Dziennik Włoski. Umbria i Toskania - ebook
Dziennik Włoski. Umbria i Toskania - ebook
Po „Sycylii” oraz „Apulii. Abruzji. Rzymie” tom „Umbria. Toskania” Grzegorza Musiała stanowi kolejną część jego „Dziennika włoskiego”, będącego opisem wędrówek po Włoszech odbywanych w latach 2002-2007. Autor zmieniał nie tylko odwiedzane przez siebie regiony, ale też towarzyszy swych przygód.
Tym razem wędrówka wiedzie przez samo serce Italii, pełne najwspanialszych krajobrazów i największych dzieł geniuszu ludzkiego: Orvieto i Asyż, Florencję i Sansepolcro, Pizę i Sienę.
Autorowi towarzyszy jego nieodłączny kompan Livio - połączenie Pantalona z Arlekinem z komedii dell’arte a zarazem smakosz sztuki i kuchni włoskiej, oraz ekscentryczna Polka z Paryża - filmowiec znający wszelkie grzeszne zakamarki Paryża, ale i gorliwa katoliczka.
Ta ekscentryczna trójka wędruje z hostelu do hostelu i od katedry do katedry, stając w zachwycie przed freskami Giotta i „Primaverą” Botticellego, przed „Wygnaniem z Raju” Masaccia i „Zwiastowaniem” Signorellego ale zarazem prowadząc spór, często dowcipny i przewrotny, o dawnym i dzisiejszym świecie, o upadku cywilizacji i jednak tęsknocie ludzi za wzniosłością. I ta podwójność narracji – pełnej wielkich pamiątek przeszłości ale i wartkiej codzienności, uduchowienia, ale też żartu i kpiny, jest szczególnym walorem tej książki, przekraczającej ścisłe ramy dziennika podróży i stającej się powiastką filozoficzną na wzór Diderota.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8335-144-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PODRÓŻ PIERWSZA
(KTÓREJ TOWARZYSZY FELICJA)
Rzym — Orvieto — Lugnano in Teverina — Amelia — Narni — Foligno — Spello — Bevagna — Montefalco — Asyż — Valfabbrica — Perugia — San Sepolcro — Arezzo — Cortona — Florencja — Rzym — Divino Amore
1.
Okęcie, hala odlotów, środa, 4 kwietnia 2007 r.
„Uprzejmie informujemy, że ze względu na bezpieczeństwo komunikacji lotniczej pasażer jest zobowiązany usunąć z bagażu podręcznego szable, noże, sztylety, maczugi, maczety, piły, topory, łańcuchy, ciupagi, nożyczki, pilniki do panokci, a także imitacje wyżej wymienionych” — brzmi z głośników komunikat wygłaszany miłym kobiecym głosem. Zmienia się skład ludności podróżującej. Znika smród establishmentu postpeerelowskiego, ten podróżujący służbowo lub na zakupy „do Paryżewa” wywiad wojskowy i ubecja z żonami, konfidenci z żonami, same żony z kanapkami na drogę w plastikowej torbie na zakupy i cwaniaczki peerelowskie, z jedną nogą wciąż jeszcze w UB, a drugą już w firmach polonijnych. Także inteligencko-zarozumialskie gwiazdy estrady w stylu Steczkowskiej czy Rodowicz, niemogące używać polskich pończoch czy polskiej gumy od majtek, no i studenci z plecakami i garścią dolarów w kieszeni, już teraz legalnie wywożonych, korzystający z „wichru wolności”, jaki zerwał się nad Polską pookrągłostołową. Teraz idą wprost na mnie trzy zaaferowane fest chłopy o licach ogorzałych od nart na Kasprowym, z fachowo oklejonymi taśmą deskami pod pachą. Pewnie próbki towaru dla „włoskiego kontrahenta”, za nimi chłopak o wyglądzie „nienahalnie inteligenckim”, jak powiedziałby profesor M., mój dowcipny przyjaciel z Warszawy. Idzie w odwróconej do tyłu dżokejce, krzycząc do komórki, ażeby wszyscy słyszeli:
— Mówię, spindalaj, u mnie krótka piłka. Czekam do jutra i ma być w ojro. Jak nie, to inna będzie gadka.
