- W empik go
Dziennik. Jeszcze jedno zdanie - ebook
Dziennik. Jeszcze jedno zdanie - ebook
„Czytam swój dziennik, jakby pisał go ktoś inny. A skoro tak, może ta opowieść wciągnie także kogoś nieznajomego? Chciałbym to sprawdzić, zaryzykować. Na ile da się w takim wyborze, bo to tylko część większej całości, przekazać splot życia? […] Coś z tamtych radości, rozczarowań, bólu, poczucia winy?” – tak swoje szkice i notatki, które pisał właściwie od zawsze, podsumowuje Tadeusz Sobolewski, znany krytyk filmowy i publicysta. Jego Dziennik. Jeszcze jedno zdanie to dzieło wyjątkowe i unikatowe, obejmujące lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte, od stanu wojennego po Okrągły Stół, transformację i wolną Polskę.
Ogromna chęć przeżywania, zobaczenia i przeczytania „wszystkiego”, niezwykła wrażliwość w ocenach oraz aktywa twórczość Tadeusza Sobolewskiego wzbudzają podziw. Ale Dziennik. Jeszcze jedno zdanie to nie tylko zapis intelektualnych wędrówek, lecz także poruszająca relacja człowieka poszukującego własnego miejsca w świecie. Człowieka w najtrudniejszym, ale też w najpiękniejszym momencie życia.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-6741-7 |
Rozmiar pliku: | 5,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zawsze pisałem coś w rodzaju dziennika. Nawet w dzieciństwie. Nie zastanawiałem się, po co to robię. Jakbym zbierał materiały do powieści, która nigdy nie zostanie napisana. Pozostają tylko fragmenty.
Otwieram zeszyt z 1982 roku. Mam tam 35 lat. Nasza córka Justyna chodzi do podstawówki. Jest stan wojenny. To wtedy zacząłem regularnie pisać dziennik. Zdawało się, że nasz świat wypadł z kolein i trzeba zapisywać tę nienormalność aż do końca. Z czasem okazało się, że ona nie ma końca. Utkany materiał wciąż się pruje, trzeba go tkać na nowo. W latach 90. wydawało się, że skończyły się XX-wieczne historyczne konwulsje, których ofiarami byli nasi rodzice i teraz będziemy sobie żyli „po końcu historii”. Jednak okazuje się, że „stare” wraca i wciąż żyjemy „na krawędzi”, w przededniu jakiejś katastrofy, jakiegoś końca. A równocześnie, jakby nigdy nic, pijemy sobie herbatę.
W 1990 zanotowałem w dzienniku niepokój Krzysztofa Kieślowskiego. Męczyło go w Polsce wieczne czekanie na przełom, na jakąś historyczną zmianę: „Nie ma normalnej chwili. Nie ma normalnego dnia”. Biegnę dalej, przez lata osiemdziesiąte, dziewięćdziesiąte. Docieram do początku lat 2000. Jest rok 2019, a my wciąż czekamy.
Dziennik pozwala odwrócić bieg czasu. Pisze się go z nadzieją na przyszłość, a potem okazuje się, że ta przyszłość już była. Wiadoma sprawa: szczęście odczuwamy z opóźnieniem, kiedy już minęło. W ciszy po odjeździe pociągu, na pustym peronie, jak w starych filmach Yasujirô Ozu.
styczeń 20191982
30 kwietnia
Poschodzili się ludzie na słuchanie audycji. Akurat był u nas w gościach starszy, wolno mówiący pan Julian, przewodnik niewidomej Mamuty. Pan Julian lubi telewizję, u siebie w domu ma ją włączoną od rana do nocy, więc razem z nim, przez grzeczność, a trochę z ciekawości, obejrzeliśmy dziennik telewizyjny, którego się teraz nie ogląda. Major MO przestrzegał przed konsekwencjami zniesienia godziny milicyjnej: „elementy przestępcze uaktywniają się, ale MO czuwa nad państwem”. Popadł w niezamierzoną dwuznaczność.
Audycji Radia Solidarność nie było słychać. Ledwo odezwał się sygnał na melodię Siekiera, motyka, bimber, szklanka, w nocy nalot, w dzień łapanka – nadleciały helikoptery. Radiowozy ze światłami i budy wylewały się z Marchlewskiego i Elektoralnej, prosto na nas. Hamowały, niemal wpadając na siebie, jak w filmach o okupacji. Obstawili bloki. Żołnierze pod bronią obserwowali okna. Heśka, sąsiadka, oglądała właśnie telewizję, bo akurat dobry film dali. Dopiero jak usłyszała helikopter, wyjrzała za okno. Ludzie chodzili korytarzami i opowiadali sobie, co kto widział. Na dole koło kiosku odbywało się spontaniczne zebranie lokatorów. Nasz blok oszczędzili, obstawili tylko Chłodną 15. Dokładnie. Widać było, jak szukają na strychu. Zaprzyjaźniona sąsiadka Jaga, o kuli, z nogą w gipsie, tak się ożywiła, że chciała koniecznie wyjść na dwór. Wzięła ze sobą mnie jako przewodnika. Daliśmy się kilka razy wylegitymować durnowato uśmiechniętym chłopakom z ZOMO. Pojawiło się masę ludzi z psami – lokatorzy wyprowadzali swoje zwierzaki, żeby mieć pretekst do wyjścia. „Ta armia świata nie podbije”, powiedział ktoś. „No i bardzo dobrze”. Justynka z małym Pablitem, synkiem iberystki Krystyny Pisery i Paragwajczyka Pabla, studiującego u nas medycynę, siedzieli na szafie, w małym pokoju. Palili świeczkę, obserwowali helikoptery i krzyczeli: „gestapo!”. Przed jedenastą akcja ustała.
