- W empik go
Dziennik. Pamiętniki z życia literackiego - ebook
Dziennik. Pamiętniki z życia literackiego - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 753 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
15 maja 1848
Od jedenastej trzydzieści do piątej trzydzieści O jedenastej trzydzieści rozpoczął się pochód korporacji. Trwał półtorej godziny. Podobno było dwieście tysięcy ludzi. Nastrój poważny. Krzyczano: „Niech żyje Polska! Niech żyje organizacja pracy! Niech żyje Louis Blanc! Niech żyje Lamartine! Niech żyje republika demokratyczna!” Towarzyszyłem temu pochodowi od ulicy des Capucines do Izby Deputowanych. Około pięćdziesięciu żandarmów stało na moście. Wołali: „Niech żyje Polska!” i bratali się z ludem. Innych rozstawiono pomiędzy kolumnami Izby. Nadciągające deputacje pozostawiały swoich delegatów u wejścia, same zajmując miejsce w ogromnym ogonie, ciągnącym się aż do rogatki Maine. Około trzech tysięcy ludzi w koszulach, w kaszkietach, gwardziści narodowi z artylerii i innych broni, wyżsi oficerowie w złotych epoletach, wiele osób z oznaką swego klubu na kapeluszach i czapkach. Ogromne chorągwie. Kilka kobiet. Dowódcy tych niby pułków zachęcali wszystkich wokół, żeby przyłączyli się do nich.
Wśród trzech tysięcy zgromadzonych na placu za Izbą wielkie ożywienie. „Znajdziemy się tam za dwa tygodnie!” – wołał jakiś robotnik, wskazując na gmach. Mówiono, że są armaty, wojsko: dziesięć tysięcy ludzi. Pomstowano na pierwszy i drugi pułk gwardii, „tych bogatych dudków”, jak powiedział ktoś z tłumu. Przewodniczący klubów przemawiali do ludu. Oddział Gwardii Narodowej stał przed zamkniętą bramą. Krzyk: „Precz z bagnetami!” Gwardziści zdjęli bagnety. Ktoś zawołał: „Otwórzcie, bo będziemy szturmować!” Delegaci jeszcze nie weszli. Jakiś człowiek z personelu wspiął się na budkę strażniczą; próbował coś powiedzieć, ale zagłuszono go. Była pierwsza trzydzieści.
Od drugiej dwadzieścia do trzeciej czterdzieści pięć Pochód zatrzymał się na bulwarze, ciągnąc jeszcze placem de la Concorde i mostem. Ludzie weszli na dziedziniec Izby, brama była szeroko otwarta. Po drodze mijali odchodzących gwardzistów narodowych. Żandarmeria na moście stała z karabinami odwróconymi kolbą do góry; wtykali stemple do armat, żeby pokazać, że nie są nabite. Niektórzy wspiąwszy się na obmurowania rzucali gałązki przywódcom ludu.
O drugiej dwadzieścia znaleźliśmy się na placu za Izbą. Wielka brama była otwarta, wejście do budynków także; kluby i korporacje ze swymi chorągwiami stały na dziedzińcu; kilku gwardzistów i oficerów żandarmerii zbierało się do odejścia. Ludzie w kapeluszach, z kartami klubów, przemawiali do ludu.
Nagle zafalowało od strony Izby. Panowie Barbes, Louis Blanc i Albert stanęli na parapecie okna, żeby przemawiać. Pierwszy zabrał głos Barbes. „Izba uchwali – powiedział – że lud dobrze przysłużył się ojczyźnie, i zgodzi się, aby przedefilowały przed nią kluby”. Rozległy się wówczas okrzyki, że defilować mają wszyscy. Potem Louis Blanc oświadczył, że lud jest nieśmiertelny etc. Oba przemówienia przyjęto oklaskami. Słońce świeciło pionowo nad głowami tych tysięcy wołających: Wojna! Wojna!
Słyszałem, jak na dziedzińcu trzech oficerów żandarmerii mówiło, że są za Barbesem, a jeśli zjawi się ich pułkownik, dostanie szablą w brzuch.
Lud wchodził już do Izby. Weszliśmy przez drzwi z lewej strony, schodami do góry, potem w dół, i znaleźliśmy się wewnątrz, na prawo od mównicy.
Widok był niezwykły. Lud zapełniał trybuny; pozostało już tylko kilka pań. Deputowani w liczbie około sześciuset – najmniej liczni z centrum – byli spokojni i godni. Zresztą nikt nie zdołałby już opuścić sali; tłum zamykał wszystkie wyjścia. Ławy były puste. Poniżej mównicy, w perystylu jak gdyby dzielącym ją od ław deputowanych, tłoczył się, popychał i krzyczał pstry tłum. Oficerowie artylerii z Gwardii Narodowej, artylerzyści, strażacy, gwardziści, ludzie w bluzach, w surdutach, w koszulach (chorągwie, gałązki; żadnej broni) przekrzykiwali się w ogłuszającym wrzasku.
Na trybunie prezydium p. Buchez w otoczeniu panów z trójkolorowymi opaskami; za nim wyższy oficer artylerii z Gwardii Narodowej. Buchez poruszał swoim dzwonkiem, ale nie było go słychać. Około piętnastu osób spierało się o wejście na mównicę. Pod nią ożywione grupy delegatów klubów, wśród nich Hubert Barbe-Rouge. Lud nie opuszczał sali, mimo próśb kilku obywateli: „Pozwólcie nam przynajmniej obradować! – Nie, nie, chcemy zostać, nie pójdziemy”.
Ławy i trybuny zapełniały się. Dwie trybuny zaczęły się chwiać. Buchez i inni wołali: „Zejdźcie, obywatele, trybuny się zawalą!” Zeszli do sali po parapetach okien. Krzyczeli: „Barbes! Barbes!”
Barbes – blady, oczy zapadnięte, dostojny, wiara Chrystusa na twarzy, fular w ręce, surdut zapięty na wszystkie guziki – wszedł na trybunę i powiedział: „Obywatele, głosujmy przez aklamację, że lud przysłużył się ojczyźnie i przedefiluje w porządku ze swymi chorągwiami”. Milczenie i bezruch deputowanych; krzyki i poruszenie wśród ludu, brawa. Lud tyle samo myśli o spokojnej defiladzie, co o tureckim sułtanie. „Obywatele, żądam, aby bogacze opłacili na rzecz ludu podatek w wysokości miliarda”. Długie brawa ludu; bezruch i milczenie deputowanych. W tej samej chwili rozległy się trąbki na pobudkę. Buchez: „Obywatele, trąbią na pobudkę! – Trąbią na pobudkę – powiada Barbes – żądam głosowania przez aklamację, że ktokolwiek otrąbi pobudkę, znajdzie się poza prawem i zostanie uznany za zdrajcę ojczyzny! – Brawo!” Brawa ludu, milczenie Izby. Krzyk: „Do rzeczy! O Polsce! – Dla Polski! – mówi Barbes. – Francja powinna śpieszyć z pomocą wszystkim uciskanym ludom”. Przy każdym zgłaszanym przez siebie wniosku Barbes pochylał się, żeby usłyszeć, co mówią stojący niżej. Huberta już nie było. Ktoś krzyknął przeraźliwie: „Rozwiązanie Izby! Izba jest rozwiązana!”
W ścisku, o jakim nie miałem dotychczas pojęcia, zdołaliśmy wyjść z Izby. Przeszliśmy przez salę obrad, gdzie ludzie w koszulach czytali gazety. W jednym z korytarzy ujrzeliśmy Huberta Barbe-Rouge pośrodku ożywionej grupy. Jakiś członek klubu przyniósł listę Rządu Tymczasowego. Usłyszeliśmy nazwiska: Raspail, Blanqui, Cabet, Barbes.
Wyszliśmy. Korporacje były jeszcze na dziedzińcu.
Na schodach Izby, od strony mostu, gęsto od żandarmów. Gwardia Narodowa wypełniała most i plac de la Concorde.
Był to 24 lutego po raz wtóry… ale chybiony!
Od dziesiątej do północy
O dziesiątej Paryż osobliwie wyglądał. Iluminacja na placu Vendôme. Ulica Saint-Honoré w kolorowych światłach. Wszyscy w bramach. Ożywione grupy na rogach ulic. Gwardziści narodowi zajmowali place, przebiegali ulice, przyjaźnie rozpędzali zgromadzonych. Słychać było krzyki oburzenia pod adresem Barbèsa i pozostałych. Mówiono, że są aresztowani. Wszystkie uliczki prowadzące ku nabrzeżom były obstawione; na nabrzeżach także rozpędzano ludzi. Na dwudziestu perorujących robotników za Barbesem było dwóch. Niemal wszędzie poruszenie. Gwardia Narodowa zajmowała plac przed Ratuszem. W pobliżu Luwru krzyki: „Rozchodzić się!” Na placu przed Ratuszem żandarmeria maszerowała przyspieszonym krokiem skandując w życzliwych intencjach: „Precz z Cabetem, Blanquim i Barbèsem!” Zdawało się, że zapanował spokój.1851
Grudzień
W wielkim dniu Sądu Ostatecznego, kiedy wszystkie dusze stawią się doprowadzone przez potężne anioły, które podczas rozprawy będą spać jak żandarmi, z podbródkiem na białych rękawiczkach, skrzyżowanych na gardzie szabli; kiedy Bóg Ojciec z długą białą brodą, taki, jakim go malują członkowie Akademii na sklepieniach kościołów, zapytawszy mnie wpierw, co czyniłem, zapyta potem, co widziałem – a więc o to wszystko, w czym współuczestniczyłem oczami – tak bez wątpienia odezwie się do mnie: „Istoto, którą stworzyłem ludzką i dobrą, czyś widziała przypadkiem przy rogatce Combat, podczas walk byków, pięć wielkich wygłodzonych psów, rozszarpujących kłami biednego, starego, chudego i bezbronnego osła? – Niestety, Panie, odpowiem, widziałem rzecz gorszą: zamach stanu”.
„A więc stało się: rewolucja!” – oświadczył wchodząc do nas p… de
Blamont, kuzyn Blamont, przyjaciel naszego kuzyna de Villedeuila, były gwardzista, obecnie konserwatysta, sól z pieprzem, wściekły i astmatyczny. Była ósma rano. Zwykłym sobie gestem zaciskając surdut na brzuchu, jak zaciska się pas, szybko się pożegnał i z dzielnicy Notre-Dame-de-Lorette pośpieszył z triumfalną nowiną do wszystkich znajomych domów w Saint-Germain, gdzie ledwie się obudzono.
Podskoczyliśmy. Szybko na ulicę! Spodnie, trzewiki i cała reszta, i na dół! Afisze na rogu ulicy oznajmiały porządek marszu. Pośrodku naszej Saint-Georges oddziały zapełniały gmach „Le National”.
Żeby dostać się do naszego stryja, przeszliśmy przez Cour des Comptes et Legion d'honneur. Pewien pułk rozłożył się tam jak na biwaku; karabiny ustawiwszy w kozły, manierki z winem i mięsiwa rozmieściwszy na ławkach, ucztowali publicznie i po pretoriańsku, z wesołym sercem, pijani nocą i porankiem. Kiedy przechodziliśmy, jeden z kozłów zawalił się, źle ustawiony przez tych dzielnych hulaków. Szczęściem karabiny nie wypaliły: nie brały udziału w fecie i nie były pijane.
Wino i mięso, słona obfitość mająca pobudzić do polowania te bohaterskie bandy: piękny to był obraz i na długo pozostał mi w pamięci. Jasno świecące słońce, słońce Austerlitz, na czas zamówione i niezawodne, także stawiło się w swoim złotym mundurze. Pomiędzy manierkami był tu na pewno zdjęty z gwoździa i krwawiący język Cycerona – relikwia wolności ukryta wśród mięsa jak relikwie św. Marka. Jeszcze długo potem przechodząc obok beczek, ustawionych na chodniku w pobliżu piwnicy jakiegoś sprzedawcy wina, zadawałem sobie pytanie, czy społeczeństwo może zostać uratowane. Ale beczki powoli spuszczano po sznurze do piwnicy i uświadomiłem sobie, że jeszcze nierychło…
Stara odźwierna naszego stryja przy ulicy Verneuil miała gotową łzę w oku sowy: „Powiedziałam panu, żeby tam nie szedł! Zatrzymali go w merostwie X dzielnicy. Pan się upierał; a mówiłam przecież…” Ruszyliśmy do koszar przy quai d'Orsay. Słyszeliśmy, że są tam wszyscy z merostwa. Brama była zamknięta. Za policjantami stał szyldwach z szablą. Powiedzieli: „Już ich tam nie ma! – A gdzie są? – Nie wiemy”. Zaś szyłdwach: „Z drogi!”
Jestem pewien, że zamachy stanu udawałyby się jeszcze lepiej, gdyby ze specjalnych miejsc, lóż, stall można je było dokładniej widzieć, nic a nic nie tracąc. Ten zamach stanu omal nie okazał się chybiony; ośmielił się nie wziąć pod uwagę paryskich gustów i rozczarował gapiów. Zrobiono go cichaczem, bez bicia w bębny; odegrano szybko, w jednym akcie. Ludzie ledwo zdołali usiąść. Powiedziałbym, że nas, ciekawskich, miano tu za nic. Nawet w najbardziej interesujących chwilach statyści strzelali do okien, chciałem powiedzieć: do widowni; co zaś najgorsze, zapomnieli, żeby nie ładować broni. Jestem pewien, że to omal nie zepsuło wszystkiego. Nawet ja, który uważałem, że sztuka jest kiepska, ale będąc dobrze wychowanym krytykiem patrzyłem cierpliwie, jak policjanci kopią w pierś ludzi; jak kirasjerzy, z pistoletami w dłoni, na okrzyk: „Niech żyje Republika!”, szarżują biedne małe barykady z desek, często wzniesione przez jedne ręce; jak aresztuje się deputowanych, okładając ich pięściami – nawet ja tedy, który oglądałem to wszystko z niepokojem i gniewnym sercem, z odrobiną bezsilnej wściekłości i z wielkim wstydem, niemy wszakże jak karp, omal nie zacząłem gwizdać, kiedy u końca ulicy Notre-Dame-de-Lorette przechodząca obok mnie kobieta dostała kulę od szaserów z Vincennes, którzy z ulicy Laffitte polowali na przechodniów.
Wśród wszystkich afiszów, które 2 grudnia i w dni następne pokryły mury, ogłaszając nową trupę, jej program, zajęcia, głównych wykonawców ról charakterystycznych oraz nowy adres dyrektora, który z Pałacu Elizejskiego przeniósł się do Tuilerii, zabrakło jednego; nie pojawił się zgoła, choć był powinien, czego Paryż nie domyślił się zresztą. Od tego braku nie zachwiał się ani ład żywiołów, ani porządek rzeczy. A przecież nie był to afisz zwyczajny: miał oznajmić światu i Francji, przy pomocy jednej litery i dwóch cyfr, W18.., że pojawiło się dwóch nowych pisarzy: Edmund i Juliusz de Goncourt.
Dużo to jednak obchodzi republiki, które chcą być cesarstwami, czy raczej ludzi, którzy mają długi i gwiazda im sprzyja!
Drukarnię Gerdèsa otoczyły oddziały; Gerdès drżał: W 18.., to przywodziło na myśl 18 Brumaire'a. Więc Gerdès, który drukował i „Revue des Deux Mondes”, i W18.., cisnął paczkę naszych afiszów do ognia. Dlatego ukazaliśmy się 5 grudnia bez nich, ale ze zmianami w rozdziale politycznym: zdaniem naszego wydawcy pół roku wcześniej poczyniliśmy niebezpieczne aluzje do dokonanych już faktów.
W 18.. ukazała się zatem; nasze pierwsze dziecię tak wychuchane, wypieszczone, książka, nad którą pracowaliśmy rok, wciąż poprawiając, niedoskonała, skażona niejakim naśladowaniem Gautiera, ale, jak na pierwsze dzieło, oryginalna aż do dziwactwa; debiut nie przynoszący wstydu, ponieważ w zarodku zawierał wszystkie możliwości naszego talentu, wszystkie tony naszej palety, trochę nazbyt jeszcze zaakcentowane i mocne. Pierwsze słowo naszego sceptycznego credo zostało powiedziane i, jak na nas przystało, powiedziane z uśmiechem.
Biedna W 18..! pojawiła się w ładnej chwili! Symfonia myśli i słów podczas tego odtrąbionego polowania.
Ale pewnego ranka Rose przyniosła nam przypadkiem „Les Débats”. Edmund krzyknął do mnie: Janin w wyczekiwanym felietonie, swoim pierwszym felietonie po 2 grudnia, mówił o nas, tylko o nas i do nas wszystkimi językami; był to miód i różane ciernie, chłoszcząca ironia i poważne, pełne szacunku przebaczenie, prezentacja naszej młodości, którą tłumaczył i której ściskał rękę. Felieton stanowił obłędne pomieszanie naszej książki i wodewilów dnia, Indyka z truflami p. Varin i Nieśmiertelnych ropuch pp. Clairville i Dumanoir, gdzie Janin pisał o wszystkim w związku z nami i o nas w związku ze wszystkim. Rozsadzała nas radość; radość, która z duszy przenosi się do ciała i darzy wesołością fizyczną; pierwsza radość literacka, jakiej nie zazna się już później, tak samo jak uniesień pierwszego uczucia! Radość pierwszej pisarskiej komunii, coś, co porywa i skrzydła daje duszy; co przykuwa oczy nie czytające, oczarowane, do nędznych czcionek dziennika, gdzie wasze nazwisko zdaje się wypisane złotymi zgłoskami, pieszczącymi spojrzenie jak nic – nawet najpiękniejszy przedmiot sztuki.
Tego dnia nie chodziliśmy, ale biegaliśmy. Wybraliśmy się, żeby podziękować Janinowi, który przyjął nas gładko, z szerokim uśmiechem: „U licha – powiedział – tak właśnie was sobie wyobrażałem!”
Śniliśmy. Budowaliśmy zamki na lodzie. Czuliśmy się już wielkimi ludźmi, uzbrojeni przez Janina ostrzem jego pióra. Pochłonięci naszymi iluzjami nasłuchiwaliśmy powitalnych salw prasy. Pojawił się artykuł w „Revue des Deux Mondes”, wściekły, dziki, niegrzeczny niemal, podpisany przez Pontmartina, który przekreślał nas nieodwracalnie, przyozdabiał oślą czapką i odprawiał z epitetem: „Vadius z palarni”. No, no, powiedzieliśmy sobie, nie będziemy mieć letnich wrogów.
W końcu, kiedy rozliczyliśmy się z Duminerayem, jedynym wydawcą paryskim, który ośmielił się wziąć w komis naszą biedną atakowaną książkę, okazało się, że sprzedaliśmy około sześćdziesięciu egzemplarzy.
Szczególny krewny zjawił się u nas w miesiąc przed publikacją W18.., nasz kuzyn, czy coś w tym rodzaju. Pewnego ranka dzwonek: wchodzi człowiek poważny, którego ledwo możemy rozpoznać. To był on właśnie. Rośliśmy, jak rosną dzieci w jednej rodzinie, które spotykają się przypadkiem i przyjaźnią na wakacjach – u jego stryja, markiza de Villedeuil. Jeszcze był całkiem mały, a już udawał mężczyznę. Wyrzucono go z Lyceé Stanislas. Mając lat szesnaście opowiadał mi przy obiedzie o orgiach, a ja tylko szeroko otwierałem oczy. Mając lat osiemnaście zabrał się już do literatury i robił korekty swemu profesorowi historii, Yanoskiemu. Doszedłszy do dwudziestu został republikaninem. Miał brodę i poglądy; nosił spiczasty kapelusz koloru zwiędłych liści, mówił „moje stronnictwo”, pisał w „Liberté de Penser”, ogłaszał straszliwe artykuły przeciwko Inkwizycji i pożyczał pieniądze filozofowi Jacques. Mówiono, że jego ojciec, który służył w Indiach, dostał tam udaru słonecznego. Pierre-Charles, hrabia de Villedeuil, wyglądał na dziecię tego udaru.
Spotykamy się więc, nawiązujemy na nowo stosunki. Jako powód swojej wizyty podaje nam jakąś księgę bibliograficzną, do której trzeba mu dwóch współpracowników. Potem z wolna wynurza się ze swojej czarnej brody, blaguje, podbija bębenka, szarżuje i w tym tańcu, zdradzającym całą jego dziecinność, zrzuca na koniec maskę i wyciąga do nas rękę. Byliśmy sami, szukaliśmy przyszłości, on także. Poza tym rodzina, jeśli nie rozdziela, zawsze trochę wiąże: w trzech ruszyliśmy w drogę do sukcesu. Trzeba powiedzieć, że jemu było wszystko jedno, czy się wybije, czy nie.
Pewnego wieczora, w kawiarni w pobliżu Gymnase, dla zabawy wymyślaliśmy tytuły gazet. „L'Eclair”, zawołał Pierre-Charles i śmiejąc się ciągnął: „A może tak założylibyśmy gazetę?” Rozstaje się z nami, pędzi do lichwiarzy, wymyśla rycinę na stronę tytułową – gdzie piorun godzi w Instytut, na chmurze zaś są nazwiska: Hugo, Sand, Musset – kupuje almanach Bottina, przygotowuje opaski, i ledwie przebrzmiał ostatni wystrzał, „L'Eclair” wychodzi. Instytut miał szczęście: cenzura skonfiskowała rycinę tytułową. Jedyna to przysługa, jaką oddała nam cenzura.1852
Koniec stycznia
„L'Eclair, przegląd tygodniowy literatury, teatru i sztuki” ukazał się 12 stycznia 1852.
I tak oto bawimy się w dziennikarzy. Nasza gazeta ma swoją redakcję przy ulicy Aumale, ledwie wówczas zbudowanej, na parterze. Ma swego wydawcę odpowiedzialnego, który dostaje sto su za podpis: jest nim Pouthier, malarz z cyganerii, kolega Edmunda z liceum. Ma swój kierunek: jest nim romantyzm czysty, nagi, zielony i bez domieszek. Ma ogłoszenia gratis, a nawet obietnice premii: Villedeuil, który w interesach odznacza się podobną ekstrawagancją jak w stroju – aksamitne kamizelki i złote dewizki, przydające mu wyglądu włoskiego księcia przy hotelowym stole – Villedeuil jako premię zapowiada bal, który wydaje dla abonentów. Słowem, gazecie nie brak niczego, prócz abonentów.
Spędzaliśmy w redakcji dwie albo trzy godziny tygodniowo wypatrując, ilekroć ktoś przechodził nową i rzadko uczęszczaną ulicą, abonenta, publiczności, współpracowników. Nikt się nie zjawiał, nawet rękopisy, rzecz niepojęta! nawet poeta, co jeszcze niezwyklejsze.
Nieustraszenie wydawaliśmy nasze pismo w próżni, z wiarą apostołów i złudzeniami akcjonariuszy. Villedeuil musiał sprzedać zbiór Ordonnances des Rois de France, żeby „L'Eclair” mógł istnieć; potem odkrył lichwiarza, z którego wyciągnął jakie pięć czy sześć tysięcy franków. Żadnych zmian. Świat upiera się, żeby nas nie znać. Po malarzu-wydawcy odpowiedzialnym przyszedł niejaki Cahu, równie fantastyczny, jak jego nazwisko, księgarz z okolic Sorbony, członek akademii w Avranches; potem jeszcze inny, wyglądający jak dziadek do orzechów, były wojskowy z nerwowym tikiem, który to tik polegał na tym, że co chwila spoglądał na miejsce, gdzie mają być epolety, i pluł przez ramię.
Wbijam nazwisko Gavarniego Villedeuilowi do głowy i nie na próżno: „L'Eclair” ukazuje się z jego litografiami.
Z myślą o balu abonentów Villedeuil wziął od swego lichwiarza dwieście butelek szampana; ponieważ szampan zaczynał się psuć, postanowiono zamiast balu urządzić rodzinne święto w lokalu redakcji. Wszyscy przyjaciele pisma zostali zaproszeni, a więc: Pouthier, jakiś architekt, marszand obrazów i kilka innych anonimowych osób spotkanych przypadkiem, dwie dziewczyny zgarnięte na publicznym balu oraz Nadar, który zaczął ogłaszać w naszym piśmie cykl karykatur i który, szukając pomocy w opróżnianiu butelek z szampanem, zaproponował, żeby otworzyć okiennice i zwoływać przechodniów przez okno.
Pewnego dnia wreszcie nadeszło zamówienie na abonament, jedyne, jakie miał „L'Eclair”. Abonentką była aktorka, śpiewająca w Théâtre-Lyrique. Nazywała się Rouvroy. Dobrze ulokowała te sześć franków: Villedeuil przepuścił z nią potem niezłą część swoich dwóch milionów.
Ruda kochanka Villedeuila imieniem Sabina zapytała kiedyś w redakcji: „A ten pan tutaj, czemu jest taki smutny?” Odpowiedzieliśmy chórem: „To nasz kasjer!”
Miałem dwóch kuzynów.
Jeden nazywał się Timoléon, markiz de Villedeuil. Był synem ministra Ludwika XVI i sekretarzem-adiutantem hrabiego d'Artois. Kiedym go poznał, był to piękny starzec o białych włosach, nosił olśniewająco białe batysty, odznaczał się wielkopańską galanterią, minę miał życzliwą i wyniosłą zarazem, rysy Bourbona, wdzięk Choiseula i młody uśmiech w towarzystwie kobiet.
Ten wdzięczny niedobitek z czasów dworskich miał tylko jedną wadę: nie myślał. Za maską nie kryło się nic. Nigdy nie słyszałem, żeby powiedział słowo nie dotyczące faktu materialnego, jak piękna pogoda czy dobre danie. Abonował „Charivari” i „La Mode”, które później oprawiał.
W sypialni miał klęcznik wyściełany tapiserią. Był dobry z natury. Zaprasza! swego proboszcza, a ponieważ proboszcz przynosił róże, nie czuł, że śmierdzą mu nogi. Miał stare liberie, stary powóz i starego Murzyna, którego przywiózł z kolonii, gdzie podczas emigracji prowadził wesołe życie i grał wysoko. Ten Murzyn był jakby częścią XVIII wieku i przypomnieniem jego młodości.
Chodził na mszę, pościł, święcił Wielkanoc. U końca wielkiego postu był bardzo rozdrażniony. Wówczas łajał swoich lokajów.
Głosował na rząd, który podwyższa renty. Zamykał się z kucharką, żeby robić rachunki. Nazywał to pracą. Kiedy przyjeżdżał do swego zamku, cała służba musiała oczekiwać go na podjeździe.
Lubił żarty o lewatywach. Miał najbardziej nieprawdopodobne przesądy: wierzył na przykład, że ludziom, którzy chcą oglądać księżyc, wkłada się do lornet coś, od czego bolą oczy.
Trzeba mu było w pobliżu kobiety; a ponieważ był wdowcem, sprowadził do domu spokrewnione z nim małżeństwo, żeby mieć towarzystwo.
Miał meble z czasów Restauracji, fotele wyścielane jedwabiem, na których jakby pozostał cień turbanu księżnej d'Angoulême.
Kryła się w nim zdziecinniała niejako wielkość. Było to zwierzę odważne, szlachetne, czcigodne, zwierzę rasowe i z sercem.
Mój drugi kuzyn nazywał się Labille, a na imię miał Leonidas. Co prawda jego żona, córka brata mego ojca, nazywała się Augusta. Ten Leonidas był to niebywały kawał chłopa. Miał w sobie coś z mnicha, z wieprza, z byka, z kozła i satyra: istna galeria Farnese.
Spiskował. Był karbonariuszem i tak dalej. Ciskał ognie sztuczne podczas Misji. Na pogrzebie Lallemanda pobił komisarza policji. Wyrzucono go z Fakultetu Prawa, omal nie skazano na śmierć. Béranger był jego bogiem; dewizą: „Pieprzny żart i Republika”. Nienawidził zbytku, palił łojówkę, żeby nie zużywać świec. Lubił chodzić w bluzach. Nosił ludzkość w sercu i ciągle się złościł. Republikanin, a twardszy niż lichwa dla chłopa. W oknie jego małżeńskiej sypialni nie było firanek. Spał ze służącymi albo je przepędzał. Lubił flejtuchy i liche wino. Był z ludu. Chwalił się, że jego ojciec pochodzi z rodziny od trzystu lat plebejskiej, a matka od Roberta Bruce. Czytał Jouy'ego i Wojnę bogów. Wierzył w słowo drukowane. Był nietolerancyjny i nietowarzyski. Pisał obelżywe anonimy do przekupnych, miał w bibliotece gipsowego boga – Berangera – i spał z żoną w pokoju, gdzie brakło nocnego stolika. Syn człowieka skazanego za to, że nie zdjął kapelusza na widok procesji, bluźnił od rana do wieczora.
Ci dwaj ludzie, to były dwie zasady, dwa bieguny. Dwa bieguny społeczne, streszczone w typach: republikanin i legitymista.
Co zapamiętałem z rozmowy z Janinem
„Tragedie?… Nudne są te stare tragedie!… Rachel? pospolita kobieta!… Aktorzy grają wszyscy tak samo… Ja piszę tylko o aktorkach… Jeśli są brzydcy, jak Ligier, to można jeszcze powiedzieć, że mają talent; w przeciwnym razie ani o nich nie wspomnę… Widzicie, teatr powinien być jak 2 + 2 = 4. I trzeba ról, ról dla kobiet. Stąd sukces Mazeresa. Panna Bertin przyszła kiedyś do mnie, prosząc o 500 franków. «Na co? – pytam. – Żeby przespać się z Fechterem, a tyle właśnie brak mi do tysiąca»". I Janin się śmieje. „Coś nowego dla publiczności? Dajcie spokój! Gdyby «Revue des Deux Mondes» zmieniła kolor okładki, straciłaby dwa tysiące abonentów. Bawcie się! później tylko się żałuje, a nie ma już na to czasu”.
Innym razem: „Ataki Roqueplana ani mnie tknęły. Co można mi powiedzieć? Że jestem głupi, że jestem stary, że jestem brzydki? Nic mnie to nie obchodzi (…) Kiedy mówią mi jednak, że nie znam francuskiego, mnie, który tylko to znam! Nie znam historii ani geografii, ale francuski! Tak czy inaczej nic im nie pomoże: cały Paryż będzie na moim pogrzebie…” I odprowadzając nas do drzwi gabinetu: „Doprawdy, młodzi przyjaciele, nie trzeba przesadzać z sumieniem!”
Meurice przychodzi kiedyś do Dumasa i mówi: „Musisz mi dać trzydzieści tysięcy franków. – Wiesz dobrze, że nie mam nawet trzydziestu tysięcy su! – Jest na to bardzo prosty sposób. Mój świetny ożenek mogą wziąć diabli bez tych pieniędzy: oto one!” I kładzie sześć rękopiśmiennych tomów, które trzymał pod pachą: „Wystarczy, żebyś podpisał to swoim nazwiskiem, a mam trzydzieści tysięcy franków”. Dumas powiada, żeby przyszedł raz jeszcze. Nazajutrz, po przeczytaniu rękopisu, położył swój podpis. Meurice się ożenił. A książka to Dwie Diany.WOKÓŁ GAVARNIEGO
Ogromna kolekcja listów miłosnych, kupionych na wagę u sklepikarzy; z nich układa podpisy do swoich litografii.
Ruda broda. Włosy barwy kurzu. Tik w pobliżu ust.
– Nienawidzę wzruszeń, sentymentów, wszystkiego, co jest drukowanym sercem, co jest sercem z papieru.
– Chcę postępować dobrze, ponieważ płaci mi za to wielki pan, a tym wielkim panem jest przyjemność dobrej roboty.
Sceptyk, jeśli idzie o postęp, nawet techniczny: „Koleje? Cóż to znaczy, jeśli człowiek udziesięciokrotni swoje pragnienie szybkości?”
Posągi greckie i obrazy Rafaela są dla niego dowodem, że nie ma postępu w sztuce.
Przy obiedzie pije tylko piwo.
Zaczął od robienia rysunków w zeszytach do matematyki.
Jego największa odraza: hipokryzja.
– Trzy szeregi w muzeum: ludzie, którzy patrzą na obrazy, ludzie, którzy patrzą na kieszenie ludzi patrzących na obrazy, i ludzie, którzy patrzą na ręce ludzi patrzących na kieszenie ludzi patrzących na obrazy.
Stary Aubert idzie do Daumiera i widzi po drodze okropnego brudnego psa. Zabiera go do Daumiera, który mówi, że pies jest odrażający. Ale Aubert tak go nudzi, że Daumier zgadza się w końcu na psa. Daumier robi swoje litografie. Aubert dopisuje do rachunku: „Pies, 20 franków”.
Balzac jadł jak świnia. Bliski niestrawności, z brzuchem wzdętym od żarcia, na wpół przytomny, kładł się do łóżka. O północy budził go służący; wstawał, wypijał kawę i zapisywał papier przez dwie godziny. Kiedy ta pierwsza praca była ukończona, wychodził.
– Postać w karykaturze to rysunek dziecka. Po długich studiach doszedłem w końcu do tego, że potrafię narysować człowieka jak dziesięcioletnie dziecko. Ale tylko jednego!
Teoria teatru. Podziwia Mieszczanina szlachcicem i Pocieszne wykwintnisie: doskonałe farsy umowne. Lubi tylko konwencję: „Dobre sztuki to takie, które ogląda się nie zapominając ani na chwilę, że to gra, że rzecz dzieje się na scenie”. Chce widzieć praktykable i malowane płótno. Ledwie pojawi się światło księżyca, iluzja, diorama, bęc! wszystko na nic. Obrzydzenie do kolorytu lokalnego, toledańskich kling etc.
Prowadził stale zeszyty, gdzie notował swoje pomysły matematyczne zaczynając od pierwszej kartki, a wszystko inne w odwrotnym porządku, od ostatniej.
Dyskrecja w oddawanych przysługach.
Wersyfikacja jest tym dla poezji, czym dyscyplina dla odwagi.
– Panowie – powiedział kiedyś Nodier, ożywiony u końca obiadu – dam wam przykład zepsucia rządu: pan Lainé, który uchodzi za najcnotliwszego z ministrów, przysłał mi na Nowy Rok banknot pięćsetfrankowy za przychylny artykuł w naszych gazetach.
– Odesłał pan banknot? – pyta p. Leprevost.
– Nie – odpowiada Nodier – ale napisałem artykuł przeciwko niemu.
Sprzeczka między panią Sand i Clésingerem.
Pani Sand: Postaram się, żeby wszyscy dowiedzieli się o pana postępowaniu…
Clésinger: A ja wyrzeźbię pani dupę. Wszyscy ją poznają.
Sierpień 1852
Zastaję Janina wciąż wesołego, ożywionego, mimo podagry dokuczającej mu w nodze: „Kiedy mego dziadka brali na gilotynę, miał podagrę w obu nogach. Nie skarżę się zresztą: to dziesięć lat życia! Nie byłem nigdy chory, co zaś się tyczy męskich spraw – dorzuca z uśmiechem – to jeszcze jestem dobry”.
Pokazuje nam list Wiktora Hugo przywieziony przez pannę Thuillier. „Smutno tu… pada, jakby padały łzy”. Dziękuje Janinowi za jego felieton o umeblowaniu, mówi, że książka ukaże się za miesiąc, że prześle mu ją w koszyku na ryby albo w olstrze pistoletu. „Zapewne Bonaparte skreśli mnie po niej z Akademii… pozostawiam panu mój fotel”.
„Paris” zaczyna wychodzić 22 października 1852. To pierwszy dziennik literacki od stworzenia świata. Piszemy do niego pierwszy artykuł.1853
Styczeń
Redakcja „Paris” mieściła się wpierw przy ulicy Laffitte 1, na parterze, obok restauracji „Maison d'Or”. Po kilku miesiącach przeniosła się na ulicę Bergére, nad redakcję „l'Assemblee Nationale”.
Osobliwością naszej redakcji był gabinet Villedeuila, który na zasłony i obicie ścian użył czarnego aksamitu lamowanego srebrną taśmą ze swego salonu przy ulicy Tournon; w tym gabinecie – śnie grabarza, który został milionerem – Villedeuil zabawiał się straszeniem samego siebie, pijąc poncz przy zgaszonych świecach. Pogrzebowe wnętrze, gdzie brakło tylko ciała nieboszczyka, było najświętszym przybytkiem redakcji. W sąsiednim okratowanym pomieszczeniu znajdowała się kasa z kasjerem Lebarbier, wnukiem rysownika z XVIII wieku, którego znaleźliśmy, jak Pouthiera, w głębinach cyganerii i który już się pysznił naszymi starymi bucikami, choć jeszcze były na naszych nogach.
W saloniku urzędował uciekinier z „Corsaire”, który prowadził redakcyjną kuchnię. Był to człowieczek o żółtych włosach i okrągłym oku jettatore; mętny literat, podejrzany dziennikarz: on tylko i Vil-lemessant zdołali wymknąć się z sieci, w którą złowiono wszystkich legitymistycznych dziennikarzy po 2 grudnia; w redakcji zawsze zdawał mi się uchem policji.
Był ojcem rodziny i ojcem Kościoła, głosił dobre obyczaje, żegnał się znakiem krzyża, jak człowiek zagubiony wśród bandy hultajów, ale w gadaniu świństw szedł dalej niż ktokolwiek z nas. Jemu to – o ironio! – powierzono pisanie Pamiętników pani Saqui.
Przy stole w wielkim salonie zjawiali się co dzień redakcyjni bywalcy: Murger ze swoim płaczliwym spojrzeniem, aforyzmami Chamforta z szynku i pokornie przypochlebnym wyrazem pijaka; Scholl z lorgnon przy oku i ambicją, żeby od następnego tygodnia mieć pięćdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu – z powieści w dwudziestu pięciu tomach; Banville z białą twarzą pierrota i ptasim falsetem, bystry w paradoksach, zgrabnie kreślący sylwetki ludzi; Karr z ogoloną głową galernika, zawsze w towarzystwie Gatayesa o głowie cielęcia na pikniku; chudy i brudny chłopak o spadających włosach i twarzy onanisty, który nazywał się Eggis i miał bardzo za złe Akademii; nieunikniony Delaage, wszędobylstwo wcielone w człowieka i banalność ściskająca dłonie, ciastowaty, lepki, natrętny, cały jak z życzliwego śluzu; Forgues, zimny południowiec, podobny do chińskich lodów na gorąco, który z miną dyplomaty przynosił drażliwe artykuliki nadziane szpilkami; Louis Enault zdobny w swoje mankiety, w swoją opasłość i przymilny wdzięk śpiewaka romanc.
Beauvoir tryskał na wszystkie strony niczym piana z butelki szampana, dowcipny, rozmowny; mówił, że zabije pełnomocnika swojej żony, i sypał zaproszeniami na urojony obiad.
Gaiffe zagarnął kanapę, gdzie drzemiąc spędzał całe godziny. Budził się tylko po to, by opowiedzieć, że gwałtem wydarł sekretarzowi swojej matki ostatnie dwadzieścia franków na kwiaty dla jakiejś aktorki, albo też zaczepiał Veneta, który plątał się w odpowiedziach, grzązł i pogrążał się coraz bardziej, w miarę jak Gaiffe ironicznymi ciosami rozbijał jego frazeologię. A kiedy już wszyscy wyszli, przyklejał się do Villedeuila, zasiadał do jego obiadu w „Maison d'Or” albo wyciągał z niego dwadzieścia franków, co odmieniało go całkowicie: był to już Gaiffe wieczorny – Rubempré kulis.
Pośrodku tej bandy Charles wydawał polecenia, biegał, gonił, pędził napawając się swoją ważnością, próżny jak dziecko, dostojny jak minister i dumny, jakby już był samym Girardinem. Ponieważ dziennik nie miał abonentów, żył projektami, wciąż wymyślał coś nowego; co dzień odkrywał nowy system ogłoszeń, premii, osobę, nazwisko, które za tydzień miały mu zapewnić dziesięć tysięcy abonentów.
A jednak dziennik chwycił: nie przynosił pieniędzy, ale narobił hałasu. Był młody i niezależny. Miał literackie poglądy. Było w nim jakby światło 1830 roku, żar i płomień ludzi walczących. Żadnego porządku, żadnej dyscypliny; nikt z zasady nie troszczył się tu o abonamenty i abonentów. Jakiś blask, rozmach, brak ostrożności, odwaga, dowcip, oddanie ideałowi, złudzenia, trochę szaleństwa, trochę śmieszności: taki był ten dziennik, w którym nigdy – i w tym jego osobliwość i chwała – nie dbano o interes.
Philipon – mówi Gavarni – ma ciekawy zbiór modeli z kolorowanej glinki, które służyły Daumierowi do wszystkich jego karykatur polityków; te modele, wykonane z wielkim talentem, Daumier sprzedał Philiponowi po 15 franków sztuka.
Ojciec Terriena – tego samego, co pisze w „Paris” o sporcie angielskim – był podczas Terroru dowódcą fregaty „Cnota”, która wiozła do Irlandii marynarzy i galerników i miała na pokładzie gilotynę z mahoniu, do ścinania głów kurczętom.GAVARNIANA
Karykatury fantastyczne.
– Robiłem rysunki lawowane – mówi Gavarni – akcentowane piórem. Prasa polityczna: przekupka z wielkim koszem na kwiaty, pełnym materiałów politycznych. Ta przekupka trzymająca się pod boki miała dwa torsy; i dwie głowy: jedna zwrócona ku drugiej, jedna pyskująca na drugą. Pojedynek: dwa walety, kier i karo, trzymają na smyczy, mocno zaciśniętej na szyi, dwóch człowieczków, którzy chcą rzucić się na siebie. Pośrodku kobieta, Opinia Publiczna, smaga człowieczków biczem, na którym napis: „Tchórze!”
– Zrobiłem też Karę śmierci: rzeźniczka, przy niej dwa cebrzyki, jeden pełen małych głów, drugi małych ciał. Rzeźniczka trzyma w jednej ręce człowieczka, w drugiej wielki nóż kuchenny. Oświetlają ją dwie lampy okryte abażurami, a płomień tych lamp to dwie białe postaci kobiet: jedną jest Oskarżenie, wskazujące palcem człowieka, drugą Obrona o prosząco złożonych rękach. W dole tłum małych postaci przymierza ubrania tych z cebrzyka, żeby zobaczyć, czy są w sam raz. Philipon wziął ten rysunek. Przerobił go i dał podpis: Françoise Royale.
– W Londynie zrobiłem dla „Puppet Show” Powstanie w Irlandii. Pokazałem Irlandię jako wielki łan zboża; tyle tylko, że zamiast kłosów były piki; policeman jako Eol, z wydętymi policzkami, dmie na ten łan, który chwieje się i kładzie.
– Nie macie pojęcia, czym jest matematyka i jak może porwać. Muzyka to najmniej materialna ze sztuk; a przecież trzeba, żeby fale dźwięku dotarły do ucha. Matematyka jest jeszcze bardziej poetyczna niż muzyka: to muzyka liczb!
Ma pieczęć z napisem: „Co ma wisieć, nie utonie”, dewizę z frontonu zamku w *** (prowincja baskijska, gdzie urodził się Henryk IV). Kiedy budowano zamek, nie było rzeźbiarza w okolicy. Pewien rzeźbiarz hiszpański, który uciekł z Hiszpanii popełniwszy morderstwo, wyrzeźbił fronton, położył na nim napis i zdjęty tęsknotą za krajem wrócił do Hiszpanii, gdzie go powieszono.
– Znalazłem bardzo prosty sposób, żeby umoralnić społeczeństwo.
Karzę tylko i wyłącznie za kłamstwo. Złodziej wypisze na swoim kapeluszu: „Jestem złodziej”. I tak ze wszystkim.
Gautier idzie z ulicy Tour-d'Auvergne do redakcji „Le Temps”, żeby zrobić korektę artykułu: otwarta różowa koszula, szare spodnie, zielone pantofle.
We wrześniu nad morzem, w Veules, z grafikiem Leroy i jego żoną. Leroy to wielki drągal, ciemne włosy, potężny głos; najdoskonalszy wzór republikanina, jaki może zrodzić lektura „Le Siécle”, klasyczny wróg księży i królów; wielka przy tym i poczciwa dziecinność, zaś pod pozorami siły i okrucieństwa coś z głupstwa Pana Prudhomme; żona wodzi go za nos.
Żona: miniatura pani Roland, mała, nerwowa, dystyngowana, o wielkich pięknych czarnych oczach; egzaltacja republikańska, braterstwo; męska wola w kruchym ciele; miła, ale z odrobiną oschłości mieszczki. Najlepsze w świecie małżeństwo, jeśli pominąć ataki zazdrości żony i spory na tematy gramatyczne, jedną z ulubionych rozrywek tego stadła.
Veules jest zakątkiem czarującym, malowniczym wgłębieniem wśród skał. Niestety jest tu głodno, żywności nie dostaje. Zdarzają się dania złożone wyłącznie z szyjek i łap kaczych oraz desery z dwóch śliwek na cztery osoby. Spędziliśmy w Veules miesiąc, nad morzem, wśród zieleni, głodu i gramatycznych kłótni, i wracamy niemal poróżnieni z obojgiem Leroy z powodu kraba, którego mój brat rozdeptał bezlitośnie.
Ludzie z Veules mają swoje miejsce na skalnym wybrzeżu, gdzie zbierają się, żeby pogadać; nazywają to miejsce: Łgarz.
Leroy wybrał sobie na pejzaż pewien wąwóz i tam spędzaliśmy z nim część dnia (…) Przyjaźnił się z Jacque'em i Milletem, opowiadał nam o nich.
Millet, chłop z okolic Cherbourga. Kiedy jako dziecko wracał z miasta, gdzie widział obrazki, zabierał się do rysowania; wciąż prosił ojca o ołówki. Narysował między innymi głowę umarłego i pobożne wizerunki wzięte z modlitewnika babki. Zaprowadzono go do nauczyciela rysunku w Cherbourgu, który obejrzawszy rysunki Milleta, powiedział do ojca: „To zbrodnia pozostawiać na wsi takie dziecko!” Miasto wyznaczyło mu niewielką pensyjkę, dzięki czemu mógł wstąpić do pracowni Delaroche'a.
Przez cały rok w Barbizonie. Kochanka: prawdziwa chłopka w chłopskiej spódnicy. Troje dzieci, w tym jedno kalekie, bez nóg. Jego kobieta nie umie ani czytać, ani pisać. Kiedy Millet wyjeżdża, porozumiewają się umówionym systemem znaków. Pewnego razu on i Jacque w Barbizonie; koszący chłopi podśmiewają się z nich: „Ech, ci paryżanie!” Millet podchodzi, pyta, jak się to robi, czy trudno jest kosić – chytry dowcip wieśniaka; potem bierze kosę i tnie z całym rozmachem, lepiej od kosiarza.
Jacque, syn nauczyciela z Châlon-sur-Saône. Pięć lat w wojsku. Podczas oblężenia Antwerpii książę Orleański robił przegląd wojsk; widzi inteligentną twarz pośród tych wszystkich prostaków i mówi: „Dobrze cię karmią, mój woltyżerze? – Nie, Wasza Wysokość. – Ale jesteś zadowolony? – Nie, Wasza Wysokość”. Książę zwraca się do oficera: „Ten człowiek wygląda mi roztropnie, trzeba coś zrobić dla niego, mianować go kapralem… – Nie jestem ambitny, Wasza Wysokość”. Tam znalazł materiał do swoich Militarianów.
Jacque spędził dzień z państwem Leroy w Veules. Jest to mężczyzna blady, chudy, zawsze w kapeluszu na głowie – przy jedzeniu, przy malowaniu, etc… – i to jest wszystko, co ma ze sobą; w kieszeni mały szkicownik z kilku liniami: plany terenu, które robił w ciągu tygodnia marszu.
Ten zabawny rysownik, dobry akwaforcista, mistrz w świństwie, oświadcza uczenie, że podziwia i szanuje tylko prymitywów, brzydzi się wszelką umiejętnością, biegłością, sposobami, a więc wszystkim, co stanowi o jego niewielkim, ale autentycznym talencie. Ten podziw dla ideału, który jest negacją linii, koloru, ducha, każdej rzeczy wreszcie będącej przedmiotem poszukiwań szkoły nowoczesnej – wyjąwszy pana Ingresa – wydaje mi się, przy całej udawanej skromności, doskonałym sposobem zniszczenia Decampsa i całej reszty.
Malarze, których widuję, dzielą się na dwie klasy, to pewna: jedni podobni są do wyelegantowanych i hałaśliwych robotników, drudzy do złośliwych i mrukliwych wieśniaków. Jacquc należy do wieśniaków; w jego osobie nawet, w kapeluszu, surducie jest coś z chłopa wystrojonego na niedzielę albo na pogrzeb żony.
Pani Leroy idzie spać; wówczas Jacque porzuca Himalaje estetyki i zniża się do bardziej ludzkich i ciekawych tematów. Mówi nam o prostytucji jak człowiek, który na przedmieściach, gdzie jest najuboższa i najbardziej ludowa, szedł z lekarzem od domu do domu, badając rzecz de visu i de tactu.
Veules, 7 września
Przez wielką łąkę płynie strumyk jasny jak górska woda; jeden jego brzeg porastają wielkie drzewa i małe wierzby. Płynie łożyskiem ze żwiru, wśród którego tu i ówdzie widać zielone i czarne kamyki, odłamki cegły, otwarte, perłowe skorupy małży, kamyczki białe, żółte, w słońcu wyglądające jak krople gdańskiej wódki. Unoszone słomki wskazują bieg wody. Zielonkawym mchom trzeba całych dni, żeby przesunęły się o trzy stopy. Od czasu do czasu w strumyku błękitnawo odbijają się pasma nieba. U jednego z brzegów moczy się połamany kociołek z wapnem w środku.
Po drugiej stronie łąki strumyk graniczy z kamiennym murkiem, podwyższonym drewnianym płotem; wewnątrz niewielki ogródek – trochę bzu, truskawki o wielkich liściach, wymykających się przez płot razem z gałązkami porzeczek. Na strumyku kładki, gdzie zjawia się czasem kogut z czerwonym grzebieniem.
A w głębi nieustające tik-tak młyna, który wprawia w ruch wodę.
Przy placu Maubert i ulicy Mouffetard bal złodziei i złodziejek; dziewczyny od jedenastu do szesnastu lat. Zachwycający poryw w osobliwym tańcu. Samowładztwo policji; kobiety: pan prefekt to Pan Bóg dla nich! Lęk, szacunek; gardzą trochę niższymi rangą: powiadają, że oni z nich żyją. Do szesnastu lat wszelkie zawody: sprzedają w Halach zielone orzechy, ryby, kraby, a wieczorem, na pustych ulicach, papier listowy. Mają kochanków na utrzymaniu; wszystkie lesby i wszystkie z syfem; opłacają rodziców za powiedzenie przyjaciółce, że pracują, gdy wyszły na ulicę ustrzelić klienta; śpią z ojcami, którzy wyciągają je z więzienia; leczone potajemnie w Saint-Lazare; zamknięte w areszcie z dziećmi dobierają się do nich: „To ci się podoba?” W szesnastym roku życia dostają kartę, przedmiot dumy; marzą o tym, żeby wreszcie zostały zarejestrowane, i liczą dni, aż to nastąpi; zdarza się nawet, że same robią sobie karty dla własnej satysfakcji.