- W empik go
Dziennik Roku Szczura - ebook
Dziennik Roku Szczura - ebook
Dziennik Roku Szczura to książka, która jest nie tylko kroniką pierwszego roku pandemii COVID-19, ale także opowieścią o dziejach spotkań Człowieka Zachodu z Człowiekiem Wschodu – od starożytności po czasy najnowsze. Hajduk zabiera czytelnika w podróż do Aten Peryklesa, Rzymu republikanów i autokratów, XVII-wiecznego Londynu oraz Chin czasów dynastii Han, Tang i Ming, próbując przy tym spojrzeć na współczesność z różnych perspektyw i uchwycić specyfikę momentu dziejowego, w jakim obecnie żyjemy.
Kiedy się myśli o dziejach Europy i wstrząsających nią konfliktach: ideowych i religijnych, narodowych i rasowych, czy to czasów Montaigne’a i Reformacji, czy to innych epok -starożytności grecko-rzymskiej, średniowiecza, „stulecia wojen” czy współczesności, u zarania każdej Nowej Ery – nie sposób nie ulec silnemu przekonaniu, że raz wznieconego pożaru ugasić się nie da. Co ma się rozpaść, rozpada się. Co ma spłonąć, płonie. Niezniszczalna i niepodzielna wydaje się jedynie owa tajemnicza „dusza Europy”.
Spór realny, a może kosmiczny dialog – bo nie jest powiedziane, że nieuchronnie zmierzamy do wyniszczającej konfrontacji – zacznie się, gdy stający naprzeciwko siebie Człowiek Zachodu i Człowiek Wschodu dojdą do wniosku, że słowa najprostsze i najbardziej podstawowe odsyłają do znaczeń skrajnie odmiennych, nie sposób ich ze sobą porównać ani sobie przeciwstawić.
(z książki)
JACEK HAJDUK (ur. 1982) – pisarz, filolog klasyczny. Mieszka w Krakowie.
„W pełni świadom, jak bardzo jest złożony dzisiejszy świat, Jacek Hajduk w swojej prozie zawsze pozostaje sobą i potrafi bronić własnego stanowiska. Niechętny stereotypom, wrażliwy na cywilizacyjne różnice, prezentuje w swoim pisarstwie postawę mądrej ciekawości i wrażliwości na piękno innych kultur.”
STEFAN CHWIN
„Czytając Dziennik Roku Szczura Jacka Hajduka, nie tylko stajemy się mądrzejsi, ale także z uwagą przyglądamy się temu, co najważniejsze, co buduje nasz świat prywatny i zbiorowy. Tak jakby z perspektywy filologa i żarliwego czytelnika, wspartej talentem pisarskim, lepiej było widać myśli i zjawiska przynależne do krajobrazu naszej duchowości.”
MAREK ZAGAŃCZYK
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7893-050-1 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szczur otwiera korowód znaków chińskiego zodiaku. Chińczycy wierzą, że decyzje podjęte w Roku Szczura przynoszą skutki przez kolejne dwanaście lat. Metal symbolizuje zmierzch i Zachód. Co prawda Chińczycy, Tajwańczycy, Japończycy, Koreańczycy i Wietnamczycy – dwa i pół miliarda ludzi, jedna trzecia mieszkańców Ziemi – spędzili dzień europejskiego 1 stycznia w biurach i fabrykach, ale 25 stycznia, kiedy u nas Nowy Rok był już rozmytym wspomnieniem, odpalili fajerwerki.I
W tych dniach po raz pierwszy miałem okazję odwiedzić sąsiadujący z Berlinem Poczdam, stolicę Brandenburgii. Miasto jest niesamowite i właściwie nierealne, w całości jakby przeniesione ze świata baśni. Rozkwitło w XVII wieku, kiedy Fryderyk Wilhelm I Hohenzollern, zwany Wielkim Elektorem, wybrał go sobie na drugą – obok Berlina – siedzibę. Od tamtej pory kolejni przedstawiciele dynastii upiększali ją kolejnymi pałacami i ogrodami. Najsłynniejszy kompleks nosi nazwę Sanssouci (czyli Beztroska) i powstał na zlecenie Fryderyka II Wielkiego w połowie XVIII wieku. Wokół pałacu rozciąga się ogromny park z młynem, pawilonem chińskim, oranżerią i ogrodami tarasowymi. W ustronnym miejscu zaaranżowano urokliwą grotę Neptuna. W różnych zakątkach parku wzniesiono pałace i pałacyki, rotundy i świątynki. Jedna wizyta nie wystarczy, by zobaczyć wszystko, a kompleksów pałacowych jest w mieście wiele. Cały park, podobnie jak cały Poczdam, robi piorunujące wrażenie. Imponuje rozmachem i estetyką, tym bardziej że obiekty zachowały się w doskonałym stanie. Tak mógł wyglądać Rzym w czasach starożytnej świetności; oglądanie ruin, zadeptywanych przez szkolne wycieczki, to marna namiastka. Poczdam zapiera dech, a taką właśnie reakcję wywoływał dawny Rzym.
Na przełomie lipca i sierpnia 1945 roku w poczdamskim pałacu Cecilienhof – stosunkowo niewielkim, ale czarownym, wzorowanym na architekturze brytyjskiej czasów Tudorów – odbyła się konferencja z udziałem Churchilla, Trumana i Stalina. Tam wykonano słynne zdjęcie trzech siedzących dżentelmenów. Tam też ustalono, w jakim trybie i na jakich zasadach świat powinien wracać do normalności po dramacie II wojny światowej.
Konferencję przygotowano z celebrą, jakiej wymagał duch Poczdamu. Stalin, gospodarz wydarzenia, przyjechał opancerzonym pociągiem, w obstawie piętnastu tysięcy żołnierzy. Z myślą o siedzibach dla licznych członków delegacji z trzech krajów odnowiono miasto, a pałac – zlokalizowany w niedalekim sąsiedztwie jeziora – podzielono na trzy strefy: rosyjską, brytyjską i amerykańską. Każda delegacja wchodziła do niego z innej strony. (Gabinety przywódców – z meblami, obrazami i biblioteczkami – wyglądają dziś tak samo jak w 1945 roku i można je zwiedzać). Obrady trwały od 17 lipca do 2 sierpnia, przy czym 28 lipca, po przegranej konserwatystów w brytyjskim parlamencie, Churchilla zastąpił świeżo desygnowany na premiera Clement Attlee. Za podstawę nowego ładu przyjęto trzy „de”: demilitaryzację, denazyfikację i demokratyzację.
Brytyjczycy opuszczają Unię Europejską niesieni nadzieją, że uwalniając się z tego układu, powrócą do sytuacji, w której ich premier zasiada do stołu w wąskim gronie i decyduje o losach świata. Niestety, czasy świetności Imperium Brytyjskiego zakończyły się dokładnie sto lat temu. Kulturowo brexit da się wprawdzie wytłumaczyć, natomiast politycznie wydaje się krótkowzroczny i nierozsądny. Wychodząc z UE, Brytyjczycy dobrowolnie (choć uważam, że nieświadomie) obniżają swoją rangę polityczną. Przepisują się z pierwszej do drugiej ligi światowej polityki. Taka postawa wynika z błędnego przekonania, że imperium pozostanie imperium na zawsze. Tymczasem wystarczy przypomnieć sobie losy Grecji i Rzymu (Włoch). Unia tkwi co prawda w głębokim kryzysie, niemniej pozostaje – obok Stanów Zjednoczonych i Chin – w ścisłej światowej elicie. Siłę czerpie z jedności. Przed Wielką Brytanią rysują się dwie drogi: albo stanie się partnerką-bliźniaczką Europy (w ramach jakiegoś nowego sojuszu Unia Europejska–Wielka Brytania), albo jej satelitą.
W Iranie, w mieście Kerman, trwa pogrzeb zabitego przez Amerykanów generała Sulejmaniego – za życia dowódcy elitarnej jednostki wojskowej Al-Kuds, a obecnie już Męczennika. Na ulice miast wyległy setki tysięcy Irańczyków. Ludzie wznoszą swoje ulubione okrzyki: „Śmierć Ameryce! Śmierć Izraelowi!”.
Poznałem kiedyś grupę Irańczyków. Przyjechali do Polski studiować, a potem, może, podjąć pracę. Zamknięci w sobie, niechętnie rozmawiali o swoim kraju, ale wiem, że trudno było im zaaklimatyzować się w Krakowie. Dziewczyny, wszystkie albo prawie wszystkie, wróciły do Iranu; losów chłopaków nie znam. Z jednym zakolegowałem się bliżej. Opowiadał mi, że w Iranie się dusił i że – jakkolwiek potoczy się jego życie – nie wyobraża sobie powrotu do ojczyzny; nie znaczyło to, że pałał miłością do Ameryki. Czuł się zagubiony, nie potrafił rozmawiać z europejskimi kobietami. (Nie rozumiał, że jedno spotkanie nie gwarantuje zaręczyn). W jego oczach widziałem lęk. Ale bardzo chciał zostać Europejczykiem. Uważałem go za dobrego kandydata. Nasza kultura go zachwycała, chętnie uczył się języków. Marzył o odwiedzeniu europejskich stolic. Był rok 2014 albo 2015, trwała kampania prezydencka w Stanach Zjednoczonych. Pewnego dnia Mohammad wyznał mi, że należy do grupy internetowych trolli. Rozpowszechniał fake newsy na korzyść Donalda Trumpa. „Nawet go nie lubię. Po prostu potrzebowałem pieniędzy” – uśmiechnął się, zawstydzony. Nie wiem, jak potoczyły się jego dalsze losy.
Zderzenie naszego świata z Dalekim Wschodem nigdy nie będzie przypominało konfliktów, jakie my, dzieci Abrahama – izraelici, chrześcijanie (wzbogaceni o pierwiastek grecko-rzymski) i muzułmanie – rozpętujemy między sobą od kilku tysiącleci.
Jakkolwiek poważne wydają się różnice, jakkolwiek bylibyśmy skonfliktowani – Rzymianie z Germanami, wikingowie ze Słowianami, krzyżowcy z Turkami, Francuzi z Anglikami, Rosjanie z Europejczykami, Amerykanie z Irańczykami – wciąż wszyscy bawimy się w jednej, wielkiej i wspólnej piaskownicy religii abrahamowych. Co z tego, że używamy różnych alfabetów, mamy rozmaite odcienie skóry, stroje i poglądy na role społeczne, skoro wszyscy podobnie rozumiemy ideę jednego Boga i Sądu Ostatecznego oraz pojęcie Grzechu? Wszystkie nasze krwawe i zimne wojny są dla Chińczyków i całego świata religii dharmicznych – świata Reinkarnacji i Karmy – niczym więcej jak odległym, lokalnym konfliktem wewnętrznym. Może on wyłącznie osłabić nas ekonomicznie. Z zewnątrz nasza podróż przez dzieje wydaje się żałosna i tragiczna, choć w swojej żałości i swoim tragizmie niepozbawiona sporego ładunku czystego romantyzmu. Słynny wierszyk Katullusa adresowany do jego ukochanej Lesbii można by odnieść do nas wszystkich, od wieków uczestniczących w tych absurdalnych, bezsensowych, gorzkich godach.
Kocham i nienawidzę. Jak to możliwe? – zapytasz.
Nie wiem. Ale czuję, że tak jest. I cierpię.
W 221 roku przed nasza erą, w przeddzień wybuchu drugiej wojny punickiej, zakończonej zwycięstwem Scypiona Afrykańskiego nad Hannibalem, daleko na wschód od najdalszych ziem kiedykolwiek podbitych przez któregokolwiek z Europejczyków, na terenie dzisiejszych Chin dobiegał końca trwający kilka wieków konflikt znany w historiografii jako Okres Walczących Królestw. Dynastia, która w toku wojen podporządkowała sobie wtedy pozostałe rody panujące i zajęła ich ziemie, nosiła nazwę Qin; od niej wzięło nazwę współczesne państwo. Po zjednoczeniu ustanowione zostało Cesarstwo Chińskie, a na tronie zasiadł Pierwszy Cesarz. Państwo Qin istniało zaledwie piętnaście lat – raptem chwilę, skoro wcześniejsze dynastie Xia, Shang i Zhou oraz późniejsze Han, Tang i Ming panowały przez kilka wieków każda – ale moment połączenia królestw uważa się za przełomowy.
Chińczycy na określenie swojego kraju używają słowa Zhongguo, co znaczy „państwo w środku” lub „centralne królestwo”. Dlatego nam też zdarza się mówić o Państwie Środka. Nazwa ta odnosi się do kierunków świata, a tych Chińczycy znają pięć: oprócz północy i południa, wschodu i zachodu, także środek. Na chińskich mapach to Zhongguo zajmuje pozycję centralną, a nie Europa. Pięć jest w Chinach pór roku: wiosna, lato, późne lato, jesień i zima. Pięć typów herbaty: czarna, czerwona, zielona, biała i żółta. Chińczycy rozróżniają pięć podstawowych kolorów, pięć podstawowych ruchów w sztukach walki, pięć tonów w muzyce, wreszcie – i przede wszystkim – pięć elementów w świecie przyrody, w których układzie wszystko inne znajduje paralelę i uzasadnienie. Są to: drewno, ogień, ziemia, metal i woda. Natomiast czwórka, która nam, ludziom Zachodu, porządkuje i objaśnia świat – znamy cztery pory roku i cztery kierunki świata, ale też czterech ewangelistów i Czterech Jeźdźców Apokalipsy – w całej Sinosferze uchodzi za liczbę przeklętą. Lęku przed nią, zwanego tetrafobią, nie da się porównać do naszego quasi-poważnego, quasi-prześmiewczego stosunku do liczby trzynaście. W Azji w budynkach po piętrze trzecim następuje zwykle piąte, a producenci nowoczesnej elektroniki unikają wypuszczania na rynek modeli oznaczonych czwórką. We wszystkich najważniejszych językach tamtej części świata – mandaryńskim, kantońskim, japońskim, koreańskim i wietnamskim – „cztery” wymawia się jak „śmierć”. Liczba ta jest postrzegana jako prefiguracja rychłego zgonu.
Radio Monocle24 podaje, że brytyjski parlament podjął wczoraj decyzję o nieprzedłużaniu po brexicie umów w ramach programu międzynarodowej wymiany studenckiej Erasmus. W brytyjskich mediach społecznościowych zawrzało. (W tradycyjnych, jak zapewnia dziennikarz, informacja przeszła bez echa). Nie ma co się dziwić: o ile brexit wciąż pozostaje tylko pojęciem i odsyła do czegoś bliżej nieokreślonego, o tyle informacja, że młodzi Brytyjczycy tracą właśnie możliwość swobodnego poruszania się po świecie, jest już konkretem, i to bolesnym. Brytyjscy internauci, dawni i obecni uczestnicy programu, dzielą się, gdzie mogą, swoimi komentarzami; opowiadają, jak podróże po Europie – studia i praca podejmowane za granicą – na zawsze zmieniły ich życie. Są głęboko rozżaleni. Ktoś pisze: „Poświęcając program Erasmus, odbiera się Brytyjczykom narzędzia, dzięki którym mogliby odnosić sukcesy na świecie”.
To samo radio w tej samej audycji donosi, że Stany Zjednoczone i Wielka Brytania, dwie najstarsze i najszacowniejsze demokracje na świecie, mają dzisiaj ten sam problem (abstrahując od problemu ekscentrycznych przywódców): po żadnej stronie Oceanu Atlantyckiego nie widać na horyzoncie prawdziwego lidera w obozie lewicy (albo szerzej – demokratów). Lista pretendentów, owszem, jest długa – podobnie jak w innych krajach, bo to częsta przypadłość – ale żaden z nich nie sprawia wrażenia, że wie, jak w takich czasach przewodzić. Komentator objaśnia: lewica, ze swoimi hasłami i swoją ofertą, utknęła gdzieś na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku. Jej program nie wydaje się atrakcyjny, bo jest po prostu nieaktualny i de facto niepotrzebny. W świecie zachodnim, wolnym i zjednoczonym, żyje się dostatnio i w poczuciu bezpieczeństwa. Ideały, o które lewica walczyła, za którymi się opowiadała i które forsowała, doczekały się realizacji albo w toku kolejnych rewolucji, albo wraz z rozwojem internetu (czyli także na skutek rewolucji, tyle że ona jeszcze trwa; jej przebiegu nie potrafimy zaprojektować, a skutków przewidzieć). Życie nabrało nieznanego wcześniej tempa, a przez natłok bodźców przebija się wyłącznie donośny głos konserwatywnego sprzeciwu: „Świat oszalał! Musimy zewrzeć szyki, by to szaleństwo zatrzymać!”. Dzisiejszy liberalizm jest nie tylko nieciekawy, ale i niesamodzielny, bo polega na mechanicznym i świadczącym o bezradności odszczekiwaniu się konserwatystom. Oni zaś w reakcji jedynie zacierają ręce, dowodząc nieodparcie, że oto siły Zła usiłują zatrzymać proces naprawy świata.
Podczas trwającej kilka tygodni podróży kolejowej przez Ameryki (z Bostonu do Esquel w Patagonii), opisanej w pięknej relacji Stary Ekspres Patagoński, Paul Theroux w Buenos Aires odwiedził kilka razy Jorge Luisa Borgesa. Borges, wówczas już niewidomy osiemdziesięciolatek, zachęcał gościa (zaszczyconego tą znajomością), by na głos czytał ich ulubione fragmenty z Kiplinga czy Poego. Przypadli sobie wzajemnie do gustu. W trakcie jednego ze spotkań rozmowa zeszła na temat zemsty. Borges powiedział: „Zemsta nie zmieni tego, co ci zrobiono. Przebaczenie też tego nie zmieni. Zemsta i przebaczenie są bez znaczenia”. Zapytany, co w takim razie można zrobić, odpowiedział: „Zapomnieć. To wszystko, co można zrobić” (s. 49). Czytając te słowa, pomyślałem o naszej polityce historycznej i doszedłem do wniosku, że jako naród dostalibyśmy reprymendę od mądrego pisarza z Argentyny, znamy bowiem wyłącznie zemstę i przebaczenie. Puszczenia czegoś, tak po prostu, w niepamięć nie przyjmujemy do wiadomości, uważając to z jakichś powodów za niegodne i uwłaczające.
Niemożność zapomnienia o przeszłości, zresztą rejestrowanej zawsze wybiórczo i jednostronnie, jest taką samą chorobą umysłu jak amnezja. Kiedyś pewna znajoma Chinka (mądra dziewczyna, doktorantka historii) wspomniała mi, że podczas II wojny światowej w jej rodzinnej wiosce Japończycy dokonali pogromu. Powiedziałem, że pamięć o tych wydarzeniach musi pewnie być żywa w tamtych stronach, a wspomnienia bolesne. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem: „Dlaczego? Przecież to już przeszłość”. Myślę, że pomiędzy rewolucją konserwatywną – tak w zachodniej, jak w islamskiej odmianie smakującą jak szarlatański wywar na kościach tradycji – a chińską rewolucją kulturalną z jej hasłami wzywającymi do wykorzenienia wszystkiego, co stare, pozostała przestrzeń do zagospodarowania. Na tej ziemi niczyjej od przeszłości – dawnej czy niedawnej, krzepiącej czy tragicznej – nie trzeba się odcinać; można być od niej wolnym.
W szkicu Spór o rzeczywistość Michał Paweł Markowski stawia tezę, że „w sytuacji otwartego konfliktu kulturowego, który nas wszędzie osacza, a jest skutkiem utraty racjonalnych podstaw prowadzenia uniwersalnej debaty (lub tylko uznaniem, że takich podstaw nigdy nie było), jedynym rozwiązaniem wartym politycznego roztrząsania nie jest wcale, jak naiwnie uważają liberalni optymiści, potrzeba rozmowy, lecz zmiana języka, przy użyciu którego możemy o rzeczy wspólnej, jaką jest nasza res publica, rzeczpospolita, mówić. Tym językiem jest język sensu, nie wartości, i język interpretacji, nie opinii” („Przegląd Polityczny” 2019, nr 157/158). Gdybym wierzył, że polityka jest sferą poddającą się uładzeniu, także bym pragnął, by zmiana języka zaowocowała ogólnoludzką szczęśliwością. W takim myśleniu (jak i w wielu innych dziedzinach) działa mit hezjodejski, który w skrócie można oddać następująco: kiedyś było lepiej.
Nasze myślenie o świecie ma charakter linearny, teleologiczny i, co najciekawsze – bo żywe niemal tylko podskórnie, a więc sprzeczne z naskórkową narracją o rozwoju – deteriorystyczny. Innymi słowy, mamy zakodowany osąd, że nasi przodkowie żyli lepiej, w piękniejszym świecie. Człowiek Zachodu wierzy, że jego Kosmos kiedyś powstał (czy to w Wielkim Wybuchu, czy to w akcie Stworzenia) i rozwija się po linii prostej, jak po osi – od zera do momentu, w którym wszystko się skończy. Proces ten jednak już na poziomie definicji jest problematyczny, polega bowiem nie na rozwoju, ale na jego przeciwieństwie, degradacji. Rozwój stoi w sprzeczności z narracją zarówno biblijną, jak i pochodzącą od Greków: obie tradycje przekonują nas, że im odważniej w głąb dziejów zapuścimy sondę, tym więcej spotkamy ludzi długowiecznych, przyzwoitych (przez to bliższych bogom albo Bogu, bardziej przez nich umiłowanych), a przede wszystkim szczęśliwych. Mit o czterech wiekach ludzkości (znów liczba cztery) – złotym, srebrnym, miedzianym i żelaznym – odzwierciedla myślenie naszych pradziadów i nasze: kiedyś było lepiej.
Przekonanie, że w „dawnych czasach”, u Greków i Rzymian albo za Churchilla czy Piłsudskiego, polityka była misterną grą i forum wymiany wyrafinowanych myśli, a uprawiali ją wielcy mężowie stanu, trąci naiwnością. Zmylił nas może ostatni okres względnej stabilności, letniej wody czy, jak napisałby Janusz Głowacki, rozmemłania. Aktualnie obserwujemy nie kryzys polityczności, lecz jej wielkie ożywienie. Szukamy sensu i dokonujemy interpretacji językiem dyskursu intelektualnego, a nie polityki, która była i zawsze będzie sferą emocji.