Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziennik wyjścia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 grudnia 2023
Ebook
32,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,90

Dziennik wyjścia - ebook

Liliana Mada, młoda utalentowana pisarka, autorka scenariuszy seriali telewizyjnych, pedagog – przyjmuje zaproszenie do prowadzenia letnich warsztatów artystycznych. Przyjeżdża do Staniewa, by tam, w dziewiętnastowiecznym pałacu, otoczonym jeziorami i lasami, prowadzić zajęcia teatralne. Jako pisarka i bystra obserwatorka, mijające dni odnotowuje - tworząc dziennik.

Artystyczne lato Liliany okazuje się być jednak nie tylko czasem harmonii, (pierwszy tydzień sama bohaterka określa fenomenem odprężenia) - ale też nieprzewidywalnym, pełnym zawirowań okresem.

Z tygodnia na tydzień coraz wyraźniej przyjmuje ono postać hybrydy, niebezpiecznie łączącej rzeczywistość z fikcją, a niewidzialne siły tworzą pisarce specjalną rolę.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-326-7
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

1

Do Sta­niewa przy­je­cha­łam dwu­na­stego czerwca rano.

Zgod­nie z instruk­cją orga­ni­za­to­rów _Lata w Sta­nie­wie_, uda­łam się przed sta­cyjkę. Miała tam na mnie cze­kać bryczka, nale­żało do niej wsiąść i doje­chać do pałacu. Choć napis na budynku sta­cji nie pozo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści, gdzie jestem, nikt na mnie nie cze­kał.

Czujny zawia­dowca wyja­śnił mi, że wysia­dłam za wcze­śnie, nie w Sta­nie­wie, ale w Sta­nie­wie-Zdroju, gdzie, jak mówił, tylko kilka pusta­wych domów wcza­so­wych. Pocie­szył mnie jed­nak, że do pałacu droga pro­sta – trak­tem leśnym około kilo­me­tra do żela­znej bramy i będę na miej­scu. Czu­łam się rześko, posta­no­wi­łam więc dotrzeć do wła­ści­wego Sta­niewa pie­chotą.

Miej­sce, do któ­rego zmie­rza­łam, należy nie­wąt­pli­wie do tych wyma­rzo­nych na urlop: pałac, parki, jezioro, lasy. Mnie, nie­stety, cze­kała tam praca. Musia­łam się jej pod­jąć, wyrę­cza­jąc przy­ja­ciela. Nie­spo­dzie­wa­nie zanie­mógł. Sta­szek zastęp­stwo na let­nich warsz­ta­tach miał u mnie jak w banku. Trzy lata temu pomógł mi, kiedy byłam w podob­nej sytu­acji. Teraz nie odmó­wi­łam mu i ja. Znamy się i uzu­peł­niamy zawo­dowo od dawna. U Leny, wła­ści­cielki spo­rej czę­ści pałacu, bywa rok­rocz­nie z grupą mło­dych Duń­czy­ków. Pro­wa­dzi warsz­taty teatralne i wysta­wia spek­ta­kle nie tylko ze Skan­dy­na­wami, ale też z nauczy­cie­lami pro­wa­dzą­cymi zespoły folk­lo­ry­styczne w przy­le­głych gmi­nach. Jest po łódz­kiej fil­mówce.

Pośpiech wyni­ka­jący z nie­spo­dzie­wa­nych zmian nie pozwo­lił nie­stety i jemu, i mnie na solidne przed­wy­jaz­dowe spo­tka­nie. Skąpe wyja­śnie­nia na temat waka­cyj­nej pracy otrzy­ma­łam jedy­nie w tele­fo­nicz­nym mono­logu wspo­mnia­nej już Leny.

– Pani Liliano! – mówiła. – Utrzy­ma­nie pałacu przez cały rok wymaga spo­rych pie­nię­dzy. Ja muszę zaro­bić i każdy, kto u mnie pra­cuje, też bez gro­sza nie wyjeż­dża. W tej spra­wie, jak rów­nież w spra­wie pro­gramu czy naboru uczest­ni­ków, może pani mieć do mnie pełne zaufa­nie! Sta­szek, poza swo­imi ludźmi, ma tu na ogół dwu­dzie­sto­oso­bową grupę. Pani na szczę­ście go zastąpi… – i nie narzeka. Liliano! Jest oka­zja odpo­cząć, poznać nowych ludzi, tro­chę popra­co­wać. Szkoda, że go tu nie będzie. Zdra­dził nam, że pani pisze… że jest pani nawet (!) wziętą sce­na­rzystką. Pro­szę wyba­czyć, na tej głu­szy nie wszystko do nas dociera… z wiel­kiego świata. Cze­kamy!