3 maja
Widziałem w Alejach Jerozolimskich prawdziwego powstańca. Wymijał ludzi, wyższy o głowę, drelichowa bluza i spodnie z panterki, beret na bakier, na piersi wielki znaczek z orłem. Było to już po rozproszeniu demonstracji. Udało się im dojść zwartą kolumną do ronda na skrzyżowaniu Marszałkowskiej z Alejami Jerozolimskimi. Od strony Świętokrzyskiej stał rząd bud i smętnych, szarozielonych armatek wodnych. Działka na petardy obsługiwali zomowcy w samurajskich kaskach. Czasem komuś udało się odrzucić petardę. Tłum bił wtedy brawo. Kiedy petarda wybuchała i rozwiewał się gaz łzawiący, cofaliśmy się, chowaliśmy do sklepów. Potem szliśmy dalej. Nie wiadomo już było, kto idzie w manifestacji, a kto tak sobie. Sami zomowcy zacierali granicę, atakując przechodniów wracających z pracy.
W pochodzie było wiele flag pozostałych po 1 Maja. Ludzie wyłamywali je z latarń, czerwone rzucali na ziemię i deptali. Biało-czerwone rozkładali na asfalcie, rysowali na nich szminką znak „Solidarności”. Skandowali: „So-li-dar-ność!!!”. Ci z jezdni wyciągali palce w znak „V” do ludzi na chodnikach: „chodźcie z nami!”. Akurat wychodziliśmy z Elektoralnej, kiedy tamci wyszli z Senatorskiej. Jaga, z wysokości schodków, wsparta na kuli, wyglądała, jakby witała i pozdrawiała tamten pochód. Wolną rękę wyciągała przed siebie z rozcapierzonymi palcami. Jakiś facet z chodnika powiedział głośno: „same dzieci i Żydzi”. Marek, chłopak Jagi, krzyknął: „ja bym takiego!”. Było tam dużo młodzieży, uczniów, studentów. W marcu 1968 tacy sami protestujący studenci szli środkiem Nowego Światu, na oczach takiego samego tłumu dorosłych. Ci na chodnikach nie wydawali się obojętni ani niechętni wobec manifestantów, tylko patrzyli na nich ze zdziwieniem, sceptycznie jak przebudzeni po całym dniu pracy.
Głos kobiety w tramwaju: „Już tyle razy się tłukli na ulicach, tyle już tego widziałam. I co to dało?”. W tej grze są dwie strony. Ci na chodniku są zawsze zmęczeni. Ci na ulicy zawsze mają rację.
Między manifestacją a audycją zdążyliśmy jeszcze obejrzeć Noce Cabirii Felliniego w Iluzjonie. I spłakaliśmy się na nowo, ze śmiechu i z wzruszenia (weszliśmy do kina spłakani od petard). U Felliniego w kościele prostytutki, które przyjechały z pielgrzymką, wołają do paralityka: „wuju, odrzuć kule!”. Ale cudu nie będzie, wuj pada na posadzkę. Kiedy byliśmy w kinie, nasze bloki za Żelazną Bramą – opowiadała mi Ania – migały światłami, a potem, kiedy na Marchlewskiego ukazał się pochód i zajechały budy, bloki robiły kocią muzykę. Andrzej T. Kijowski stał w otwartym oknie i wołał: „gestapo!”. Wtórował mu cieńszym głosem sąsiad: „SS!”. Walili widelcami w barierki. To jest teraz stan normalny. Nie ma gdzie się schować ani gdzie odejść. Policja prowokuje przechodniów, nawet tych, co nie chcą manifestować. Zapraszają nas do gry. Rzucają z gazika petardę na przystanek, jak zwykli chuligani.
8 maja
W naszych windach masowo pojawiły się fallusy. Bożena ścierała je w swoim bloku. Zjawisko wystąpiło we wszystkich blokach za Żelazną Bramą, wyryte na metalowej tabliczce z guzikami. Obok napisy: WRON WON ZA DON. Albo krócej: WRON ZA DON. Głos ludu, nieocenzurowany, figlarny.
Zomowcy na ulicach. Maski zsunięte. Idą kołyszącym się krokiem, brzuchaci. Po południu jestem w Ogrodzie Saskim z Justyną. Milicjantów więcej niż tulipanów. Przechadzają się rozleniwieni, parami albo we trzech, niektórzy w ciemnych okularach jak wczasowicze. Karmią kaczki. Bujają się na drążkach. Inni siedzą w swoich budach, w tych swoich kaskach z Gwiezdnych wojen, obserwują z ukrycia ludzi na chodniku.
10 maja
Widziane z dziesiątego piętra czarne plamy po deszczu na asfalcie. Rozpłaszczone, rozlane nieregularnie, wyglądają jak ślady wielkich postaci, które roztrzaskały się o ziemię.
11 maja
Czy wiara się tak upowszechniła? A może tylko nie wstyd dziś jej manifestować? Choć jeśli się to robi w oderwaniu od sprawy polskiej, też się niektórzy dziwią. Za moich szkolnych czasów religia była prywatna, nieujawniana publicznie. Za to uwewnętrzniona, odkrywana, czasem na własne ryzyko. Zawsze sprowadzano ją do czegoś innego. A teraz? Nauka i prasa przestały być autorytetami, odkąd okazało się, że zarówno profesor, jak i dziennikarz mogą być takimi samymi szmatami. Sztuka jest słaba, zamieniona w propagandę Kino, teatr nie wieszczą narodowi, nie są w stanie ludzi poruszyć jak kiedyś. Teatr wylał się na ulice. Religia objawiła się na tym tle jako rozrywka duchowa najłatwiej dostępna. Ludzie chwycili się jej masowo, jak za okupacji. Wyszliśmy z bezpiecznego światka. Pomijam, dlaczego tak się stało, ważne, że tak się czuje. Państwo nie chroni już człowieka, jak wydawało nam się w szkole czy na studiach – przeciwnie, państwo poluje na ludzi. Niech izoluje się, kto może. A kto ma dość sił, niech działa. Kiedy słucham taśmy z ariami Haendla, które nagrywałem z radia w 1981 roku, zwłaszcza jednej, ze słowem tiranno, przypominam sobie pierwsze dni stanu wojennego, półtora roku temu. Jeszcze nigdy Polska nie została zgwałcona w taki sposób. Ale na przekór temu dziwnemu zamachowi stanu był to czas wielkiego ożywienia, stanowczego działania, męstwa. Białe oddzielone od czarnego. Nieznajomi wchodzili do mieszkania w ośnieżonych butach, brudzili podłogi. Jeden taki, w szamerowanej kurtce, przepasany skórzanym trokiem torby, wyglądał zupełnie jak mój pradziadek w czasach powstania styczniowego.
Ci z 1981 roku zamykali się w pokoju, przez szybę widać było sylwetki, jak chodzą, naradzają się, palą papierosy. Uciekałem wtedy z magnetofonikiem do łazienki i tam słuchałem Haendla. Vivi, Tiranno. Ta aria nie kojarzyła mi się z żadnym tyranem, była w niej radosna energia, przypomnienie czegoś, co było wcześniej. Chodzi mi nie tyle o samą „Solidarność”, ile o czas, który minął. W tych operach kryła się zapowiedź jakiejś wielkiej utraty. Marszowe, bohaterskie arie z Juliusza Cezara, z Teodory, niezależnie od ich treści, były dla mnie wybrzmieniem okresu, który na naszych oczach się kończył. Kończyło się jedno, a zaraz potem kończyło się drugie. I wciąż się kończy. Wszystko, co się u nas ostatnio dzieje, jest początkiem jakiegoś końca. Stan wojenny z początku wiele spraw uprościł, zbliżył do rzeczywistości. Pozbawił wielu złudzeń. Tak łatwo było pokazać, kim się jest. Łatwiej było okazać męstwo, łatwiej było zostać artystą. Potem dopiero wyszło, ile w tym złudzeń. Teraz tkwimy w dawnych pozach, które były wtedy olśniewającą nowością. Ale sytuacja jest inna. Na razie zawiesili stan wojenny, a to może znaczyć, że zanosi się na dłuższy. Nie chce mi się czytać artykułów o nadziei, o tym, że przetrzymamy tę klęskę, jak poprzednie powstania. To, co się dzieje, jest przecież parodią powstania. Wszyscy pocieszają się słowami „nadzieja”, „wiara”. Ale kto wie, może aby się wzmocnić, trzeba dotknąć beznadziei? Zamiast wiary – mieć w sobie trochę niewiary?
Tadeusz Szyma z Krakowa mówi mi o swoich cierpieniach duchowych, o beznadziei, o prześladowaniach. Czyta w kościołach swoje wiersze religijne, patriotyczne, romantyczne. Słucham go pokornie. Nie powiem mu, co mi się wydaje od dawna, że Polska to stary grzech. A bez grzechu nie ma życia. Kiedy nad nasze bloki nadlatywały helikoptery i Jaga wznosiła toast za zwycięstwo, miałem jakiś wewnętrzny odruch przekory. Teraz jestem w Krakowie. Przyglądam się ludziom na Plantach. Chcę uchwycić się jakiejś namiętności, innej niż polityczna. Gombrowicz mówi w Ślubie: „O deklamatorzy! / Co pełną gębę macie moralności / I odpowiedzialności”.
12 maja
Opowiadanie internowanego, wypuszczonego z Białołęki. To przypomina oflag. Wśród więźniów są dwa sposoby spędzania czasu. Jedni chcą, żeby czas mijał jak najszybciej – wstają późno, liczą godziny do obiadu i do kolacji. Inni, jak Stefan, starają się ten czas zapełnić. Przeważnie książkami. Są też obrzędy religijne. Wspólne modły i śpiewy. Zaczyna je tzw. proboszcz baraku. Kontaktują się ze sobą na głos, przez otwarte okna. Za oknami jest mur, o który głos się odbija. W baraku Stefana proboszczem był syn Romana Zambrowskiego, komunisty. W Boże Ciało była nawet procesja, zaraz po rewizji. Szli korytarzem. U obu końców korytarza stały ołtarze. W internacie można też się spowiadać. Dali im na ten cel pokój ubeków. Kto nie chce się spowiadać, może po prostu porozmawiać z księdzem. Na rewizję przychodzą stali funkcjonariusze więzienni, tylko przebrani w hełmy i maski, z pałami dla postrachu. Jeden z nich wstydził się tego przebrania i chował się z tyłu. Wydają absurdalne rozkazy, na przykład zabraniają używania świec, żeby ich nie zapalać trzynastego, choć okna cel są niewidoczne z zewnątrz. Wypuszczonym każą się zgłaszać do Mostowskich, na komendę policji, składać deklaracje. Kiedy nie chcą podpisać lojalki, każą im dać słowną obietnicę dobrego sprawowania albo żądają poręczenia od żony. Wypuszczają internowanych na urlopy. Potem przedłużają je. Zaciera się granica między internowaniem a wolnością.
31 maja
Zza okna słychać stukot, jakby młyn pracował. Światło kładzie się biało na blokach. Świat jest dziś jak nowy. Poduszki wietrzą się na parapetach. Cena marchwi osiągnęła pełnię – sto złotych. Wróciłem z bazaru pod Halą Mirowską z dwiema siatami. Dzwony biją. Dzieci nawołują się między blokami. Echo niesie, jakby się szło granią Beskidów, na południowej granicy Polski, i z wysoka spoglądało w głąb zamieszkanej doliny.
Ania wraca z IBL-u. „Smutne wiadomości”, zapowiada. Nowe internowania. Grzywny mają podnieść do stu tysięcy. Żołnierze mają być przyjmowani bez egzaminu na studia”. Zabieramy się do gotowania ryby dla kota. Nie mogę powstrzymać wewnętrznego chichotu, jakbym zaraził się nim od sąsiadki Liliany. Zrobiliśmy się w tę wojnę podatni na złe wiadomości. Nieomal czeka się na nie. Są ozdobą przyjęć towarzyskich.
Ten sam chichot słyszę u sąsiadów, w gazecie, w telewizji. Nie wiadomo, co te zdarzenia znaczą i które są prawdziwe. W końcu musi nastąpić spokój, choćby na krotko. Tak też się staje. Na Falklandach ucichło. Eksmąż Liliany znikł, już się nie skrada z siekierą. A oni właśnie wrócili ze spaceru. Stoją w drzwiach, uśmiechnięci. Jak otworzyć nasze drzwi na przestrzał, tworzy się jedno mieszkanie, wcale nie takie duże. „Też byliście na spacerze”, pytają. „Taka pogoda…”. Mąż majstruje przy wyłamanym zamku. Dzień zakreślił koło. Młyn terkoce. Mój urlop trwa.
1 czerwca
Maria Janion przekazała Mironowi podziękowanie od swojego internowanego doktoranta, który czyta Białoszewskiego w więzieniu i czuje się, jakby wzlatywał na czarodziejskim dywanie. Ku rzeczywistości.
4 czerwca
Zaszedłem do tego fajnego księdza z loczkiem, z naszej parafii na Chłodnej. Opowiadał, że wczoraj przy krzyżu prymasowskim na placu Zwycięstwa, który Miron nazywa placem Zwycięstwa i Klęski, zebrali się jak zwykle ludzie. Milicja kazała odejść tym, którzy się nie modlą. Wtedy wszyscy klękali. Kiedy ZOMO odchodziło, ludzie wstawali. Gdy ZOMO wracało, ci znów klękali. I tak w kółko, sprzęgnięci razem.
3 lipca
Krzysztof Zanussi przyleciał z Europy. Miał dla mnie pół godziny, jeszcze tego samego dnia.
Zanussi wytyka mi, że nie umiem walczyć o swoje sprawy. Ale kiedy próbuję go o coś prosić, mówi z ironią, że nie nadaje się na agenta wydawniczego. W Polsce jest rozrywany z lewa i z prawa. Mediuje z władzą, z kurią, z „Solidarnością”. Z papieskiego nadania. „Polacy są jednostronni”, tłumaczy. „W polityce nie można kierować się samymi emocjami. Trzeba szukać dojścia do władzy, żeby wiedzieć, co się dzieje na górze. Prymas tak działa”. Mówi, że chciałby nakręcić film współczesny. Tu, w kraju. O tym, jak można walczyć o własną wolność, starać się być odpowiedzialnym, nawet w tym systemie.
8 lipca
Mundial w Barcelonie.
Rozmowa Krystyny Pisery po meczu Polska–Włochy:
– Pewno pani z meczu wraca? – mówi do niej facet w windzie.
– E, nie. – Krystyna na to. – Mnie to nie interesuje. A pan wie, jaki wynik?
– Co pani z wyniku, jak pani nie Polka? Prawdziwi Polacy oglądają.
– Co z tego? Wygrana i tak pójdzie na konto reżimu – odpowiada Krystyna.
Tamtemu twarz opadła. Wysiadł. Drugi, który się temu przysłuchiwał, uśmiecha się do Krystyny znacząco:
– Patriota, co? – mówi i podaje jej wynik meczu.
2:0, dla Włochów.
10 lipca
Kisiel, wracając w stanie wojennym z Paryża, pytany, jak się czuje w kraju, podobno odpowiadał: „świetnie, jak za okupacji!”. Wyszliśmy spod ochrony państwa. Państwo broni się teraz przed społeczeństwem, wycofuje się, ostrzeliwując się. Już nie liczymy na nie. Poeci lat siedemdziesiątych – „nowa fala” – oni jeszcze liczyli. Jeszcze chciało im się przedrzeźniać gazety i przemówienia, język partyjny. Nawet zapisując się do partii i występując z partii, liczyli na państwo, na możliwość jego zmiany. My już nie mamy złudzeń. Ale to chyba niedobrze. Czy to wyobcowanie państwa, w którego miejsce wszedł Kościół, nie obarcza nas jakimś nowym ciężarem? Jak długo można żyć samą wiarą, samym entuzjazmem, w ciągłym zespoleniu z innymi, zapędzonym w jakąś sztuczną jedność kościelno-partyjną?
12 lipca
Miron ma odruch noszenia dowodu. Pierwszy raz rewidowali jego mieszkanie w latach 50., a przesłuchiwali w 1970, już za „naszych” czasów. Czego chcieli? Kontroli. Ktoś z wtorkowych gości doniósł, że czytało się u Mirona nieprzyzwoity wierszyk o Leninie z rymem „Krupska – dupska”. Przedtem były poważniejsze sprawy. Przeczesywano środowisko literackie, niby w związku z zamordowaniem syna Bolesława Piaseckiego, szefa PAX-u. Potem niby w związku z Hłaską, który nie wrócił do kraju ze stypendium w Paryżu. Miron z powodu homoseksualizmu był stale narażony na inwigilację. Może dlatego nie chciał mieć telefonu? Legitymowano go podczas nocnych spacerów. Opowiadał nam, jak Le. w pałacu Mostowskich deklamował milicjantom Balladynę.
15 lipca
Nie przeniosłem w porę naszych dokumentów do nowej spółdzielni mieszkaniowej, do której nas przesunięto z WSM. Mało brakowało, a na nasze miejsce wtryniłby się ktoś inny i trzeba byłoby czekać następne pięć lat. Teraz tłukę się autobusem, w żarze. Dobrze, że przynajmniej Ania wie, co i jak. U mnie wszystko w zawieszeniu: mieszkanie, praca. Ale i tak żyjemy jak w luksusie. Co za męka patrzeć na ludzi w autobusie, poprzyklejanych do szyb, przypalanych lipcowym skwarem. Co za męka patrzeć, jak się męczą. W trawie ktoś śpi. Dalej – pod wierzbą – znany mi z widzenia handlarz, tragarz starzyzny. Leży jak trup, twarzą do ziemi, obok swoich wózków, wyładowanych dyktą, sczepionych jak pociąg. Stan wojenny przedstawia mi się jako ucieczka w absurd wobec niemożności rozwiązania rzeczywistych problemów. Absurd niezrozumiały dla obcokrajowca, który chciałby w tym zobaczyć zamach stanu, walkę różnych frakcji, A to jest jak w szkole: nauczyciel nie umie sobie dać rady, stawia wszystkich na baczność, straszy, wrzeszczy, w końcu bije uczniów.
Myślałem o pielgrzymce do Częstochowy. Bo przyszło zaproszenie z grupy twórców kultury. Poza tym Marylka, kuzynka Ani, tam będzie. Ania zachęca, że mi to dobrze zrobi. Jednak nie pójdę. Bo wyobraziłem sobie, jak idę szosą w tym upale i śpiewam. W nowej spółdzielni nie chcą uznać naszego prawa do trzeciego pokoju. Przyniosłem zaświadczenie z RSW Prasa. Mówią mi panie, że potrzebne jest zaświadczenie z ministerstwa. Na to ja, że RSW Prasa stoi wyżej od ministerstwa, podlega bezpośrednio KC partii. Patrzę, jakie to robi wrażenie. Niewielkie. Urzędniczki schowały papierek do teczki i pewnie pomyślały o mnie coś brzydkiego. Tego samego dnia Ania stała w kolejce, w naszym sklepie, w dziale mięsnym. Były serca i dudka (usłyszałem, że tak właśnie się mówi, choć nie wiemy, co to właściwie jest). Dudka bez kartek biorą wszyscy. Ania się brzydzi. Sąsiadka, podobna do radzieckiej aktorki Samojłowej, ta, która co rano krzyczy na swoich chłopców niepasującym do niej, chrapliwym głosem, dziwi się:
– Nie bierze pani dudków? A do barszczu?
– Biorę serca – ucina Ania.
– Mąż się ucieszy.
Ale ona te serca dla kotów, choć i tak wyrzygały.
Sąsiadka prorokuje:
– W sierpniu to wszystko się skończy.
– Myśli pani?
– W sierpniu to minie, wyższe moce zadziałają.
Przychodzą do kolejki jej chłopcy.
– Oni mnie bardzo męczą o kota, jak widzą u państwa – mówi sąsiadka. – Ale ja to bym się brzydziła.
17 lipca
Była dziś u nas Marylka , kuzynka Ani, z kolegą z Akademii Teologii Katolickiej. ATK to teraz azyl opozycyjnej młodzieży, pod skrzydłami Kościoła. Zobaczyli na stole Faulknera, którego właśnie kupiłem z przeceny. Marylka pokazuje tytuł koledze, z którym będzie na pielgrzymce: Światłość w sierpniu. „Światłość w sierpniu!”, powtarzają i śmieją się oboje. Nie do wytrzymania życie w tym upale, w tym kraju. Ale podobne spiętrzenie trudności może dopaść człowieka na przykład w starości. I nawet w dobrze zorganizowanym społeczeństwie może wtedy odechcieć się żyć.
5 sierpnia
Kupiłem prosto z chodnika, bo teraz tak masowo sprzedaje się książki, W oczach Zachodu Conrada, nieznane mi wcześniej. I czytam ze zdumieniem, że student Razumow, ten, który wydaje władzom terrorystę, wygłasza moje poglądy. Kiedy zjawia się u niego Haldin, narodowolec, Razumow porównuje działalność rewolucyjną do kradzieży. „Troszczył się o bezpieczeństwo wszystkich, tylko nie o moje”. W dzień po wydaniu Haldina myśli więc nadal o sobie jak o kimś okradzionym. Ja, choć nikogo nie zdradziłem, studiowałem postawę Razumowa. On marzy o kraju, w którym nie byłoby się wystawionym na bezprawie autokracji ani na bezprawie rewolucji. Silne w nim było poczucie, że „jego moralna istota jest wydana na pastwę tych potęg bezprawnych”. Biedny Razumow. Nie ma miejsca dla takich, jak on, w spolaryzowanym społeczeństwie, bez państwa, które go chroni. Jest za słaby, żeby żyć w konspiracji. Dlatego staje się zdrajcą z przekonania.
7 sierpnia
Olgierd przeczytał to, co napisałem o antybohaterze Conrada w „Tygodniku Powszechnym”, i mówi, że już się szykuję, jakby tu spaść na cztery łapy. Rzeczywiście, nie chcę być ofiarą sytuacji. Choć tak w ogóle, co za porównanie – gdzie ta rewolucja, gdzie ci kusiciele, gdzie zagrożenie? Chodzimy w kółko, zrównani, jak jeńcy. Sytuacja chce mi udowodnić, jaki jestem przeciętny. Ale pod tym jest jeszcze inna, prosta myśl: im wszystkim, tym, którzy mnie tak męczą, działają, demonstrują, chodzą do kościołów, pielgrzymują – coś jestem winien.
15 sierpnia
Ukradli nam walizkę. Przywoziłem Anię i Justynę z Kazimierza, gdzie były razem z Mamutą. Żółtą walizkę zostawiłem na chwilę pod drzwiami mieszkania, w korytarzu, a kiedy sobie o niej przypomniałem i otworzyłem drzwi, już jej nie było. Justyna słyszała z głębi korytarza chrząknięcie, jakby Roberta, męża Heśki. Popołudnie, lato, blok wymieciony z ludzi, windy chodzą rzadko. Justyna, która czytała niedawno Emila i detektywów, wiedziała, jak się w takich wypadkach postępuje: zeszła na parter obserwować wychodzących. W kościele na Chłodnej akurat było święcenie ziół. Przypominamy sobie z Anią, ile rzeczy straciliśmy 15 sierpnia. Aparat fotograficzny i ciuchy dla rodziny Leszka Solińskiego w Żarnowcu, zostawione w drodze do Częstochowy w pociągu. Portmonetka zgubiona w drodze do kościoła w Mikołajkach… Ania zaczyna głośno płakać. W walizce były jej letnie rzeczy i gotowa recenzja. Usiadła ją rekonstruować. Ja śledzę Roberta. Byłem u nich. Może podejrzenie niesłuszne? Oni nawet nie udają, że się przejęli. Heśka mówi: „Wy, chociaż macie jakieś zainteresowania, a jak ma żyć człowiek, który nie umie się oderwać? A równocześnie nie ma pieniędzy?”. Więc co? Walizka jako haracz za to nasze niby łatwe życie? Gotów jestem się z tym pogodzić, jeśli tylko taki haracz trzeba spłacić.
Robert idzie ze mną na XV piętro. Że niby ktoś mógł tam walizkę podrzucić. Idzie przede mną ciemnym korytarzem, jak na szczudłach, włosy kręcone, damskie klapki, które stukają. Szlafrok. Zaglądamy do kolejnych wnęk. Nic nie ma.
16 sierpnia
Marylka opowiada o pielgrzymce akademickiej. Była funkcyjną, zdobywała wyżywienie po wsiach. Ma to po rodzicach, że wszystko umie zorganizować, przeprowadzić tak lekko, jakby się bawiła.
Szli z nimi głodujący – pili wodę z miodem. Szli byli internowani. Na błoniach pod Jasną Górą odbyło się coś w rodzaju II Zjazdu „Solidarności”. Wszyscy skupieni wokół Anny Walentynowicz. Milicja im wymyślała: „róbcie sobie takie rzeczy w Warszawie, ale nie u nas!”. Ale milicjanci byli już oswojeni, przekupieni znaczkami „Solidarności” i z Matką Boską. Nosili je na mundurach. Koledzy Marylki postanowili się wreszcie wyspowiadać. Można było w marszu, tak wydawało się łatwiej. Ale trafili, jak mówi Marylka, na fanatycznego karmelitę. Nie chciał dawać rozgrzeszenia bez skruchy.
– A oni nie czuli żalu – twierdzi Marylka. – Po prostu opowiadali o sobie. W gruncie rzeczy są sobą zachwyceni. Chciałam w tej pielgrzymce przenieść jakieś przeżycie przez te wszystkie naciski.
– Twoim największym grzechem jest obżarstwo – śmieję się.
– O tak, wszystkiego mogłabym sobie odmówić, a tego nie. A przecież ryzykowałam w wielu sprawach i różne rzeczy robiłam – mówi. – Tych z pielgrzymki rozgrzesza sprawa. Bóg, modlitwa, kontemplacja – to wszystko było nie na drugim, a na piątym miejscu. Byliśmy jakby partią, którą Kościół przedstawiał władzy. Jak przejdę tę głodówkę, do wszystkiego będę zdolna – dodaje.
17 sierpnia
Odwożę do Domu Rekolekcyjnego w Laskach Mamutę i jej lektorkę panią Stachę. One przodem, ja za nimi z rzeczami. Dwie niewielkie walizki, dwie torby. Zanim weszliśmy do autobusu, lunęło. One gramolą się powoli, ubrane w jednakowe, granatowe, lakierowane peleryny. Wsiadają po staroświecku, z głośnym dopytywaniem się o numer i o to, czy na pewno dojadą do zakładu. Pijak w złachanym garniturku najpierw przygląda się im z ironią, w końcu mówi:
– W zakładzie dobrze, bardzo dobrze! Jeść dają, pracować nie trzeba, tylko modlić się, do kościółka chodzić…
Mamuta nie zwraca na niego uwagi. Ulewa poprawiła jej depresyjne samopoczucie. Udaje zaaferowanie, wymyśla różne niedogodności, ale nie może ukryć tego, że się cieszy. Mnie też udziela się jej ożywienie.
– Będziesz miała o czym zapisać w dzienniku, taka wyprawa, to zabawne – mówię.
Westchnęła.
– Przed nami teraz najcięższy okres…
Myślałem, że chodzi jej o Polskę, ale ona kończy:
– …rozpakowywanie… Dla nas, niewidomych, to katorga.
W dniu swoich imienin Miron wyciągnął mnie na koncert do Muzeum Historycznego. Dwóch gitarzystów grało Telemanna. Potem szliśmy Krakowskim, Nowym Światem. Miron spotkał zaprzyjaźnionego doktora Loosego z sanatorium w Otwocku, rozmawiał z nim chwilę. Był w euforii. Przedstawił mnie: „to, pamiętasz, jest Tadzio, od Agnieszki”
Usiedliśmy we dwóch przed Klubem Prasy na kamiennych parapetach. Alejami jechał tramwaj, który miał numer boczny z samych dwójek. Miron ucieszył się. Mówił, że Marszałkowska łączy mu się z kłopotami i obowiązkiem, a Nowy Świat to przyjemność. Może dlatego że Foksal i PIW, który go wydaje.
– Ja tam idę, kiedy zechcę, a nie kiedy muszę – twierdził Miron.
Mówił dużo. Nie monologował, tylko rozmawiał jak z kolegą. Tak nie rozmawialiśmy ze sobą już dawno.
– Leszek i Anula chcą, żebym pracował nad sobą. To jest zawracanie pizdy kołkiem. Z czego niby ma Leszek mieszkanie na własność i meldunek warszawski? Widać nie samo lenistwo było! – wyjaśnia.
Miron opowiadał, że Ludmiła w Paryżu odwiedziła Brandysów. Wspominali Obory, pałac Związku Literatów. Kucharki opowiadały pani Brandysowej, że zostawiły na stole kolację dla pana Białoszewskiego, ale przyszedł jakiś dziad w palcie i mu tę kolację zjadł. A to był Miron, prosto z autobusu.
Przeskakiwaliśmy z tematu na temat.
– Przez wiele lat bałem się zbliżyć do pomnika Dzierżyńskiego, do tych słupków. Dopiero jak ludzie zaczęli sobie skracać drogę przez stopnie pomnika, przywykłem i ja tak chodzić. Bo to odwrotność kościoła. Jakby wejść w środku nabożeństwa z rękami w kieszeniach, tak tutaj lęk przed tym bałwanem.
Mówi, że wszedł kiedyś do lokalu ubeków, za kinem Muranów. Tam się ludzie raczej nie zbliżali, jak on do pomnika Dzierżyńskiego. Pałac Mostowskich odpycha. Ale Miron wszedł. Posiedział w tej kawiarni.
– Wchodziły tam różne panie – opowiada.
– Tajne agentki?
– Pewnie żony tych milicjantów.
Zeszło na Mamutę. Miron przyznał się, że napisał do niej dwa listy, podszywając się pod zachwyconych czytelników. Przypomniałem sobie, że chwaliła się tymi listami. Chciał jeszcze na 1 kwietnia napisać do niej w imieniu tłumaczki na język litewski, że prosi o spotkanie Elektoralna 3 m. 56. Mamuta na pewno wybrałaby się tam z Anią.
– Ale zaspałem i nie napisałem…
31 sierpnia
Na Krakowskim dialogi z zomowcami. Oni w tych swoich samurajskich strojach.
