- W empik go
Dziennik 1954 - ebook
Dziennik 1954 - ebook
Najsłynniejszy dziennik XX wieku. Seks, jazz, polityka! Trzy miesiące 1954 roku opisane przez człowieka, który w niczym nie pasował do zgrzebności PRL-u. Gdyby żył obecnie, byłby z pewnością jednym z bardziej znanych celebrytów!
Tyle że w niespełna rok po śmierci Stalina nikomu nie śniła się jeszcze październikowa „odwilż”, a Tyrmand był uwierającą zadrą w socjalistycznej rzeczywistości. To dzięki niemu Polacy poznawali jazz, przyjaźnił się z najważniejszymi postaciami świata literackiego, tymi, którzy przeszli nieskażeni do historii – Stefanem Kisielewskim, Janem Józefem Szczepański, Jerzym Turowiczem. Z drugiej strony pędził życie bon vivanta, kochał kobiety, a one uwielbiały jego.
A przy tym był po prostu znakomitym pisarzem i dziennikarzem. Inteligentnym , niekiedy złośliwym, znakomicie posługującym się polską frazą, mającym instynkt literacki.
Miał też znakomity zmysł dostrzegania i opisywania detali, co z punktu widzenia dzisiejszego czytelnika jest wprost bezcenne.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-095-3 |
Rozmiar pliku: | 662 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Fakty są następujące:
– prowadziłem ten dziennik przez trzy wstępne miesiące 1954 roku;
– przez lat dwanaście zapisane bruliony leżały na dnie rzadko otwieranych szuflad;
– w roku 1956 – wiadomo kiedy – „Tygodnik Powszechny” opublikował fragment dziennika, jedyny, jaki ukazał się drukiem w Polsce;
– w roku 1965, po latach daremnych starań o paszport, jechałem w końcu na Zachód w starawym samochodzie marki Opel; nie byłem zdecydowany na emigrację, lecz zabrałem bruliony ze sobą, lokując je, przy pomocy zaufanego mechanika, nie opodal dyferencjału; ostrożność zbyteczna, celników, kiedy przekraczałem granicę, interesowało, czy „Zły” będzie wznowiony; po czym uwagę ich przykuł antyczny świecznik na wierzchu pierwszej otwartej walizki; zatrzymali świecznik i życzyli mi szczęśliwej drogi;
– w kilka miesięcy później bruliony zdeponowane zostały w redakcji „Kultury” paryskiej, w Maisons-Laffitte, gdzie przeleżały się przez lat cztery;
– w roku 1968, gdy wolność została wybrana, dziennik przebył Atlantyk i wędrował ze mną z miejsca w miejsce przez lat pięć; osiadłszy w New Canaan, Connecticut, przepisałem dziennik na maszynie i przygotowałem do ewentualnego wydania książkowego;
– w roku 1974 „Wiadomości” londyńskie rozpoczęły druk dziennika w odcinkach; ostatni ukazał się w 1978 roku; w ten sposób około połowy pełnego tekstu ujrzało światło dzienne na emigracji;
– niniejsza książka zawiera całość dziennika, nie naruszoną przez względy edytorskie, rozterki moralne, polityczne konieczności, towarzyskie koncesje.
Przy pracy nad dziennikiem w Connecticut zagadnieniem centralnym było: co czynić z sądami o ludziach? Sądy takie starzeją się i dezaktualizują, co nie znaczy, że tracą swą słuszność bądź niesłuszność. „Pożyjesz długo, zobaczysz wszystko…” mówi skandynawskie przysłowie, czyli że tylko zaczekać trzeba, by dobić do coraz to nowych, czasem zaskakujących opinii. Rzecz jasna, rejestrując codzienne wieści, nastroje, pogłoski, pobieżnie zasłyszane informacje, dziennik podatny jest do przeinaczeń, błędów rzeczowych, czasem grubych, wręcz do deformacji prawdy. Parając się z tym problemem zdecydowałem niczego w tekście nie zmieniać – niech przejdzie do historii wraz z moim niedowidzeniem, ignorancją, niedbalstwem, pomyłkami. Natomiast subiektywne oceny jednostek to inna sprawa.
Ten dziennik pisany był w czasach stosunkowo prostych. Komunizm był wtedy zjawiskiem złożonym, lecz jednoznacznym, jego wyznawcy i praktycy psychicznie niejednolici, jak każdy z nas, a przecież zrozumiali, czasem prostaccy. Już za Gomułki komunizm utracił swą ostrość, zamazał się w ambiwalencje i schizmy, kamuflaże, wyrafinowania i perwersje. Dziś w Europie niezbyt już wiadomo, jak rozbrajać i zwalczać komunistę, zwłaszcza polskiego. Jeszcze w kraju, w dekadę po tym, jak pisałem dziennik, zdarzało mi się doń zajrzeć i znaleźć coś o człowieku, o którym zmieniłem zdanie, myślałem inaczej. Trapiło mnie, że osądzałem, być może, bezwzględnie, nawet okrutnie, ludzi, którzy z latami okazywali się różni od swych psychomoralnych wizerunków z 1954 roku. Lecz i te uczucia okazywały się zawodne: wystarczyło poczekać jeszcze lat parę, a wszystko przemieszczało się na nowo i kanalia ugnieciona przez historię na wrażliwą przyzwoitość popadała w zmieniających się warunkach w staro-nowe grzechy natury i charakteru. Albowiem życie nie kończy się, dopóki się nie skończy, wiedzieli o tym dobrze starzy Grecy wymyślając tragedię. Wiedzieli, że życie nieustająco kumuluje pozytywy i negatywy, że co nawarstwione przez życie, jest jednocześnie podmywane i rozkładane przez sam proces życia. Co sprawia, że żaden osąd nie ma ostatecznej mocy ani wartości, póki życie trwa. Niewiele w tym nowego, że bezinteresowność, pokora, stoicyzm okazują się po latach pospolitym egoizmem, chciwością, tchórzostwem, że skromność to próżność i pycha, zaś ostentacyjna wzniosłość ujawnia się w końcu jako ordynarna przyziemność. Mistrzostwo w eksploatacji subtelnych postaw, nastrojów, przyjaciół i ich uczuć, zamaskowane są najczęściej jako troska o innych, cichość, takt, schludna przyzwoitość, niepchanie się do przodu; talent do takich zakłamań jest podstawowym wyposażeniem wirtuozów sztuki życia. Powieść i dramat służą lepiej prześwietlaniu tych wielodennych złudzeń, dziennik jest wobec nich jakoś bezbronny.
Jak każdy, otoczony byłem przez ludzi ofiarujących hojnie pozy i ułomności, prawdę i nieprawdę o sobie – i ja zatrzymywałem ich na kartach dziennika zgodnie z mym rozeznaniem. Biegnący czas uczył mnie mych własnych naiwności i omylności. Stąd postanowienie w Connecticut, by niczego nie zmieniać, bowiem skoro istnieje jakaś prawda o ludziach, jest to tylko prawda chwili. Pisząc dziennik miałem lat trzydzieści trzy i autentyczne poczucie starości. Pisząc tę przedmowę w dwadzieścia sześć lat później, widzę, że było mi ono pomocą i obroną.
Zawsze ciążyło mi przeświadczenie, że jakaś płytkość moralna kryje się w tradycji franciszkańskiej, w jednakiej dobroci, łagodności i wybaczeniu dla wszystkich. Nie lubię ani nie cenię tych przez wszystkich kochanych, podziwianych, uznanych za świętych, najlepszych, niepokalanych, tych pochylających się nad każdym ptaszkiem i wyrozumiałych dla każdego drania, tych, co wszyscy szanują i cieszą się nimi. Jest to mój odruch psychiczny, być może nie świadczący o mnie dobrze. Są pośród nas łotry takiego kalibru, że przez długie, pełne sukcesów życie udaje im się stworzyć wokół siebie tak gęstą aurę fałszywych skromności, bezbronności i wrażliwości, że już nigdy nikomu nie udaje się obnażyć ich przecherstw i jadu. Znam takich w Warszawie i wierzę, że czytając te słowa, o ile do nich dotrą, z miejsca pojmą, że to o nich chodzi.
Stąd, gdy odczytywałem dziennik z brudnopisu, frapowało mnie, jak mało olśnień stało się mym udziałem przez ćwierćwiecze, jak wiele udało mi się rozpoznać wcześnie, w 1954, mimo postmłodzieńczej toporności odczuć i doznań; jak to, w co wtedy wierzyłem, nie uległo rozkładowi, lecz umocniło się przez doświadczenie. Istotnie – najwięcej zwycięstw odnoszą nikczemność, głupota, zło, jak przekonywała mnie niegdyś pewna bliska mi pani w Warszawie. Łobuzów i głupców nie trzyma za nogi ani sumienie, ani myśl. Lecz teraz wiem, że nie to najsmutniejsze, iż udręka jest nagminnym udziałem tych, co nie chcą być nikczemni i starają się nie być głupi. Ponure i bolesne jest to, że po latach łajdacy i durnie dochodzą do przyzwoitości i rozsądku nie walcząc o nic i nie poświęcając niczego – jedynie wymykając się konfrontacjom ze złem aż do czasu, gdy słuszność i uczciwość zwyciężą same, przy pomocy historii lub tylko mody.
Od wczesnych lat skłonny byłem do łagodnej zadumy nad faktami i ich interpretacją, do wyczerpującej wymiany poglądów i wielostronnej argumentacji, zwanej też w Warszawie pyskówą. Były to elementy wrodzonego liberalizmu, umiłowania uroków różnicy zdań, parlamentu, plotki. Dość wcześnie zamajaczyła mi parszywość wszelkich totalizmów, a także ich zbieżność. Socjalizm rysował mi się mętnie w wyobrażeniu jako propozycja zubożenia rzeczywistości, jako wolność, równość, sprawiedliwość i szczęście z podejrzanego lukru. Ten dziennik, pisany w pełni wieku męskiego, zaś odczytywany na nowo u schyłku wieku średniego, daje mi poczucie wierności samemu sobie – co zawsze wydawało mi się godne pożądania i wyrzeczeń.
I to jest chyba wszystko, co rzec chciałbym o dzienniku, zanim zacznie on swe własne życie książki.
Leopold Tyrmand
ostatni dzień grudnia 1979
Rockford, Illinois