Tak wła­śnie mówiła Lena, a ja, sto­jąc za ple­cami Sta­sia zwa­nego Mery­no­sem (kudłaty łeb), spra­wia­łam wra­że­nie wła­ści­wej osoby na wła­ści­wym miej­scu. Wąt­pli­wo­ści prze­ga­nia­łam.

Owego dwu­na­stego czerwca rano potężna brama pała­cowa, do któ­rej dotar­łam i przed którą sta­nę­łam, wydała mi się alfą i omegą prze­kra­cza­nia. Roz­le­gła, w maje­sta­cie zie­leni, prze­ma­wia­jąc gło­sem stro­jo­nej wio­lon­czeli – uchy­liła podwoje.

Za nią żwi­rowy trakt, oto­czony krze­wami i dzi­kimi traw­ni­kami, osta­tecz­nie pro­wa­dzi do celu. Zdą­ża­łam więc, a towa­rzy­szył mi jazgot ptac­twa.

Po kil­ku­dzie­się­ciu metrach pałac zaczyna się wyła­niać. Jest bajeczny, jasny, roz­le­gły, dwu­kon­dy­gna­cyjny, z naroż­nymi wie­życz­kami, dwoma bie­gu­nami scho­dów i tara­sem.

Na głów­nym wej­ściu kołatka w kształ­cie sowy. Zako­ła­ta­łam. Nic. Raz, drugi, trzeci, nic.

Z okien na par­te­rze przy­jaź­nie powie­wały firany; było oczy­wi­ste, że ktoś się pojawi.

Sie­dząc na kamien­nej ławeczce pała­co­wego tarasu, oswa­ja­łam nie­zwy­kłość miej­sca – na prawo las, wień­czący pano­ramę po hory­zont, na wprost – scho­dząca do jeziora łąka, na lewo, mię­dzy oka­la­ją­cymi pałac drze­wami – żół­to­po­ma­rań­czowy ogień kwit­ną­cych krze­wów… Jak mi się wydało, mignęła w nim ludzka postać, ruszy­łam więc w nadziei na spo­tka­nie. Ple­cak, sygnał przy­by­łego gościa, pozo­sta­wi­łam gospo­da­rzom na tara­sie.

Barwne krzewy oka­zały się żywym pło­tem ogrodu. Tę bota­niczną oso­bli­wość wypo­sa­żono w impo­nu­jące wej­ście, dwa filary jasnego drewna sta­no­wią główne jego ele­menty. Filar po lewej stro­nie to trzy­me­trowa kobieta z gniaz­dem w dło­niach, prawy jest męż­czy­zną z kona­rami drzewa zamiast ramion. Konary te opla­tają obie posta­cie, two­rząc nad ich gło­wami nie naj­ła­twiej­szy do odczy­ta­nia napis: „Arbo­re­tum”.

W nadziei, że spo­tkam gospo­da­rzy, prze­kro­czy­łam więc następną bramę.

Jako pierw­szy tęczą kwit­ną­cych roślin i sza­ro­ró­żo­wych gła­zów wita skal­niak. Roz­le­gły, cie­ka­wie zapro­jek­to­wa­nymi ścież­kami kusi do prze­chadzki. Klu­czy się nimi jak w labi­ryn­cie. Naj­więk­sze kamie­nie poło­żono w cie­niu igla­stych drzew. Przy­jęły postać tro­nów. Na jed­nym z nich usia­dłam. Wygodne opar­cie przy­jem­nie chło­dziło plecy.

Takiej chwili ciszy i cie­pła odda­łam się chęt­nie. Dola­ty­wał przy­ja­zny gwar… chyba znad jeziora?

Szepty docho­dziły rów­nież z roz­ło­ży­stego dębu. W cią­głej nadziei spo­tka­nia żywej duszy pod­nio­słam się z kamie­nia i ruszy­łam w stronę drzewa; na naj­niż­szym i potęż­nym roz­wi­dle­niu gałęzi była umo­co­wana ambona. Przy­po­mi­nała kościelną. W niej stał anioł. Anioł męż­czy­zna. Mówił coś, ale nie mogłam go zro­zu­mieć. Dło­nią wska­zy­wał pnący się po drze­wie bluszcz. Bluszcz napie­rał jak wąż, a pod jego doty­kiem ciało męż­czy­zny, frag­ment po frag­men­cie, kamie­niało. Prze­ra­żona twarz zda­wała się mnie przed czymś prze­strze­gać. W isto­cie.

