Dziennik Marty Koen - ebook
Dziennik Marty Koen - ebook
Powieść serbskiego pisarza Svetislava Basary, w której pierwiastki fikcji i fantastyki, groteski, łączą się z rzeczywistością.
Pod koniec lat 80. XX w. w Belgradzie umiera pewna Marta Cohen i wszystko pozostałoby sensacyjną historią wzbudzającą chwilowe zainteresowanie (opisaną na pierwszych stronach bulwarowych gazet), gdyby śmietanka ówczesnej partii i kierownictwa państwa nie pojawiła się na jej pogrzebie.
Kim jest naprawdę tajemnicza dama? Kim jest mnich Nikodem, oskarżony o podpalenie mieszkania Marty? Czy dziennikarz gazety „Borba” Pavlović może z tego wszystkiego zrobić prasowy artykuł, który jednocześnie nie będzie historią jego życia – skrótem do szpitala psychicznego.
Dowódcy partyzanccy, dysydenci, spirytyści, Zygmunt Freud, iluzjoniści i ezoterycy, a nawet Josip Broz, owładnięty strachem przed tramwajem, to tylko niektórzy bohaterowie tej łobuzerskiej przygody pokazani na tle ruchu komunistycznego w Jugosławii. Świat absurdu prozy Basary, z pogardą dla zwykłej logiki ludzkiej i historycznej, uderza w tej powieści, rozprzestrzeniając się we wszystkich znanych i nieznanych kierunkach, odsłaniając twarze i zakamarki życia oraz trudne do odgadnięcia prawdy.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7963-104-9 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Dwudziestego ósmego lipca 1988 roku w kronikach kryminalnych gazet ukazała się wzmianka o tym, że niejaka Marta Koen zginęła w pożarze swego mieszkania przy ulicy Rigi z Fery 28. Zdarzenie to zapewne pozostałoby niezauważone, gdyby jeden z redaktorów nie odkrył wiadomości, że ta właśnie Marta Koen przed dziesięciu laty – wówczas siedemdziesięcioletnia – zajęła w Maratonie Belgradzkim zdumiewające dziesiąte miejsce. Po tym odkryciu wszystko zaczęło toczyć się z filmową szybkością. Uwagę belgradzkich czytelników zwrócił fakt, że wśród tych, którzy nazajutrz zamieścili nekrologi w „Politice”, znalazły się najgłośniejsze nazwiska z partyjnej i państwowej góry.
Następnego dnia Marta Koen – odznaczona Orderem Partyzanckim 1941 – została uroczyście pochowana na Nowym Cmentarzu w Belgradzie. W pogrzebie uczestniczyli Milovan Ðilas i Aleksandar Ranković (o którym nikt nie wiedział na pewno, czy już nie żyje, czy dopiero ma umrzeć). Wszystko to było zagadkowe. Ludzie zastanawiali się, kim jest ta Marta Koen. A żeby sprawa była jeszcze bardziej tajemnicza, na pogrzebie doszło do prawdziwego dramatu. Karabiny, z których asysta honorowa oddała salwę, załadowano przez pomyłkę amunicją bojową. Jeden z pocisków trafił prosto w czoło chorążego N. M., który obserwował pogrzeb z balkonu swego mieszkania. Zachwiał się, stracił równowagę i zaczął spadać z jedenastego piętra prosto na przystanek tramwajowy przy ulicy Roosevelta. Widząc, że spadające ciało może pociągnąć za sobą kolejne ofiary, żona chorążego krzyknęła: „Uważajcie!”.
I tak spowodowała jeszcze więcej ofiar.
Ostrzeżeni jej krzykiem ludzie na przystanku w strachu przed spadającym ciałem rozbiegli się na wszystkie strony. Sześcioro wpadło pod rozpędzony (nieistniejący w Belgradzie) tramwaj numer osiemnaście i zginęło na miejscu.
Gazety ten wypadek przemilczały.
W prasie pojawiło się natomiast mnóstwo artykułów i felietonów poświęconych Marcie Koen. Byłem wtedy dziennikarzem „Borby”, organu Socjalistycznego Związku Ludu Pracującego, która coraz bardziej traciła wpływ i czytelników. Redaktor naczelny, człowiek starej daty, nie lubił – jak zwykł to określać – t r u p i e g o d z i e n n i k a r s t w a. Nie było jednak rady, nie dało się oprzeć naciskom. Któregoś dnia wezwał mnie, postawił kawę i powierzył mi zadanie, bym – nie goniąc za sensacjami – dowiedział się jak najwięcej o życiu denatki. Szczerze mówiąc, nie byłem zachwycony. Myślałem sobie: jeszcze jedna z tych ponurych, dostojnych biografii zaczynających się od: „Urodzony w ubogiej rodzinie, we wczesnej młodości przystąpił do ruchu rewolucyjnego”, a kończących: „Jego świetlana postać i dzieło to wzór dla przyszłych pokoleń. Cześć jego pamięci”.
Czas pokaże, że nie miałem racji. Czas, ten niepowstrzymany nurt, który z opóźnieniem wyrzuca drobne muszle prawdy na papierowe brzegi chybionych publikacji.
Po kilku dniach, jak grom z jasnego nieba, huknęła wiadomość, że pożar w mieszkaniu Marty Koen to nie przypadek. Ogień został podłożony. Wkrótce też zatrzymano sprawcę, mężczyznę w nieokreślonym wieku, w zakonnym habicie, nieposiadającego jakichkolwiek dokumentów. Człowiek ten twierdził, że ma na imię Nikodem. Serbska Cerkiew Prawosławna, pewnie ze strachu przed ateistyczną władzą, szybko wydała oświadczenie zaprzeczające, by podejrzany kiedykolwiek przyjął święcenia w którymkolwiek z zakonów. Gdy okazało się, że Marta Koen nie jest ofiarą nieszczęśliwego wypadku, ale zbrodni, fama o jej życiu przeniosła się na niby to poważne szpalty poświęcone masońskim, komunistycznym i watykańskim spiskom. Sensację potęgował bardzo dziwny fakt, że w oficjalnej historii nie można było znaleźć ani słowa o nieboszczce, podobnie jak w mnóstwie wspomnień wybitnych rewolucjonistów. Ani jednej wyblakłej fotografii w powodzi ksiąg o brygadach partyzanckich.
W takiej sytuacji powstało mnóstwo felietonów o życiu Marty Koen. O jej rzekomej roli w przygotowaniach do rewolucji październikowej. O bohaterskiej postawie podczas wojny domowej w Hiszpanii. Wszystkie te artykuły zawierały całkowicie różne, niesprawdzone, nawet szaleńcze opowieści o życiu Marty, co w ówczesnej gorącej atmosferze tylko zwiększało ich wiarygodność. W gazecie „Večernji vesnik” jakiś rozzuchwalony autor napisał, że Marta Koen uczestniczyła w rewolucji francuskiej i na czele oddziału sankiulotów dzielnie walczyła na paryskich barykadach.
Nie można zapominać, że był to koniec lat osiemdziesiątych, kiedy najfantastyczniejsze sprawy przyjmowano jak najpoważniej. Gdy konfabulacje nawiedzonych grafomanów, ogłoszone wieczorem w bulwarowych piśmidłach, nazajutrz rano okazywały się polityką państwa. Kiedy szczątki świętych, wyrwane ze spokoju relikwiarzy, zbezczeszczone, przedstawiano oczom tłumu jako argumenty polityczne. W skrajnych przypadkach szczątki świętych miały nawet odgrywać rolę aktywistów. Co do mnie, to jestem teraz wariatem (nie warto posługiwać się eufemizmem p s y c h i c z n i e c h o r y) i z okna szpitala im. dr. Lazy Lazarevicia lepiej widzę te czasy. Jako że patrzę na rzeczy od środka. Z odwrotnej strony. Jeśli zdołam, później to wyjaśnię.
Zapamiętajcie te słowa, ważne dla zrozumienia opowieści o Marcie Koen.
Już wtedy przeczuwałem, że dobrze się to nie skończy. Milczałem jednak – z obawy, że wyrzucą mnie z pracy i ze Związku Komunistów Jugosławii. Inni też się bali. Wszyscy się bali. Strach unosił się nad Serbią. Ludzie, podobnie jak ja, udawali, że wierzą w to, co się z nami wyprawia. Wiara czyni cuda. Fałszywa wiara potrafi czynić jeszcze większe.
I wkrótce je uczyni.
