Dziennik wyjścia - ebook
Dziennik wyjścia - ebook
Liliana Mada, młoda utalentowana pisarka, autorka scenariuszy seriali telewizyjnych, pedagog – przyjmuje zaproszenie do prowadzenia letnich warsztatów artystycznych. Przyjeżdża do Staniewa, by tam, w dziewiętnastowiecznym pałacu, otoczonym jeziorami i lasami, prowadzić zajęcia teatralne. Jako pisarka i bystra obserwatorka, mijające dni odnotowuje - tworząc dziennik.
Artystyczne lato Liliany okazuje się być jednak nie tylko czasem harmonii, (pierwszy tydzień sama bohaterka określa fenomenem odprężenia) - ale też nieprzewidywalnym, pełnym zawirowań okresem.
Z tygodnia na tydzień coraz wyraźniej przyjmuje ono postać hybrydy, niebezpiecznie łączącej rzeczywistość z fikcją, a niewidzialne siły tworzą pisarce specjalną rolę.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-326-7 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Do Staniewa przyjechałam dwunastego czerwca rano.
Zgodnie z instrukcją organizatorów _Lata w Staniewie_, udałam się przed stacyjkę. Miała tam na mnie czekać bryczka, należało do niej wsiąść i dojechać do pałacu. Choć napis na budynku stacji nie pozostawiał wątpliwości, gdzie jestem, nikt na mnie nie czekał.
Czujny zawiadowca wyjaśnił mi, że wysiadłam za wcześnie, nie w Staniewie, ale w Staniewie-Zdroju, gdzie, jak mówił, tylko kilka pustawych domów wczasowych. Pocieszył mnie jednak, że do pałacu droga prosta – traktem leśnym około kilometra do żelaznej bramy i będę na miejscu. Czułam się rześko, postanowiłam więc dotrzeć do właściwego Staniewa piechotą.
Miejsce, do którego zmierzałam, należy niewątpliwie do tych wymarzonych na urlop: pałac, parki, jezioro, lasy. Mnie, niestety, czekała tam praca. Musiałam się jej podjąć, wyręczając przyjaciela. Niespodziewanie zaniemógł. Staszek zastępstwo na letnich warsztatach miał u mnie jak w banku. Trzy lata temu pomógł mi, kiedy byłam w podobnej sytuacji. Teraz nie odmówiłam mu i ja. Znamy się i uzupełniamy zawodowo od dawna. U Leny, właścicielki sporej części pałacu, bywa rokrocznie z grupą młodych Duńczyków. Prowadzi warsztaty teatralne i wystawia spektakle nie tylko ze Skandynawami, ale też z nauczycielami prowadzącymi zespoły folklorystyczne w przyległych gminach. Jest po łódzkiej filmówce.
Pośpiech wynikający z niespodziewanych zmian nie pozwolił niestety i jemu, i mnie na solidne przedwyjazdowe spotkanie. Skąpe wyjaśnienia na temat wakacyjnej pracy otrzymałam jedynie w telefonicznym monologu wspomnianej już Leny.
– Pani Liliano! – mówiła. – Utrzymanie pałacu przez cały rok wymaga sporych pieniędzy. Ja muszę zarobić i każdy, kto u mnie pracuje, też bez grosza nie wyjeżdża. W tej sprawie, jak również w sprawie programu czy naboru uczestników, może pani mieć do mnie pełne zaufanie! Staszek, poza swoimi ludźmi, ma tu na ogół dwudziestoosobową grupę. Pani na szczęście go zastąpi… – i nie narzeka. Liliano! Jest okazja odpocząć, poznać nowych ludzi, trochę popracować. Szkoda, że go tu nie będzie. Zdradził nam, że pani pisze… że jest pani nawet (!) wziętą scenarzystką. Proszę wybaczyć, na tej głuszy nie wszystko do nas dociera… z wielkiego świata. Czekamy!
Tak właśnie mówiła Lena, a ja, stojąc za plecami Stasia zwanego Merynosem (kudłaty łeb), sprawiałam wrażenie właściwej osoby na właściwym miejscu. Wątpliwości przeganiałam.
Owego dwunastego czerwca rano potężna brama pałacowa, do której dotarłam i przed którą stanęłam, wydała mi się alfą i omegą przekraczania. Rozległa, w majestacie zieleni, przemawiając głosem strojonej wiolonczeli – uchyliła podwoje.