Ogród znik­nął, a ja sta­łam na pola­nie oto­czo­nej gęstym lasem. Było mroczno. Znowu usły­sza­łam szepty. Zza drzew to wychy­lali się, to cofali ludzie. Ktoś w czar­nej todze, a może w habi­cie, przy­wo­ły­wał mnie do sie­bie ski­nie­niem dłoni. Czu­łam się coraz bar­dziej zatrwo­żona. Zauwa­ży­łam rów­nież, że trawa na łące rze­dła, odsła­nia­jąc deski. Pomy­śla­łam, że być może biorę udział w jakimś przed­sta­wie­niu i przy­nio­sło mi to ulgę.

Nie­stety, kiedy posta­no­wi­łam podob­nie jak inni ukryć się za drze­wem, to, na czym sta­łam, oka­zało się obro­tową sceną. Ile­kroć chcia­łam z niej zesko­czyć, zaczy­nała wiro­wać. Poczu­łam nie­przy­jemne zawroty głowy…

Ock­nę­łam się, będąc już na rękach krzep­kiego męż­czy­zny. Prze­pra­szam, co się stało? – pyta­łam raz po raz, wno­szona, jak się oka­zało, do jed­nego z dwóch pomiesz­czeń pała­co­wej jadalni.

W tym, co tu dużo mówić, krę­pu­ją­cym poło­że­niu, zoba­czy­łam pierw­szy raz Lenę.

– O, nie­do­brze, bla­dziutka pani… trzeba chwilę pole­żeć na kanapce, Liliano. To pani miała dzi­siaj do nas dołą­czyć, prawda? – tak mniej wię­cej powie­działa, bar­dziej dys­tyn­go­wa­nie niż cie­pło. Gładko ucze­sana, w gład­kiej bluzce i gład­kiej dłu­giej spód­nicy khaki, spra­wiała wra­że­nie osoby obec­nej służ­bowo.

– Spała pani pod cisem… i stąd ta karu­zela w gło­wie – ode­zwał się rów­nież ten, co prze­niósł mnie niczym mityczny dżin. Jego sze­roko roz­sta­wione pta­sie oczy nie­ru­chomo patrzyły gdzieś ponad moją głową.

– Dzień dobry pań­stwu… tak… to ja… Liliana Mada… Jakiś pro­blem ze mną?

– Leżeć, leżeć… nie pod­no­sić głowy i wdy­chać te kro­pelki.

Podał mi ciemną małą bute­leczkę roz­sie­wa­jącą zio­łowy zapach. Zro­bi­łam, jak kazał. Zawroty głowy pra­wie natych­miast ustą­piły.

– Magiczny spe­cy­fik… karu­zela sta­nęła… dzię­kuję, dzię­kuję pań­stwu… i prze­pra­szam za kło­pot.

– Miło nam, że do nas dołą­czy­łaś, Liliano… jeśli można, zwra­camy się tu do sie­bie po imie­niu.

– Jestem Lena. – Pochy­liła się nade mną, pięk­nie uśmie­cha­jąc. Dobrze prze­kro­czony średni wiek nie ode­brał jej urody. – Nie mie­li­śmy jesz­cze w swoim gro­nie pisarki.

– Ależ… piszę tylko sce­na­riu­sze do seriali tele­wi­zyj­nych. Jaka tam ze mnie pisarka – bro­ni­łam się nie­szcze­rze.

– Nie­stety, tele­wi­zora w pałacu nie mamy.

– Ani jed­nego? Nie do wiary. Dla­czego? W sumie bez zna­cze­nia. Swoje arcy­dzieła i tak oglą­dam tylko w pro­duk­cji.

– Ale nam wypa­da­łoby się temu przyj­rzeć.

Wymie­nili podej­rzane w swym wyra­zie spoj­rze­nia.

– Muszę od tego odpo­cząć. Samo­chód też zosta­wi­łam w War­sza­wie – kon­ty­nu­owa­łam. – Po to, mię­dzy innymi, tu przy­je­cha­łam. Odpo­cząć. Poza pracą, oczy­wi­ście.

– W Sta­nie­wie nie będziesz miała z tym pro­blemu. A zatem pozwól, nie przed­sta­wi­łam ci jesz­cze… Ten, który znaj­duje pod cisami piękne kobiety, to Jakub, pała­cowy Wali­góra. Choć kawał chłopa, ze sta­cji mu się wymknę­łaś. Jesteś młod­sza, niż myśla­łam. Dawno nie widzia­łam takiej szopy na gło­wie… a jakie szpony… Impo­nu­jące. Też muszę sobie takie wyho­do­wać. To twoje?

– I włosy, i paznok­cie. Dokład­nie co do jed­nego. Prze­pra­szam za poranne zamie­sza­nie, ale wysia­dłam w Sta­nie­wie-Zdroju, nie tam, gdzie trzeba. A komórkę, nie­stety, ktoś mi w podróży ukradł. Nie mogłam więc do was zadzwo­nić.