Gromadka wypłowiałych blondynek o tragicznych oczach, każda w plastikowej kurteczce i dżinsach — to o nich powiedziała mi Felicja, że w Paryżu mówi się na nie Tragédie. O, idzie madame Tragédie, znaczy się Polka. Pewnie jadą na zbiór czegoś tam, na farmach w Apulii. Co się teraz zbiera? Już pomidory? We Włoszech zawsze na coś jest sezon. Jedna z nich, chamowata, z dużymi piersiami i odkrytym brzuchem, głośno mówi, że już chce trochę posiedzieć w Polsce, dość ma Neapolu, bo ci Włosi chamy, wciąż tylko gwiżdżą za nią. I wtem uogólnia ciekawie, że „Neapol to takie miasto, gdzie to, co włoskie, to jest albo najlepsze, albo najgorsze z całych Włoch. Neapolitański prawnik wygra każdą sprawę, neapolitański lekarz wyleczy każdą chorobę, jak nie lekarstwem, to czarami…”. Notuję tę myśl, a ona śmieje się i uśmiech zmienia jej twarz na sympatyczną. „Ale chamstwo neapolitańskie jest najgorsze, dlatego chamskich Polaczków tak tam ciągnie” — dalej rozwija swój monolog, gdy koleżanki już jej nie słuchają, piłują paznokietki. Mają rozkudłane długie włosy „rzucone na żywioł” à la Monika Olejnik, ten typ elegancji profesor M. nazywał „niedomytą rusałką”. I wszystkie są w tych dżinsach marmurkowych, do tego szpilki białe, karminowe albo ze złotkiem, zgroza.
Obok odprawia się Odessa. Tęgie kobiety w prochowcach z olbrzymimi pakunkami, wciąż przekładają jedne do drugich i nazad, zerkając na boki spod chustek i wełnianych czapek z pomponami, ściszając głos i odwracając oczy, gdy ktoś spojrzy na nie, jakby prowadziły tajną operację. Ciekawe, czy Livio dotrze na Fiumicino po odbyciu tej swojej tajemniczej konsultacji u okulisty nad Lago Garda. Wielka sława go tam przyjmuje, a ja wyczuwam niezłego hochsztaplera. Jeszcze nie skończył pełnej diagnostyki jaskry u Livia — który badania przysłał mi e-mailem, połowy wymaganych brakowało — a już proponuje zabieg za pięć tysięcy euro. Livio ma dziś być z powrotem w Rzymie, o drugiej na obiad, ale niewykluczone, że wyląduję pod drzwiami jego domu i będę czekał na niego w tym strasznym deszczu, jaki rzekomo zatapia Rzym od rana. Z lotniska można dojechać kolejką na Stazione Termini, tam przesiąść się na autobus do Chiesa Nuova, och, ten jego broken English, gdy mi to tłumaczył:
— Tejk trejn strrrejt to Stacjone Termini no stop and dzen bas forrrty or siksty forrr to Piazza Chiesa Nuova — krzyczał w słuchawkę, wciąż jeszcze znad Lago Garda. — Orrr tejk skaj trrrein to Trastevere, kłajt ekspensiv end dzen trrrram ejt to Torre Ardżentina.
Fiumicino, środa, 4 kwietnia 2007 r.
Wsiadam do srebrnego pocisku Leonardo, z Fiumicino do Stazione Termini. Znów z podziwu wyjść nie mogę nad ekonomicznym awansem tego kraju. W latach siedemdziesiątych jeździło się do Włoch z masą różnych schowków: na pieniądze, na dokumenty, które najpewniej było zawiesić w saszetce na szyi i schować pod zapiętą koszulą. Wszędzie grasowały dwójki wyrostków na skuterach: śmignięcie, krzyk i już zniknęli za rogiem, a na chodniku leży jakaś Amerykanka czy Niemka, która próbowała swej torebki nie wypuścić z rąk. Gdzie się podziały tamte Włochy złodziejskie? Teraz tu przepych. Czyste jak kryształ miasta. Wszystko nowe: dworce, perony, szyny, latarnie, a na chodnikach można rozesłać obrus i jeść. Wzdłuż kraężników samochody czekają na swych właścicieli z opuszczonymi szybami. Na obrzeżach lotniska całe akry tak zwanych zdezelowanych samochodów: trzy, cztery piętra zupełnie dobrych limuzyn. Dobrobyt tej Europy aż się jej beka.