Za nią żwirowy trakt, otoczony krzewami i dzikimi trawnikami, ostatecznie prowadzi do celu. Zdążałam więc, a towarzyszył mi jazgot ptactwa.
Po kilkudziesięciu metrach pałac zaczyna się wyłaniać. Jest bajeczny, jasny, rozległy, dwukondygnacyjny, z narożnymi wieżyczkami, dwoma biegunami schodów i tarasem.
Na głównym wejściu kołatka w kształcie sowy. Zakołatałam. Nic. Raz, drugi, trzeci, nic.
Z okien na parterze przyjaźnie powiewały firany; było oczywiste, że ktoś się pojawi.
Siedząc na kamiennej ławeczce pałacowego tarasu, oswajałam niezwykłość miejsca – na prawo las, wieńczący panoramę po horyzont, na wprost – schodząca do jeziora łąka, na lewo, między okalającymi pałac drzewami – żółtopomarańczowy ogień kwitnących krzewów… Jak mi się wydało, mignęła w nim ludzka postać, ruszyłam więc w nadziei na spotkanie. Plecak, sygnał przybyłego gościa, pozostawiłam gospodarzom na tarasie.
Barwne krzewy okazały się żywym płotem ogrodu. Tę botaniczną osobliwość wyposażono w imponujące wejście, dwa filary jasnego drewna stanowią główne jego elementy. Filar po lewej stronie to trzymetrowa kobieta z gniazdem w dłoniach, prawy jest mężczyzną z konarami drzewa zamiast ramion. Konary te oplatają obie postacie, tworząc nad ich głowami nie najłatwiejszy do odczytania napis: „Arboretum”.
W nadziei, że spotkam gospodarzy, przekroczyłam więc następną bramę.
Jako pierwszy tęczą kwitnących roślin i szaroróżowych głazów wita skalniak. Rozległy, ciekawie zaprojektowanymi ścieżkami kusi do przechadzki. Kluczy się nimi jak w labiryncie. Największe kamienie położono w cieniu iglastych drzew. Przyjęły postać tronów. Na jednym z nich usiadłam. Wygodne oparcie przyjemnie chłodziło plecy.
Takiej chwili ciszy i ciepła oddałam się chętnie. Dolatywał przyjazny gwar… chyba znad jeziora?
Szepty dochodziły również z rozłożystego dębu. W ciągłej nadziei spotkania żywej duszy podniosłam się z kamienia i ruszyłam w stronę drzewa; na najniższym i potężnym rozwidleniu gałęzi była umocowana ambona. Przypominała kościelną. W niej stał anioł. Anioł mężczyzna. Mówił coś, ale nie mogłam go zrozumieć. Dłonią wskazywał pnący się po drzewie bluszcz. Bluszcz napierał jak wąż, a pod jego dotykiem ciało mężczyzny, fragment po fragmencie, kamieniało. Przerażona twarz zdawała się mnie przed czymś przestrzegać. W istocie.
Ogród zniknął, a ja stałam na polanie otoczonej gęstym lasem. Było mroczno. Znowu usłyszałam szepty. Zza drzew to wychylali się, to cofali ludzie. Ktoś w czarnej todze, a może w habicie, przywoływał mnie do siebie skinieniem dłoni. Czułam się coraz bardziej zatrwożona. Zauważyłam również, że trawa na łące rzedła, odsłaniając deski. Pomyślałam, że być może biorę udział w jakimś przedstawieniu i przyniosło mi to ulgę.
Niestety, kiedy postanowiłam podobnie jak inni ukryć się za drzewem, to, na czym stałam, okazało się obrotową sceną. Ilekroć chciałam z niej zeskoczyć, zaczynała wirować. Poczułam nieprzyjemne zawroty głowy…
Ocknęłam się, będąc już na rękach krzepkiego mężczyzny. Przepraszam, co się stało? – pytałam raz po raz, wnoszona, jak się okazało, do jednego z dwóch pomieszczeń pałacowej jadalni.
W tym, co tu dużo mówić, krępującym położeniu, zobaczyłam pierwszy raz Lenę.