– Ukradł? O, to strata.

– Nie po raz pierw­szy tracę tele­fon i nauczona doświad­cze­niem, mam ich kilka. Skon­tak­tuję się z mężem i szybko sobie z tym pro­ble­mem pora­dzimy.

– Coś jesz­cze ci ukra­dli?

– O dziwo, nie… co mnie tro­chę dziwi. W pocią­go­wym ści­sku stra­ci­łam kon­trolę nad swoim ple­ca­kiem. Odsta­wi­łam go, wal­cząc z opor­nym oknem, i ta krótka chwila wystar­czyła. Dziwi mnie tylko jedna rzecz. W tej samej kie­szeni, co tele­fon, były też kamera i dyk­ta­fon. Były i pozo­stały… nie rozu­miem – traj­lo­wa­łam.

– Liliano, tutaj nikt się jesz­cze nie zgu­bił. Raczej się odna­lazł. Ty masz na to, bodajże, ponad dwa mie­siące – pod­su­mo­wała i gdzieś się odda­liła.

– A spa­nie pod cisem nie służy rege­ne­ra­cji sił i będzie to dla cie­bie taka pierw­sza lek­cja – dodał Jakub.

O co mu cho­dzi z tym cisem?

– Czemu aku­rat pod cisem?

– To drzewo umar­la­ków. Wiesz, jak wygląda? Igla­ste, piękne, moje ulu­bione. Pod­stępna tru­ci­zna. Samo zaciem­nione, kusi chło­dem do odpo­czynku. Tru­jące od góry do dołu… i igły, i owoce, śliczne kar­mi­nowe jagódki. Tylko osnówka jadalna, ale nie radzę. Po co. Zosta­wić pta­kom na zimę.

– Pod­truło mnie?

– Tro­chę cię tylko odu­rzyło. Parę lat temu pewien mło­dzie­niec, tury­sta, poło­żył się pod cisem, przy­snął i nie mogli go dobu­dzić.

– I dobu­dzili?

– Taak. Choć z nie­ma­łym tru­dem. Chło­pak zasnął… słońce nagrzało olejki ete­ryczne… powie­trze wokół drzewa stę­żało… Podob­nie mogło być z tobą. Ten las sły­nie z pięk­nych oka­zów.

– Jakub stra­szy tru­ją­cymi drze­wami – prze­rwała mu znowu obecna Lena – a ja mam jedną z przy­jem­niej­szych tru­cizn, kawę. Zapra­szam do stołu. Spró­buj się pod­nieść.

– Jest dobrze. Mmm… Ale zapach­niało.

Pała­cowa zastawa poły­ski­wała w słońcu zło­to­lem, a moją głowę opu­ścił mętlik i wylew­nie dzię­ko­wa­łam.

– Dzięki pań­stwu… dzięki wam, czuję się już zupeł­nie dobrze. Bar­dzo dzię­kuję.

– No, mnie, Lenuś, nie nale­waj, bo mam pilną pracę, no i pamię­taj, Liliano, nie spać pod cisem, bo nie zawsze jestem w pobliżu. Magiczne drzewo… Legendy, z któ­rymi się pew­nie nie spo­tka­łaś, mówią, że palone gałązki cisa naj­le­piej odpę­dzają dia­bła, ale uwaga: samo wącha­nie może odu­rzyć aż do zatru­cia. No, tak czy ina­czej, witamy w domu.

Roze­śmiali się, a ich śmiech jak z ope­retki roz­su­nął mi kur­tynę nowego.ROZDZIAŁ 2

2

Nie­uświa­do­miony w porę stan wyczer­pa­nia zawsze koń­czy się u mnie kata­strofą. Prze­łom wio­sny i lata stwa­rza mi naj­wię­cej zagro­żeń. Doty­czy to głów­nie spraw zawo­do­wych. Wła­śnie w tym okre­sie podej­muję stra­te­giczne decy­zje. Reguła od lat to przy­naj­mniej jedno pudło. Posta­no­wie­nie o wyjeź­dzie do Sta­niewa poten­cjal­nie mogło więc tra­fić do grona tych feral­nych. Tego się oba­wia­łam, ale chyba nie­po­trzeb­nie.

Choć oswa­ja­nie pała­co­wego lata dopiero roz­po­czę­łam, nie mogę się powstrzy­mać od wstęp­nych reflek­sji. Odpu­kam w nie­ma­lo­wane i napi­szę, że wspo­mniane fatum aku­rat w tym roku pierz­chło.

Jestem tu zale­d­wie od pię­ciu dni, a już doświad­czam cze­goś, co nazwa­ła­bym feno­me­nem odprę­że­nia. Dzi­wię się, bo pra­wie zapo­mnia­łam, że coś takiego jest moż­liwe.

Kosz­mar ter­mi­no­wych zobo­wią­zań czy zmę­cze­nie ludźmi, natu­ral­nie kry­zysy twór­cze to moi naj­bliżsi. Pozbyć się tego do zera ni­gdy i ni­gdzie nie byłam w sta­nie. A tu? Uspo­ka­jają się we mnie wszel­kie natręc­twa, czę­sto jestem abso­lut­nie rześka i pozy­tyw­nie zre­se­to­wana. Zdechł męczący nie­po­kój zawo­do­wej codzien­no­ści.

Głęb­szego odde­chu! – wyło we mnie od lat i tym razem się udało. Wiem, dla­czego. Życio­wemu kie­ra­towi wyrwa­łam cyca nie­spo­dzie­wa­nie. Jestem sama! Sama. Takiego urlopu chcia­łam od zawsze.

Odpo­czynku w samot­no­ści nie zagwa­ran­to­wała mi, jak dotąd, nawet mazur­ska posia­dłość. Mamy chatę w głu­szy nad jezio­rem, stale pełną ludzi. Albo rodzina, albo rodzina rodziny, albo wszy­scy inni, albo po pro­stu mąż. A sam Jerzy, mój mał­żo­nek, ma tę wadę, że mimo że w nie­usta­ją­cych roz­jaz­dach, poja­wia się przy mnie wtedy, kiedy na wspo­mniany wyżej oddech wła­śnie się nasta­wiam. Wyjazd do Sta­niewa dał mi nie­wąt­pli­wie moż­li­wość wyrwa­nia się z tego sza­now­nego, choć nie­ustę­pli­wego grona.

Są pierw­sze rezul­taty. Wró­ciły upo­rząd­ko­wane i dobre sny. Dzi­siej­szej nocy zanio­sły mnie do hotelu nad morzem. Budową przy­po­mi­nał zamek. Wyraź­nie pamię­tam ten frag­ment snu, w któ­rym sta­łam na czymś, co było dzie­dziń­cem lub tara­sem i w bla­sku słońca odczy­ty­wa­łam wykuty w posadzce hote­lowy regu­la­min. Był ujęty w dwóch punk­tach. Pierw­szy naka­zy­wał cią­głą obser­wa­cję morza – rano, w ciągu dnia, wie­czo­rem, nocą, przed wscho­dem słońca, przed zacho­dem, o zacho­dzie, przed zapad­nię­ciem zmroku, w cza­sie desz­czu, w cza­sie burzy w dni wietrzne i bez­wietrzne, sło­neczne i pochmurne. Punkt drugi zabra­niał na tere­nie hotelu roz­mów z kim­kol­wiek. Koja­rzę, że regu­la­min ten przy­padł mi do gustu.

Sta­niewo co prawda pod wie­loma wzglę­dami sen­nego kurortu nie przy­po­mina, ale jest nie­wąt­pli­wie miej­scem dziw­nych ener­gii. Tro­chę koja­rzą się z tymi, które były powie­trzem codzien­no­ści.

Inspi­ru­jąc się tym kli­ma­tem, spró­buję na pała­cowe warsz­taty przy­wo­łać to wszystko, co rodzi odkry­wa­nie nie­zna­nego.

Na razie, korzy­sta­jąc z kilku wol­nych dni, zaczę­łam pisać. Mają to być kla­syczne notatki, bez fabu­la­ry­zo­wa­nia, bez zapi­sków, które mogłyby stać się zaląż­kiem jakie­go­kol­wiek sce­na­riu­sza. Dla higieny psy­chicz­nej muszę tę pokusę odsu­nąć. Przy­naj­mniej raz do roku powin­nam postrze­gać rze­czy­wi­stość ina­czej. Bez­in­te­re­sow­nie. Ćwi­czyć pióro bez zawo­do­wego napię­cia.

Nie napi­na­jąc się zatem zawo­dowo, odno­to­wuję fakt, że za chwilę pójdę na śnia­da­nie, potem się tro­chę pobłą­kam.

Jadal­nia, poza smacz­nymi posił­kami (jestem wege­ta­rianką i nie dali mi, jak dotąd, powodu do narze­ka­nia), daje moż­li­wość spo­ty­ka­nia się wszyst­kich ze wszyst­kimi. Zasia­dam w niej przy spe­cjal­nym, wydzie­lo­nym stole. Nie da się ukryć, że wraz z Leną, Jaku­bem, Łucją i Józ­kiem (pozna­li­śmy się wstęp­nie) należę do tych uprzy­wi­le­jo­wa­nych.