Stazione Termini, środa, 4 kwietnia 2007 r.
Czysto. Blask kryształowy na posadzkach i w lampach sklepienia. Ze wszystkich dworców świata najbardziej na mnie działa Roma Termini. Jest jak afrodyzjak. Bardziej tu jest obecny duch wielkiej podróży, wielkiej przygody niż we Frankfurcie, Paryżu, Amsterdamie. Może przez ten film de Siki o takim właśnie tytule: Stazione Termini, z niebywałą parą: Montgomery Cliftem i tą Amerykanką, jak ona się nazywała? Jones, Jennifer Jones. Wciąż widzę rozstawanie się ich oczu, na zawsze. Nieruchome usta w zatrzaskującym drzwi i ruszającym za chwilę pociągu. Niepotrzebne są już słowa, tylko widok ich twarzy przeplatany widokiem tarczy zegara nad peronem, ze wskazówką przeskakującą na ostatnią minutę do rozstania. Jeden z tych filmów, których się nie zapomina.
Chyba to Morze Śródziemne tak działa na artystę. Nazwy starożytnych portów: Ostia, Wenecja, Syrakuzy, Agrigento… bo Atlantyk pojawia się później: smutny, groźny. Emigranci, katastrofy, u-booty. A tu jest Stazione Termini — centrum świata, stąd wszystko się wzięło.
Pogodna pochmurna. Przed chwilą padało. Cynobry rzymskich dachówek. Jasnobeżowe tynki. Jestem w domu.
Via Nazionale — jestem w domu.
Kolumna Trajana — jestem w domu.
Via di Monserrato 7 i głos Livia w domofonie. Trzask metalowej kołatki, te ciężkie drzwi, gramolę się z walizką na kółkach do ciemnej i ciasnej sionki. Strome schodki do wąskich drzwiczek windy, która warczy i skrzypi w drodze na trzecie piętro. Teraz jeszcze wygramolić się z tego pudełka dla krasnali, zamieszkujących tę starożytną kamieniczkę w pobliżu Campo di Fiori. Jestem w domu.
Via di Monserrato, czwartek, 5 kwietnia 2007 r.
Potworne koty Livia, wszędzie dwa koty. Przy śniadaniu łażą po stole, patrzą łapczywie na ciebie. Zaglądają do talerza, wylizują kubek. Tylko ich żuchwy, wciąż jest czas żuchwy. I oczy — niewolnicze, wygłodniałe. Jeden tłusty, drugi chudszy, rzuciłyby się na ciebie i zeżarły, gdyby były większe. Krok w krok za tobą, wpatrzone w rękę, czy im rzuci okrawek sera… gotowe matkę zabić, dziecko sprzedać, spalić Rzym za ogonek od polskiego kabanosa, który znika oto w mojej gardzieli, jakże teraz przez nich znienawidzonej!
Mój przyjaciel, niestety, też dziwaczeje… jak jego koty. Wytrzymam to jakoś, ale te gazy… i mówienie do siebie… dający już o sobie znać rozpad wewnętrznej maszynerii, starszej ode mnie. Od tylu lat wierny mój przyjaciel… gdy tylko wspomniałem, że może przeniosę się stąd do hotelu… bo przecież Felicja przyjeżdża pojutrze i będzie chciała mieć trochę prywatności — popadł w zasępienie. Przez całą drogę na Sapienzę, dokąd ruszyliśmy dziś rano, by złożyć życzenia jego kolegom z pracy — nad czymś rozmyślał, aż przy windzie na piętro, gdzie mieści się sekretariat, w którym on pracuje, powiedział tą swoją angielszczyzną straszliwą:
— Ju ar maj frend, and for frend a lot mast be dan. You stej in via Monserrato and aj go to maj madzer.
