- W empik go
Dziennik hipopotama - ebook
Dziennik hipopotama - ebook
„Wychowany w cieniu traum narodowych, przygnieciony szantażem emocjonalnym, że mam się nieustannie utożsamiać, przeżywać, współodczuwać, identyfikować ze swoim krajem, coraz bardziej zmęczony byłem Polską i jej histerycznością, emocjonalnym rozwibrowaniem, deficytem trwałości. Nic tu nie mogło się zakorzenić i wrosnąć na dekady, stulecia. Nawet jak już zaborcy, okupanci, najeźdźcy nie rozwalają wszystkiego, to demolują moi rodacy, ponieważ wyłącznie zaniechanie bądź destrukcja są im przynależne.
Zazdrościłem Francuzom ich dobrego samopoczucia, Niemcom ich samozadowolenia, dziedzictwa kulturowego Włochom, a oceanu Portugalczykom. Gdybym dziś był dwudziestoparolatkiem, to chciałbym na zawsze stąd wyjechać i rozumiem każdego, kto pragnie porzucić ten kraj, odciąć się od niego i stać się kimś innym. Za późno, za wiele lat tu żyję, na stałe już nie wyjadę, ale po raz pierwszy w życiu wyobrażam sobie, co by się stało, gdybym w 1988 roku został we Francji i nie wrócił do Polski na studia. Zapewne nie zostałbym pisarzem, redaktorem, felietonistą, nie poznałbym ludzi, których tutaj pokochałem i którzy stworzyli moje życie, ale przynajmniej nie byłbym już Polakiem”.
Krzysztof Varga
Spis treści
Spis rzeczy
2018
2019
2020
Indeks osób
Kategoria: | Wywiad |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-1075-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Obudziwszy się w stanie niezrozumiałej euforii połączonej z bezdenną rozpaczą, postanowiłem rozpocząć wreszcie te zapiski dziennikowe. Rzecz chodziła mi po głowie od dawna, od lat dopadały mnie obsesyjne myśli o diarystyce, rozsądnie odkładałem te ciągoty na bok, powstrzymywałem się niczym nałogowiec przed kielichem. Doszedłszy jednak wreszcie do symbolicznego wieku, uznałem, że czas stanąć w prawdzie i zderzyć się z rzeczywistością.
Mój nastrój między bezrozumną radością a studzienną depresją nie był jedynie wykwitem cyklofrenicznej natury, ale naturalną reakcją na poprzedni wieczór spędzony na gali wręczania nagród branży muzycznej – Fryderyków. Gdybym nie został przymuszony do wybrania się na ulicę Karasia, by wstąpić w dostojne progi Teatru Polskiego, to nigdy bym na Fryderyki nie poszedł. W Teatrze Polskim bywam sporadycznie, zazwyczaj na przedstawieniach Pożaru w Burdelu albo na galach przyznawania nagród, choć w tej chwili nie pamiętam, na jakich galach byłem, aczkolwiek byłem bezapelacyjnie. Przymuszony zostałem przez Arka Jakubika, bo płyta Zmartwychwstaniemy zespołu Dr Misio, na którego czele Arkadiusz stoi, została nominowana do nagrody. Naturalnie nikt by mnie nie przekonał do tego, by wybrać się na galę Fryderyków, ale nikt to jest zupełnie nic przy Arkadiuszu, który wymógł mą na Fryderykach obecność, a też obecność Ewy, swej żony Agnieszki i nawet matki. Oczywiste było, że Dr Misio żadnej nagrody nie dostanie, więcej niż pewne było, że za płytę roku nagrodzony zostanie zespół Hey z tej przyczyny, że ogłosił zawieszenie działalności, jasne jak koniec świata było to, że zespół Hey dostanie swojego trzydziestego szóstego Fryderyka, zaś zespół Dr Misio nie dostanie pierwszego. A jednak Arek sprawę przeżywał, rozpierała go złudna nadzieja, wciąż wierzył i zdawało się, że byłby gotów oddać wszystkie nagrody filmowe, wymazać z filmografii epokowe role w filmach Smarzowskiego, byleby dostać powszechnie lekceważonego Fryderyka. Nosowska nie przyszła odebrać trzydziestego szóstego Fryderyka, bowiem w pewnym momencie nie chce się już odbierać trzydziestych szóstych nagród, Arek przyszedł i przeżywał, ponieważ nie miał ani jednego Fryderyka, mimo czterech płyt na koncie. Na takie gale przychodzą artyści aspirujący nie do sławy nawet, ale uznania. Uznanie jest kluczowe: w aktorstwie Jakubik ma markę ustaloną, w muzyce wciąż mogą go uznawać za śpiewającego aktora, za aktora, który założył zespół rockowy, ale muzykiem rockowym nie jest. Na liście największych obelg w świecie kultury „śpiewający aktor” plasuje się wysoko, żaden „śpiewający aktor” nie będzie nigdy poważany jak sam „aktor”, „śpiewający aktor” nie będzie traktowany poważnie jak „piosenkarz”. Podobnie „piszący dziennikarz” nie zostanie uznany za „pisarza”, do końca życia będzie „piszącym dziennikarzem”, inwalidą w zawodzie pisarskim, do śmierci przedstawiany jako „pisarz i dziennikarz”, ale nigdy nie zostanie namaszczony na „pisarza”.
Zadziwiające, jak „piszący dziennikarz” jest dyskredytującym określeniem, choć i Vargas Llosa i García Márquez byli dziennikarzami, nim zostali noblistami. Im zostało wybaczone, zaś tym, którzy sukcesu nie odnieśli, wybaczone nie zostanie? Pozostaną „piszącymi dziennikarzami”, niczym kurwa zostanie kurwą, nawet jak kurewski proceder przestanie uprawiać i odda się anielskim działalnościom? Byli wśród wielkich urzędnicy ubezpieczeniowi jak Kafka, pracownicy banków jak Gombrowicz, lekarze jak Céline czy Bułhakow, im wybaczone zostało? „Piszący agent ubezpieczeniowy” o Kafce się mówi? „Piszący lekarz” o Bułhakowie? Wiadomo, skąd to się bierze – zawód dziennikarza tak sprostytuowany jest, że w istocie prawdziwa prostytutka, nie mówiąc o złodzieju i oszuście, ma lepsze w społeczeństwie notowania. Ale kiedyś dziennikarstwo w swej całości święte było, a dziś całe skurwione?
Obudziłem się zatem w pomieszaniu entuzjazmu i rozpaczy – rozpacz była spowodowana kontaktem z tym światem, entuzjazm tym, że do tego świata nie przynależę, bo to świat mi obcy, a wszystko, co robię, dalekosiężne ma perspektywy, sens tego, co tworzę, przerasta wielokrotnie to, co prezentowali goście gali. Rozpierany przez entuzjazm, górę biorący nad rozpaczą, rzuciłem się sprawdzać w internecie, kim są Honorata Skarbek oraz Agnieszka Hyży, gwiazdy, z którymi miałem niemal cielesny kontakt przed wejściem do budynku Teatru Polskiego. Mój kontakt z Hyży i Skarbek nie był ścisłym kontaktem z tymi gwiazdami, bowiem był ścisłym i dosłownym kontaktem z paparazzi, fotografującymi obie gwiazdy na niebie polskiej kultury popularnej. Kontakt polegał na tym, że w przypadku Hyży zostałem stratowany przez stado fotografów pędzących ku Hyży i jej mężowi Hyżemu, którzy szli akurat za mną, zatem paparazzi musieli mnie stratować, żeby sfotografować w całej okazałości Hyżą z Hyżym. W drugim przypadku zostałem odepchnięty brutalnie i bezceremonialnie przez fotografów pędzących ku Honoracie Skarbek, ponieważ stałem na drodze nadciągającej od strony Oboźnej w całej swojej nieznanej mi krasie Skarbek.
Rzuciłem się więc do komputera, by sprawdzać, kim są Hyży i Skarbek – jedna jest prezenterką programów ślubnych w rozrywkowej stacji telewizyjnej, druga blogerką modową i piosenkarką, obie sławami mizernej konduity, sławami trzeciej ligi, ale z braku sław pierwszoligowych, z dojmującego braku na Fryderykach sław z Ligi Mistrzów, stały się najsławniejszymi sławami tego wieczoru. To, że nic o nich nie wiedziałem, mnie nie dyskredytuje, jako ich nie dyskredytuje, że nigdy nie słyszały o mnie, podobnie jak fotografowie, tratujący mnie, po twarzy ni nazwisku nie kojarzą, za to kojarzą twarze i nazwiska Skarbek i Hyży – wyższość moja na tym polega, że mnie nigdy żaden fotograf nie potraktował tak, jak tamci traktowali Skarbek i Hyży, każąc im się ustawiać, w prawo, w lewo, mówiąc do nich po imieniu, rozkazując im, a te posłusznie i z tępymi, sztucznymi uśmiechami polecenia wykonywały, łudząc się, iż to one nadają ton wieczorowi, to w ich rękach jest władza nad ludem zgromadzonym w Teatrze Polskim.
Dlaczego Skarbek i Hyży nie krzyczały do paparazzich: – Opanujcie się, nie jesteśmy warte tego wszystkiego! W kulturze, sztuce, myśli ludzkiej nie dokonałyśmy niczego! Przeminiemy bez śladu, jesteśmy falsyfikatem rzeczywistości, niczego sobą nie reprezentujemy! Nasze ciała się zestarzeją i pomarszczą, przestaniemy być pożądane, a że nie mamy żadnych przewag umysłowych, świat o nas zapomni niebawem!
Dlaczego nie ma w Skarbek i Hyży rozpaczy, że nic nie znaczą, są hologramami, pięknym może, ale pustym naczyniem, do którego demiurg nie wlał oleju refleksji, cierpkiego wina talentu, przecież rozsądny człowiek widząc, jak jest ostrzeliwany fleszami aparatów fotograficznych, musi pomyśleć o tym, że za chwilę stanie się dla tych padlinożerców wyłącznie stertą ogryzionych kości, do których nie warto się nawet zbliżać, by obwąchać, bo żadnego pożywienia się tam już nie znajdzie.
26 kwietnia
Wczoraj promocja Sonnenbergu w Barze Studio w Pałacu Kultury. Czytał Więckiewicz i to była niepodważalna atrakcja tego spotkania, ponieważ Więcol czytał wybitnie, Więcol nie tyle czytał, ile grał, monodram odstawiał, swój wybitny kunszt aktorski zaprzągł do czytania trzech fragmentów mojej powieści, co więcej – Więcol się przygotował. Nie jest to nagminna przypadłość aktorów, widziałem już aktorów czytających a vista, z marszu, zapoznających się z czytanym tekstem dopiero w trakcie czytania, co zapewne jest nowoczesną metodą aktorską, ale do mnie te rewolucjonizujące sztukę sceniczną zabiegi nie przemawiają, ja lubię aktorów przygotowanych do pracy. Więcol był więcej niż przygotowany, Więcol był obkuty. Miał węgierskie słowa w tekście podkreślone na żółto i nad nimi zapisywał fonetyczną wymowę. Czytał po węgiersku niemal perfekcyjnie, jeśli nawet z akcentem, to daj Boże każdemu niewęgierskojęzycznemu aktorowi taki akcent. Można by uznać, że włada Więcol węgierskim swobodnie, owszem, nie jest rodowitym Węgrem, ale węgierszczyzna przed nim żadnych tajemnic nie ma.
Jeśli zatem mogę powiedzieć, że byłem ostatnio czymś zaszczycony, to byłem. Wciąż jestem, a nawet długo pozostanę zaszczycony tym, że fragmenty mojej książki przeczytał Więcol, aktor, który z największą powagą traktuje aktorskie powinności. Czy gra role pierwszoplanową, czy drugo-, czy trzecioplanową, podchodzi do niej z największą powagą i sumiennością. Czy gra w komedii, tragedii, czy w kryminale, w filmie niszowym czy komercyjnym – gra do końca, gra po całości i nie odpuszcza. Nie odpuszczać! Oto jedyna zasada, jaka powinna kierować każdym, kto się ze sztuką zmaga – aktorem, pisarzem, muzykiem. Nie odpuszczać, trwać i walczyć, z materią, z bylejakością, z chałturą i z „jakoś to będzie”. Trwać, by móc na łożu śmierci w ostatnim tchnieniu powiedzieć: Trwałem i walczyłem!
27 kwietnia
Redakcja francuskiego magazynu sportowego „France Football” przeprosiła hiszpańskiego piłkarza Andrésa Iniestę za to, że nigdy nie dostał najbardziej prestiżowej nagrody w świecie futbolu – Złotej Piłki. Iniesta kończy poważną karierę, odchodząc z Barcelony i przechodząc do jakiegoś chińskiego zespołu, co oznacza, że będzie pobierał nieziemską emeryturę, udając, że gra jeszcze naprawdę.
To niebywale szlachetne zachowanie francuskiej gazety, futbolowego odpowiednika Akademii Szwedzkiej przyznającej literackie Noble, tyle że w innej dziedzinie artystycznej, jaką jest gra w piłkę. Akademia Szwedzka mogłaby zainspirowana redakcją „France Football” przeprosić tych, którym nie dała Nobla, mogliby Szwedzi ukorzyć się, że kierowały nimi oportunistyczne i polityczne kryteria przy wręczaniu nagrody, pomijali ostentacyjnie tych, którym bezapelacyjnie Nobel się należał, z tchórzostwa, zachowawczości, kierując się obłudą albo głupotą – za głupotę też warto przeprosić.
Zwłaszcza że okazja nadarza się niepowtarzalna, mianowicie wizerunkowy skandal w Akademii, a wraz z nim informacje, że w tym roku Nobel może nie być przyznany. Lista pominiętych przy Noblu pisarzy nie tylko jest imponująca, ale ciekawsza niż lista Noblem uhonorowanych. Byłoby kogo przepraszać, choć większość pokrzywdzonych już by przeprosin nie usłyszała, skoro leżą po cmentarzach całego świata. Czekać na Nobla i nie doczekać się, czekać na każdą inną nagrodę i jej też nie doczekać, łudzić się nieustannie, że zacne grono (często składające się z nierozumiejących istoty pisania urzędników od literatury, ograniczonych politruków, pozbawionych wyobraźni obłudników) nagrodzi cię wreszcie – największa zgroza w życiu pisarza, osobliwie pisarza niesprzedającego stutysięcznych nakładów, a tymi przynajmniej mógłby się pocieszyć. Nigdy niczego oczekiwać nie należy, zawsze pozostać nieufnym w stosunku nie tylko do werdyktów jurorskich, ale i własnych szans. Nie ufać, jeśli nawet cię do nagrody nominują, i żyć w przekonaniu, że nominowali jedynie, aby cię jeszcze bardziej pognębić, upokorzyć, wręczając statuetki, dyplomy, a nade wszystko czeki na konkretne sumy autorom książek nielepszych wcale od twojej książki. Każde jury zawsze będzie przeciwko twojej książce – tego przekonania trzymać się trzeba.
28 kwietnia
„Plus Minus”, sobotnie wydanie „Rzeczpospolitej”, przynosi intrygujące materiały. Samej „Rzepy” od lat czytać się nie daje, śmiertelna nuda płynie gęstym potokiem przez jej kolumny, deklarowana sumienność i bezstronność zamieniły się w zabójczą nieciekawość. „Rzepa” nawet o wojnie, śmierci czy seksie pisze tak, jakby z produkcji melasy zdawała relację. Ten numer „Plusa Minusa” jednak przyciągnął mnie tematem okładkowym tak bardzo, że natychmiast wysupłałem 5.30. „Plus Minus” bowiem pół wydania poświęcił fenomenowi disco polo. Przewodnią myślą numeru jest to, że mamy do czynienia z ostatecznym upadkiem wszystkiego, co tylko upaść może, a, jak wiadomo, upadanie najlepiej wychodzi kulturze. Wniosek taki, że disco polo nie umarło i nie zmartwychwstało, że jego rozprzestrzenianie się, niezwykła zdolność przetrwania jest emanacją naszego gustu narodowego, że próby wybicia się kultury wysokiej wyłącznie próbami były, albowiem predestynowani jesteśmy do ludowości w najgorszym przebraniu, lecz co istotne tutaj – nie mają te masywne materiały wokół disco polo wydźwięku potępienia czy głębokiej troski. Raczej pobrzmiewa w nich eleganckie wypominanie inteligentom, pięknoduchom, snobom i wysoko nosy noszącym elitarystom, że lud ma swoją prawdę i wciskanie mu zamiast prostackich piosnek symfonii wielkich kompozytorów nie tyle mija się z celem, ile jest niegodne. Nie lud powinien przepraszać za to, że słucha Ona tańczy dla mnie czy Przez twe oczy zielone, ale wyobcowane z ludu elity kajać się winny za domaganie się słuchania Bacha z Haendlem i Brahmsa z Schubertem. Zadziwiająca chłopomania się rozprzestrzenia, wygotowane popłuczyny po chłopomanii młodopolskiej, współczesne karykatury Wyspiańskiego się w sukmany przebierają i hołubce wycinają. Ma się rozumieć nie teraz nagle chłopomania wybuchła, ludowi – w którym i tak prawdziwych chłopów coraz mniej – podlizywali się wszyscy. Kwaśniewski szokujące wygibasy na scenie do discopolowego przeboju wykonywał, nikt kto chciał władzy zakosztować w Polsce nie mógł sobie pozwolić na odcinanie się od owej „kultury discopolowej”. Ciekawe niezwykle, acz rozczarowująco przewidywalne wyniki badań podaje autor okładkowego artykułu Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o disco polo, ale boicie się zapytać: najchętniej disco polo słuchali wyborcy PSL (84 proc.), SLD (74 proc.), AWS (71 proc.). Jak widać, nie są to najnowsze badania, skoro zaznacza się w nich AWS; pochodzą sprzed ponad dziesięciu lat. Spodziewam się jednak, że notowania disco polo nie spadły drastycznie, mogły za to wzrosnąć słupki popularności innej muzyki targającej trzewia i rozdzierającej serce – pieśni patriotycznych, wojskowych, godnościowych, martyrologicznych. W owych badaniach grupa, która najmniej chętnie słuchała disco polo, to byli wyborcy Unii Wolności. I gdzie jest teraz ta inteligencka, zatroskana sprawami państwa partia? Być może teza, że do upadku Unii Wolności przyczyniło się niesłuchanie przez jej polityków i wyborców disco polo jest lekką nadinterpretacją, ale nie lekceważyłbym tego tropu.
Pośród lizusowskich wobec disco polo tekstów w „Plusie i Minusie” pojawia się pryncypialny, jednoznaczny i heroiczny tekst profesora Andrzeja Szahaja Kapitalizm i szmira. Zapewne nieprzypadkowo wstawiony na koniec numeru, choć powinien być tekstem otwierającym wydanie. „Trzeba powiedzieć głośno, że większość książek, które trafiają do księgarń, to kicz, że większość telewizyjnych programów rozrywkowych to rzeczy głupie i szkodliwe, że muzyka, której słuchają miliony, to wyrób muzykopodobny, a wiele budowli nie trzyma żadnych standardów estetycznych”. Och, banał ma się rozumieć, zawsze tak było – powiedzą chłopomani, kultura wysoka była zawsze dla elity, lud miał proste rozrywki, ale one były i są prawdziwe. Prawda, nie umiem zaprzeczyć, nawet dużo kawałków Haendla to jest czysta rozrywka przecież, a nie kultura wysoka tamtych czasów. Wiadomo, że Szekspir też pisał swe sztuki dla czystej rozrywki, że legion jest pisarzy piszących dla kasy i popularności, że taki Dickens tłukł swe powieścidła nie dla wzniosłych wzruszeń, ale dla wzruszeń najniższych, tych, jakimi żywią się dzisiaj brukowce. A jednak nigdy jeszcze nie doświadczaliśmy takiej inwazji produktów zamiast powieści. Co ja mówię – półproduktów, ćwierćproduktów i w sumie nie byłoby aż takiego problemu, gdyby owe półprodukty nie wyniesione zostały na piedestał jako prawda najprawdziwsza i promowane przez speców od marketingu jako realne arcydzieła, a lansowane później przez dyspozycyjnych recenzentów. Szahaj te słowa o telewizji pisze, ale i do czegoś, co się wciąż na wyrost literaturą nazywa, pasuje: „Wynika to z przyjęcia założenia, że odbiorcy są głupi, co powoduje masowy wysyp głupich programów, a te z kolei przyczyniają się do tego, że odbiorca faktycznie głupieje. To z kolei daje asumpt do jeszcze głupszych programów, mających zaspokoić oczekiwania owego wcześniej ogłupionego odbiorcy. W ten sposób krąg zidiocenia się zamyka i wszyscy podróżujemy na intelektualne, etyczne i estetyczne dno, czemu bardziej są winni producenci niż odbiorcy, albowiem to na nich spoczywa odpowiedzialność za jakość przekazu”. Frazy te dotyczą skretynienia telewizji, z którą mi nie po drodze, nie tylko z przyczyny, że nie mam telewizora i do niczego mi nie jest potrzebny, bo jak się chcę ogłupić, to mnóstwo innych możliwości ogłupienia się znajdę. Telewizją ogłupiać się mogą już tylko szlachetni starcy, telewizja jest ogłupiaczem staroświeckim, niemal sprzed epoki elektryczności, a na pewno sprzed epoki internetowej, skoro ludzie w moim wieku niemal telewizji nie oglądają, to co mówić o młodszych. Moi rówieśni mają dorastające dzieci i te akurat ogłupiają się, śledząc wykwity skretyniałej aktywności sławnych gwiazdorów na YouTube.
Na rynku książki nie mniejsze skretynienie się panoszy, choć oczywiście zawsze się panoszyło, od kiedy druk wynaleziono, a jeszcze bardziej od kiedy zwalczono analfabetyzm. Najbardziej zaś skretynienie panoszy się, od kiedy kontrreformacja pokonała w Polsce zryw protestancki i staliśmy się krajem jednolicie katolickim.
Przecież to, że się Polska w zbiorowe zdziecinnienie polityczne osuwa, a zarazem w radykalizm nacjonalistyczny, podobnie jak cała Europa czy Ameryka, bierze się z faktu, że coraz gorzej napisanymi powieściami jesteśmy zarzucani i coraz idiotyczniejsze, choć technicznie coraz lepiej robione filmy oglądamy, coraz banalniejszej muzyki słuchamy. Nie to, że Polacy nie czytają książek bądź że czytają ich coraz mniej, jest problemem – to problem niewielki przy tym, że czytają książki kretyńskie. A największy problem w tym, że czytają książki prostacko, źle napisane, z użyciem jak najmniejszego zasobu słów.
29 kwietnia
Napisało się książkę o Węgrzech, powieść dziejącą się w Budapeszcie, mającą węgierskich bohaterów, przeżywających węgierskie zachwyty z węgierskimi kobietami, a autora pytają o to, jak się Węgry rymują z Polską. Czy węgierska polityka czymś się różni od polskiej, czy węgierska mentalność skoligacona jest z polską i jak bardzo jest jej siostrzana. Nikt nie zwraca uwagi na to, że w istocie, jeśli już jest w Sonnenbergu braterstwo i siostrzeństwo, to objawia się ono w kazirodczym związku dwójki głównych bohaterów. Politykę widzą wszyscy – istoty miłości, a nawet pożądania nie widzą. Orbána z Kaczyńskim widzą – kazirodztwa nie wychwytują, tego że się brat z siostrą zespalają, bo nie jest to eksplicytnie opisane. Trzeba czytać uważnie oraz inteligentnie, a to przerasta nawet nie czytelników, ale recenzentów na pewno. Trzeba by pamiętać, a nawet widzieć, co się w Człowieku bez właściwości Musila działo, że tam bohater główny o imieniu Ulrich żył w związku z siostrą. Ale i Musila przecież nie trzeba znać – wystarczy Sonnenberg czytać uważnie. Uważność czytania jednak zupełnie zanikła w nadmiarze produktów książkowych, które czyta się pobieżnie, w pośpiechu, byle zaliczyć.
I co z tą Polską, pytają znowu przy okazji rozmów o powieści dziejącej się w Budapeszcie. Polska jest jak dziecko nieustannie domagające się uwagi i uwielbienia, wrzeszczy, płacze, tupie, tarza się po podłodze, rozrzuca zabawki po całym pokoju, kota ciągnie za ogon, chomika dusi, jedzenie ze stołu zrzuca, frykasy z poświęceniem w jego buzię wpychane wypluwa z wściekłością, byleby ktoś jego niepowtarzalną i wyjątkową obecność zauważył. Obecność i ważność, arcyważność! Jak o Polsce przez chwilę choć nie mówisz, to zaraz Polska przyleci w swych ufajdanych śpiochach i zacznie wrzeszczeć bezzębną paszczą dziecięcą, że nikt się nią nie zajmuje, nikt nie dopieszcza, nie karmi, nie bierze na ręce, nie całuje, nikt grzechotką nie macha, o jej wyjątkowości szczebiocąc. O Polsce trzeba koniecznie i nieustannie rozmawiać, bo jak się nagle zacznie rozmawiać o czymś innym, to Polska umrze na śmierć łóżeczkową, udławi się plastikową piłeczką, bo nikt nie przypilnował, żeby piłeczki do buzi nie brała.
30 kwietnia
Jakub Ćwiek, popularny autor kryminałów, choć nie tak popularny jak Remigiusz Mróz, napisał tekst pod bezsilnym tytułem Remku, zalał mnie wkurw. To tekst o fenomenie Mroza, który niebawem ma wydać czwartą w tym roku powieść, tym razem traktującą o ludziach zbyt dużo czasu spędzających przed komputerem. Powieść nosi tytuł Hasztag, co właściwie jest bez znaczenia, bo nie ma znaczenia, o czym napisze powieść Mróz ani pod jakim tytułem, ważne to, by się wybitnie sprzedawała, a ponieważ napisał ją Mróz – będzie się sprzedawała lepiej niż znakomicie, jak na tutejsze warunki oczywiście. Każdy produkt podpisany nazwiskiem Mroza sprzedaje się fenomenalnie i nie ma znaczenia, co zawiera, jak jest napisany, co sobą prezentuje literacko i umysłowo. A ściślej – ma kolosalne i kluczowe znaczenie, co zawiera, jak jest napisany i co sobą prezentuje. Jest Mróz bowiem producentem produktów książkowych wypuszczającym na rynek grubą powieść co dwa miesiące, to daje statystycznie sześć powieści rocznie oraz konkretny przychód. I mniej istotne jest, czy to sam Mróz napisał te książki, ważne, że są podpisane nazwiskiem Mroza.
Ćwiek pisze: „Skoro już wiemy, że jesteś Królem, a ja nie życzę Ci źle, a konkurencją jestem ja, pomniejszy autor humorystycznej fantastyki, mniej więcej taką, jaką błazen królewski również noszący koronę, berło i płaszcz z gronostajem jest dla władcy, powiem coś, co właściwie tylko błazen może: to już nie jest, kurwa, śmieszne! Przestało być takie całkiem niedawno. Do tej pory nawet mnie bawiło to, jak ludzie przecierają oczy z zaskoczeniem, że piszesz sześć książek rocznie, że przeskakujesz z tematu na temat, z gatunku na gatunek. Śmiałem się zawsze, gdy na kolejnych fotosach, plakatach, billboardach na pół budynku pisano o tym, że Remigiusz Mróz powraca! Stary, jestem pewien, że Tobie również uniósł się kącik ust, gdy zdałeś sobie sprawę, że to tak, jakby fanfarami odtrąbiono każdy Twój powrót z łazienki. Sześć książek rocznie, jedna na dwa miesiące – prenumeruję magazyny wychodzące z mniejszą częstotliwością”.
Niektórzy od dawna podejrzewają, że Mróz jest jedynie nazwiskiem, pod którym ukrywa się grupa producentów pulpy sensacyjnej, względnie Mróz napisał parę książek, a pozostałe napisali ghostwriterzy, że Mróz może i pisze co trzecią swoją książkę, ale resztę piszą wynajęci ludzie, co najwyżej Mróz nadaje ton, wymyśla fabułę, szkicuje akcję i bohaterów, a wypełnianiem tła, pisaniem dialogów zajmują się podwykonawcy. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, praktyka znana od zawsze, rozpowszechniona w malarstwie renesansowym, w pisarstwie dziwiętnastowiecznym utwardzona przez Aleksandra Dumasa, który stał na czele manufaktury pisarskiej i wymyślając muszkieterów, wicehrabiów de Bragelonne i hrabiów Monte Christo, firmował produkt wystrugany przez wynajętych rzemieślników, tak jak dziś projektant projektuje w londyńskiej czy paryskiej pracowni ubranie, a potem krawcy z Bangladeszu to szyją za grosze, by mógł dyktator mody sprzedać ometkowany towar na rynku londyńskim i paryskim, tyle że za pieniądz stukrotnie większy.
Może tak jest w przypadku Mroza, może nie, choć wolałbym, żeby Mróz okazał się wielką mistyfikacją i został zdemaskowany jako twarz produktów tłuczonych przez wynajętych podwykonawców. Ale jeśli jednak naprawdę Mróz sam pisze sześć powieści rocznie, to nic nie zmienia, ponieważ czytelnikom Mroza nie zależy nawet na tym, żeby to prawdziwy Mróz pisał, ale by dostawali produkt firmy Mróz, napisany językiem prostackim, przejrzystym, bez właściwości, bez smaku, zapachu, konsystencji. Mnie przezroczysty język nadzwyczaj męczy i nie umiem się przebić przez prozę, w której żadnych zabiegów stylistycznych się nie stosuje, słownictwo ogranicza się do tysiąca słów zrozumiałych dla każdego, kto skończył podstawówkę, nawet jeśli jest immanentnie ograniczonym intelektualnie mułem.
Po tekście Ćwieka odezwał się inny autor kryminałów, Marcin Wroński, pisarz niewielki ciałem, ale waleczny i potężnego ducha, dając publicystykę internetową Mroźny pesymizm, podbijając zarzuty Ćwieka, a nawet Ćwieka krytykując za miękkość, za zbytnie obłaskawianie i pieszczenie Mroza. Wroński – zawsze mi się kojarzył posturą, urodą i odzieniem ze starym subiektem Rzeckim z Lalki – uderza w splot słoneczny problemu, bo w język Mroza, a&nsp;nie metodę polegającą na braniu dowolnie aktualnego tematu społecznego, robieniu szybkiej kwerendy i klepaniu sztampy. Celnie trafia Wroński w Mrozowy język, nazywając go Basic Polish, wieszcząc, że ten język Mróz jeszcze uprości z 850 słów do 150, ponieważ niczym populistyczny polityk stara się docierać językiem zrozumiałym przez wszystkich wyborców. Przytomnie przypomina Wroński, że błędne jest mniemanie, jakoby lud czytając cokolwiek, czyli Mroza, wybijał się na niepodległość intelektualną, i że cieszyć się należy z tego, że czyta się cokolwiek, albowiem badania czytelnictwa pomijają jego jakość, „a ta jaka ma być, skoro reformy szkolnictwa skutecznie oduczyły czytania ze zrozumieniem i problem z tym mają nie tylko dzieciaki, także studenci?”.
Bezpośrednio do Ćwieka zwraca się Wroński, bo zwracanie się do Mroza mija się z celem, to jakby się zwracać do kserokopiarki: „Chodzi o to, że Ty jesteś sobą, a on swoim garniturem. Nie masz więc racji, że Mróz potrzebuje redaktora. Mróz nie potrzebuje nikogo poza swoimi fanami, dlatego idealnie odnalazł się w roli producenta fabuł w Basic Polish. Nie masz też racji, że gdyby robił dokumentację, jak np. Katarzyna Bonda – która ze swego researchu uczyniła wręcz religię – Mróz zamiast treści płaskich i powierzchownych tworzyłby głębsze i być może ważkie. Nie rozumiesz tego i nigdy nie zrozumiesz, bo siedzi w Tobie społecznik, a w Mrozie coś na kształt polityka. Społecznik jest w stanie powiedzieć swojej publiczności: «Nie macie racji. Pozwólcie, że wam to wytłumaczę», polityk jest zakładnikiem swoich wyborców i nigdy nie powie im czegoś, czego oni nie chcą usłyszeć”.
Pęka solidarność pisarzy branżowych, pęka i łamie się zasada wzajemnego lizania po lędźwiach, choć przyczyna tego pękania i łamania też czysto rynkowa, bo Mróz wymiótł z rynku niemal wszystkich autorów kryminalnych: Miłoszewski rzucił kryminalistykę i pisze powieści obyczajowe, choć z wątkiem science-fiction; Bonda się kryguje, że nie pisała nigdy kryminałów, a jedynie powieści obyczajowe i psychologiczne z wątkiem kryminalnym. Niedługo przyznanie się do tego, że się jest autorem powieści kryminalnych nie będzie już nobilitować, dzięki Bogu i Mrozowi. Paradoksalnie wielką szansę Mróz daje pisarzom kryminalnym, żeby się ze swych gatunkowych dybów wyzwolili. Bo tak się stało, że narodziła się kasta czytelnicza, która wyłącznie już Mroza czyta, jeśli ma już coś koniecznie czytać. A że Mróz co dwa miesiące nową opasłą powieść dostarcza, nie ma konieczności szukania innych autorów, którzy mogliby się bardziej wyrafinowanym językiem posługiwać i nazbyt zaprzątać organy percepcji czytelniczej.