione.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-269-1820-5 |
Rozmiar pliku: | 150 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
− Paskudna noc − smarknął Bob Telson i poprawił mundur.
Bob bez przerwy poprawiał mundur. Uniform znów zrobił się za ciasny − pił pod pachami i nie dopinał się na brzuchu, a kołnierz uciskał go w szyję. Ale co mógł poradzić? Uwielbiał drożdżowe ciasto swojej Fran, grubo posmarowane masłem i truskawkową konfiturą, pieczeń z sosem, a na śniadanie bekon otoczony warstwą przypalonego tłuszczu.
Był grubasem, chociaż wolał określenie „dobrze zbudowany”.
− Dziś jest dwudziesty trzeci − mruknął George.
Telson wzruszył ramionami. Nie wierzył albo udawał, że nie wierzy w klątwę dwudziestego trzeciego.
− Paskudna noc − powtórzył i wyciągnął z torby kanapki przygotowane przez żonę: cztery pajdy chleba, jajka na twardo i kawałek pachnącej czosnkiem kiełbasy.
Stojący na kozie czajnik zabulgotał. George nalał wrzątku do czterech kubków i jeden nakrył spodkiem. Lubił mocną kawę, niezbełtaną mlekiem i cukrem.
Kiedy kończyli jeść, zegar na wieży zaczął wybijać dziesiątą. Zanim rozległo się ostatnie uderzenie w drzwiach stanęli William i John, jakby czatowali przed progiem. Strzepnęli deszcz z peleryn i wyciągnęli ręce po kubki. Kawa jeszcze nie ostygła, więc siorbali, parząc sobie usta i ogrzewając palce.
− Paskudna noc − mruknął John.
− Dziś jest dwudziesty trzeci…
John ciągnął, jakby nie dosłyszał.
− U Averych znowu awantura. Stary Josh potrzaskał wszystkie garnki, w zamian Maybel dołożyła mu polanem i paskudnie poraniła.
− A Bert Smith prawie się utopił. Zsunął się z nabrzeża i trzeba go było wyławiać − uzupełnił William.
− Pijany? − zapytał Bob, pakując do ust ostatni kawałek kiełbasy.
− Jak bela. Nawet woda nie zmyła jego smrodu − zarechotał John.
William dołączył do tego rechotu z opóźnieniem, jakby musiał się zastanowić, czy słowa Johna można uznać za zabawne, ale Will zawsze wolno myślał. Mimo to był dobrym policjantem − obowiązkowym i silnym − pod warunkiem, że ktoś mówił mu, co ma robić.
George się nie śmiał. Wstąpił do policji, bo chciał rozwiązać zagadkę dwudziestego trzeciego marca, ale nikt poza nim nie wykazywał zainteresowania tą sprawą. Jakby ta noc nie istniała, jakby co roku nie ginęło dziecko. Jakby siostra George’a nigdy się nie urodziła i nie zniknęła dwudziestego trzeciego marca.
Bob wreszcie przełknął kiełbasę, popił kawą, strzepnął i starannie złożył serwetkę w niebieską kratę, w którą Fran zawsze pakowała kanapki. George już ubrał pelerynę i czapkę, poprawił pałkę, naciągnął rękawiczki.
Wyszli na patrol. Na ulicach zrobiło się całkiem pusto, deszcz zmieszał się ze śniegiem, mokre płatki osiadały na twarzy, wciskały się za postawione kołnierze, przenikały przez podeszwy marnych butów. Gdzieś daleko, z centrum miasta, gdzie stały solidne kamienice i murowany kościół z wysoką wieżą, gdzie pyszniły się fasady budynków publicznych, a dla bezpieczeństwa na noc zamykano parki, dochodził turkot powozu. Może jechał nim spóźniony bywalec opery albo dżentelmen, który zasiedział się w klubie? Tam, za dnia, po ulicach przechadzali się panowie w melonikach i ciepłych płaszczach, i eleganckie panie w kapeluszach przystrojonych piórami. Nianie w granatowych okryciach popychały wózki z niemowlakami, sztywne guwernantki pilnowały panienek z kokardami we włosach i młodych paniczów. Wieczorami z jasno oświetlonych domów dochodziły dźwięki fortepianów i skrzypiec, w salonach zbierało się towarzystwo dam i dżentelmenów − dyskutujących, tańczących, śmiejących się, palących cygara i popijających whisky albo cherry z kryształowych kieliszków.
Od tamtej dzielnicy Doki oddzielała ulica Graniczna. Z jednej strony widać było ślepe ściany wysokich domów przypominających średniowieczny mur, z drugiej dawne magazyny. Ten stojący najbliżej posterunku zaadaptowano na sklep, oznajmiał o tym krzywo wiszący, odrapany szyld. Następny był kościół z krzyżem nad drzwiami i zakład pogrzebowy. Pozostałe stały puste. Deski, z których je zbudowano poczerniały ze starości, wypaczyły się i zmurszały, w pomieszczeniach gnieździły się nietoperze.
Mieszkańcy Doków czasami wyprawiali się do city − mężczyźni załatwiali urzędowe sprawy, szwaczki i praczki dźwigały kosze z bielizną, pan Holcomb, właściciel sklepu woził stamtąd towary. Miastowi, prócz pastora, który raz w tygodniu odprawiał mszę i jego żony prowadzącej niedzielną szkółkę, nie odwiedzali Doków nigdy. Nocą, ulicą Graniczną chodzili tylko policjanci.
Wiatr zawodził na wantach starej „Lucy Bell” smętną piosenkę, jęczały deski, z których ułożono pomost. George i sapiący z wysiłku Bob Telson dotarli do dawnego portu, gdzie świeciła ostatnia latarnia, minęli pomost na chwiejących się balach i majaczący na horyzoncie wrak. Mogli z czystym sumieniem zawrócić, mimo to George skręcił w ciemne zaułki.
Tu panowała cisza. Pokrzywione ze starości domy wyglądały jak opuszczone, z zaryglowanymi okiennicami i drzwiami, jednak George’owi zdawało się, że słyszy przyspieszone oddechy i czuje smród strachu ukrytych w środku ludzi. On kiedyś też tak czekał, skulony na łóżku, z mocno bijącym sercem i rękami lepkimi od potu.
George wychował się Dokach. Znał tu każdy kąt i każdego mieszkańca. Wiedział, że starą Beth łamie w krzyżu, najmłodszy dzieciak Josepha już pluje krwią i pewnie niedługo dołączy do swoich braci i sióstr na cmentarzu, a młody Bill Wilkins kręci się koło Peggy Malstrom. Wiedział o miejscu za starym żurawiem, w którym chłopcy opróżniali pierwszą w życiu butelkę samogonu wykradzioną ojcu czy bratu i o kącie w szopie, odgrodzonym od reszty pomieszczenia parawanem z krzywych desek, gdzie dziewczyny traciły dziewictwo. Nie potrzebował światła, aby się zorientować, że właśnie mijają dom Smithów − nawet deszcz nie zmywał smrodu dochodzącego z chlewika i odruchowo ominął błotnistą kałużę wody zmieszanej z gnojówką.
Bob o niej zapomniał i unurzał się po kostki w cuchnącym, rzadkim błocku.
− Szlag by to − pomstował po cichu, tupiąc przemoczonymi butami. − Przez ciebie dostanę kataru! − oskarżył George’a i kichnął jakby na potwierdzenie.
W nocnej ciszy to kichnięcie rozległo się jak wystrzał. Bob wytarł nos rękawem i rozejrzał się niespokojnie. W tej chwili George zrozumiał, że Telson udaje nieświadomego, ale naprawdę jest tak samo przestraszony, jak czający się w domach inni mieszkańcy Doków.
Dlaczego, zamiast hodować swój strach i biernie mu się poddawać, nie staną mu naprzeciw, pomyślał ze złością George. Powinni wyjść na ulice, rozświetlić ciemność pochodniami, przetrząsnąć każdy kąt i wykurzyć tę bestię ze swojej nory! Ale nie, łatwiej jest udawać, że nic się nie dzieje i raz do roku poświęcić jakąś Mary albo Jamesa…
− Na zdrowie − powiedział głośno, na przekór tej ciszy i strachowi.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.