– O, niedobrze, bladziutka pani… trzeba chwilę poleżeć na kanapce, Liliano. To pani miała dzisiaj do nas dołączyć, prawda? – tak mniej więcej powiedziała, bardziej dystyngowanie niż ciepło. Gładko uczesana, w gładkiej bluzce i gładkiej długiej spódnicy khaki, sprawiała wrażenie osoby obecnej służbowo.
– Spała pani pod cisem… i stąd ta karuzela w głowie – odezwał się również ten, co przeniósł mnie niczym mityczny dżin. Jego szeroko rozstawione ptasie oczy nieruchomo patrzyły gdzieś ponad moją głową.
– Dzień dobry państwu… tak… to ja… Liliana Mada… Jakiś problem ze mną?
– Leżeć, leżeć… nie podnosić głowy i wdychać te kropelki.
Podał mi ciemną małą buteleczkę rozsiewającą ziołowy zapach. Zrobiłam, jak kazał. Zawroty głowy prawie natychmiast ustąpiły.
– Magiczny specyfik… karuzela stanęła… dziękuję, dziękuję państwu… i przepraszam za kłopot.
– Miło nam, że do nas dołączyłaś, Liliano… jeśli można, zwracamy się tu do siebie po imieniu.
– Jestem Lena. – Pochyliła się nade mną, pięknie uśmiechając. Dobrze przekroczony średni wiek nie odebrał jej urody. – Nie mieliśmy jeszcze w swoim gronie pisarki.
– Ależ… piszę tylko scenariusze do seriali telewizyjnych. Jaka tam ze mnie pisarka – broniłam się nieszczerze.
– Niestety, telewizora w pałacu nie mamy.
– Ani jednego? Nie do wiary. Dlaczego? W sumie bez znaczenia. Swoje arcydzieła i tak oglądam tylko w produkcji.
– Ale nam wypadałoby się temu przyjrzeć.
Wymienili podejrzane w swym wyrazie spojrzenia.
– Muszę od tego odpocząć. Samochód też zostawiłam w Warszawie – kontynuowałam. – Po to, między innymi, tu przyjechałam. Odpocząć. Poza pracą, oczywiście.
– W Staniewie nie będziesz miała z tym problemu. A zatem pozwól, nie przedstawiłam ci jeszcze… Ten, który znajduje pod cisami piękne kobiety, to Jakub, pałacowy Waligóra. Choć kawał chłopa, ze stacji mu się wymknęłaś. Jesteś młodsza, niż myślałam. Dawno nie widziałam takiej szopy na głowie… a jakie szpony… Imponujące. Też muszę sobie takie wyhodować. To twoje?
– I włosy, i paznokcie. Dokładnie co do jednego. Przepraszam za poranne zamieszanie, ale wysiadłam w Staniewie-Zdroju, nie tam, gdzie trzeba. A komórkę, niestety, ktoś mi w podróży ukradł. Nie mogłam więc do was zadzwonić.
– Ukradł? O, to strata.
– Nie po raz pierwszy tracę telefon i nauczona doświadczeniem, mam ich kilka. Skontaktuję się z mężem i szybko sobie z tym problemem poradzimy.
– Coś jeszcze ci ukradli?
– O dziwo, nie… co mnie trochę dziwi. W pociągowym ścisku straciłam kontrolę nad swoim plecakiem. Odstawiłam go, walcząc z opornym oknem, i ta krótka chwila wystarczyła. Dziwi mnie tylko jedna rzecz. W tej samej kieszeni, co telefon, były też kamera i dyktafon. Były i pozostały… nie rozumiem – trajlowałam.
– Liliano, tutaj nikt się jeszcze nie zgubił. Raczej się odnalazł. Ty masz na to, bodajże, ponad dwa miesiące – podsumowała i gdzieś się oddaliła.
– A spanie pod cisem nie służy regeneracji sił i będzie to dla ciebie taka pierwsza lekcja – dodał Jakub.
O co mu chodzi z tym cisem?
– Czemu akurat pod cisem?
– To drzewo umarlaków. Wiesz, jak wygląda? Iglaste, piękne, moje ulubione. Podstępna trucizna. Samo zaciemnione, kusi chłodem do odpoczynku. Trujące od góry do dołu… i igły, i owoce, śliczne karminowe jagódki. Tylko osnówka jadalna, ale nie radzę. Po co. Zostawić ptakom na zimę.
– Podtruło mnie?
– Trochę cię tylko odurzyło. Parę lat temu pewien młodzieniec, turysta, położył się pod cisem, przysnął i nie mogli go dobudzić.
– I dobudzili?
– Taak. Choć z niemałym trudem. Chłopak zasnął… słońce nagrzało olejki eteryczne… powietrze wokół drzewa stężało… Podobnie mogło być z tobą. Ten las słynie z pięknych okazów.
– Jakub straszy trującymi drzewami – przerwała mu znowu obecna Lena – a ja mam jedną z przyjemniejszych trucizn, kawę. Zapraszam do stołu. Spróbuj się podnieść.
– Jest dobrze. Mmm… Ale zapachniało.
Pałacowa zastawa połyskiwała w słońcu złotolem, a moją głowę opuścił mętlik i wylewnie dziękowałam.
– Dzięki państwu… dzięki wam, czuję się już zupełnie dobrze. Bardzo dziękuję.
– No, mnie, Lenuś, nie nalewaj, bo mam pilną pracę, no i pamiętaj, Liliano, nie spać pod cisem, bo nie zawsze jestem w pobliżu. Magiczne drzewo… Legendy, z którymi się pewnie nie spotkałaś, mówią, że palone gałązki cisa najlepiej odpędzają diabła, ale uwaga: samo wąchanie może odurzyć aż do zatrucia. No, tak czy inaczej, witamy w domu.
Roześmiali się, a ich śmiech jak z operetki rozsunął mi kurtynę nowego.ROZDZIAŁ 2
2
Nieuświadomiony w porę stan wyczerpania zawsze kończy się u mnie katastrofą. Przełom wiosny i lata stwarza mi najwięcej zagrożeń. Dotyczy to głównie spraw zawodowych. Właśnie w tym okresie podejmuję strategiczne decyzje. Reguła od lat to przynajmniej jedno pudło. Postanowienie o wyjeździe do Staniewa potencjalnie mogło więc trafić do grona tych feralnych. Tego się obawiałam, ale chyba niepotrzebnie.
Choć oswajanie pałacowego lata dopiero rozpoczęłam, nie mogę się powstrzymać od wstępnych refleksji. Odpukam w niemalowane i napiszę, że wspomniane fatum akurat w tym roku pierzchło.
Jestem tu zaledwie od pięciu dni, a już doświadczam czegoś, co nazwałabym fenomenem odprężenia. Dziwię się, bo prawie zapomniałam, że coś takiego jest możliwe.
Koszmar terminowych zobowiązań czy zmęczenie ludźmi, naturalnie kryzysy twórcze to moi najbliżsi. Pozbyć się tego do zera nigdy i nigdzie nie byłam w stanie. A tu? Uspokajają się we mnie wszelkie natręctwa, często jestem absolutnie rześka i pozytywnie zresetowana. Zdechł męczący niepokój zawodowej codzienności.
Głębszego oddechu! – wyło we mnie od lat i tym razem się udało. Wiem, dlaczego. Życiowemu kieratowi wyrwałam cyca niespodziewanie. Jestem sama! Sama. Takiego urlopu chciałam od zawsze.
Odpoczynku w samotności nie zagwarantowała mi, jak dotąd, nawet mazurska posiadłość. Mamy chatę w głuszy nad jeziorem, stale pełną ludzi. Albo rodzina, albo rodzina rodziny, albo wszyscy inni, albo po prostu mąż. A sam Jerzy, mój małżonek, ma tę wadę, że mimo że w nieustających rozjazdach, pojawia się przy mnie wtedy, kiedy na wspomniany wyżej oddech właśnie się nastawiam. Wyjazd do Staniewa dał mi niewątpliwie możliwość wyrwania się z tego szanownego, choć nieustępliwego grona.
Są pierwsze rezultaty. Wróciły uporządkowane i dobre sny. Dzisiejszej nocy zaniosły mnie do hotelu nad morzem. Budową przypominał zamek. Wyraźnie pamiętam ten fragment snu, w którym stałam na czymś, co było dziedzińcem lub tarasem i w blasku słońca odczytywałam wykuty w posadzce hotelowy regulamin. Był ujęty w dwóch punktach. Pierwszy nakazywał ciągłą obserwację morza – rano, w ciągu dnia, wieczorem, nocą, przed wschodem słońca, przed zachodem, o zachodzie, przed zapadnięciem zmroku, w czasie deszczu, w czasie burzy w dni wietrzne i bezwietrzne, słoneczne i pochmurne. Punkt drugi zabraniał na terenie hotelu rozmów z kimkolwiek. Kojarzę, że regulamin ten przypadł mi do gustu.