Kobiecina: „Przecież wy Polacy! Nie bijcie ich!”. Jeden z falangi unosi kask i rechocze.
10 września rano
Terrorysta z Bema, który zabił milicjanta, cieszy się powszechną sympatią. Kapitalista, u którego pracowałem trochę przy wtryskarce, z polecenia reżysera Grzesia Skurskiego, mówił: „A to, co się dookoła dzieje, to nie terror? Tamto przy tym drobiazg. Oni muszą się czegoś bać”.
12 września
Czuję się jak robak w gnojówce. Znaczy – dobrze. A gdybym miał wyemigrować, gdzie najlepiej? Do Rosji. Żeby tam obnosić naszą pańskość, bo gdzie indziej się nie da…
13 września
Polska to rodzinna, domowa sprawa. Dlatego bywa tak nieznośna.
15 września
W Szkole uczuć, powieści Gustawa Flauberta, egzemplarz z antykwariatu, podkreślone zdanie o rewolucji 1848 z dopiskiem „XI. 1980”. „Zdrowy rozsądek społeczeństwa został zakłócony, jak po wielkich kataklizmach przyrody. Ludzie inteligentni idiocieli na całe życie”.
26 września
Dzień imienin Justyny. Rano w niedzielę pusto, rześko, ładnie – jak w latach 60.
16 października
Towarzystwo u Jagi. Mówienie specjalnie do podsłuchu telefonicznego. Bo wiadomo, że jest. Śmiech, ale bez radości. Tematy: internowanie i robotnicy. Jedno i drugie wydaje się abstrakcją. Tak, jakby koniec działalności w glorii. Słabość „Solidarności” ujawniona. Nadchodzą niewdzięczne miesiące. Tu jeszcze hasła w rozruchu, a już zwrotnica przełożona, rzeczywistość idzie innym torem. Stare formy przestają pasować. I co? Mamy uczyć się nowych, od nowa? Trzeba płynąć, szukać formy własnej.
27 października
W klasztorze Dominikanów na Freta. Ojciec Jacek Salij schodzi do rozmównicy i mówi, tak samo jak przed rokiem: „przepraszam za spóźnienie, musiałem założyć habit”. Chce mnie przyjmować w habicie. Akcentuje to, że jest teraz oddany duszpasterstwu. „Zrobiłem się proboszczem”. Ja, że chodzę na jego wykłady do ATK. „Jaruzelski nie pójdzie do piekła”, mówi Salij. „Tyle teraz nawróceń…”.
1 grudnia
Conrad Ze wspomnień:
Etyczny pogląd na wszechświat wplątuje nas w końcu w mnóstwo okrutnych i bezsensownych sprzeczności, gdzie, rzekłbyś, przepadają ostatnie szczątki wiary, nadziei, miłosierdzia, a nawet rozumu; toteż zaczynam wątpić, aby cel stworzonego świata mógł być w ogóle etyczny. Skłaniam się raczej do przekonania, że świat ma być widowiskiem, widownią dla grozy, miłości, uwielbienia lub nienawiści, jeśli chcecie, lecz z tego punktu widzenia – i to wyłącznie z tego punktu – nigdy dla rozpaczy! Te wizje, rozkoszne lub zajmujące, są same przez się celem moralnym. Reszta jest naszą sprawą – śmiech, łzy, tkliwość, oburzenie, wyniosły spokój hartownego serca, oderwana ciekawość subtelnego umysłu – to nasza sprawa!
23 grudnia
Justyna z nami na misteryjnym przedstawieniu Dejmka Gra o Narodzeniu i Męce w kościele ewangelickim. W drodze do domu, na zimnym przystanku, mówi: „Jakbym wracała z lasu. Był zły humor i go nie ma! Jakbym się wwąchała w paprotkę. Nic mnie już nie boli”. A tak nie chciała iść. Bała się. Płakała. Brzuch ją rozbolał. Przeżywała z góry. Kiedyś się teatr odchorowywało.
31 grudnia
Orłu chcą założyć koronę. W Sejmie tupią na posła, który ostrzega przed drażnieniem społeczeństwa tą koroną. Jakby solidarnościowa swoboda udzieliła się nagle tej bizantyjskiej połowie Polski. Dobrze mówił w sądzie mecenas Siła-Nowicki: „Polska zginęła przez anarchię, ale była to anarchia władzy”.
Syn Jana Józefa Szczepańskiego narysował komiks o powodzi w Polsce. Chłop siedzi na dachu, obok niego mysz i świnia. Podpływa amfibia. Żołnierze zabierają świnię, zostawiają chłopa z myszą: „no, ten region mamy już zatopiony!”. Polska zatapiana. Polska usypiana. Z orłem w koronie. Jeszcze broni się w Kościele, ale i tam nie jest bezpiecznie. Nieprawda, że do Kościoła można uciec. Tam jest to samo społeczeństwo, co na zewnątrz. Fala zatrzymała się przed wejściem, ale może wpłynąć w każdej chwili. Słyszę, jak ksiądz grozi chłopcom, rozmawiającym w kościele, że „nie zasłużą na miano dzieci Bożych”. Na mszy czytany jest list generała Kiszczaka do prymasa w sprawie krzyży umieszczanych w szkołach i fabrykach. Generał popiera.