To trzeba było przy­jąć do wia­do­mo­ści.

Poza jadal­nią innym miej­scem wspól­nych spo­tkań są hek­tary zie­leni wokół pałacu. Z nimi cią­gle jesz­cze wiążą mi się mało kło­po­tliwe zagu­bie­nia. Gubię się zresztą z dziką roz­ko­szą.

***

Dzi­siaj, po śnia­da­niu, Lena popro­siła mnie o pomoc w porząd­ko­wa­niu rze­czy, z któ­rych będę korzy­stała na zaję­ciach.

Spo­tka­ły­śmy się i to spo­tka­nie odro­binę zakłó­ciło mój bło­go­stan; już wiem, że na krótko.

Tak to odno­to­wa­łam:

Leżę w jadalni na tej samej kana­pie, na któ­rej poło­żył mnie pierw­szego dnia Jakub. Wtedy buzo­wał mi w gło­wie zwa­rzony słoń­cem nad­miar olej­ków ete­rycz­nych, dziś też nie pozo­sta­wia jej w spo­koju eks­cy­tu­jący zamęt pierw­szych pię­ciu dni. Mam je za sobą. Czuję się tro­chę jak ślepa babka, którą posta­wili na beczce z kwa­sem i któ­rej zawią­zali oczy. Mam za zada­nie łapać, a sama czuję się łapana. Wszystko mnie dotyka, a przede wszyst­kim nad­miar.

Trudno o rów­no­wagę. Hiper­byt.

W tej chwili na przy­kład podzi­wiam na ścia­nie nie­zwy­kłą feerię tań­czą­cych z wia­trem i słoń­cem drzew. Już same cie­nie przy­pra­wiają o zawrót głowy. Jadal­nia, oszklona od strony tarasu, cie­ka­wie wygląda wła­śnie o tej porze dnia, póź­nym popo­łu­dniem. Świa­tło obni­żo­nego słońca prze­pro­wa­dza złotą ochrę koloru ścian na meble i sprzęty. Wszystko jest takie pod­ognione, a w wietrzne dni rów­nież roz­tań­czone – wielki drew­niany stół, komi­nek; płoną też usta­wione na postu­men­tach grec­kie wazy.

Pogoda wspa­niała. Cie­pło i sło­necz­nie.

Sły­szę Lenę. Jestem z nią umó­wiona.

– No, w końcu dotar­łam. – Lena cią­gnęła za sobą dwa spore worki. – Jeśli możesz, pod­nieś się i otwórz drzwi na taras. Prze­wie­trzymy to… Ależ piękne popo­łu­dnie.

– Co to jest?

– Kostiumy. Wzię­łam się dzi­siaj za nie, ale czuję, że nie mam na to siły.

– Kostiumy? Czyje?

– Nasze. Nasze wła­sne. Sobótka tuż-tuż.

– Ooo… macie jakieś… robi­cie jakieś przed­sta­wie­nie?

– Przed­sta­wie­nie? Mówisz jak przed­szko­lanka. Przyj­rzyj się, trzeba to poodw­ra­cać na lewą stronę i porząd­nie prze­wie­trzyć.

– I czemu to posłuży?

– No, mówię. Świę­tu­jemy Sobótkę. Teatrzy­kiem nie da się tego nazwać. Widzisz, zasie­dlamy pusz­czę, dzie­więt­na­sto­wieczny pałac i jakaś ofiara duchom, któ­rym zakłó­camy spo­kój, chyba się należy. Mie­li­śmy cią­gle pro­blemy, póki tego nie zro­zu­mie­li­śmy.

– Ooo… To ładne. Ofiara, mam nadzieję, bez­kr­wawa?

– Jak dotąd – kon­ty­nu­owała, dziw­nie pobu­dzona.

– W takim razie i ja cie­szę się na to doświad­cze­nie. Kto jest pomy­sło­dawcą?

– Nie dopy­tuj się. Dowiesz się w swoim cza­sie. I o Nocar­tach się dowiesz, bo pew­nie nikt ci o nich jesz­cze nie powie­dział. Są już naszą wła­sną Sobótką… trzeba duchy ład­nie poże­gnać. Pre­zen­tu­jemy na nich to, co się robiło na warsz­ta­tach. Wszystko przed tobą, mała.

– OK. Na razie tajem­nica.

– Nie tajem­nica, Liliano. Nie ma się czym pod­nie­cać. A Nocarty robimy co dwa lata. Były w zeszłym roku. W tym naj­praw­do­po­dob­niej ich nie będzie. To tyle.