Oto czyn bohaterski: chce nam oddać swoje mieszkanie, a samemu iść nocować u matki. Stuletniej damy, której usta nie zamykają się nawet w nocy, kiedy kłóci się ze swymi snami. Wzruszył mnie… i oczywiście, odmówiłem, no bo co z kotami. Wierny, wierny mi szaleniec. Zatrzymawszy się przy toaletach, wszedł do damskiej, ja do męskiej, gdzie w spodniach i okularach starsza pani adiunkt, schylona nad umywalką, przyklejała sobie zęby.
— Buona Pasqua — powiedziała. Szczęśliwej Paschy. Piękne włoskie życzenia.
2.
Rzym, 5 kwietnia 2007 r.
Wielki Czwartek, rano
San Lorenzo Fuori le Mura — kościół kapucynów. Ten sam, od którego w zeszłym roku rozpoczynałem swoją peregrynację włoską — z tym potężnym, wielowiekowym cmentarzem pełnym kolosalnych grobów, jakby to były wille grobowe albo małe pałace. I znów wchodzę w ciemne trzewia rzymskich kościołów. W chłodne wnętrza pełne tajemnic, zblakłych fresków pełznących po mroki sklepień; stukot starożytnych zasuw, którymi zakrystianin znacząco hałasuje, sygnalizując południe, czas sjesty. I stąd — znowu w sam środek wrzaskliwej ulicy. Na czarno-białych filmach z Loren, Mastroiannim czy Sordim jeszcze widać dawną rzymską ulicę spod piórka tych wszystkich geniuszy miasta, Brunelleschich, Berninich wytyczających rzymskie czy florenckie weduty. Ulice tamte były pustawe; czasem przechodzień, wówczas we fraczku i peruczce czy dama z parasolką, w olbrzymiej krynolinie, u Piranesiego obowiązkowo jakieś też karety rozkołysane na wybojach. Ludzie ginęli w tej mistycznej przestrzeni pełnej tajnych trajektorii zbiegających się ku jakimś genialnym wyliczeniom, które czyniły z włoskich miast przestrzeń doskonale celową — również w sensie piękna, wedle platońskiej definicji. A teraz nastał „bunt mas” i jakiś apokalityczny wybuch przygnał tu z Azji niezliczonych maleńkich turystów wraz z żonami. Radośnie mrużąc skośne oczy pod plastikowymi daszkami swych czapeczek, wciąż wszystko fotografują i nawet nie można się na nich gniewać — jak na deszcz, który nagle zmoczył mnie i marmurowe schody przed kościołem Santa Croce in Gerusalemme.
Dawniej ruch uliczny we Włoszech denerwował mnie. Zdawało mi się, że oni są chaotyczni, wrzaskliwi, ciągle te klasksony i w ogóle nie używają kierunkowskazów. Teraz widzę, że wszystko tu jest oparte na zasadzie, którą oni mają wziętą ze swojego starego korzenia filozoficznego, bodaj od Etrusków, a na pewno ze św. Tomasza z Akwinu: praktycyzm niesłychany i zawsze oparty o wymiar ludzki, o wymierzoną liniami serca głębię chrześcijaństwa. Ten duch kazał im budować miasta na wyliczonym logicznie i matematycznie ścisłym skrzyżowaniu rozumu i uczucia, coś idealnie w pół drogi między twardą rzeczywistością miejską, z całym jej brudem i hałasem, a marzeniem najczystszym, ażurowym, jak poranki nad Tybrem.
Idzie pieszy na ukos przez jezdnię wśród największego ruchu — i wszystkie pojazdy się zatrzymują. Nikt go nie przejedzie: puszczą go, bo to przecież jest swój, nie jakaś maszyna. Nie rządzi nimi duch masy, jak u Niemców czy Azjatów, ale duch jednostki unosi się nad Włochami: że cię nie przejadą, nie potrącą, nie skopią, bo jesteś inny niż ich karny redyk. To, wyrósłszy z prastarej kultury etrusko-rzymsko-greckiej, stało się potem ogólnym prawem Zachodu, zmieszane z chrześcijańskim przekonaniem każdego człowieka o jego własnej — a zatem i bliźniego — suwerenności w obliczu Jedynego Boga. Nie ma w tym ani krzty tego nieludzkiego wymiaru urzędniczego, który dominuje w biurokratycznych tyraniach Europy czy Azji: że skoro przekraczasz jezdnię niezgodnie z przepisami, to POWINNO SIĘ ciebie ukarać, może nawet przejechać (…drugi raz tak nie będziesz przechodził: wymiar pedagogiczny państwa). Ta wrogość wobec tyranii biurka czyni Włochów bliskimi Polakom, bo w tym myśleniu odbija się też nasza stara sarmacka swoboda. Nie ma w niej ducha Wschodu — tego czarownika z Rosji, czy z Chin, który jednostkę ściera w proch, mieli, odziera za skóry. Przejęli to Niemcy przez swe alianse z Bizancjum i pod tym względem Rosja, Azja i Niemcy blisko się siebie trzymają. Dwa bożki biurokratyczne: rosyjski, niemiecki, a także ten chiński, bez których Niemiec, Rosjanin, Azjata jest niepewny, zagubiony.
Mijam jakby komentarz do moich myśli: plakat przedstawiający serce z wbitym w nie krzyżem. To akcja Militia Christi, organizacji sprzeciwiającej się aborcji.
*
Zakupy pod szklanym dachem targowiska — na ladach stosy karczochów, dwudziestu rozmiarów ziemniaka, trzydziestu rozmiarów pomarańczy; od szóstej rano wszystkie możliwe ryby prosto z kutra w Ostii i kałamarnice z Neapolu, wszystkie owoce świata, przyprawy. Handlują tym, krzycząc i śmiejąc się do ciebie Hindusi, Arabowie, Koreańczycy — ci ostatni prawie niewidoczni za stertami przypraw. Możesz tu siąść na ławeczce i zjeść drugie śniadanie w postaci rolki ryżu z warzywami, zawiniętej w jakiś marynowany liść. Ale najważniejsi są czarniawi, grubi Włosi i ich rozkrzyczane Włoszki, siedzą najwyżej na swych tronach, każdy z trzema piętrami jakichś skrzynek po bokach, nawołując i wymachując rękami w niebieskich rękawiczkach, z których zwisa łeb jakiegoś morskiego potwora. I znów myśl o Polsce: z perspektywy tego radosnego, huczącego w sercu miasta targowiska, dzisiejsze polskie targi wydają się biedne, małe, zawalone chińską tandetą. Już minęło dwadzieścia lat od odzyskania niepodległości, a Polska to jest wciąż larwa wykluwająca się z jakiejś skorupy, próbuje wydostać się z oplatającej ją włóknistej powłoki — krzyczy, krzyczy z wnętrza, ale nie może wyjść. Już tyle lat wolności — a wielki wesoły targ, jaki istniał w Polsce przed wojną w każdym polskim miasteczku, jest wciąż nie do pomyślenia. Dlatego młodzi uciekają gdzie bądź, nawet do Islandii z tej pułapki, którą polska dusza zastawia dla siebie samej. Chcą być wolni, frunąć, a nie tłuc się między kratami klatki, którą sami wznosimy dla nas. Bo ktoś, kto nie jest wewnętrznie wolny — odmawia wolności drugiemu. To wieczne polskie napominanie: a zrób to, a nie rób tamtego. Począwszy od polskiej matki, która jest dozorczynią swego dziecka, przez tresurę szkoły i po urzędniczkę na poczcie, która cię pouczy, gdzie masz stać i na co czekać. I spójrzmy, co się z nimi dzieje? Zaledwie przekroczą linię Odry — u niejednego staje się cud. Opadają kajdany. Kurczak podnosi łeb, rozpościera skrzydła — i frunie!
Dopiero kwiecień, a już wspaniałe pomidory sycyliskie. Szukam oczami Livia. Nagle myknął i go nie ma. Zajadam pomidory, słodkie do zemdlenia. Ani śladu w nich tej twardej ohydy, tej szklistej tkanki czy jakby chrząstki, która w gardle staje, gdy się zjada to coś pomidoropodobnego kupionego w dyskontach, i co ma czelność nazywać się pomidorami.
*
W Santa Maria Maggiore szukam konfesjonału z językiem polskim. Są dwa, w jednym o siódmej rano spowiadał już jeden ksiądz, od pół do dwunastej będzie drugi. Nie czekamy. Livio głośno wykłada mi kulisy intrygi Romanowów — sprowadzenie Lenina do Rosji, aby im ocalił imperium. Hohenzollernowie wiedzieli, kogo tam ściągają — kończy głośno przed głównym ołtarzem, aż wszystkie głowy się obracają na nas. Nie wiem, z jakich dzieł ściąga te mądrości. Owszem, Lenin dojcze marki i angielskie funty brał chętnie i w każdej ilości, choć jego bandziorów nie wysłano do Rosji po to, by ratować nieszczęsnych Romanowów, lecz by sparaliżować państwo, wycofać Rosję z wojny i przejąć rosyjskie bogactwa. Ale przecież nie tu, w domu Matki Bożej Śnieżnej będziemy mówić o tym. Gdy wstaję z klęczek przed jej obrazem, pyta mnie jakby ciszej, choć równie donośnie, czy w Polsce też istnieje powiedzenie „fałszywy jak jezuita”.
Szaleństwo Livia na zatłoczonej via Merulana: tym razem wykład o Leopardim. Po chwili zmiana tematu na historię malarstwa: Giotto, Fra Angelico. Ma świetne uwagi, zna się na malarstwie, wie, gdzie jaka szkoła i kto był z której, niezły też jest w literaturze: Sciascia, Leopardi… Ale raz jest z przodu przede mną, a raz z tyłu i wykład słychać w kawałkach. Na ulicy jego szaleństwo jest cudowne, rozpuszcza się w szaleństwie ulicy, dwa szaleństwa splatają się ze sobą i oto mam przed oczami siwy tył głowy mego przyjaciela, podskakujący w tłumie, który płynie w kierunku dworca jedną strugą, a druga spływa stamtąd, tworząc ogromny żywy fresk szaleństwa włoskiej ulicy, w przededniu świąt Wielkiej Nocy… Hosanna!
Wielki Czwartek, w domu
Trzy piękne zmysłowe spikerki włoskie rozprawiają o różnych gatunkach pomidorów z mozzarellą, rozmarynem i bazylią. Jedna ma na imię Bella, druga Antonella, trzecia Manuella. Trwa szaleństwo Livia — wprawdzie było do zniesienia w trakcie wędrówki przez miasto, ale gdy runęło po sufit tej kawalerki z kotami i zaryczał telewizor głosami trzech Bell, skuliłem się na tapczaniku, a tornado szaleje. I terremoto, i erupcje gigantyczne jego świadomości, kiedy mówi coś do mnie, albo do siebie, albo do każdego z kotów i zaczyna mruczeć, śpiewać, wtedy im się to udziela i ten chudszy wciąż pod niebem, nad drzwiami, tu przeleci, a zaraz tam i wnet oba zaczajone pod łóżkiem, świecą ślepiami jak reflektory. I w to wszystko puk puk, wkracza Peruwianka, sprzątaczka nieduża, gadatliwa i bardzo niezadowolona, bo miała dziś być na weselu. Z dołu akompaniuje jej czeluść via Monserrato i ten hałas odbijany od ścian pędzi tu, na balkon, bo drzwi otwarła i jesteś nagle w centrum przestrzeni, która krzyczy i z której nie ma ucieczki… Jednak nie ma w tym, co podkreślam, nie ma w tym, jakiejś choroby. Znalazłem się po prostu w koleinie szaleństwa włoskiego, gigantycznego rodzenia się i przetwarzania kultury tego kraju, wiecznego zmagania się jego żywiołów… czego tam, pod strzechą polską, nie ma. Było kiedyś, ale to zarżnięto. Czuję się więc obrażony, gdy sprzątaczka wyłącza mnie i każe iść na balkon, zapalić. Jakim prawem ta Peruwianka rządzi się wewnątrz starej jak świat kultury ładu, zarządzanego chaosem, i odwrotnie? Pewnie jest tu na nielegalu, a ja mam przynajmniej ważny paszport.
Południe, dzwoni sygnaturka w Santa Anna. To kościółek pomiędzy domami, po drugiej stronie naszej uliczki. Naprzeciw seminarium duchownego. Ciekawe, że wciąż jest zamknięty i nigdy w nim nie byłem.
Jutro, o piętnastej w Wielki Piątek przyjeżdża Felicja. Cieszę się na to, choć też obawiam, bo przecież kolejne szaleństwo dołączy do tych dwóch, pięciu? Jak ja to wytrzymam? I czy znów będzie tak, jak poprzednimi razy? Że witamy się w słońcu, a rozstajemy w ulewie?…
Peruwianka poszła i choć jest wysprzątane, to znów rwą się nitki, kłębki nachodzą na siebie. Siedzimy przy komputerze i proszę Livia, żeby Skype do Polski włączył, bo chcę porozmawiać z Adamem, co tam w domu. Sam mi to proponował przed chwilą, więc włącza, ale zarazem przegląda swoje konta. Więc czekam, czekam, a tu cisza, bo on faktury sprawdza i trzykrotnie zapytany, trzy razy nie odpowiada, za czwartym razem słyszę yes i zaraz no, choć pytam wciąż o to samo. W końcu jest odpowiedź: nie połączy, bo przegląda konta. Wreszcie połączył, ale Dio! Dio! Krzyczy i łapie się za głowę. Gdzie się podział mikrofon?! Może w komputerze? Mówi do ekranu, potem ja mówię, ale nic nie działa. Okazuje się, że mikrofon wisi gdzieś tam na ścianie, ale znów nikt nic nie słyszy, bo tymczasem Adam się rozłączył. Jak oni się starzeją, ci moi przyjaciele… Pewnie taki sam jestem w ich oczach.
Wielki Czwartek, kościoły
W autobusie numer 64 przejeżdżającym obok Santa Croce in Gerusalemme głośne żale Livia, że on tyle podróżuje, a wciąż sam. Teraz był w Indonezji i na Filipinach, dlaczego by nie pojechać razem? On wszędzie ma przyjaciół. Tam jakaś Filipinka, tu Hindus, u każdego można się zatrzymać. Tłumaczę mu, że po pierwsze aż tyle nie zarabiam, po drugie niespecjalnie gustuję w Azji, receptory mam europejskie. Tu są moje korzenie, łacińska kultura to jest moje ID, ja się czuję STĄD, do samego dna. Też podróżowałem, ale ja nie jestem rolling stone, jestem Sarmatą i Rzym to jest moja lipa przed domem. Tej przenośni nie zrozumiał i muszę mu wyjaśnić, kim był Kochanowski. Swoją drogą — frunie ta rozmowa, zatacza szerokie kręgi i on, pozornie w roztargnieniu, zapatrzony w coś na drodze — czy jakiegoś ducha widzi, którego moje oko nie dostrzegło? — słyszy każde moje słowo. Kojarzy każdy fakt. Geniusz jest formą obłędu — kto to powiedział?
— Całe Morze Śródziemne, z Libanem i Grecją, północną Afryką, Egipt, kultura fenicka… — kontynuuję — to jest kocioł, gdzie wszystko kipiało: to jest MOJE. Gdziekolwiek jedziemy, wciąż widzę, ile się stąd wzięło i poszło w świat, wszystko zawsze tu pierwsze, oryginalne, a ile mi jeszcze życia zostało? Na resztę szkoda czasu. Gdy w zeszłym roku w Apulii zobaczyłem tamte freski w Bitonto, to zrozumiałem, że nawet styl romański wcale nie jest z Niemiec, a stąd.
A Livio patrzy w okno i rzucając okiem wzwyż, nad cyprysy, nagle mówi coś, co mnie zachwyciło:
— No tak, gdy Niemcy były jeszcze puszczą, myśmy już mieli Katullusa, Cycerona, Cezara.
Znów wszędzie piękne młode Cyganki obwieszone dziećmi. Żebrzą z kubkami po lodach na chodniku, a w bramach wystają ich mężowie lub konkubini. Nie można patrzeć na to. Wstrętna kultura, która robi takie rzeczy.
W Sant’Andrea della Valle, kwadrans po piątej. Chór śpiewa Pasję, nie rozpoznaję kompozytora. To raczej nucenie chórem, na granicy słyszalności. Siedzę w ławce, nie ma wielu ludzi, i nagle to piękno wali mi się na głowę. Nie wytrzymam. Zamykam oczy, bo aż boli, tyle piękna, ciszy. Jak to wytrzymał Michał Anioł, gdy na końcu ujrzał swoje dzieło? Ostatni raz to miałem w Trani, gdy patrzała na mnie ta wykwintna, biała katedra romańska na wysokim brzegu Morza Tyrreńskiego. I jeszcze wcześniej… też była muzyka, fortepian, i jakaś czerwona płachta tiulu falowała między dwiema kolumnami, i też morze w tle, zachód słońca gdzieś w Słowenii.
I nagle ryk rzymskiej ulicy. Wtem — znów cisza, gdy w Il Gesù staję pod freskami sklepienia, które nie wiadomo, czy fruną do nieba, czy z nieba spadają. Oszalałe, skłębione, zmieszane ze stiukiem, kapitelami, jedno przechodzi w drugie i marmur kolumn w jakimś zachwycie rwie się wzwyż do stóp aniołów, stoję na granicy przerażenia tym pięknem, którego czas tu nawrzucał jak sterty klejnotów do Sezamu. A w bocznej nawie Cappella del Crocifisso i ciemny krzyż na czerwonym aksamicie czy jedwabiu, bardzo stary, z jasną sylwetą Chrystusa. Niegdyś wisiał w głównym ołtarzu. Przerażająca twarz w męce, coś, co znów przekracza zmysły i pojmowanie. Męka Boga — dla ludzi — i znów do głowy pcha się to głupie pytanie: Jeśli jesteś Bogiem, to po co ta Męka? Czy nie mógłbyś strzepnąć palcami i wszystko by się ułożyło? Ku naszej uldze? — Ale wtedy by nie było historii Zbawienia — słyszę z drugiej strony. — Jeśli będziesz się trzymał swoich głupich ludzkich miar, to nigdy nic nie zrozumiesz. W nic nie uwierzysz.
*
Zewnętrzne ściany kościołów w Rzymie, zwłaszcza po bokach, okazują się często zadziwiająco brzydkie w porównaniu z tym, co z przodu. Fronty świątyń szaleją — a boczne ściany skromniutkie, puściutkie, bez wielkich witraży. I dopiero trzeba się oddalić, aby okazało się, że nad tym wybucha nagle wzwyż jakaś ogromna kopuła.
*
Santa Maria sopra Minerva, czyli Matka Boża Pogromczyni Minerwy. Dosłownie „ponad Minerwą”, stąd „sopran”, czyli głos ponad wszystkie inne. Co za kościół! Z gotyckimi jeszcze sklepieniami, a to rzadkość w Rzymie, bo gotycki Rzym zniszczyli szwabscy knechci podczas Sacco di Roma. W kaplicy na prawo od ołtarza: Filippo Lippi, Zwiastowanie. Cała kaplica jest jego wielkim freskiem, wyjąwszy sklepienie, gdzie jest fresk innego, mniej znanego malarza. Na lewo od ołtarza Benzo Gozzoli Madonna z Dziecięciem z 1449 roku — jej twarz wyglądająca jak Pieczęć Boga: spokojna, doskonała. I cudowny cichy grób Beato Angelico. Śpi pod tą kamienną płytą skromny braciszek z Fiesole, autor najpiękniejszego, najbardziej świetlistego i prościutkiego jak słowo fiat — Zwiastowania. Wysoko, na postumencie stoi Jezus z Krzyżem. Najdoskonalszy, najpiękniejszy młodzieniec marmurowy, jakiego w ekstazie wypieścił z kamienia Michał Anioł.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki