Dzień przed. Czym żyliśmy 12 grudnia 1981 - ebook
Dzień przed. Czym żyliśmy 12 grudnia 1981 - ebook
Co robił 13 grudnia 1981 roku, może powiedzieć niemal każdy żyjący wtedy Polak.
A DZIEŃ PRZED?
Następnego dnia wiele się zmieniło, ale wtedy była po prostu sobota. Trzaskał mróz, na ulicach leżał śnieg. Nad sałatką warzywną, śledziem w occie i zmrożoną wódką życzenia przyjmowali Aleksander, Adelajda i Konrad.
Ktoś szedł na pierwszą randkę, ktoś zdawał egzamin na prawo jazdy, ktoś widział czyjąś śmierć. Studenci kończyli strajki, żołnierze marzli w koszarach, pielęgniarki czuwały na nocnym dyżurze. Działy się rzeczy zwykłe i niezwykłe – w ten ostatni dzień karnawału „Solidarności”.
*
Dziennikarz historyczny Igor Rakowski-Kłos z zacięciem detektywa godzina po godzinie rekonstruuje, co wydarzyło się 12 grudnia 1981 roku. Sięga do źródeł (także dotychczas nieznanych), ale przede wszystkim udziela głosu osobom, dla których ten dzień był z jakiegoś powodu szczególny.
Poznajemy więc kulisy tego, co działo się w telewizji, w marynarce wojennej i w politycznym centrum dowodzenia. Dowiadujemy się, czym żyli kierowniczka kina, model pozujący dla „Przekroju”, Danuta Wałęsowa i zespół Perfect. Na co skarżyli się czytelnicy „Świata Młodych”? Kogo szukali milicjanci w Wałbrzychu? Co kupił w kiosku Baltona Aleksander Kwaśniewski? No i z kim spał kot Jarosława Kaczyńskiego?
Z wielogłosu godnego najlepszych filmów dokumentalnych wyłania się nie tylko przejmujący portret społeczeństwa na chwilę przed tragedią, ale też barwny i momentami zaskakujący obraz zwykłego życia w PRL.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8476-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Parlament Chińskiej Republiki Ludowej uchwalił przywrócenie gospodarstw rodzinnych poprzez podzielenie gruntów komun ludowych.
Jan Paweł II wygłosił homilię z okazji 450. rocznicy objawień Matki Bożej z Guadalupe.
Na szczycie amerykańskiej listy przebojów Hot 100 tygodnika „Billboard” od czterech tygodni była Olivia Newton-John z piosenką _Physical_.
Lider Bundesligi FC Köln pokonał 3:0 Eintracht Braunschweig. Gole strzelili Rainer Bonhof oraz (dwa) Pierre Littbarski.
Brytyjskie czasopismo medyczne „The Lancet” opublikowało wyniki pięcioletnich badań na grupie 16 202 mężczyzn w wieku 40–49 lat. Wynikało z nich, że wśród tych, którzy zmienili dietę i rzucili palenie, ryzyko zawału serca zmniejszyło się o 47 procent.
W Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej słońce wzeszło o godzinie 7.36, zaszło o 15.24. Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej prognozował zachmurzenie umiarkowane i duże z opadami śniegu, miejscami intensywnymi. Temperatura wynosiła od –9 do 2 stopni Celsjusza. Wiatry południowe i południowo-wschodnie miały być umiarkowane i dość silne, powodujące zamiecie i zawieje śnieżne.
Imieniny obchodzili Adelajda i Aleksander.GODZ. 00.01
TYCHY, SZPITAL WOJEWÓDZKI
Ewa Liszka, rodząca
„Otworzyła oczy. Nieogolona, obrzękła od alkoholu twarz Łysielca pochylała się tuż nad nią. Widziała szarą, pomarszczoną skórę jego policzków, a wyżej jajowaty wierzchołek głowy pokrytej kępkami jasnych, tłustych włosów. Szerokie, grube usta szukały łapczywie jej warg. Starała się go odepchnąć. Przycisnął ją mocniej do tapczanu, wpychając dłoń pod bluzkę. Poczuła, jak długie, mokre od potu palce szukają jej piersi.