Strze­py­wała i wie­szała suk­nie na tara­so­wej balu­stra­dzie. Jedną z nich pod­su­nęła mi pod nos.

– Pową­chaj, czuć jesz­cze zeszło­rocz­nym ogni­skiem. Zie­lone… czer­wona… dwie czarne… no i jedna złota. Razem dwa­na­ście.

– To chyba zaschnięte błoto? – zauwa­ży­łam na swoją zgubę.

– No wła­śnie. Dasz radę to upo­rząd­ko­wać?

– Ja?

– Warsz­taty zaczy­nasz dopiero w ponie­dzia­łek.

– Rozu­miem, że mam to wło­żyć do pralki na jakiś deli­katny pro­gram?

– Daj spo­kój. Nie ma mowy. Są do tego spe­cjalne szczotki. Robię to rok­rocz­nie. Spójrz na tę, małe arcy­dzieło. Mamy tro­chę zło­tolu, to się ją poma­luje. Jedna z nich będzie dla cie­bie.

– O, dzięki, będę mogła sobie wybrać?

– Co wybrać?

– Kolor.

– A skąd. Wszystko według sce­na­riu­sza.

– Aha… Kto je szył?

– Musisz przej­rzeć sce­na­riusz. Dam ci, tylko mi przy­po­mnij. Tam się wszyst­kiego doczy­tasz.

– A te szlaczki na nich… to mi się raczej… z głę­bo­kim Wscho­dem koja­rzą…

– I dobrze ci się koja­rzą.

– A co one tu robią na Sobótce?

– Nie bądź taka polo­nistka. Trzeba sze­rzej na te sprawy patrzeć. Przej­rzysz sce­na­riusz, to sama doj­dziesz do tego wnio­sku – skon­sta­to­wała, pod­su­wa­jąc nogą w moim kie­runku drugi z bre­zen­to­wych wor­ków.

– OK… Tu też są suk­nie?

– Nie… – zaskrze­czała. – Mówi­łam, sukni jest dwa­na­ście. Tu są maski i peruki. Roz­łóż z łaski swo­jej ten koc i ułóż je na nim. Uwa­żaj, może być zaku­rzony. Wyj­muj.

To, co wyję­łam, na pierw­szy rzut oka maską nie było.

– Trzeba je powy­cie­rać – kon­ty­nu­owała tym samym naka­zo­wym tonem.

– Też całe w bło­cie. To chyba zeszło­roczne liście? Czemu nie porząd­ku­je­cie tego we wła­ści­wym cza­sie?

– Nie marudź.

– Też same robi­ły­ście? – rato­wa­łam atmos­ferę reszt­kami cier­pli­wo­ści.

– Też. Jak je wyczy­ścisz, zoba­czysz arcy­dziełka.

– Piękne słońce… Dla­czego wykrzy­wione?

– Ma być takie. Broni się przed upad­kiem. Od dwu­dzie­stego czwar­tego zaczyna scho­dzić… po Janie… W tym dru­gim worku są czer­wone dło­nie, będą go chro­nić przed upad­kiem… o… i do nich czer­wona suk­nia. Nie chwa­ląc się, ja gram wyba­wi­cielkę. To moja rola.

– Wyba­wi­cielkę? Prze­cież ten upa­dek czy scho­dze­nie to w natu­rze coś zupeł­nie natu­ral­nego. Powinno się to świę­to­wać.

– Toteż świę­tu­jemy. Sły­szysz prze­cież, że poma­gam mu zejść. Współ­pra­cu­jemy. Czu­wam nad tym. Krzywi się, bo jest potężne i o wszyst­kim samo chcia­łoby decy­do­wać. O, ten hak przy­po­mina naszej gwieź­dzie o zmia­nie.

– Hak?

– Wbi­jamy mu go w tar­czę i ścią­gamy.

– Ni­gdy mi się Sobótka z podob­nym prze­sła­niem nie koja­rzyła…

– Poza innymi jest i takie. – Zga­siła szybko wszel­kie wyja­śnie­nia. – Te dwa dre­wienka niech zostaną w worku. Są do krze­sa­nia ognia.

– Czyli macie praw­dziwą ucztę. Świnkę też pie­cze­cie?

– O! Ty się tym zaj­miesz – odgry­zła się przy­tom­nie. – Ale naj­pierw suk­nie. Niech się wie­trzą. Potem szczotki.

Roz­mowa tele­fo­niczna odda­liła ją do pała­co­wej sieni.