Staniewo co prawda pod wieloma względami sennego kurortu nie przypomina, ale jest niewątpliwie miejscem dziwnych energii. Trochę kojarzą się z tymi, które były powietrzem codzienności.
Inspirując się tym klimatem, spróbuję na pałacowe warsztaty przywołać to wszystko, co rodzi odkrywanie nieznanego.
Na razie, korzystając z kilku wolnych dni, zaczęłam pisać. Mają to być klasyczne notatki, bez fabularyzowania, bez zapisków, które mogłyby stać się zalążkiem jakiegokolwiek scenariusza. Dla higieny psychicznej muszę tę pokusę odsunąć. Przynajmniej raz do roku powinnam postrzegać rzeczywistość inaczej. Bezinteresownie. Ćwiczyć pióro bez zawodowego napięcia.
Nie napinając się zatem zawodowo, odnotowuję fakt, że za chwilę pójdę na śniadanie, potem się trochę pobłąkam.
Jadalnia, poza smacznymi posiłkami (jestem wegetarianką i nie dali mi, jak dotąd, powodu do narzekania), daje możliwość spotykania się wszystkich ze wszystkimi. Zasiadam w niej przy specjalnym, wydzielonym stole. Nie da się ukryć, że wraz z Leną, Jakubem, Łucją i Józkiem (poznaliśmy się wstępnie) należę do tych uprzywilejowanych.
To trzeba było przyjąć do wiadomości.
Poza jadalnią innym miejscem wspólnych spotkań są hektary zieleni wokół pałacu. Z nimi ciągle jeszcze wiążą mi się mało kłopotliwe zagubienia. Gubię się zresztą z dziką rozkoszą.
***
Dzisiaj, po śniadaniu, Lena poprosiła mnie o pomoc w porządkowaniu rzeczy, z których będę korzystała na zajęciach.
Spotkałyśmy się i to spotkanie odrobinę zakłóciło mój błogostan; już wiem, że na krótko.
Tak to odnotowałam:
Leżę w jadalni na tej samej kanapie, na której położył mnie pierwszego dnia Jakub. Wtedy buzował mi w głowie zwarzony słońcem nadmiar olejków eterycznych, dziś też nie pozostawia jej w spokoju ekscytujący zamęt pierwszych pięciu dni. Mam je za sobą. Czuję się trochę jak ślepa babka, którą postawili na beczce z kwasem i której zawiązali oczy. Mam za zadanie łapać, a sama czuję się łapana. Wszystko mnie dotyka, a przede wszystkim nadmiar.
Trudno o równowagę. Hiperbyt.
W tej chwili na przykład podziwiam na ścianie niezwykłą feerię tańczących z wiatrem i słońcem drzew. Już same cienie przyprawiają o zawrót głowy. Jadalnia, oszklona od strony tarasu, ciekawie wygląda właśnie o tej porze dnia, późnym popołudniem. Światło obniżonego słońca przeprowadza złotą ochrę koloru ścian na meble i sprzęty. Wszystko jest takie podognione, a w wietrzne dni również roztańczone – wielki drewniany stół, kominek; płoną też ustawione na postumentach greckie wazy.
Pogoda wspaniała. Ciepło i słonecznie.
Słyszę Lenę. Jestem z nią umówiona.
– No, w końcu dotarłam. – Lena ciągnęła za sobą dwa spore worki. – Jeśli możesz, podnieś się i otwórz drzwi na taras. Przewietrzymy to… Ależ piękne popołudnie.
– Co to jest?
– Kostiumy. Wzięłam się dzisiaj za nie, ale czuję, że nie mam na to siły.
– Kostiumy? Czyje?
– Nasze. Nasze własne. Sobótka tuż-tuż.
– Ooo… macie jakieś… robicie jakieś przedstawienie?
– Przedstawienie? Mówisz jak przedszkolanka. Przyjrzyj się, trzeba to poodwracać na lewą stronę i porządnie przewietrzyć.
– I czemu to posłuży?
– No, mówię. Świętujemy Sobótkę. Teatrzykiem nie da się tego nazwać. Widzisz, zasiedlamy puszczę, dziewiętnastowieczny pałac i jakaś ofiara duchom, którym zakłócamy spokój, chyba się należy. Mieliśmy ciągle problemy, póki tego nie zrozumieliśmy.
– Ooo… To ładne. Ofiara, mam nadzieję, bezkrwawa?
– Jak dotąd – kontynuowała, dziwnie pobudzona.
– W takim razie i ja cieszę się na to doświadczenie. Kto jest pomysłodawcą?
– Nie dopytuj się. Dowiesz się w swoim czasie. I o Nocartach się dowiesz, bo pewnie nikt ci o nich jeszcze nie powiedział. Są już naszą własną Sobótką… trzeba duchy ładnie pożegnać. Prezentujemy na nich to, co się robiło na warsztatach. Wszystko przed tobą, mała.
– OK. Na razie tajemnica.
– Nie tajemnica, Liliano. Nie ma się czym podniecać. A Nocarty robimy co dwa lata. Były w zeszłym roku. W tym najprawdopodobniej ich nie będzie. To tyle.
Strzepywała i wieszała suknie na tarasowej balustradzie. Jedną z nich podsunęła mi pod nos.
– Powąchaj, czuć jeszcze zeszłorocznym ogniskiem. Zielone… czerwona… dwie czarne… no i jedna złota. Razem dwanaście.
– To chyba zaschnięte błoto? – zauważyłam na swoją zgubę.
– No właśnie. Dasz radę to uporządkować?
– Ja?
– Warsztaty zaczynasz dopiero w poniedziałek.
– Rozumiem, że mam to włożyć do pralki na jakiś delikatny program?
– Daj spokój. Nie ma mowy. Są do tego specjalne szczotki. Robię to rokrocznie. Spójrz na tę, małe arcydzieło. Mamy trochę złotolu, to się ją pomaluje. Jedna z nich będzie dla ciebie.
– O, dzięki, będę mogła sobie wybrać?
– Co wybrać?
– Kolor.
– A skąd. Wszystko według scenariusza.
– Aha… Kto je szył?
– Musisz przejrzeć scenariusz. Dam ci, tylko mi przypomnij. Tam się wszystkiego doczytasz.
– A te szlaczki na nich… to mi się raczej… z głębokim Wschodem kojarzą…
– I dobrze ci się kojarzą.
– A co one tu robią na Sobótce?
– Nie bądź taka polonistka. Trzeba szerzej na te sprawy patrzeć. Przejrzysz scenariusz, to sama dojdziesz do tego wniosku – skonstatowała, podsuwając nogą w moim kierunku drugi z brezentowych worków.
– OK… Tu też są suknie?
– Nie… – zaskrzeczała. – Mówiłam, sukni jest dwanaście. Tu są maski i peruki. Rozłóż z łaski swojej ten koc i ułóż je na nim. Uważaj, może być zakurzony. Wyjmuj.
To, co wyjęłam, na pierwszy rzut oka maską nie było.
– Trzeba je powycierać – kontynuowała tym samym nakazowym tonem.
– Też całe w błocie. To chyba zeszłoroczne liście? Czemu nie porządkujecie tego we właściwym czasie?
– Nie marudź.
– Też same robiłyście? – ratowałam atmosferę resztkami cierpliwości.
– Też. Jak je wyczyścisz, zobaczysz arcydziełka.
– Piękne słońce… Dlaczego wykrzywione?
– Ma być takie. Broni się przed upadkiem. Od dwudziestego czwartego zaczyna schodzić… po Janie… W tym drugim worku są czerwone dłonie, będą go chronić przed upadkiem… o… i do nich czerwona suknia. Nie chwaląc się, ja gram wybawicielkę. To moja rola.
– Wybawicielkę? Przecież ten upadek czy schodzenie to w naturze coś zupełnie naturalnego. Powinno się to świętować.
– Toteż świętujemy. Słyszysz przecież, że pomagam mu zejść. Współpracujemy. Czuwam nad tym. Krzywi się, bo jest potężne i o wszystkim samo chciałoby decydować. O, ten hak przypomina naszej gwieździe o zmianie.
– Hak?
– Wbijamy mu go w tarczę i ściągamy.
– Nigdy mi się Sobótka z podobnym przesłaniem nie kojarzyła…
– Poza innymi jest i takie. – Zgasiła szybko wszelkie wyjaśnienia. – Te dwa drewienka niech zostaną w worku. Są do krzesania ognia.
– Czyli macie prawdziwą ucztę. Świnkę też pieczecie?
– O! Ty się tym zajmiesz – odgryzła się przytomnie. – Ale najpierw suknie. Niech się wietrzą. Potem szczotki.
Rozmowa telefoniczna oddaliła ją do pałacowej sieni.
– Zgłupiała baba… – mruczałam, drepcząc bezradnie wokół sobótkowego wysypiska. – Szanowna pani mocno przesadziła. Nie powinna była mnie o to prosić. Czyszczenie brudów po kimś? Nic nie rozumiem. Co robić? Odmówić jej? Nie wiem. Jeżeli mam tu zostać, takie sytuacje nie wchodzą w grę… Konspekty prac przygotowawczych widziała… wie, ile jeszcze przede mną. Albo głupia, albo ignorantka. Dostanie ostrzeżenie. Zrobię to na gorąco.
W tym celu zdążałam do sieni, kiedy usłyszałam fragment rozmowy przez nią prowadzonej; świergotała do kogoś, kogo tytułowała panem mecenasem. Potwierdzała, jak mantrę, rezerwację pokoi i zapewniała, że złota rybka pływa w basenie (mają tu swój pałacowy gryps).
Nie chcąc być posądzoną o podsłuchiwanie, wycofałam się na świeże powietrze.
Rozsądnie ostudziło mi to emocje.
Parę głębszych oddechów i pozytywne, staniewskie zresetowanie powróciło na swoje miejsce.
***
Tak zakończyłam owego wieczora notatki, a dziś w uzupełnieniu mogę dodać, że następnego dnia podjęłam decyzję uporządkowania sobótkowych akcesoriów. Ten jeden raz udam podporządkowaną.
Porządkowałam więc, według scenariusza dość mocno nadszarpniętego pleśnią. Leżał w kufrze, na poddaszu, cuchnący i porzucony, jak wszystko, co służyło zeszłorocznej Sobótce. Nie był, co mnie zaskoczyło, wyraźnym opisem uroczystości i zawierał głównie teksty starych pieśni.
Do pieśni dołączone były nuty. Ostatnia strona (czyściutka i jakby niedawno doczepiona) zawierała wykaz sprzętu i różnego rodzaju przedmiotów niezbędnych do przeprowadzenia uroczystości.
Następnego dnia, będąc w miasteczku, sporządziłam kserokopie tych, jak mi się wydawało, ciekawych literacko pieśni. Skserowałam również nuty. Leny na wszelki wypadek o tym nie informowałam.
O Sobótkę i Nocarty zagadnęłam też pałacowego recepcjonistę (ci, choć dyskretni, wiedzą zawsze najwięcej) i dowiedziałam się, że to kultowe imprezy Staniewa. Według niego ludzie przyjeżdżają tutaj głównie z ich powodu. Chciałam się jeszcze na ten temat podeprzeć informacjami z internetu, ale nic nie znalazłam; dane o Staniewie dotyczą jedynie historii pałacu i dendrologicznego ogrodu.
Dziwne, że Merynos mi o tych kultowych atrakcjach nie wspomniał. Bardzo dziwne. Pracę zakończyłam w sobotę późnym wieczorem. Z dumą, ale i z żalem w sercu (czułam się wykorzystana) podziwiałam widoczne efekty: suknie doprowadzone do stanu użyteczności; maski, na których można było w końcu dostrzec jakąś koncepcję – wszystkie miały w części policzkowej malunek przypominający skrzydła wznoszącego się ptaka; posegregowałam i powiązałam kilkadziesiąt pochodni; kupiłam lniane woreczki i zapakowałam do nich różnego rodzaju zioła; wyprałam jeszcze i wyprasowałam dwanaście czarnych jedwabnych chust. Sporo było w tych sobótkowych rzeczach przedmiotów, których przeznaczenia nie znałam, część z nich przypominała instrumenty.
– Sprawiłaś się zdumiewająco szybko… jak Kopciuszek, któremu zależało, by pójść na bal.
Tylko tyle usłyszałam w podzięce.