Jeżeli nie zapomnę, jeszcze do tego wrócę. Zadanie dziennikarza – odkrycie prawdziwej historii Marty Koen – które z początku wydawało mi się nieciekawe, z czasem wciągnęło mnie, stało się obsesją i na koniec doprowadziło do szaleństwa. W odróżnieniu od kolegów z kolorowych czasopism przyjąłem rolę dziennikarza śledczego. Na początku założyłem, iż nieobecność Marty Koen w oficjalnych mediach i monografiach może oznaczać tylko jedno: że kiedyś w czymś paskudnie nawaliła. Naraziła się. Podpadła. Z drugiej strony zestaw żywych, martwych, byłych i obecnych funkcjonariuszy, którzy pojawili się na jej pogrzebie, niedwuznacznie świadczył, że musiała być ważną osobistością. Dlatego zacząłem od podstaw, od rezolucji Biura Informacyjnego, pierwszej wielkiej powojennej czystki, która wykończyła wielu wybitnych rewolucjonistów. Dobry początek! Po zamknięciu obozu na Nagiej Wyspie Komunistyczna Partia Jugosławii odeszła od praktyki z czasów ślepego oddania Stalinowi i Związkowi Sowieckiemu, między innymi od r e t u s z o w a n i a h i s t o r i i: usuwania nieodpowiednich osób z encyklopedii, prac historycznych, kompletów starych gazet, z grupowych fotografii, książek telefonicznych, ze spisów wyborców i w ogóle wszystkiego, co żyje. Czystki odbywały się oczywiście także i po Nagiej Wyspie. Podejrzewam, że w zapadłych okolicach, do których wiadomości nadchodzą z opóźnieniem, cichaczem przeprowadza się czystki jeszcze dziś. Odstępcy pozostali jednak nie tylko w życiu, lecz także w oficjalnych i innych publikacjach. Niektórzy rewolucjoniści mieli bowiem szczęście. Inni go nie mieli. Niektórzy jeszcze istnieją. Inni nie istnieją. Nazwisko i fotografie Milovana Ðilasa na przykład – który wszedł w konflikt z partią, został z niej wykluczony i stracił stanowisko po rezolucji Biura Informacyjnego – nigdy nie zostały usunięte z publikacji, nawet gdy później skazano go na długoletnie więzienie. (W tamtych latach po Belgradzie krążyła opowiastka, że Ðilas spędza dnie za kratkami, tłumacząc Kapitał z serbskiego z powrotem na niemiecki). Dzięki temu, że nadal i s t n i a ł w dokumentach, historiach i monografiach, ten niegdysiejszy sztywny aparatczyk po odbyciu kary został – cokolwiek by to znaczyło – d y s y d e n t e m. Napisał kilka interesujących książek, stał się znany w świecie, zarobił górę pieniędzy.
I w końcu przestał nosić kaszkiet.
Z Rankoviciem było inaczej. On nie naraził się partii. Partia, z sobie znanych powodów, po upadku Ðilasa weszła z nim w konflikt. W toku afery z Ðilasem twarde skrzydło KPJ gotowe było chwytać za nożyce i tusz. Jednakże w połowie lat sześćdziesiątych – w miarę rosnącego w świecie uznania dla Federacyjnej Ludowej Republiki Jugosławii – skończyły się manipulacje z historią. Rankoviciowi nawet nie odebrano Orderu Bohatera Narodowego. (Odebrano mu tylko prawo do asysty honorowej na pogrzebie). Ranković, rewolucjonista starego chowu, nie mógł się z tym pogodzić. Według niego fakt, że jego nazwisko i postać pozostały nietknięte, oznaczał rewizjonizm, odstępstwo od linii partii. Resztę życia spędził – angażując do tego kilku wolontariuszy – na usuwaniu swojego nazwiska i wycinaniu swoich fotografii ze wszystkich książek, do których zdołał dotrzeć.
2
Zacząłem zatem od Biura Informacyjnego. Najpierw zatelefonowałem do Dragoslava Mihailovicia, pisarza i byłego więźnia Nagiej Wyspy, który zgromadził wielkie archiwum świadectw i dokumentów o torturach stosowanych w tamtejszym obozie. Przedstawiłem się i grzecznie spytałem, czy może wie coś o Marcie Koen. „Znam ja ciebie, gnoju ubecki”, powiedział Mihailović i trzasnął słuchawką. Teraz – jako szaleniec na bezpiecznym gruncie – mogę przyznać: Mihailović miał rację. Jak wszyscy dziennikarze „Borby”, jak w ogóle wszyscy dziennikarze, byłem współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa Państwowego. Inaczej nie mógłbym być dziennikarzem. Inaczej byłbym niczym. Ale co to ma wspólnego z Martą Koen – nie wiem do dziś. I nigdy się nie dowiem. Robiłem tylko to, co do mnie należało. Chociaż może lepiej było robić co innego. Może bym nie skończył w wariatkowie. Wtedy jednak myślałem, że jestem na właściwej drodze. Gdybym wówczas cudem zobaczył siebie dzisiejszego, przeraziłbym się tak, jak dziś przerażam się tym, kim byłem wtedy.
Nie każdy to potrafi.
Trudno, pomyślałem. Więźniów Nagiej Wyspy nie brak. Pełno ich naokoło. Spokojnych, porządnych, ale zamkniętych w sobie. Bladych. Wyciszonych. Są prawie jak mnisi. Nie lubią, żeby ktoś im przypominał o Nagiej Wyspie. Pamiętają tamte złe dni co do sekundy, lecz wielu wolałoby zapomnieć, że w ogóle tam byli. Ech, ci więźniowie! Dziś, jako wariat, mogę powiedzieć to, co zawsze myślałem. Z tą Nagą Wyspą się przesadza. To wyspa jak wszystkie inne. Łagodny klimat, śródziemnomorski. Kolonia karna jak każda kolonia karna. Ani gorsza, ani lepsza. W rzeczywistości zupełnie niezła. W porównaniu z warunkami na Syberii, z tamtejszym śniegiem i lodem, to prawie letnisko. Wnikliwie, tu w klinice, zbadałem wszelkie dostępne dokumenty o życiu na tej słynnej wyspie. Porównałem ze wskazaniami ksiąg liturgicznych, według których żyją pustelnicy na półwyspie Athos. I doszedłem do wniosku, że mnisi, chociaż żaden z nich nigdy nie należał do partii komunistycznej, nie sprzeciwiał się rezolucji Biura Informacyjnego i nigdy nie został skazany, żyją w nieporównanie cięższych warunkach niż więźniowie, spożywając mniej kalorii niż ci z Nagiej Wyspy.
I nigdy się nie skarżą.
Porównanie warunków pobytu na Nagiej Wyspie ze sposobem życia hinduskich joginów wydało mi się niesmaczne.
Dzięki kontaktom ze służbą bezpieczeństwa załatwiłem pozwolenie policji ze Starego Miasta w Belgradzie na wstęp do mieszkania, w którym spłonęła Marta Koen. Tak jak przewidywałem, z powodu pożaru w jej mieszkaniu nie można było znaleźć jakichś szczególnych śladów. Nie można było znaleźć prawie nic. Meble, dywany, tapety, wszystko zwęglone. Wszystko, poza kilkoma nadpalonymi brulionami formatu A4, jakich nie ma już w sklepach papierniczych, bloków po dawnemu solidnych, które, że posłużę się personifikacją, dzięki temu przeżyły wysoką temperaturę i dotrwały do przyjazdu strażaków. Zajrzałem do jednego z nich. Tekst był napisany po niemiecku. Może nawet gotykiem. Kaligraficznie. „Chyba zwariowała”, pomyślałem. Pisanie po niemiecku w pierwszych latach po wojnie nie było tolerowane. Nie zważając na surowy zakaz policji, wziąłem wszystkie zeszyty, aż siedem – i był to mój pierwszy krok do szaleństwa. Nie wskutek nieliczenia się z zakazem policji (to także było równe szaleństwu, choć jeszcze ciągle częste), lecz wskutek wydarzeń, w które wciągnęła mnie spowodowana dziennikarską ciekawością, na oko niewinna kradzież.
Nigdy nie zapomnę tych zeszytów. Nie istnieje szaleństwo, w którym człowiek mógłby się schronić przed treścią utrwaloną w zeszytach Marty Koen. Ale czas mija. Pozostaje nam tylko chronologia. Mój następny krok to kolejne starania o pozwolenie – znów dzięki znajomości w policji – bym mógł zobaczyć się w więzieniu z podpalaczem, samozwańczym mnichem Nikodemem. Kiedy pojawił się w rozmównicy, mimo grubego więziennego ubrania i śladów tortur Nikodem rzeczywiście wyglądał jak mnich. Trochę podobny do Rasputina. Przedstawiłem się i powiedziałem, po co przychodzę. A Nikodem odparł krótko:
– Ja cię znam.
Nie zaklął. Tylko delikatnie odłożył słuchawkę wyimaginowanego telefonu, za pomocą którego mieliśmy rozmawiać.
– Cóż – powiedział fałszywy mnich – po całych dniach mnie tu biją, żebym się przyznał, dlaczego podpaliłem mieszkanie Marty Koen, a ja nie mam zamiaru im powiedzieć. Ty z kolei na darmo częstujesz mnie cukierkami, papierosami i traktujesz uprzejmie. W zamian mogę ci powiedzieć tyle: iskry podłożonego przeze mnie ognia podpalą wiele domów. I wielu spłonie w tym pożarze. Może ty też. Kto wie.
Choć jako członkowi Związku Komunistów Jugosławii statut zabraniał mi wierzyć w przesądy, czary, złe duchy i czarne koty, Nikodem zrobił na mnie wrażenie. Był rozmowny, można powiedzieć, pogodny, nie zauważyłem ani śladu ponuractwa i fałszywej powagi, z jaką w tamtych latach obnosili się nawet i prowincjonalni dziennikarze, ani śladu owego apokaliptycznego tonu, jakim wówczas gromko przepowiadano przyszłość. Obszernie odpowiedział na wszystkie moje pytania. Z tym że pytania te powinienem zadać dopiero teraz, dwadzieścia lat później.
– Czy znał pan Martę Koen?
– Nie, właściwie jej nie widywałem – powiedział Nikodem. – Ale posłuchaj, co mówi święty Gregorios Palamas: „Kiedy umysł rozproszy się za pośrednictwem zmysłów w świecie zewnętrznym, staje się niewolnikiem otoczenia i człowiek wówczas zamienia się w maskę. Kiedy umysł ze stanu rozproszenia i błądzenia powróci do serca, dostrzega ohydną, splątaną lewą stronę maski. Dopiero wtedy poczyna się w człowieku najgłębsza skrucha”.
Nic z tego nie pojmowałem. O jakich maskach mówi? O jakich niewolnikach? I jak rozumieć to powracanie umysłu? Musiałem oszaleć, żeby to pojąć. Teraz z okna kliniki im. dr. Lazy Lazarevicia jasno widzę, o co chodziło Nikodemowi i dlaczego posłużył się alegorią. Chodziło mu o nasz umysł, który – latami systematycznie poniżany, opluwany i przekreślany – wycofał się do samego siebie. Złamię statut ZKJ, a niech tam! Nikodemowi chodziło o Boga. Chciał powiedzieć: „Twierdziliście, że Boga nie ma. A patrzcie, Bóg odwrócił się i pozostawił was samym sobie. Zapomnieliście, że prochem jesteście i w proch się obrócicie”. Trochę sobie pochlebiam, że już w tamtych czasach wyczułem – choć według statutu ZKJ nie miałem do tego prawa – o czym w istocie rzeczy mówi Nikodem. Ale kto by to wydrukował?! Kto by to przeczytał?
I jaki to w ogóle miało związek z przypadkiem Marty Koen?
Oj, miało. Jeszcze jaki!
Wbrew temu, że nie dowiedziałem się niczego konkretnego, widzenie z samozwańczym mnichem-podpalaczem nie było daremne. Nim zatrzasnęły się za nim ciężkie więzienne wrota, Nikodem odwrócił się i powiedział:
– Rozpytuj więźniów Nagiej Wyspy. Oni wiedzą.
Lepiej by było, żeby tego nie mówił. Policjant, który go przyprowadził, bestialsko zaczął go pałować za to ciężkie przestępstwo naruszenia więziennej dyscypliny: nie wolno było nawet słowa pisnąć po zakończeniu odwiedzin. A ja i tak wiedziałem swoje: klucz do tajemnicy Marty Koen jest zakopany głęboko w podświadomości jakiegoś kominformowca. Ale od kogo zacząć? Jak go obłaskawić? Już mówiłem, jest to świat zamknięty. Mistyczna, ateistyczna wspólnota. Każdy z tych ludzi, jeśli postawisz mu kawę i parę wódek, powtórzy ci oficjalną wersję partii. Ale prawdy nie powie, za nic. Oprócz paru n i e z r e w i d o w a n y c h wszyscy wierzą, że ukarano ich sprawiedliwie. I żyją w strachu przed powrotem do obozu. Na przekonywanie, że te czasy dawno już minęły, że Naga Wyspa teraz to jedynie kierunek turystyczny, tylko machają ręką.
Trockizm, nudyzm, rewizjonizm, turystyka – to jedno i to samo, myślą.
I mają rację.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------