– Zgłu­piała baba… – mru­cza­łam, drep­cząc bez­rad­nie wokół sobót­ko­wego wysy­pi­ska. – Sza­nowna pani mocno prze­sa­dziła. Nie powinna była mnie o to pro­sić. Czysz­cze­nie bru­dów po kimś? Nic nie rozu­miem. Co robić? Odmó­wić jej? Nie wiem. Jeżeli mam tu zostać, takie sytu­acje nie wcho­dzą w grę… Kon­spekty prac przy­go­to­waw­czych widziała… wie, ile jesz­cze przede mną. Albo głu­pia, albo igno­rantka. Dosta­nie ostrze­że­nie. Zro­bię to na gorąco.

W tym celu zdą­ża­łam do sieni, kiedy usły­sza­łam frag­ment roz­mowy przez nią pro­wa­dzo­nej; świer­go­tała do kogoś, kogo tytu­ło­wała panem mece­na­sem. Potwier­dzała, jak man­trę, rezer­wa­cję pokoi i zapew­niała, że złota rybka pływa w base­nie (mają tu swój pała­cowy gryps).

Nie chcąc być posą­dzoną o pod­słu­chi­wa­nie, wyco­fa­łam się na świeże powie­trze.

Roz­sąd­nie ostu­dziło mi to emo­cje.

Parę głęb­szych odde­chów i pozy­tywne, sta­niew­skie zre­se­to­wa­nie powró­ciło na swoje miej­sce.

***

Tak zakoń­czy­łam owego wie­czora notatki, a dziś w uzu­peł­nie­niu mogę dodać, że następ­nego dnia pod­ję­łam decy­zję upo­rząd­ko­wa­nia sobót­ko­wych akce­so­riów. Ten jeden raz udam pod­po­rząd­ko­waną.

Porząd­ko­wa­łam więc, według sce­na­riu­sza dość mocno nad­szarp­nię­tego ple­śnią. Leżał w kufrze, na pod­da­szu, cuch­nący i porzu­cony, jak wszystko, co słu­żyło zeszło­rocz­nej Sobótce. Nie był, co mnie zasko­czyło, wyraź­nym opi­sem uro­czy­sto­ści i zawie­rał głów­nie tek­sty sta­rych pie­śni.

Do pie­śni dołą­czone były nuty. Ostat­nia strona (czy­ściutka i jakby nie­dawno docze­piona) zawie­rała wykaz sprzętu i róż­nego rodzaju przed­mio­tów nie­zbęd­nych do prze­pro­wa­dze­nia uro­czy­sto­ści.

Następ­nego dnia, będąc w mia­steczku, spo­rzą­dzi­łam kse­ro­ko­pie tych, jak mi się wyda­wało, cie­ka­wych lite­racko pie­śni. Skse­ro­wa­łam rów­nież nuty. Leny na wszelki wypa­dek o tym nie infor­mo­wa­łam.

O Sobótkę i Nocarty zagad­nę­łam też pała­co­wego recep­cjo­ni­stę (ci, choć dys­kretni, wie­dzą zawsze naj­wię­cej) i dowie­dzia­łam się, że to kul­towe imprezy Sta­niewa. Według niego ludzie przy­jeż­dżają tutaj głów­nie z ich powodu. Chcia­łam się jesz­cze na ten temat pode­przeć infor­ma­cjami z inter­netu, ale nic nie zna­la­złam; dane o Sta­nie­wie doty­czą jedy­nie histo­rii pałacu i den­dro­lo­gicz­nego ogrodu.

Dziwne, że Mery­nos mi o tych kul­to­wych atrak­cjach nie wspo­mniał. Bar­dzo dziwne. Pracę zakoń­czy­łam w sobotę póź­nym wie­czo­rem. Z dumą, ale i z żalem w sercu (czu­łam się wyko­rzy­stana) podzi­wia­łam widoczne efekty: suk­nie dopro­wa­dzone do stanu uży­tecz­no­ści; maski, na któ­rych można było w końcu dostrzec jakąś kon­cep­cję – wszyst­kie miały w czę­ści policz­ko­wej malu­nek przy­po­mi­na­jący skrzy­dła wzno­szą­cego się ptaka; pose­gre­go­wa­łam i powią­za­łam kil­ka­dzie­siąt pochodni; kupi­łam lniane woreczki i zapa­ko­wa­łam do nich róż­nego rodzaju zioła; wypra­łam jesz­cze i wypra­so­wa­łam dwa­na­ście czar­nych jedwab­nych chust. Sporo było w tych sobót­ko­wych rze­czach przed­mio­tów, któ­rych prze­zna­cze­nia nie zna­łam, część z nich przy­po­mi­nała instru­menty.

– Spra­wi­łaś się zdu­mie­wa­jąco szybko… jak Kop­ciu­szek, któ­remu zale­żało, by pójść na bal.

Tylko tyle usły­sza­łam w podzięce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: