- W empik go
Dziennik artysty - ebook
Dziennik artysty - ebook
Dziennik fikcyjnego, XIX-wiecznego, francuskiego artysty-malarza Oliviera Regnaulta, który zmaga się z uczuciem miłości do zamężnej kobiety z dziećmi oraz z materią twórczą. Ten krótki dziennik obejmuje okres około jednego roku, a malarstwo stanowi w nim równie wiodący temat co miłość. Regnault pracuje nad każdym obrazem tak, że stają się one prawdziwymi dziełami sztuki. Opętanie uczuciem oraz mnogość zalewających malarza myśli i emocji, sprawiają, że posuwa się on do czynu aspołecznego.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8155-420-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie mogłem dziś podnieść się z łóżka. Po wczorajszym i — siłą rzeczy — przedwczorajszym, sylwestrowym, balu, na który zaproszono wielu znamienitych gości, nadal bolały mnie nogi i kręgosłup. Tańczyłem, bo wypadało, a nie dlatego, że jakoś specjalnie to lubię. Była Panna Claudine, Panna Julie, Panna Micheline, imion innych panien nie pamiętam. I oczywiście była Marianne — z nią przetańczyłem pół wieczoru, ale miałem w tym tańcu swoistą konkurencję w osobie jej męża. Na szczęście szybko spił się winem, źle się poczuł i resztę wieczoru spędził na fotelu w salonie obok sali balowej, dopóki nie położyli go spać. Marianne wyglądała przecudnie. Miała na sobie sukienkę w barwach cytrynowo-miodowych, z głębokim dekoltem, a na szyi wisiorek z prawdziwych brylantów, niestety podarowany jej przez jej męża. Ja nie mogłem jej niczego ofiarować z wiadomych względów. Tańczyło mi się z nią wybornie, każdy jej ruch sprawiał, że wpadałem w zachwyt. I żadna z kobiet nie mogła jej dorównać pod względem smukłej sylwetki, biustu idealnej wielkości, szmaragdowych oczu, kasztanowych włosów i długich nóg, ukrytych pod suknią. Nóg, których długość znałem tylko ja i jej mąż, choć on żył w przekonaniu, że był tym jedynym. Nie mogłem oderwać od niej wzroku, kiedy wirowała w tańcu, kiedy uginała się pod moimi rękami — jak zawsze byłem rozgorączkowany i bardzo trudno było mi to ukryć, ale jakoś musiałem. O drugiej w nocy bal dobiegł końca, a ja, zmęczony, wróciłem fiakrem do domu. Straszliwie trzęsło po drodze.
13 stycznia 1858
Znów trzymałem pędzel w ręce. Ale od nowego roku był to pierwszy raz. Jakoś nie mogłem zebrać się po Świętach i Sylwestrze do malowania. Boże Narodzenie spędziłem sam u siebie w domu w Clamart (tak mieszkam w małej miejscowości pod Paryżem, ona też). Stwierdziłem, że nie będę odwiedzał rodziny, która mieszka kilka dni drogi stąd, byłem zmęczony i nie chciało mi się. Na kolację zjadłem tylko wędzonego łososia, pieczeń z sarniny z pieczonymi ziemniakami i słodką roladę i byłem zadowolony. Popiłem to wszystko lekkim winem i było po sprawie. A potem ten sylwestrowy bal. Długo wahałem się, czy na niego pójść i w końcu się zdecydowałem. Bałem się, że jej mąż coś przyuważy, choć trochę się dziwiłem, że do tej pory nie dowiedział się o niczym, a wchodziliśmy w paszczę lwa. Nigdy wcześniej nie powiedziałbym, że byłbym skłonny czy zdolny do uprawiania miłości fizycznej na terenie swojego rywala, ale miłość i pożądanie doprowadziły mnie do tego. Spotykaliśmy się tak od roku. U niej w pokoju, a właściwie w pokoju znajdującym się w należącym do Marianne salonie, czyli w istocie za podwójnie zamkniętymi drzwiami, i to na klucz! Służba nie mogła ani tam wejść ani raczej niczego usłyszeć. A było czego słuchać. Nigdy nie zapomnę, jak pewnego razu pojękiwała, jak prawie mdlała mi na ramionach. Doszliśmy do wniosku, że spotkania u niej będą budziły mniej podejrzeń niż spotkania u mnie. Byłem u nich stałym gościem od wielu lat, często siadaliśmy w salonie we trójkę lub we dwójkę, kiedy jego wciągały ważne sprawy finansowe — wtedy jednak bywaliśmy przede wszystkim u niej w salonie. Służbie wytłumaczyliśmy to tym, że Pani pobiera lekcje rysunku, a światło jest lepsze od strony południowej niż północnej. Tego, że zamykaliśmy się na klucz nie mogliśmy już wytłumaczyć. Nie siedzieliśmy tam jednak długo, do kilku godzin dziennie, tak jakby właśnie w tym czasie powstawały jej prace. Sam je wcześniej rysowałem i przynosiłem. Na małych formatach. Innym, podmienionym stylem. Po każdych, naszych, „zajęciach plastycznych” dawaliśmy je służbie do oprawienia w ozdobne ramy. Były one wieszane w pustym pokoju przeznaczonym na drugą biblioteczkę. Ale o czym innym chciałem teraz pisać. O tym, że dziś, po tak długiej przerwie, po raz pierwszy trzymałem w ręce pędzel. Malowanie szło mi z trudem. Dla rozgrzewki wymalowałem fioletowe irysy w karminowym wazonie na ciemnobrązowym tle. Nie byłem zadowolony z efektu. Nie pasował mi ani ich kształt, ani walor, choć sam wybrałem ciemne odcienie, to jednak ta przyciężkawość tym razem nie zadziałała. A nie mogłem się zebrać do malowania, bo po balu pokłóciliśmy się z Marianne i przez chwilę myślałem, że te nasze spotkania się skończą, na szczęście wszystko wróciło do normy. Nie mogę żyć tak samo bez niej, jak i bez malarstwa. Obu jestem winny poświęcenie, ale one mi również.
22 stycznia 1858
Znowu to zrobiliśmy. Znowu zanurzyłem się w niej cały. Nie pamiętam już, który to raz, może pięćdziesiąty, a może setny, robiliśmy to co kilka dni i nadal nie mieliśmy dosyć. Całowałem jej usta, jej oczy, jej policzki. Potem schodziłem w dół po szyi i bezczelnie zagłębiałem się w dołek między jej piersiami. Następnie kładłem rękę na jej brzuchu, oddychała wtedy coraz ciężej. Potem zjeżdżałem niżej, otwierałem jej kwiat. Wówczas już tylko syczała, sapała i piszczała. Kiedy zaś wchodziłem w nią — krzyczała. Obserwowałem jej wpółprzymknięte, szmaragdowe oczy, malinowe, nabrzmiałe od pocałunków usta i równie nabrzmiałe piersi, jakby samoistnie wyskakujące spod gorsetu, pieprzyki, którymi było upstrzone jej ciało, cudowny kwiat rozkoszy, w który się zanurzałem oraz pośladki — te zawsze widziałem najmniej, chyba że udało mi się ułożyć ją tyłem. Tak czy owak widok był przecudny i zwalał mnie z nóg. Nigdy nie widziałem takiego ciała, nigdy nie sądziłem, że coś takiego może mnie w życiu spotkać, a jednak miało to miejsce. Cały czas jednak bałem się, że ta idylla w którymś momencie się skończy. Często się kłóciliśmy, nie chciała mi się do końca podporządkować. Część niej była wierna jej mężowi, ale ja też nie byłem jej obojętny. Nie mogła od niego odejść ze względu na jego ogromny majątek, dzieci i sentyment, nie mogła być ze mną ze względu na społeczny ostracyzm, który by ją dotknął, gdyby się ze mną związała oraz z uwagi na mój, średniej wielkości, majątek. Była rozdarta pomiędzy dwoma żywiołami — nim, flegmatycznym i mną — żywiołowym. Często opowiadała mi, jak się nudzi z nim w sypialni, jak wypełnia jedynie swój małżeński obowiązek, jak on jej ciąży i jak tęskni za naszymi spotkaniami, jaka jest szczęśliwa, kiedy jestem przy niej i jak jest spragniona każdego kolejnego razu. Mówiła mi nie raz, że uwielbia kochać się ze mną i ja również czułem, jak bardzo jest ze mną szczęśliwa. Przestawałem rozumieć, jak to jest możliwe, że taka kobieta jak ona wyszła za takiego idiotę jak ten Louis. Czy ona nie widziała, kogo bierze? Jak mogła być tak zaślepiona? I czym? Chyba wyłącznie jego majątkiem, choć sama również jakiś posiadała. Dlaczego nie poczekała na mnie?
2 lutego 1858
Od rana nakładam róże i biele na płótno. Uparłem się, że namaluję magnolie. To rzadkie kwiaty i dla mnie niezwykle interesujące. Lubię ich delikatność i wdzięk. Ostatnio częściej pracuję również nad różami. W moim ogrodzie mam róże we wszystkich możliwych barwach: karminowe, herbaciane, różowe, błękitne, szmaragdowe, a nawet fioletowe. Zostały one sprowadzone, specjalnie na moje życzenie, z plantacji kwiatów, poprzez okoliczną kwiaciarnię. Uwielbiam te ich różnorodne odcienie, ten ich zapach, którego na obrazach oczywiście nie jestem w stanie oddać. Teraz jednak magnolie zaprzątają mi głowę. Zastanawiam się, jakie tło zrobić, niebieskie czy oliwkowe i chyba przemieszam farby i zrobię tło różnokolorowe, dodając jeszcze do tych barw nieco barwy cytrynowej i fioletowej. Krok po kroku, każdego dnia, realizuję swoje marzenia w swoim zawodzie, jestem bowiem po szkole artystycznej. Malarstwo studiowałem w jednej z lepszych szkół artystycznych w Paryżu. Już jako dziecko nie rozstawałem się z kredkami, malowałem od zawsze. W szkole podstawowej miałem dodatkowe lekcje plastyki, potem chodziłem do liceum plastycznego, uwieńczeniem tego kształcenia były zaś studia. Podczas studiów wymalowałem setki martwych natur, setki kwiatów, tyle samo portretów, pejzaży i architektur. Byłem zaiste zafascynowany malarstwem, zarówno praktycznie, jak i teoretycznie, czytając wiele opracowań, omawiających techniki i style znanych malarzy, którzy zresztą niejednokrotnie byli moimi znajomymi. Z mojego pokolenia najbardziej lubiłem Paula Cezanne’a, Gustave’a Courbet’a, Edgara Degas’a, Eugene’a Delacroix, Paula Gauguin’a, Vincenta van Gogha, Edouarda Maneta, Claude’a Moneta, Auguste’a Renoira, Ilii Repnina oraz Henriego de Toulouse-Lautreca. Lubiłem, kiedy malarstwo było oryginalne, kiedy malarz przekładał na płótno nie tylko realistyczny, widziany przez siebie, obraz, ale kiedy wzbogacał ten obraz o swoje emocje. Wówczas powstawało coś albo delikatnego albo zaszarpanego, czy wręcz czasami — demonicznego. Rozedrgane kwiaty, falujący pejzaż, rozkołysane miasto, zakrzywiony portret, powyginana martwa natura — takie obrazy ceniłem sobie na równi z tymi zwyczajnymi, a może nawet bardziej. Sam również malowałem i takie i takie. Ale największą obsesję miałem właśnie na punkcie kwiatów. Malowałem kwiaty we wszystkich możliwych formach, zestawieniach i odcieniach. Nakładałem na płótno barwne plamy, na nie kolejne barwne plamy, i następne barwne plamy, mieszając jedne z drugimi, to rozjaśniając, to przyciemniając. Uwielbiałem to zajęcie, dla mnie to było jak płynąć przez morze wraz z wiatrem i mogąc wdychać zapach świeżej bryzy. Świetnie się przy tym relaksowałem i cudownie się bawiłem, równocześnie męcząc się, ale była to męka warta zachodu! Efekt moich prac zadziwiał nie tylko mnie!
9 lutego 1858
Znów czuję to od środka. Nie mogę się na niczym skupić. Obraz jej nagiego ciała siedzi w mojej głowie i nie daje mi spokoju. Jestem niepozbierany, maluję nie tak jak powinienem: krzywo, bezładnie, bezmyślnie. Ciągle myślę tylko o niej. Nie mogliśmy się wczoraj spotkać, ten cały Louis wcześniej wrócił z zagranicy z interesów handlowych i przez miesiąc będzie w rezydencji. Co za pech! Jak ja to wytrzymam? Czuję jakby ktoś odciął mi dopływ tlenu. Nie mam dostępu do jej ciała, do kosztowności, które w sobie skrywa, do niej samej.
13 lutego 1858