- promocja
Dziennik Rut - ebook
Dziennik Rut - ebook
Poznajcie Rut.
Rut wie już wszystko o prawdziwym życiu.
Niestety dorośli nadal traktują ją jak małolatę. To prawda, że kupuje ubrania na dziale dziecięcym. I śpi z pluszowym misiem. Ale dobrze wie, jak ważne jest mieć własny pokój. Taki totalnie swój. I że najgorzej jest siedzieć w samochodzie między fotelikami rodzeństwa. Wie też całkiem sporo o tym, jak to jest być jedyną Żydówką w klasie. Obchodzić Nowy Rok we wrześniu i umierać z nudów, kiedy inni jedzą wigilijną kolację. Mieć urodziny dwa razy w roku, a jesienią całe osiem dni spędzać w szałasie.
Rut marzy, żeby mieć bogatą krewną, która na pewno (w przeciwieństwie do mamy) kupiłaby jej upragnione perfumy. I o tym, żeby nie być tak nieśmiałą. Ale najbardziej pragnie wielkiej roli w szkolnym przedstawieniu. Niestety! Na pierwszym spotkaniu kółka teatralnego spada z krzesła. Będzie musiała podbić świat, grając rolę lisa!
A co na to wszystko rodzice? Jak to oni. Powiedzą, żeby się nie przejmować i że tyle naszego, co się naśmiejemy. Ale co oni tam wiedzą…
Miriam (Maria) Synger – Żydówka, Polka, patriotka, matka pięciorga dzieci, feministka, kobieta silna i wrażliwa. Córka pisarki, wnuczka pisarki i prawnuczka pisarki. Autorka bestsellerowej książki „Jestem Żydówką”, w której opowiada o żydowskich tradycjach, kulturze, zwyczajach i o codziennym życiu żydowskiej rodziny w Polsce. „Dziennik Rut” jest jej pierwszą książką dla dzieci.
FRAGMENTY KSIĄŻKI:
WTOREK, 14 WRZEŚNIA
Jutro Jom Kippur, czyli Sądny Dzień. To najważniejsze święto w żydowskim kalendarzu. Idealny czas na przepraszanie. I na przebaczanie. Świetnie się składa. Ja przeproszę mamę, że zepsułam i zgubiłam naszyjnik. A mama mi wybaczy. I wszystko będzie dobrze.
Powoli podeszłam do mamy. Wcale mi się nie spieszyło do tej dramatycznej sceny rozrywającej serce.
– Hghm – chrząknęłam cicho.
– O, hej, Rut, co tam? Chcesz trochę kaszy gryczanej? Właśnie skończyłam robić.
– Ładnie pachnie. A co to to białe? – zapytałam. Przecież przed wyznaniem win można pogawędzić o obiedzie.
– A to czosnek. Miał być jeden ząbek dla smaku. Ale się zamyśliłam i posiekałam całą główkę – powiedziała i oblizała łyżkę – Oj wej! Ale siekiera. No ładnie. Będziemy zionąć ogniem jak smok wawelski. Trudno. Jak tam, Rucisława? – zabrzmiało jak chęć nawiązania kontaktu. Czyli idealny moment, żeby powiedzieć, że jest źle.
– Wszystko dobrze – wyjąkałam. (…)
NIEDZIELA, 19 WRZEŚNIA
Po południu dumna Sara sprowadziła do ogrodu okoliczne dzieciaki sztuk pięć: Tadka i Felka, czyli braci spod numeru 22, Malinę i Miśka – rodzeństwo, które mieszka naprzeciwko nas – oraz ich kuzynkę Karolinkę. Moja siostra chciała im wszystkim pokazać naszą budowlę. Wśród naszych sąsiadów nie ma Żydów, więc zawsze przy takich okazjach pojawia się mnóstwo pytań, na które Sara poważnie i z lubością odpowiada.
– Po co to budujecie? – zapytał Tadek, najmłodszy z całej ekipy.
– Na pamiątkę tego, że nasi żydowscy przodkowie po wyjściu z Egiptu szli przez pustynię. – Sara była w swoim żywiole.
– Nie było im gorąco? – odezwał się Felek.
– No, pewnie było. Nie wiem.
– Na bank zużywali dużo kremu z filtrem. – Zdawało się, że Malina wie, o czym mówi.
– A gdzie siusiali? I gdzie robili kupę? – zatroskała się Karolinka. – Na pustyni nie ma drzew ani krzaków. To gdzie się chowali?
– Ojej, nie wiem. – Sara wyglądała na zbitą z tropu.
– Może nie robili kupy… – stwierdził Felek.
– Ale szli czterdzieści lat.
– Mój tata tyle ma – powiedział Tadek.
– Mój wujek też – pochwaliła się Malina.
– Mama mojej koleżanki skończyła trzydzieści pięć. – Karolinka wzięła się pod boki.
– A gdzie spali? – odezwał się wreszcie Misiek, który do tej pory chodził tylko dookoła tymczasowego domku.
– No właśnie w szałasach, które sami sobie budowali. I dlatego my wznosimy teraz podobne. – Sara znów mogła błyszczeć.
– A gdzie toaleta? – Nieoczekiwanie powrócił temat wypróżniania. Widać bardzo interesował Karolinkę.
– Chodzimy do domu. – Sara pokazała nasze okna.
– Możecie przychodzić do mnie, jakby co – zaproponował Felek.
– Dzięki, ale u nas też jest dobrze.
– My mamy wannę – powiedziała Malina.
– My dwie. – Tadek dumnie wypiął pierś.
– A mój wujek ma duży dom. I trzy łazienki – krzyknął Misiek.(…)
PIĄTEK, 15 PAŹDZIERNIKA
We wtorek nie udało nam się skończyć makiety, więc dzisiaj po szkole też przyszłam do domu z Ulą. Całkiem nieźle nam szło. Miałyśmy już domki z pudełek po zapałkach, dróżki z malutkich kamyczków i strumyk ze starego worka foliowego. Brakowało tylko kilku drzew. Obklejałyśmy patyczki do lodów brązową plasteliną. Właśnie zabierałyśmy się do doczepiania zielonego mchu, gdy zaczęły się wycieczki. Benek po piłkę, bo zostawił ją u mnie. Sara po różową kredkę, bo jej się zgubiła. Tamara, żeby popatrzeć przez okno, bo u mnie jest najlepszy widok. Jonasz, bo zgubił majtki i postanowił je znaleźć właśnie u mnie. Mój brat! Wszedł do mojego pokoju po swoje majtki! Kiedy u mnie była koleżanka! Ten chłopak nie wie, co to przyzwoitość. No słowo daję, co za obciach. Dobrze, że się nie zaczął przy nas przebierać. O dziwo, majtki znalazł. Przez fantazję Benka nasze rzeczy migrują. Mój brat wbiega, zabiera coś, co akurat wpadło mu w oko, idzie dalej i porzuca rzecz w zupełnie przypadkowym miejscu. I tak w kółko. Ciekawe, gdzie jest mój top, który zniknął – zapewne za jego sprawą – kilka dni temu.
Potem weszła Sara, żeby oddać różową kredkę. Za nią Benek, żeby popatrzeć, jak Sara tę kredkę oddaje. Tamara również pojawiła się po raz kolejny, żeby zapytać, czy nie mam jej bidonu. Na koniec weszła mama, bo zbierała puste kubki, i ojczymek z informacją, że jutro będzie padać, a on z przyjemnością odwiezie mnie do szkoły. Wszyscy wchodzili jak do siebie. Bez pukania, bez pytania, bez cienia skrępowania. Kiedy Ula wyszła, zrobiłam rodzinie awanturę.
– Chcę mieć drzwi! Słowo daję! Najwyższy czas! – Chciało mi się płakać.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8367-131-4 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mam na imię Rut. Bez h na końcu. I bez a. Po prostu RUT. Mówią na mnie Rutka lub Rucia. Czasem Rucisława. Zdarza się, że mama mówi do mnie Ryszard. Zupełnie nie wiem, skąd jej się to wzięło. W domu nas, dzieci, jest pięcioro. Mieszka z nami jeszcze pies – Hamsa. No i rodzice – mama i ojczym. Przydają się, kiedy jestem głodna lub nie mam czystych ubrań. Albo kiedy jest mi smutno i chcę się do kogoś przytulić.
Nie jestem ani wysoka, ani niska. Taka w sam raz. Mam błękitne oczy, po mamie. Podobne mają mój starszy brat Jonasz i moja młodsza siostra Sara. Mam ciemne proste włosy. Od dwóch lat noszę grzywkę. Wyglądam w niej doroślej, no na serio. Moja starsza siostra Tamara ma identyczne włosy. Ale znacznie dłuższe. No i bez grzywki. Za to nosi okulary. A mój młodszy brat Benek ma loczki. Tak jak mój ojczymek, który jest z nas najwyższy.
Moja rodzina nie jest zła. Chociaż bywa, że mam ich wszystkich dosyć. Czasem mówią naraz i wtedy mama przypala makaron, bo nie umie się skoncentrować i na nas, i na gotowaniu. Zdarza się, że w domu panuje totalny chaos. Ktoś rzuca psu piłkę, pies biega i skacze. Mój brat Benek włącza się do zabawy, próbując tę piłkę wyrwać. Wtedy najczęściej z głowy spada mu jarmułka, inaczej zwana kipą. To okrągły kawałek materiału, który noszą tradycyjni Żydzi. Moja siostra Tamara chce powstrzymać Benka, ponieważ uważa, że psa należy zostawić w spokoju. Hamsa ma inne zdanie. Łapie w pysk kipę i ucieka. Na to Benek reaguje krzykiem. A Hamsa szczeka. Gdy Benek wydziera się wniebogłosy, a Hamsa warczy, mój brat Jonasz wkurza się na Tamarę i prosi, żeby zostawiła Benka. Nie, on nie prosi. On jej każe. Jonasz jest z nas najstarszy i myśli, że może się rządzić. A wiadomo, że nie może, bo przecież nie jest naszym rodzicem. Jego żądania i tak nic nie dają. Benek nie zamierza puścić Hamsy, Sara płacze, że pies nie chce być trzymany i żeby natychmiast się wszyscy uspokoili. Mnie to najczęściej strasznie bawi, więc wybucham śmiechem. I kiedy oni tak krzyczą i biegają, ja rechoczę, bo wyglądają, jakby ich osy użądliły. Wtedy mama odwraca się od zlewu i zaczyna nas uspokajać. Im mówi, że mają nie krzyczeć, mnie, że to nie jest zabawne. Zabiera piłkę Hamsie i prosi ją, żeby przestała ujadać. Psina patrzy, jakby wszyściuteńko rozumiała. Ale jak tylko mama wraca do zmywania naczyń, Benek znów sięga po piłkę i rzuca ją Hamsie. Ta puszcza się w pogoń dookoła stołu i wszystko zaczyna się od początku. Wtedy mój ojczymek mówi, że właśnie natychmiast musi wyjść, bo brakuje czegoś w domu. I zazwyczaj wraca, gdy już wszyscy jesteśmy porozdzielani, każde w swoim pokoju, naczynia są pozmywane, pies smacznie śpi na swojej pufie, a mama jest wykończona.ŚRODA, 1 WRZEŚNIA
– Tamara, córciu, pomóż, proszę, Benkowi założyć kurtkę – zaczęła mama. – I o kipie nie zapomnijcie. Jonasz, synku, widzisz gdzieś drugi but Sary? Hamsa! Psie przeklęty, nie wchodź mi pod nogi. Rutka, schodź już do auta. Benek, idź po tatę. Nie baw się teraz autkami. Idź po tatę. Dobra, Jonasz, ty powiedz ojczymkowi, że już wychodzimy. Co mówisz, Tamaruś? Że ojczymek już w samochodzie? Aha. Hamsa! Uspokój się. Zęby sobie przez ciebie wybiję. Sara, skarbie, masz oba buty? Świetnie. Kucyk ci się rozpadł, uczesz się drugi raz. Muszę jeszcze siusiu. Kto jest w toalecie? Jonasz czy Rut? Aha, Tamara. Uff, przecież siedziałaś w łazience godzinę. Pospiesz się, proszę, wszyscy czekają. I nie zapomnij okularów! Oj wej, sukienka mi się o coś zahaczyła. O, już puściła. A Jonasz gdzie? Zabrał Benka i wyszli? Dobrze. Wszyscy? Nie, Hamsa, ty nie wychodzisz, ty zostajesz w domu – zakomenderowała. Była naprawdę zdenerwowana. Dwoiła się i troiła, żeby każdy zdążył na rozpoczęcie roku w swojej szkole.
Naszym kierowcą jest zawsze mój ojczym – tata Benka, przez resztę dzieci zwany ojczymkiem. Czasem mówimy do niego po imieniu. Zazwyczaj jest w świetnym humorze, więc nuci, podśpiewuje i żartuje. Mama, przez Sarę nazywana po hebrajsku imą, przez Benka mamusią, a przez Tamarę matką, siada obok. Na co dzień ubiera się w spódnice i sukienki i często je sobie przytrzaskuje drzwiami. Benek i Sara – moje młodsze rodzeństwo – mają swoje foteliki, oba przypięte w drugim rzędzie. Dla nas, za wysokich na foteliki, w siedmioosobowym aucie zawsze pozostają te same trzy miejsca. Ktoś musi usiąść między młodszakami, pozostała dwójka ląduje z tyłu. I o te trzy miejsca się kłócimy. Za każdym razem. I nie, nie możemy ustalić raz na zawsze, kto gdzie siedzi. Przecież to się zmienia! Czasem ja chcę być koło Tamary, bo musimy przegadać sprawę odżywki do włosów. Wtedy Jonasz mówi, że jest najstarszy, największy i że się nie będzie wpychał między dzieciaki. Może i ma tych kilka lat więcej od nas, goli się prawie codziennie i jest wyższy od mamy, ale moim skromnym zdaniem spokojnie mógłby się wcisnąć. Czasem Tamara chce miejsce koło Jonasza, żeby buszować z nim w Internecie. Wtedy ja stanowczo odmawiam siedzenia między fotelikami. Przecież nie będę się męczyła! Nie ze mną te numery. Ale są takie dni, gdy wszyscy chcemy siedzieć między naszym młodszym rodzeństwem. Dlatego zanim gdziekolwiek ruszymy, toczymy walkę, która doprowadza rodziców do szału.
– No na serio! Ja chcę siedzieć z tyłu. Zajęłam sobie! – krzyczałam.
– Ta, niby kiedy sobie zajęłaś? Powiem ci tak, byłem pierwszy i już. Poza tym jestem najstarszy i najpierw ja powinienem mieć prawo wyboru – odparł Jonasz, przesunął zsuniętą jarmułkę i odwrócił twarz do okna na znak, że nie zamierza ruszać się z miejsca i nie jest zainteresowany dalszą rozmową.
Nie znoszę jego wyższościowego tonu, kiedy mnie tak poucza.
– Tamara! To na fair. Słowo daję. Ja byłam pierwsza przy samochodzie. To moje miejsce – powiedziałam, poważnie wkurzona.
– No bez kitu, biegałaś po ulicy jak szympans, zamiast wsiąść – odpowiedziała Tamara, poprawiła okulary i zaczęła coś mówić do Jonasza.
Wnerwia mnie, kiedy jest taka złośliwa.
– Mamo! Dlaczego nie reagujesz, gdy dzieje mi się krzywda! – Zaczęłam tupać nogami. – Nie wsiadam. Jedźcie beze mnie.
– Oj wej, przestań się wygłupiać. Zajmij miejsce między Benkiem a Sarą i już. To przecież nie ma znaczenia, kto gdzie siedzi. – Mama wyglądała na poirytowaną.
– Właśnie że ma znaczenie! Wielkie znaczenie! – Byłam wściekła. Wkurza mnie, gdy dorośli umniejszają moje problemy.
– Rutuś, co to za posępna mina? Rozchmurz się i wskakuj! Coś mi mówi, że w tym tempie się spóźnimy, a tego przecież nikt nie chce – włączył się ojczymek, próbując rozładować sytuację.
– Aaa, niech wam będzie! – warknęłam i wsiadłam. Wzdychałam bardzo głośno, żeby wszyscy wiedzieli, jak strasznie jestem nieszczęśliwa i że czuję się w tej sytuacji pokrzywdzona.
– Jak myślisz, nad czym dumają ptaki, tak nad nami latając? – zapytała w swoim stylu Sara, kiedy ruszyliśmy.
– Powiem ci tak: zastanawiają się, komu narobić na głowę – zaśmiał się Jonasz.
– Patrz, mam siniaka. – Benek machał mi przed oczami ręką z fioletową plamą.
– Hmm, a skąd? – Siniak był pokaźnych rozmiarów i miał imponujący kolor dojrzałej śliwki.
– Sam przyszedł – odpowiedział Benek.
Dojechaliśmy. Pod szkołą wypatrzyłam Ulę, moją najlepszą przyjaciółkę, z którą siedzę w ławce, a której nie widziałam wieki, czyli całe dwadzieścia jeden dni – odkąd byłyśmy w kinie i na spacerze. Właśnie zajadała czekoladowe ciastko. Jej widok poprawił mi humor i natychmiast zapomniałam, dlaczego przed chwilą czułam się tak fatalnie.
CZWARTEK, 2 WRZEŚNIA
Szkoła dopiero się zaczęła, a ja mam wrażenie, jakby wakacje były wieki temu. Uli bardzo urosły włosy. Ma je już za ramiona. I nadal są piękną złocistą burzą loków. Moje, proste i ciemne, sięgają tylko do szyi. Nie mogę się pogodzić z tym, że je tak skróciłam! To była bezsensowna decyzja, której konsekwencje codziennie z bólem ponoszę. Patrzenie na siebie w lustrze to męczarnia. Choć akurat pomysł ze zrobieniem sobie grzywki nie był taki zły.
Skład klasy prawie się nie zmienił. Prawie, bo doszły dwie nowe dziewczyny – Blanka i Bianka – bliźniaczki. Wyglądają identycznie. Są wysokie, szczupłe, mają zielone oczy, zadarte nosy i codziennie dwa równo zaplecione warkocze. Dodatkowo ubierają się tak samo i nigdy nie wiem, która to która. Dopóki się nie odezwą. Blanka najczęściej mówi, że coś nie jest prawdą, a Bianka – że jest głupie. Dlatego wydają się bardzo niemiłe. Jedna powiedziała, że mam bezsensowny wisiorek na szyi, na co druga parsknęła śmiechem, gdy wytłumaczyłam, że to Gwiazda Dawida.
– Ha, ha. Dawid to twój chłopak? – chichotała Blanka.
– A ty jesteś jego gwiazdeczką? – rechotała Bianka.
A potem, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, przybiły sobie piątkę i odwróciły się na pięcie.
Naszą wychowawczynią, jak w poprzednich latach, jest cudowna pani Zalewska. Uczy nas historii. Prowadzi też kółko teatralne, na które się w tym roku zapisałam. To dla mnie wyzwanie, bo jestem bardzo nieśmiała i trudno zawieram przyjaźnie. Zdecydowałam się, bo kiedy odgrywam różne role, czuję się świetnie. I uwielbiam przebieranki. Sama jestem ciekawa, jak to będzie. Pani Zalewska nosi okulary w kwadratowych oprawkach i ma krótkie włosy, które zwykle wyglądają, jakby dopiero wstała. Chodzi w marynarkach z tysiącem kieszeni. Ciekawe, co w nich trzyma? Jest moją ulubioną nauczycielką. Doskonale wie, co czujemy i myślimy. To chyba wcale nie jest takie proste, bo mama wiecznie powtarza: „Mów konkretnie, o co ci chodzi, a nie mrucz pod nosem, bo nie mam pojęcia, co myślisz”, a ojczym dodaje: „Skoro nie wiemy, co czujesz, nie możemy ci pomóc”. Zawsze wtedy gładzi się po brodzie, jakby to miało coś dać. No a pani Zalewska jakoś wie – i bardzo to w niej lubię.PIĄTEK, 3 WRZEŚNIA
To straszne! Czekając z Ulą na tramwaj, zaczęłyśmy tańczyć. Nic wielkiego. Zwykłe wygibasy, o jakie można się pokusić na zatłoczonym przystanku tramwajowym. Ona miała jedną słuchawkę w uchu, ja drugą. W rytm piosenki próbowałyśmy ułożyć sensowny układ taneczny. Aż tu nagle Ula o coś się potknęła i wpadła na mnie. Zawiesiła się na moim łańcuszku i trach. Zerwał się i spadł na ziemię. Mój ukochany naszyjnik od mamy! Słowo daję, mam wrażenie, jakby wszystko się przeciwko mnie sprzysięgło. Wczoraj Blanka i Bianka się ze mnie śmiały, a dzisiaj łańcuszek się zerwał. Co za katastrofa! I co ja teraz zrobię?SOBOTA, 4 WRZEŚNIA
– Rutuś, zejdź, proszę, na kolację. Zrobiłem same pyszności. No palce lizać! Właśnie ci nałożyłem. – Ojczymek wydawał się bardzo z siebie zadowolony.
– Rozmawiam z tatą! – krzyknęłam tak, żeby było mnie słychać w kuchni na dole.
– Okej, jak skończysz, to chodź. Są jajcówa i resztka humusu z szabatu. Wydaje mi się, że są pyszne.
Na rodziców hasło „Rozmawiam z tatą” zawsze działa. Wiedzą, że to dla nas ważny czas, i nigdy wtedy nie nalegają, żebym się pospieszyła. Mój tata i moja mama od dawna są rozwiedzeni. Tata mieszka w innym mieście. Staramy się widywać najczęściej, jak się da, ale przez odległość to nie zawsze jest możliwe. Dlatego te nasze pogaduchy są takie ważne.
– Pa, tato – skończyłam rozmowę i się rozłączyłam.
Jedzenie, które zrobił ojczym, pachniało obłędnie, ale nie miałam ochoty schodzić. Zastanawiałam się nad tym, co się wydarzyło od początku roku szkolnego. Co się stało z moim ukochanym łańcuszkiem. Nad tymi nowymi dziewczynami. Ledwie się pojawiły, a już mam ich dosyć. Non stop wszystko krytykują. Przez nie nasza szkoła przestała być fajna. A tak lubiłam do niej chodzić!
W końcu zeszłam do kuchni. Czekał na mnie przygotowany talerz. Na nim ogórek kiszony, kupka już zimnej jajecznicy z cebulką i jedna kromka z humusem, druga z masłem i serduszkiem namalowanym keczupem.
– Serio? Keczup? Nie lubię keczupu, zapomniałeś? – Popatrzyłam gniewnie na ojczyma. Zupełnie nie wiem, dlaczego najpierw nie podziękowałam za to, że tak bardzo się postarał. Było mi ciężko na sercu i zamiast o tym pogadać, postanowiłam przyczepić się do tego głupiego serduszka.
– Ojej, Rutuś, tak, wydaje mi się, że zapomniałem. To nic, Benek zje. Chcesz, Benek? – westchnął ojczymek, zagwizdał i przeczesał palcami brodę.
– Chcę. – Benek porwał kanapkę, po czym zlizał keczup i odłożył kromkę na stół. – Już nie chcę.
– Yyyy, nie o to mi chodziło – zdziwił się ojczym. – Sorry, ja już zjadłem, a teraz muszę biec do komputera. Na pewno przez sobotę nazbierało się spraw, więc zostawiam was samych. Smacznego, miłej pogawędki i takie tam. Odłóż potem, proszę, talerz do zmywarki – dodał i uśmiechnął się do mnie szeroko.
– Popatrz, Rut, coś mnie ugryziło. To chyba jakiś dizorau. – Benek podsunął mi pod nos rękę.
– Aha, dinozaur cię ugryzł? No, możliwe. Ale nie boisz się dinozaurów? – zapytałam.
– Kiedyś, jak byłem duzi, to się boiłem i lewa, i dizoraua. Ale teraz już nie – odpowiedział, bardzo z siebie dumny.
A ja się boję, i to bardzo, że mama będzie zła, kiedy się dowie o zerwanym łańcuszku.NIEDZIELA, 5 WRZEŚNIA
Postanowiłam wreszcie wyciągnąć z plecaka naszyjnik. Chciałam go przełożyć w jakieś bezpieczne miejsce i poczekać na odpowiedni moment, żeby powiedzieć mamie, że się zepsuł. Dostała go dawno temu od ukochanej krewnej, która już nie żyje. Tak długo prosiłam mamę, żeby mi go dała, aż w końcu się zgodziła. Warunek był jeden – będę na niego bardzo uważała. I słowo daję, uważałam. A mimo to się zerwał. Sięgnęłam do plecaka, ale łańcuszka w nim nie znalazłam. Zdenerwowana zaczęłam wyciągać po kolei wszystko, co miałam w środku. Zeszyt do matematyki i polskiego, książkę do biologii, jakieś kserówki. Wisiorka z Gwiazdą Dawida nigdzie nie było. Na biurku wylądowały piórnik, kawałek krakersa, karteczki z głupimi buźkami, które po kryjomu rysowałyśmy z Ulą na lekcji, wyżuta guma zawinięta w papierek, ołówek, brudna gumka i piłeczka pingpongowa. Naszyjnika nie było! W panice odwróciłam plecak do góry nogami i wytrzepałam całą zawartość. Na podłogę poleciały okruszki, pomadka i pomięta chusteczka higieniczna. Nic więcej. Zajrzałam jeszcze raz do środka. Pusto. To koniec, no na serio. To koniec.PONIEDZIAŁEK, 6 WRZEŚNIA
– Patrz, Rut, ile tata kupił jabków! Wiesz po co? Wiesz? Wiesz? – Benek był szalenie podekscytowany.
– Chyba wiem. Jest Chanuka? – celowo podałam złą odpowiedź. Udało mi się przy tym zachować powagę. Słowo daję, uwielbiam go nabierać, że czegoś nie wiem.
– Tak! Yyy, nie. Nie Chanuka. – Benek skakał, podniecony, aż spadła mu z głowy jarmułka.
– Pesach?
– No co ty, Rut, nie wiesz? Kupił je na Rosz ha-Szana. Jest Rosz ha-Szana. Jupi! Jupi! I mioda tata też kupił. – Schylił się, podniósł kipę i położył ją sobie z powrotem na głowie. Nie zauważył, że materiał pokryła sierść Hamsy.
– I jeszcze bomby. Dwie czerwone bomby! – krzyczał, pokazując palcem na dorodne owoce.
– Beniamin, to są granaty, gra-na-ty – wtrąciła dobitnie Sara, poprawiając kucyk, który kołysał jej się na boki, gdy szła. – Uczyłam się w szkole, że trzeba je zjeść, żeby nasze dobre uczynki były tak liczne jak pestki tego owocu. Tak mówiła nasza pani, więc to musi być prawda. – Zrobiła pauzę, jakby się nad czymś zastanawiała, po czym zapytała: – Jak myślicie, czy te granaty wiedzą, że dzisiaj je zjemy?
W tym roku moja siostra Sara poszła do szkoły. I jako jedyna z nas wszystkich do żydowskiej. To pierwsza od kilkudziesięciu lat i jedyna taka szkoła w naszym mieście. Na razie działa tylko pierwsza klasa, dlatego my z Tamarą zostałyśmy w naszej klasycznej podstawówce, a Jonasz jest w klasycznym liceum. Teraz Sara ma żydowskie koleżanki, uczy się hebrajskiego i wszyscy u niej w klasie obchodzą żydowskie święta. Stała się przez to bardzo przemądrzała. Chociaż lubię moją szkołę, trochę zazdroszczę Sarze. U niej na pewno nikt by się nie śmiał z wisiorka z Gwiazdą Dawida.
– Patrzcie, co jeszcze kupiłem! – wykrzyknął ojczym i złapał się za brodę.
Słowo daję, że był tak samo podniecony jak Benek.
– Całą rybę! Wydaje mi się, że jest nad wyraz dorodna! Coś czuję, że będzie pyszna.
– Bo każdy z nas w Rosz ha-Szana musi zjeść kawałek rybiej głowy. Żebyśmy byli jak głowa, nie jak ogon – wyrecytowała Sara, jakbyśmy tego nie wiedzieli.
– Nie ma opcji, nie tknę tego świństwa. – Spojrzałam z obrzydzeniem w kierunku talerza, na którym leżała ryba i łypała na mnie okiem.
– Ale musisz! Tak trzeba!
Wymądrzanie się Sary zaczęło mnie drażnić. Myśli, że wszystkie żydowskie rozumy pozjadała i może nam mówić, co mamy robić.
– Nie będziesz mi mówiła, co mam robić! – krzyknęłam.
– Ima! Powiedz jej, że trzeba zjeść głowę ryby! Ima, powiedz jej coś.
– Oj wej, czekajcie, spokojnie, po kolei. Nikt nie musi niczego jeść. Sara, to tylko symbole. Jeżeli Rut brzydzi ryba, to niech jej nie je. Wystarczy, że zamoczy jabłka w miodzie, żeby jej rok był dobry i słodki.
– Lubię miód. Może jestem dźwiedziem? Albo pszczołem? – Benek wtrącił się do rozmowy.
– O! To ja zjem wszystkie jabłka i, bez kitu, nic dla was nie zostanie. – Tamara postanowiła, że będzie się z nami drażnić.
Już jej miałam coś powiedzieć, aż tu nagle rozdarła się na cały głos:
– Aaaaa, Jonasz, czy ciebie pogięło? Ty mały móżdżku! Zwariowałeś do reszty! Matko! Ratuj!
– Tamar, Jona, co wy znowu wyprawiacie, skarby wy moje? – Ojczym próbował rozpoznać sytuację.
– Jonasz mnie straszy rybą. Bez kitu, jesteś wstrętny!
Kiedy my kłóciliśmy się o zwyczaje na Rosz ha-Szana, czyli żydowski Nowy Rok, Jonasz porwał pstrąga i przystawił go Tamarze do twarzy. Nie mogłam na to patrzeć. Poza tym te rodzinne przepychanki strasznie mnie zmęczyły, wymknęłam się więc do swojego pokoju i udałam, że nie słyszę mamy, która prosiła o wypakowanie zakupów.ŚRODA, 8 WRZEŚNIA
Żydowski Nowy Rok rozpoczął się klasycznie. Roszhaszanowa kolacja wyglądała jak zawsze. W ciągu pięciu minut wszystko było polane miodem. Mama kręciła głową, a ojczymek głaskał ją po ręce, przeczesując brodę, i mówił:
– Kochanie, wydaje mi się, że dzięki temu cały następny rok będzie słodki. A o to przecież chodzi!
– Taaaa, bo go zacznę od prania. Słodki ma być od jedzenia słodkich rzeczy, a nie wcierania miodu we wszystko dookoła. – Mama nie podzielała entuzjazmu ojczymka. – Dzieci, skoordynujcie ruchy. Możecie jeść te jabłka jakoś tak mniej inwazyjnie? Benek, do buzi, od razu do buzi wsadź jabłko. Oj wej! Sara, kapie ci miód do humusu. Rut, Tamara, przestańcie sobie wyrywać chleb. Nie tyle! Człowieku, przecież się zasłodzisz.
Potem pokłóciliśmy się o to, kto otwiera granat. Oczywiście każdy chciał, twierdząc, że robi to najlepiej. W końcu jeden owoc wzięła Tamara. Oznajmiła, że widziała w Internecie filmik, jak się do tego zabrać, żeby pestki łatwo wypadły. Za drugi chwycił Jonasz. Powiedział, że też ten filmik widział i że staje z Tamarą do zawodów, kto będzie pierwszy. No i to była masakra, słowo daję. Mama miała łzy w oczach. Choć jest twarda i mało co ją załamuje, to pestki granatu, które strzelały na lewo i prawo, oraz sok, który nie wiedzieć jak zachlapał ściany, ją przerosły.
– Nie mogę na to patrzeć, dajcie znać, jak skończycie – westchnęła, po czym wsadziła do ust kawałek kugla i zamknęła oczy. I nie wiem, jak ona to zrobiła, ale zasnęła. Moja matka podczas kolacji, kiedy my się darliśmy wniebogłosy, zaczęła pochrapywać. Parsknęliśmy śmiechem, co ją wybudziło.
– Co? Co? Kadłubek? – Chyba zdążyło jej się coś przyśnić.
– Bez kitu, jaki Kadłubek, matko? – dopytywała Tamara, wycierając okulary, które pobrudziły się czerwonym sokiem.
Na stół wjechała pieczona ryba, ale prawie nikt jej nie tknął. Moje młodsze rodzeństwo uderzyło w płacz, że wygląda, jakby cierpiała, i że ma takie smutne oczka. Wtedy Jonasz postanowił ich przekonać, że tuńczyk z puszki też miał smutne oczka, jak go łowiono, i też cierpiał, żegnając się z rodziną, a nikt dramatu nie robi, kiedy na stole pojawia się tuńczyk, więc teraz też się mogą uspokoić. To, zamiast pomóc, doprowadziło Sarę do histerii. Szlochała i jedyne, co dało się zrozumieć, to to, że nie wiedziała, że tuńczyk z puszki był kiedyś żywym stworzeniem. Miała pretensje do mamy, że ją wszyscy oszukaliśmy, że nigdy nikt o tym nie wspomniał. Kiedy Sara poznawała prawdę o pochodzeniu tuńczyka, Benek rozpoczął nerwowy bieg po kuchni, krzycząc:
– Nie chcę jeść rybów! Nie chcę jeść rybów!CZWARTEK, 9 WRZEŚNIA
godzina 8.47
– Hejka, Rut, dlaczego nie było cię dwa dni w szkole? – zapytała Ula, kiedy weszłam do klasy.
Właśnie pochłaniała drożdżówkę z serem. Z Ulą znamy się od zawsze, odkąd byłyśmy młode i piękne – tak mówi mama, kiedy kogoś długo zna, a ja właśnie długo znam Ulę. Ula jest bardzo mądra. I dobra. I ładna. Ma burzę złocistych loków i malutkie piegi. I uwielbia słodycze. Je ich mnóstwo. Ale też uprawia dużo sportów. I jeszcze dodatkowo świetnie się uczy.
– Było Rosz ha-Szana – odpowiedziałam i zaczęłam wyciągać z plecaka miodowe ciasteczka, które z tej okazji przyniosłam Uli.
– Fakt, zapomniałam.
Ula jest naprawdę miła. Właśnie chciałam jej opowiedzieć o tym, co robiliśmy przez te dwa dni, lecz niespodziewanie usłyszałam głos Blanki, która zawsze pojawia się znienacka.
– Nieprawda, wczoraj była środa, wcześniej był wtorek. – Miała na sobie beżową spódniczkę i beżową bluzeczkę, a na warkoczach zawiązane beżowe kokardy.
– Tak, był wtorek i była środa. Ale też pierwszy i drugi tiszrej, czyli święto Rosz ha-Szana. Żydowski Nowy Rok.
– Nieprawda, Nowy Rok jest w styczniu, a teraz jest wrzesień. – Blanka nie dała się przekonać.
– Mój był właśnie teraz, jesienią.
– Bez sensu – powiedziała Bianka, która była ubrana identycznie jak jej siostra.
– Jestem Żydówką, dla mnie to ma sens. – Zaczęła mnie niecierpliwić ta rozmowa. Wzięłam dwa głębokie wdechy. Pomogło.
– Nieprawda! Jesteś Polką. – Blanka miała minę, jakby zobaczyła ducha.
– Jestem i Polką, i Żydówką – odpowiedziałam.
– Nieprawda! Tak się nie da – odrzekła Blanka i zmarszczyła brwi.
– Da się! Można być i Polką, i Żydówką, tak jak Rut! – Widać i Ulę zdenerwowało to ciągłe powtarzanie: „Nieprawda, nieprawda, nieprawda”. Ula zawsze stara się mnie bronić. Przy okazji niechcący napluła na nas ciasteczkowymi okruszkami.
Kiedy dyskretnie wycierałam sobie buzię, do klasy weszła nauczycielka, co oznaczało koniec rozmowy. Blanka i Bianka, obrażone, poszły zająć swoje miejsca. Żadna nie zauważyła, że na beżowych bluzeczkach mają plamy z miodowych ciastek.
godzina 16.30
Pierwsze zajęcia teatralne za nami. Powoli zbieraliśmy się w sali i zajmowaliśmy ustawione w kółku krzesła. Postanowiłam, że przełamię swoją nieśmiałość i postaram się do kogoś odezwać. W duchu liczyłam nawet na nowe przyjaźnie. Wybrałam wolne miejsce między dwiema uśmiechniętymi dziewczynami.
– Zajęte – odezwała się jedna, kiedy usiłowałam usiąść, i ostentacyjnie położyła na krześle swój plecak.
„Spokojnie, tylko spokojnie. Znajdę inne” – powtarzałam w myślach. Po prawej stronie dziewczyny, która właśnie przegnała mnie z miejsca, siedziała jakaś parka ze starszej klasy. Po lewej – trzech chłopców pochłoniętych rozmową. Nie lubię siadać koło chłopaków, wolę dziewczyny. Ale nie było wyboru. „To żaden dramat, zwykli osobnicy płci męskiej, jak twoi bracia. Przeżyjesz” – mówiłam do siebie, ciesząc się, że nikt nie słyszy moich myśli. Na razie szło dobrze. Do czasu. Pani Zalewska postanowiła, że zaczniemy od rundki, w której każde z nas się przedstawi i powie coś o sobie. Ten, kto wymyśla takie zadania, jest sadystą. Słowo daję! Najpierw chciałam uciec. Potem udawać chrypkę. Rozważałam też schowanie się pod ławką. Wszystko, byle nie musieć przemawiać przed chmarą obcych ludzi! Na szczęście żenujące prezentacje rozpoczęły się od parki, więc ja byłam ostatnia w kolejce i miałam czas do namysłu. Najpierw przedstawili się Marek z ósmej klasy i jego dziewczyna Julia, po nich koleżanki Zosia i Kasia, potem chłopcy siedzący obok mnie: Ferdynand, Karol i Janek z mojej klasy. W końcu przyszło nieuniknione, czyli moja kolej.
– Mam na imię Rut. – Zaczynało się nieźle. Wiedziałam jednak, że to za mało. Trzeba było coś dodać. Przed chwilą miałam przygotowanych kilka inteligentnych i dowcipnych zdań, ale wszystkie wyleciały mi z głowy. Zapadła krępująca cisza. – Yyyyy. – Tylko tyle z siebie wydusiłam. Nic więcej nie chciało się ze mnie wydostać. Poczułam, jak moje policzki robią się czerwone. – Yyyy, ja, mhhmmmm… – Zaczęłam nerwowo kiwać się na krześle, a po plecach spłynęła mi strużka potu. Twarz paliła mnie coraz bardziej.
– Tak, Ruto? Chcesz coś jeszcze powiedzieć? – zapytała łagodnie pani Zalewska, poprawiając okulary, a siedem par oczu wlepiało się we mnie intensywnie.
– Ja…
– Ty? Ty wyglądasz jak burak! – zarechotał ktoś z sali i wszyscy wybuchli śmiechem.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_