– Nie… Nie! – krzyknęła z głębi ściśniętego gardła.
Łysielec zwilżył językiem opierzchłe wargi.
– Nie bądź głupia – syczał wściekły. – Nie psuj zabawy, bo popamiętasz…”.
– Pani tu przyszła rodzić, a nie czytać kryminały – odezwała się do mnie położna. Wzruszyłam ramionami i czytałam dalej _16 cech wspólnych_ Romana Jaworowskiego. Nowość. Milicyjny kryminał w małym formacie – akurat do kieszeni. Chociaż kieszeni nie było w rozchełstanej koszuli, którą dostałam podczas przyjęcia. Była rozcięta pod biustem, wiązana na dwa troczki i sięgała mniej więcej za pośladki. Od kilku godzin leżałam bez majtek wysmarowana jodyną i czekałam.
Zaczęło się, gdy siedzieliśmy z mężem przed telewizorem. Na dobranockę były _Przygody Misia Colargola_, a może _Miś Uszatek_.
Pobraliśmy się 14 listopada. Miałam dwadzieścia trzy lata. Żadna sensacja, tylko rodzinna tradycja. Mama i babcia też szły do ślubu w ciąży.
Poznaliśmy się na studiach górniczych, prawie do samego ślubu pracowałam w dziale zbytu kopalni „Lenin”, Ernest dopiero kilka miesięcy później został sztygarem.
Mieliśmy trzy pokoje z kuchnią. To dzięki moim rodzicom. Tata był naczelnikiem katowickiego oddziału NBP i dyrektorem Elewatora, który produkował schody ruchome. Wtedy pracował już w Mysłowicach w Zelmechu, który robił między innymi dzwonki do drzwi. Tam dostał służbowe mieszkanie, a to w Tychach wykupił na mnie.
Myśmy z mężem mieli malucha, ale stał u teściów w Wodzisławiu Śląskim, 60 kilometrów od nas, więc trzeba było wezwać karetkę.
Czekałam góra siedem minut. Szybki wywiad, czy mam regularne skurcze, i położna zdecydowała, że muszę jechać do szpitala wojewódzkiego. Adres: Engelsa 102.
Zrobili mi lewatywę i ogolili srom tępą żyletką. Łóżka porodowe były cztery, a ja zostałam przyjęta jako szósta. Leżałam więc w korytarzu na wózku szpitalnym; to takie coś jak nosze do karetki – metalowy stelaż obity ceratą. Nie bardzo twarde, ale niewygodne. I wysokie. Zejść z tego było trudno.
Na dodatek na oddziale panował ziąb, bo okna były nieszczelne. A w toalecie otwarte cały czas, bo panie chodziły palić. Pacjentki i pielęgniarki. Ale przynajmniej mogłam czytać.
„Spod opuszczonych rzęs śledziła nieskładnie ruchy Łysielca. Nie mógł sobie poradzić z rozpięciem klamry paska jedną ręką. Wreszcie zdjął drugą dłoń z jej szyi.
W mgnieniu oka ciało Halinki zmieniło się w sprężynę. Strach, nienawiść i wstręt dodały jej sił. Ugięte nogi dziewczyny wyprostowały się. Pantofle na wysokim obcasie ugrzęzły w wypukłym brzuchu Łysielca. Zatrzepotał rękami, próbując utrzymać równowagę, i zwalił się ciężko na podłogę. Halinka błyskawicznie znalazła się przy oknie. Podtrzymując opadającą spódnicę, szarpnęła odchyloną framugę, chwyciła leżącą na parapecie torebkę i skoczyła w chłodną ciemność”.
Poczułam, że odeszły mi wody. Wezwałam położną, a ona pyta: skąd pani wie? Bo czuję, że jestem mokra. No faktycznie. Zgoniła jedną dziewczynę z obitego skajem łóżka porodowego i mnie na nie przerzucili. Pozapalali wszystkie światła. Dotąd było tylko zimno, teraz – zimno i jasno.
Pozycja na łóżku porodowym była wygodna, ale tylko dla położnej, bo wszystko widziała, a dla mnie najgorsza, jaka może być. Zrozumiałam, że będę musiała wypchnąć z siebie dziecko wbrew grawitacji.
Poród przyjmowała położna, ale pękła szyjka macicy. Wezwała lekarza. Stwierdził, że trzeba ciąć. Przyszli jeszcze studenci, żeby popatrzeć, bo to była klinika. Gdy człowiek rodzi, jest mu naprawdę wszystko jedno.
Było 40 minut po północy, gdy usłyszałam płacz. Nogi mi się trzęsły, ręce mi się trzęsły. Położyli mi dziecko na brzuchu. Dziewczynka, trzy kilogramy i 52 centymetry. Pogłaskałam ją po główce, miała piękne i długie paznokcie, czarne włosy, oczu nie otwierała. Cała była w mazi płodowej, krwi i śluzie. Musiałam ją przytrzymać, żeby nie ześlizgnęła mi się z brzucha.
Zabrali ją szybko, bo musieli mnie zszyć. Lekarz zagadał w trakcie: „Zszyję panią dobrze, żeby mąż nie przyszedł z reklamacją”.
Po zszyciu dali mi na dwie godziny basen, żeby była pewność, że nie ma krwotoku. Znów leżałam na wózku w korytarzu, bo musiałam ustąpić następnej rodzącej. Bolała mnie pupa. Brudna, we krwi, odliczałam minuty, aż zabiorą spode mnie ten basen. I tak odliczałam, odliczałam, słysząc krzyki rodzących. Byłam szczęśliwa, że już mam to za sobą, ale nie mogłam zasnąć.GODZ. 6.00
GDYNIA, ORP WODNIK
Jacek Tarski, podchorąży
Obudziłem się w koi na okręcie. Śpiący, głodny i wkurwiony. Śpiący, bo żołnierz zawsze jest śpiący. Głodny, bo gdy masz dziewiętnaście lat i cały dzień zasuwasz, możesz zjeść konia z kopytami. Wkurwiony, bo musieliśmy robić to, co nam kazali, a nie to, co byśmy chcieli.
Najpierw zaprawa. Faceci biegnący obok mnie tych kilka kilometrów tak samo klęli, pocili się i uderzali o ziemię ciężkimi buciorami. Szybko staliśmy się sobie bliscy, jeden o drugim wszystko wiedział. Nie dało się niczego ukryć. Jak ktoś nie był twardzielem, nie mógł udawać twardziela. Jak ktoś nie był wrażliwcem, nie mógł udawać wrażliwca.
Dwa tygodnie wcześniej, w taką sobotę jak ta, ogłosili alarm ćwiczebny z wymarszem. Dwa razy do roku takie ogłaszali – jesienią i wiosną. Podchorążowie zabierali oprzyrządowanie piechoty i wychodzili na wymarsz taktyczny: 25 lub 50 kilometrów. Ale wojsko ma swoje metody, żeby się nie przemęczać – tydzień wcześniej wszyscy znali dzień i godzinę alarmu. Plecaki były gotowe, kładliśmy się spać w mundurach, by rano nie tracić czasu.Ale ten alarm nie był zwyczajny – niespodziewanie ogłosili go późnym popołudniem. Wszyscy wolni od służby byli na przepustkach, a reszta na lewiźnie, czyli poszli w miasto samowolnie. Nigdy później nie widziałem w wojsku takiej tragedii organizacyjnej. Dopiero po godzinie udało się zebrać połowę składu, który powinien się od razu znajdować pod ręką. Podchorążowie, którzy w panice wracali z lewizny, nie mogli zmienić mundurów wyjściowych na polowe, bo ich rzeczy zostały na okrętach, a okręty po alarmie odbiły od brzegu. Siedzieli więc po krzakach.
Zgodnie z rozkładem alarmowym kuchnia polowa miała być wywieziona na wzgórze 110, a działo przeciwlotnicze na wzgórze 111. Przez pomyłkę armata zajęła miejsce kuchni, kuchnia zastąpiła armatę. Przyszedł dowódca marynarki wojennej i pyta starego trepa, co to za sprzęt pojechał na wzgórze 110. A ten stary, który za chwilę szedł na emeryturę, odpowiedział: wypalimy ze dwa razy i sprawdzimy, czy to kuchnia, czy armata. Myślałem, że dowódca dostanie apopleksji.
Do moich obowiązków należało składanie meldunków oficerowi dyżurnemu. Wchodzę do niego, palą się wszystkie lampy alarmowe – niebieska, żółta i czerwona, on trzyma przy uszach słuchawki, a nad nim stoi dowódca marynarki i rzuca najgorszymi kurwami, jakie sobie można wyobrazić.
Na szczeblach dowódczych ćwiczenia skończyły się gigantyczną awanturą. Wtedy przykręcono nam śrubę. Przepustki wstrzymano, drobiazgowo sprawdzali stan oddziałów. Nic nie miało prawa nas zaskoczyć.
TEGO DNIA W PRASIE
„TYGODNIK DEMOKRATYCZNY”
W pierwszej połowie grudnia, po szesnastu miesiącach od sierpniowego przełomu, sytuacja wygląda mniej więcej tak: stan gospodarki narodowej jest katastrofalny, rynek wewnętrzny został całkowicie rozregulowany, dzień powszedni przytłacza ogromem kłopotów miliony rodzin, napięcie polityczne rośnie. Na nastrojach społecznych cieniem kładą się strajki studenckie, lokalne akcje protestacyjne i kontrprotestacyjne, pacyfikacja strajku w Wyższej Oficerskiej Szkole Pożarniczej. Do opinii publicznej przenikają groźby – z jednej strony – wprowadzenia stanu wyjątkowego, z drugiej zaś – ogłoszenia strajku powszechnego. Sprawiają one, że ludzie lękają się otwartego konfliktu, a nawet rozlewu krwi.GODZ. 7.30
WARSZAWA, GABINET
PREZESA RADY MINISTRÓW
Wojciecha Jaruzelskiego obudził adiutant. Od wielu dni generał nie sypiał w domu, choć służbowy peugeot 604 przewiózłby go na Mokotów w mniej niż dziesięć minut. Jako I sekretarz Komitetu Centralnego PZPR miał do dyspozycji gabinet w gmachu partii nazywanym białym domem od koloru elewacji, ale upatrzył sobie przybudówkę głównego budynku Urzędu Rady Ministrów w Alejach Ujazdowskich 5. W tym samym gabinecie rezydował przed wojną Józef Piłsudski i tutaj sporządził testament kilka dni przed śmiercią. Generał, choć zafascynowany Marszałkiem, miał jednak inne plany. Chociaż nie był pewien, jakie plany wobec niego mieli inni.
– Jaruzelski mówi o konieczności proklamowania dyktatury wojskowej, tak jak to było za Piłsudskiego, wskazując przy tym, że społeczeństwo polskie zrozumie to lepiej niż cokolwiek innego – mówił dwa dni wcześniej Konstantin Rusakow, członek Biura Politycznego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. I przekonywał moskiewskich towarzyszy, że Jaruzelski wodzi ich za nos, a „Solidarność” stoi kierownictwu PRL na gardle.
Wbrew radzieckim sugestiom Jaruzelski czuł raczej ból pleców niż gardła. Po ledwie kilku godzinach snu na kanapie dawał o sobie znać kręgosłup przeciążony pracą przy wyrębie tajgi podczas zesłania czterdzieści lat wcześniej. Rano zgodnie z zaleceniami lekarza mył twarz destylowaną wodą, bo dobrze działa na skórę zniszczoną przez syberyjskie mrozy. Tylko z oczami już niewiele dało się zrobić. Skutki niewyleczonej ślepoty śnieżnej można było łagodzić jedynie poprzez ciemne okulary, bez których rzadko się pokazywał.
Włożył pedantycznie wyprasowany mundur. Zawsze dbał o to, by wyglądać schludnie. Nawet po dwugodzinnym locie samolotem zmieniał spodnie, bo podczas podróży „tworzą się fałdy pod kolanami”.
I sekretarz Komitetu Centralnego PZPR, minister obrony narodowej i premier w jednej osobie złożył pled, którym był przykryty, po czym przeszedł do gabinetu. Pomieszczenie dalekie było od przepychu.
– Odziedziczone po premierze Piotrze Jaroszewiczu meble były koszmarne i znamionowały bezguście – wspominał Jerzy Urban, rzecznik prasowy rządu. – Gabinet był najbrzydszy w całym kompleksie rządowych budynków, ale Jaruzelski w ogóle o to nie dbał. Siedział za biurkiem na twardym krześle i przyjmował gości, którzy musieli się męczyć na wyjątkowo niewygodnych fotelach.
W gabinecie od wielu dni piętrzyły się stosy teleksów i dokumentów. Meldunki przychodziły ze wszystkich zakątków systemu władzy: od wojska, przez służby, po partię. Wszystkie potwierdzały, że sytuacja nabrzmiała do ostatecznej decyzji, której podjęcie odwlekał. „Do ostatniej chwili na coś liczyłem” – napisze dekadę później. Ale przecież nie bez powodu zawodowy wojskowy po raz pierwszy w dziejach bloku wschodniego stanął na czele administracji państwowej.
W weekendowym wydaniu „Dziennika Ludowego” anonimowy autor postawił urodzonym pod znakiem Raka (jak Jaruzelski) horoskop: „Opanuj nerwowość, przywołaj uśmiech na twarz, twoje będzie na wierzchu. Ale potrzebna będzie precyzja i staranność w działaniu. Motto na nadchodzący tydzień: dodaj kroplę do kropli, a w morze się przemieni”.
Mniej więcej to samo Jaruzelski mówił radzieckiemu marszałkowi Wiktorowi Kulikowowi po północy w środę: „Uderzenie w puste miejsce jest gorsze niż jego brak”. Głównodowodzący Wojsk Układu Warszawskiego przyleciał do Polski, by po raz kolejny naciskać na generała, i w końcu usłyszał konkretny termin rozprawienia się z opozycją: w nocy z piątku na sobotę albo z soboty na niedzielę. Daty same się narzucały, bo 20 grudnia mieli być zwolnieni do rezerwy żołnierze, którym i tak już armia przedłużyła służbę o dwa miesiące. Wiedza cywili była ograniczona do minimum, zresztą wszystkim miało zająć się wojsko, które działało pod stosownym hasłem.
– Hasło „Obrona Ojczyzny” zostało przez nas wybrane po to, by na pierwszy plan nie wysuwać Partii, która nie cieszy się popularnością w narodzie – ubolewał Jaruzelski. – Myślę, że trzeba utworzyć nową partię, tak jak zrobiono na przykład na Węgrzech.
Jaruzelski nie byłby sobą, gdyby nie zostawił sobie uchylonej furtki. Gdy Kulikow naciskał, by zapewnił, że noc z 12 na 13 grudnia to ostateczny termin, odparł wymijająco, że „to nasza wstępna decyzja” i „sytuacja może ulec zmianie”. Bez gwarancji zostawił też Jaruzelskiego Kulikow. Gdy Polak poprosił o zapewnienie, że wojska sojusznicze go wesprą, marszałek wyraził nadzieję, że przecież poradzi sobie z „garstką kontrrewolucjonistów”.GODZ. 7.40
WARSZAWA, UL. OKRĄG
Piotr Najduchowski, student i model
Wróciłem kilka tygodni wcześniej z Paryża. O ile załatwienie urlopu dziekańskiego z zagranicy nie było problemem, o tyle po paszport musiałem, jak mi powiedzieli w ambasadzie, pojechać do kraju. Ten, z którym wyjechałem w styczniu, uprawniał mnie do podróżowania tylko po Europie, a że we Francji zacząłem dorabiać jako model i kilkutygodniowy pobyt przeciągnął się do blisko roku, z paszportem na cały świat mógłbym mieć więcej zleceń.
Właśnie kilka moich zdjęć zostało wydrukowanych na dwudziestej stronie „Przekroju” z komentarzem Barbary Hoff: „Dziś w naszej kolekcji nowa męska koszula. Ciepła, flanelowa, zimowa. Ale skąd zimowa – można ją nosić cały rok. Szalenie modny fason: jest luźna, szeroka, na karczku. Ma prosty kołnierzyk. Na plecach z boku u góry malutkie zakładki, żeby poszerzyć plecy. Cały numer polega na listwie z przodu. To taki modny szczegół. Jest to zapięcie jakby polo, ale przedłużone i kryte. Dość wąskie. Jest to koszula z flaneli w bardzo modnych kolorach: gładka, jasny brąz i niebieski. Oraz w kraty ciemne, typu angielskie polowanie, w brązach, zieleniach ciemnych, ciemnoniebieskie, tudzież inne kraty w odcieniach brązu. Nosi się ją zawsze do środka, można rozpiętą, zapiętą, samą pod sweter, do marynarki, wdzianka z krawatem”.
Ubrania, w których pozowałem, można było kupić tylko w Juniorze, Domach Towarowych Centrum i Hofflandzie.
Jak najbardziej szata zdobi człowieka. Polacy ubierali się szaroburo, a ja jeszcze przed wyjazdem do Francji chodziłem bardziej kolorowo niż inni. Trochę z racji tego, że rodzina przesyłała mi ubrania ze Stanów, ale pomogła też współpraca z Modą Polską. Jak się dobrze żyło z panią magazynierką, to się miało dostęp do ubrań.
Po cichu można je było wypożyczyć na wieczór, eleganckie przyjęcie czy premierę w Teatrze Wielkim. Zakładałem ciuchy jak z żurnala i przyzwyczaiłem się do tego. Człowiek dobrze ubrany dobrze się czuje. A będąc facetem ze zdjęć – moja twarz pojawiała się nie tylko w „Przekroju” – miałem dostęp do różnych rzeczy spod lady. Choćby do mięsa.
Studiowałem ekonomię na Uniwersytecie Warszawskim i z tym wiązałem przyszłość. Praca modela w Polsce była jednak dorywcza, a stawki niskie. Ważniejszy był dostęp do ubrań. I wtedy znajomi z Francji namówili mnie na przyjazd. Zgłosiłem się do jednej z lepszych agencji dla modeli, akurat była moda na taką urodę jak moja: wysoki, szczupły blondyn. W Paryżu za tą pracą stały inne pieniądze. Wykonanie jednego zdjęcia do „Vogue’a” zajmowało czasem dwa dni.Znałem francuski i angielski, więc myślałem o dokończeniu studiów w Paryżu. Chciałem dorobić i wrócić. Termin odbioru paszportu wyznaczono mi na środę 16 grudnia.
TEGO DNIA W PRASIE
„TYGODNIK POWSZECHNY”
Jerzy Turowicz, redaktor naczelny: Kryzys społeczno-polityczny, nakładający się na kryzys ekonomiczny, trwa. Każdy niemal dzień przynosi wydarzenia wzmagające napięcie. Panuje powszechne przekonanie, że wyjście z tego kryzysu możliwe jest tylko na drodze wspólnego wysiłku wszystkich sił społecznych działających w naszym kraju, na drodze tego, co określa się mianem porozumienia narodowego.
„TYGODNIK SOLIDARNOŚĆ”
Komentator: Podstawą i wstępnym warunkiem porozumienia społecznego, począwszy od Sierpnia, było przyjęcie zasady nieuciekania się do siły i groźby jej użycia w rozstrzyganiu trudnych problemów, w obliczu których znalazła się Polska. Za określeniem „jak Polak z Polakiem” kryje się właśnie rezygnacja ze słów gwałtu i przemocy, także z pogróżek.
„RZECZYWISTOŚĆ. TYGODNIK SPOŁECZNO-POLITYCZNY”
Wielokrotnie na przestrzeni minionych piętnastu miesięcy kolejne konflikty stawiały nas na granicy narodowej tragedii. Wielokrotnie wydawało się, że już nic, żadna siła nie powstrzyma siłowego konfliktu, rozlewu krwi. Za każdym razem władza, powodowana najgłębszym uczuciem odpowiedzialności za los narodu, ustępowała, cofała się. Oddawała kolejne pole swym przeciwnikom. Czy była to polityka słuszna? Czy rzeczywiście ustępstwa te likwidowały groźbę tragedii?
Dziś, w obliczu kolejnej, najwyższej kulminacji napięć, można i należy na pytanie to odpowiedzieć wprost: polityka ustępstw wobec nacisku sił antysocjalistycznych była od początku niesłuszna. (…)
Najwyższy interes narodowy Polaków nakazuje natychmiastowe sparaliżowanie zbrodniczych knowań podejmowanych przez władze „Solidarności” przeciw całemu narodowi. Trzeba to uczynić wszelkimi środkami pozostającymi w dyspozycji partii i państwa.
Innej drogi dziś już nie ma.GODZ. 8.00
PIOTRKÓW TRYBUNALSKI
Grażyna Papiernik,
pracownica drukarni
Do drukarni było blisko. W sobotę też miałam na szóstą, ale pracowałam tylko sześć godzin, bo czcionka była z ołowiu, czyli praca szkodliwa. Robiłam na maszynie, która drukowała faktury dla kierowców. Zecer czcionkę zrobił, mechanik założył i farby nalał, a ja tylko papier wkładałam, maszynę włączałam i wychodziła faktura. Jak się nazbierał cały stół faktur, to szły do kobiet, które je kleiły po dziesięć.
Byłam dzieckiem panny, mama szybko umarła. Po dwóch latach w domu dziecka, gdy skończyłam podstawówkę, złożyłam papiery do szkoły zawodowej, by kształcić się na tokarza. Ale dyrektor domu dziecka powiedział, że nikt do żadnej szkoły nie pójdzie, tylko do pracy, bo oni nie będą nas za darmo żywić. Znalazłyśmy ogłoszenie w gazecie, że w Chełmie szukają do pracy w ogrodnictwie i nie trzeba mieć szkoły. Pani wychowawczyni odwiozła mnie i cztery inne dziewczyny. Chodziłyśmy do pracy codziennie, a do szkoły wieczorowej co drugi dzień – i tam doczekałam lata 1981 roku.
Mama miała koleżankę, jej syn był milicjantem i został moim opiekunem. Brał pieniądze z mojej renty, opłacał czynsz za mieszkanie administracyjne, do którego miałam prawo po mamusi. Cztery razy do roku przychodził po mnie, otwierał drzwi mieszkania, pokazywał i pozwalał na chwilę włączyć telewizor. Odwiedził mnie też, gdy w nocy wykradłam się z domu dziecka, żeby zobaczyć, jak wygląda miasto, gdy jest ciemno. Wyciągnął wtedy białą pałkę i powiedział: „Jeszcze raz to zrobisz, to tym dostaniesz”.
Raz miałam dosyć samotnych świąt, chociaż w sierocińcu choinka była i prezenty też, i pojechałam z Ulą do Radomska w Wigilię. A tam jej matka pijana, ojciec pijany, niczego nie ma do jedzenia, zamiast ubikacji wiadro w sieni. Kluski my sobie ugotowały i zjadły na kolację wigilijną. Święta znienawidziłam.
Po wyjściu z domu dziecka poczułam się niezależna. I miałam wolne popołudnia. Na odchodne dostałam kołdrę, poduszkę, szczotkę, szufelkę, ściereczki i podkoszulki. Ale przede wszystkim tonę węgla, żebym miała czym palić w piecu.
Dyrektor domu dziecka załatwił mi pracę w drukarni po drugiej stronie ulicy. Spodobała mi się. Myślałam, że zacznie się dobre życie, a tu wszystko na kartki i jeszcze trzeba stać w kolejkach. Całą noc mogłam stać, a jak przyszła moja kolej, to na półkach najwyżej ocet.