Dziennikarz, który wiedział za dużo. Dlaczego Jarosław Ziętara musiał zginąć? - ebook
Dziennikarz, który wiedział za dużo. Dlaczego Jarosław Ziętara musiał zginąć? - ebook
Znika dociekliwy dziennikarz. W tle służby specjalne. To nie powieść – to rzeczywistość, która przerasta fikcję.
Vincent V. Severski
Jarosław Ziętara zaginął 1 września 1992 roku. Młody reporter „Gazety Poznańskiej” rozpracowywał poznańskie afery gospodarcze. Dotarł do przekrętów, do których dochodziło w największym polskim holdingu początku transformacji – Elektromisie, założonym przez Mariusza Ś., późniejszego twórcę Biedronki i Żabki. Ziętara kopał zbyt głęboko i poniósł za to najcięższą karę: jak ustaliła prokuratura, został uprowadzony i zamordowany. Biznesy z lat 90. zamieniły się w gigantyczne spółki, a skazanych za zabicie Ziętary nadal nie ma. I choć wersji wydarzeń jest wiele, żaden z dwóch procesów nie odpowiedział dotąd ostatecznie na pytanie „kto i dlaczego?”.
Łukasz Cieśla i Jakub Stachowiak próbują odkryć prawdę o śmierci Jarosława Ziętary. Skąd taka opieszałość policji? Kto pociąga za sznurki i ukrywa sprawców? Jak wysoko postawieni są zleceniodawcy zabójstwa, skoro sprawy nie zdołali rozwiązać nawet śledczy z Archiwum X?
Dziennikarze odkrywają przed nami poznański półświatek lat 90. To wtedy tworzyły się środowiska biznesmenów i układy z władzą. To czasy, kiedy powstała fortuna Jana Kulczyka, a na salonach brylował Aleksander Gawronik, bogaty biznesmen i senator. W nie zawsze uczciwe interesy zaangażowani byli naukowcy z poznańskich uczelni, wzięci prawnicy, ludzie z służb specjalnych, kryminaliści, chłopcy z miasta...
Zbyt często gotowi na zbyt wiele.
Również na zabójstwo dziennikarza, który wiedział za dużo.
Łukasz Cieśla – obecnie reporter portalu Onet, w latach 2003–2021 dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”. Specjalizuje się w tematyce kryminalnej. Laureat prestiżowej Nagrody im. Dariusza Fikusa za dziennikarstwo najwyższej próby oraz Nagrody „Tygodnika Angora”. Dwukrotnie nominowany do nagrody Grand Press w kategorii „dziennikarstwo śledcze”, w tym za materiał w „Superwizjerze” TVN o zniknięciu Jarosława Ziętary. Mieszka w Poznaniu. Pasjonują go podróże, książki i sport.
Jakub Stachowiak – dziennikarz telewizyjny i prasowy. Pracował . dla „Gazety Wyborczej”, „Dziennika”, „Polityki” i portalu . Od 2008 roku związany z TVN: jest reporterem śledczym w „Superwizjerze”. Był nominowany do wielu nagród, . do Mediatorów i Nagrody im. Beaty Pawlak, w tym aż siedmiokrotnie do nagrody Grand Press w kategoriach „dziennikarstwo śledcze” oraz „dziennikarstwo telewizyjne”, a w 2011 roku został laureatem tej nagrody. W 2019 roku otrzymał Gold Award w kategorii „informacje” na World Media Festival w Hamburgu. (Prawie) poznaniak na emigracji w Warszawie. Niespełniony muzyk i zapalony motocyklista.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8135-939-9 |
Rozmiar pliku: | 887 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie chcemy długich wstępów. Zatem napiszemy krótko.
O sprawie zniknięcia poznańskiego dziennikarza Jarosława Ziętary słyszeli przede wszystkim ludzie z branży. Ci młodzi nie mogą pamiętać, że 1 września 1992 wyszedł z domu do pracy – i przepadł bez wieści – dwudziestoczteroletni chłopak. Nawet w Poznaniu ta sprawa dla wielu stała się zapomniana. Jest jednym z wydarzeń, zapisem w kalendarium. Przepada w serwisach nawet w rocznicę, „przykryta” rozpoczynającym się rokiem szkolnym, celebracją wspomnień o wybuchu II wojny światowej czy po prostu zwykłymi, codziennymi wydarzeniami.
Ta sprawa to jednak wyrzut sumienia dla policji i prokuratury. I dla każdej ekipy rządzącej naszym krajem po 1 września 1992 roku. Choć po wielu latach na ławie oskarżonych zasiadły trzy osoby, wciąż nie wiadomo, gdzie jest ciało Ziętary. Nie ustalono też, kto go zabił. To efekt opieszałości, wieloletnich zaniedbań, ale i celowych działań osób, którym zależało, aby prawda nigdy nie wyszła na jaw.
I o tym jest ta książka.
Każdy z nas, autorów tej książki, ze sprawą Jarka, dziennikarza „Gazety Poznańskiej”, zetknął się w innym okresie swojego życia.
Kuba, zaczynający „na poważnie” pracę w mediach w Poznaniu pod koniec lat dziewięćdziesiątych, pamięta ją jeszcze jako bardzo żywą w tamtym czasie:
– W poznańskiej „Gazecie Wyborczej” co jakiś czas ktoś przynosił informację o nowych wątkach, o domniemanych przełomach w sprawie albo nawet o odnalezieniu ciała. Przypominam sobie dzień, pewnie gdzieś w 1999 roku, kiedy do redakcji wpada podekscytowany Błażej Wandtke, zajmujący się w „Wyborczej” sprawami kryminalnymi. „Znaleźli Ziętarę!”, krzyczy do mnie. Wprowadzał mnie wtedy w arkana zawodu, w pewnym sensie praktykowałem u niego jako całkowicie zielony pismak, który miał pomagać w działce kryminalnej. W redakcji zamieszanie, trzeba zmienić plan gazety, oczywiście to news na pierwszą stronę. I jak to często w naszym zawodzie bywa, informacja się nie potwierdza. W rzekomym miejscu ukrycia zwłok są szczątki zwierzęcia. Prokuratura i policja studzą emocje. Zamiast czołówki jest krótka notka. A może nawet nie pojawia się żadna wzmianka…
Do kolejnego razu.
Po wielu latach przychodzi moment, gdy sprawą Jarka Ziętary zajmuje się krakowska Prokuratura Apelacyjna. Gdy nowe, sensacyjne zeznania składa gangster odsiadujący dożywocie za zabójstwo. Gdy do aresztu trafia były senator z zarzutami podżegania do zamordowania Ziętary. Wreszcie, gdy w sprawie pojawia się kilku świadków incognito.
Łukasz pracę w mediach zaczął kilka lat po Kubie. Trafił do „Głosu Wielkopolskiego”, dużego poznańskiego dziennika. Redakcja „Głosu” mieściła się w tym samym budynku co nieistniejąca już „Poznańska”, w której pracował Jarek Ziętara.
Był kwiecień 2004 roku. Jeden z redaktorów chciał przekazać Łukaszowi, początkującemu wtedy dziennikarzowi, bardzo niebezpieczny temat ze swojej działki.
– Nie zajmiesz się tym, nie wyrażam na to zgody. Mojego przyjaciela Jarka Ziętary szukamy do tej pory – ostro zaoponował Piotr Talaga, ówczesny szef Łukasza. Otworzył szufladę biurka, wyjął z niej zdjęcie grobu Ziętary. Symbolicznego grobu. Bo ciała młodego dziennikarza do tej pory znaleziono.
Dla Piotra Talagi oraz innych osób z bliskiego otoczenia Jarka ta sprawa jest wielką traumą. Przez wiele lat nikomu nie stawiano zarzutów, choć wiele osób było przekonanych, że został porwany i zamordowany z powodu swojej pracy. Bo zbierał materiały o przekrętach „szanowanych” poznańskich biznesmenów.
Zajęliśmy się sprawą Ziętary nie po to, by relacjonować, co się działo po jego zniknięciu. W tej historii zdecydowanie ważniejsze jest to, co się wydarzyło przedtem. To, jak wyglądała wtedy Polska i Poznań. Przecież jeśli ktoś decyduje się porwać i zabić dziennikarza, a przy tym długo pozostaje bezkarny, musi czuć się bardzo pewnie, mieć w mieście i poza nim potężne wpływy, które pozwalają zamieść pod dywan tak poważną historię.
Dlatego w naszym reportażu sięgamy do genezy sprawy Ziętary, do przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Do tworzącej się wówczas policji, prokuratury, do służb specjalnych III RP, do powstających wielkich fortun, za którymi stali szemrani biznesmeni wspierani przez grupy przestępcze. Wreszcie – do byłych esbeków, którzy w 1990 roku nagle zostali bez pracy. Te światy się przenikały.
W ten świat wszedł młody, niedoświadczony, ale ambitny i bezkompromisowy dziennikarz Jarek Ziętara.
O takich ludziach być może myślał Ryszard Kapuściński, gdy prowadził warsztaty dla dziennikarzy z Ameryki Łacińskiej. „To wymagający zawód. Wiele jest takich, ale nasz w szczególności. Jesteśmy w pracy dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie możemy zamknąć biura o czwartej po południu i zająć się czymś innym. Dziennikarstwo zawłaszcza całe nasze życie, ale nie ma innego sposobu uprawiania tego zawodu. A raczej – uprawiania go w sposób perfekcyjny”¹.
------------------------------------------------------------------------
1 Ryszard Kapuściński, _To nie jest zawód dla cyników_, Warszawa 2017.ROZDZIAŁ 2
DOM DZIECKA, WIĘZIENIE, ALKOHOL
Początki bywają trudne. Zwłaszcza gdy odrzuca cię matka i ojciec. Nie masz nikogo. Trafiasz do bidula. Tam spędzasz dzieciństwo i młodość. A jako osiemnastolatek lądujesz w więzieniu z wyrokiem za włamania. Co jest później? Później zostajesz milionerem. Szefem wielkiego Elektromisu. Świat leży u twoich stóp.
Szara strefa hartowała się właśnie tutaj. W domu dziecka stojącym przy ulicy Lipowej 27 w Szamotułach. W wielkim dwupiętrowym budynku z cegły zwieńczonym spiczastym dachem. Prowadzą go siostry franciszkanki.
– Mariusz Ś.? Jak przyszłam do Szamotuł, to jego już nie było – zaznacza siostra Janina Kierstan, która kiedyś pracowała w Szamotułach, a obecnie z Warszawy kieruje całym Zgromadzeniem Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi.
Ale może o nim powiedzieć kilka słów. Zna go ze wspomnień innej zakonnicy, siostry Ireny.
– Ona go wychowywała, ale nie porozmawia pan z nią ze względu na zdrowie, jest w ciężkim stanie – tłumaczy siostra Janina. – Z jej wspomnień wiem, że od dziecka był bardzo konkretny, zorganizowany i zaradny. W tamtych trudnych czasach dom utrzymywał się z tego, co siostry same wypracowały. Chłopcy jeździli na rynek sprzedawać warzywa, które uprawiono w ogrodzie. Wielu wracało z częścią warzyw, a Mariusz wszystko sprzedał w niezbyt długim czasie. Od dziecka miał opinię chłopca, który potrafił walczyć o swoje, negocjować. Przy tym był koleżeński, w relacjach z siostrami poprawny i pozytywny. Miał dobre relacje zwłaszcza z siostrą Ireną, która była konkretna, zorganizowana i potrafiła radzić sobie w tamtych niełatwych czasach. Miała trudną przeszłość, jej ojciec zginął we Lwowie podczas wojny, zginęli także jej trzej bracia. Opowiadała o tym, przeżywała, miała bogactwo doświadczeń. On też był poraniony, mama za bardzo się nim nie interesowała. Potem, już jako dorosły, Mariusz nas czasami odwiedzał. Pomagał finansowo. Siostry dobrze przewidziały, że on w życiu nie zginie.
Siostra Janina niewiele wie o rodzinie Mariusza Ś. Tyle że matka go oddała do domu dziecka. Dużo więcej nie powiedzą również znajomi Mariusza. Niektórzy nie chcą rozmawiać, inni po prostu mało wiedzą o jego prywatnym życiu. Wielu podkreśla za to, że jest wrogiem rozwodów. Być może przez trudne dzieciństwo, przez rozstanie rodziców, które sprawiło, że już jako niemowlę trafił do domu dziecka.
Mariusz Ś., twórca Elektromisu, Żabek, Biedronek, Małpek i marketów Bio Family, o swoim życiu prywatnym niechętnie komukolwiek opowiadał. Wyjątek zrobił dla Małgorzaty Daniszewskiej, żony Jerzego Urbana, głównego propagandzisty schyłkowego okresu PRL-u. Poznali się w okresie transformacji. Ś. zainwestował w powstający właśnie tygodnik „Nie”. Znajomość przerodziła się w przyjaźń. Daniszewska mówi, że dobry kontakt miała i z Ś., i z jego partnerką, a później żoną, Ewą.
– Mariusz miał pojebane życie – zaczyna Daniszewska. – Wszyscy go w życiu opuścili: matka, ojciec, potem żona, no bo Ewa umarła. On miał takie przeświadczenie, że przez jej śmierć znowu został sam. Po śmierci żony słabo sobie radził. Wtedy mi opowiedział historię życia: porzucenie przez ojca, przez matkę alkoholiczkę, przez całą rodzinę.
Jak wynika z dokumentów, które widzieliśmy, późniejszy „Szef” ma dwójkę starszego rodzeństwa. Prawdopodobnie przyrodniego. Jest synem Heleny i formalnie synem Józefa, który miał zakład parkieciarski w Poznaniu. Podobno – tak twierdzi żona Urbana – matka powiedziała ojcu, że Mariusz nie jest jego synem.
– Józef się na to obruszył, uniósł honorem i powiedział: to bierz go sobie. Więc Mariusz został przy matce, no, ale ona miała kłopoty z alkoholem i nie zajmowała się dziećmi. Dwójka starszego rodzeństwa była wychowywana przez ojca albo przez babcię, a Mariusz trafił ostatecznie do domu dziecka. Potem chyba wybaczył matce, tak mi mówił. Finansował ją, tak to pamiętam, co mnie zdziwiło. Dawał jej pieniądze, bo powiedział, że nie chce, żeby matka żyła ze sprzedaży butelek. W dniu jej pogrzebu był w towarzystwie męża i moim. Zapytałam: „To nie pojedziesz na pogrzeb?”. „Nie”, powiedział. Siedział u nas i winko pociągał.
Nie jest pewne, czy Ś. znał biologicznego ojca. Podobno czasami tak nazywał Jerzego Urbana, już po tym, jak się bliżej poznali. Biologicznym ojcem miał być człowiek, którego jego matka spotkała przy okazji Targów Poznańskich. Czy go poznał? Nie wiemy. Ponoć miał potem kontakt ze starszym, przyrodnim rodzeństwem, które miał zatrudniać w swoich firmach.
– Płacił im tak jak matce – opowiada Daniszewska. – On kiedyś opowiedział mi historię. Bo to on do nas często przyjeżdżał. Napił się i wtedy się trochę otwierał. Kiedyś, jak miał dziesięć, jedenaście lat, poszedł do mieszkania ojca, Józefa. Stanął przed drzwiami i już, mówił, miałem nacisnąć dzwonek, już wyciągałem rękę, ale się cofnąłem. I wtedy stałem się dorosły.
W domu dziecka „Szef” spędził całe dzieciństwo. W Szamotułach skończył podstawówkę. Był przeciętnym uczniem, choć we wspomnieniach znajomych z tamtych lat przewijają się wątki o talentach matematycznych i szachowych. Wtedy jeszcze nie wykazywał cech przywódczych. W bidulu więcej do powiedzenia miały starsze rocznikiem chłopaki. Mariusz radził sobie po swojemu, dostosowywał się do warunków. Rozluźnił swoje związki z domem dziecka, gdy jako piętnastolatek poszedł do zawodówki i zdobył zawód hydraulika. Potem będzie kontynuował naukę w technikum budowlanym w Poznaniu przy Raszyńskiej 48. Zamieszka w internacie, a nie z matką, która wtedy mieszkała przy ulicy Swobody, trzy kilometry od szkoły. Będą mieli ze sobą dość luźny kontakt. Bliższe relacje ma z kolegami z domu dziecka oraz ze znajomymi z internatu. Wspólnie z nimi jako osiemnastolatek zacznie okradać sklepy. Bieda i brak perspektyw okażą się istotnymi motywami. Brak wzorców również.
– Wiem, że trafił wtedy do więzienia. To były czasy, gdy wychowankowie domu dziecka po ukończeniu osiemnastu lat właściwie wychodzili na ulicę. Byli pozostawieni sami sobie przez państwo, nie było dla nich systemu wsparcia. Jedynie, jeśli ktoś chodził do szkoły lub studiował, dostawał wyprawkę na usamodzielnienie. Było im biednie – wspomina siostra Kierstan.
Tamten okres w życiorysie Mariusza Ś., skrzętnie później ukrywany przez niego samego, poznajemy dzięki pięciu tomom akt. Mimo że do włamań doszło w 1980 roku, dokumenty wciąż są przechowywane w archiwum poznańskiego Sądu Okręgowego. Wśród nich w kopertach dowody rzeczowe. Ułamane ostrze noża po włamaniu do barakowozu, wyłamany skobel. Brakuje łomu, ale nie zmieściłby się do papierowej teczki.
We włamaniach prym wiódł Wiesiek, najstarszy w grupie złodziei, który jako pierwszy opuścił dom dziecka. W 1977 roku, jako osiemnastolatek, został skazany na trzy i pół roku więzienia za włamania do czterdziestu ośmiu „obiektów uspołecznionych” i samochodów na terenie województwa pilskiego, poznańskiego i gorzowskiego. Też nie miał łatwego życia. Matka wcześnie zmarła, ojciec w więzieniu. W domu gromada dzieci. Prawie wszystkie trafią potem do domu dziecka w Szamotułach.
Gdy Wiesiek w maju 1980 roku wychodzi na wolność, jego koledzy z domu dziecka, w tym Mariusz, mają już na koncie pierwsze kradzieże. Potem wspólnie zaczną kraść ze sklepów, kiosków i bufetów deficytową wówczas kawę, czekoladę, słodycze i oczywiście gotówkę. Wszyscy wpadają w ręce milicji we wrześniu 1980 roku.
Pierwszy zostaje złapany właśnie Wiesiek. Ten najstarszy, ten najbardziej doświadczony. Wpada zaledwie cztery miesiące po wyjściu z więzienia. Na gorącym uczynku, w czasie włamania do bufetu w podpoznańskim Pamiątkowie. Milicja niezbyt dokładnie przeszukuje wtedy pomieszczenia, bo w środku, gdzieś w kartonach, ukrywa się jeszcze jeden złodziej – Waldek, zwany „Klapiokiem”. To kolejny wychowanek domu dziecka w Szamotułach, który również kontynuuje naukę przy Raszyńskiej w Poznaniu. W zawodówce ma złą opinię. „Klapiok” to uczeń słaby, leniwy, wagarowicz, a przy tym bezczelnie wykłócający się o oceny i kwestionujący ich sprawiedliwość.
Waldkowi dzięki temu, że ukrył się na zapleczu bufetu, udaje się uniknąć wpadki. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Milicja w tamtym czasie z młodocianymi się nie patyczkuje. Zeznania i wyjaśnienia wydobywa biciem pałkami, rękoma, ciężkimi tomami akt. Doskonale pokazał to Marek Piwowski w nakręconym w 1976 roku filmie _Przepraszam, czy tu biją_. Wiesiek szybko się przyznaje. Zatrzymany wkrótce „Klapiok” także. Poza tym sypie Mariusza. Przyszły milioner trafia na przesłuchanie. Okazuje się, że ten młody hydraulik i osiemnastoletni uczeń technikum ma znacznie więcej na sumieniu. I to rzeczy poważniejszych. Chodzi o napad rabunkowy.
„Klapiok” opowiada milicji, że już kilka miesięcy wcześniej wspólnie z Mariuszem najpierw okradli barakowóz z narzędziami. Wie również, że Mariusz w marcu 1980 roku napadł na majstra na placu budowy. Metodą „na wyrwę” zabrał mu teczkę z wypłatami dla pracowników.
„To był Mariusz, po biegu poznałem, był w długim czarnym płaszczu. Wsiadł do fiata 125p i odjechał. Mariusz dał mi część pieniędzy za trzymanie sprawy w tajemnicy” – wyjaśniał „Klapiok”.
Potem okazało się, że to „Klapiok” wystawił majstra. Był jego uczniem na praktykach.
Mariusz Ś. na przesłuchaniu szybko przyznaje się do przestępstw. Do tego, że majstrowi z Wielkopolskiego Przedsiębiorstwa Robót Inżynieryjnych zabrał wypłatę, wynoszącą 21 tysięcy złotych. „Klapiokowi” za wystawienie majstra i trzymanie sprawy w tajemnicy odpalił dolę – 6,5 tysiąca. Tyle wynosiła wtedy przeciętna pensja. Kasą dzieli się także z Piotrem M. z Wronek, kolegą ze szkoły i wspólnikiem od napadu na majstra. W czasie przesłuchania przed prokuratorem w październiku 1980 roku, miesiąc po zatrzymaniu, Mariusz tak opowiadał o sobie:
„Do 19 maja 1980 roku byłem wychowankiem domu dziecka w Szamotułach. Mieszkałem w internacie w Obornikach Wielkopolskich, potem w Poznaniu. Dom dziecka płacił za moje ubrania. W wakacje pracowałem u gospodarzy na wsiach. W 1979 roku ukończyłem zawodówkę i zostałem przyjęty do technikum. Nie miałem stypendium. Dostawałem jedynie na drobne wydatki od domu dziecka. Od 1980 roku byłem bez pieniędzy, jedynie miałem opłacany internat i ubranie. Brak pieniędzy zmusił mnie do sposobu znalezienia ich. W lutym 1980 roku wspólnie z kolegą Waldemarem K. włamaliśmy się do barakowozu, później narzędzia sprzedaliśmy na Rynku Łazarskim. Potem na kradzież majstra namówiłem Piotra M., kolegę z internatu. W czapce z pomponem byłem, którą nasunąłem na twarz. W czapce wyciąłem wcześniej dwa otwory na oczy. Czapka była koloru biało-niebieskiego, we wzory. Zgubiłem po drodze swój czerwony szalik. To był 13 marca 1980 roku. W taksówce powiedziałem kierowcy, by szybko jechał, bo mnie goni wuj. Po 6,5 tysiąca złotych dałem Piotrowi i Waldkowi, sobie resztę, przeszło 7 tysięcy złotych. Potem, w czerwcu, tydzień byłem u matki. Zdałem sobie sprawę, że te 7 tysięcy złotych nie starczą mi na cały rok nauki. Powiedziałem potem Wieśkowi K., który niedawno wyszedł z więzienia, że potrzebuję pieniędzy, i prosiłem go, aby zabrał mnie ze sobą na dokonanie jakiegoś przestępstwa. On się zgodził i tego dnia pojechaliśmy do Pamiątkowa w zamiarem włamań do sklepów. Ja odkręciłem żarówkę i poszedłem pilnować przed sklep. Wiesiek się włamał, wrócił, paczkę czekolad schowałem do swojej torby szkolnej. On miał również pieniądze i kawę”.
Potem były kolejne włamania. Do okolicznych kawiarni i sklepów. W sklepie w Plewiskach pod Poznaniem wspólnie z Wieśkiem ukradli dwa opakowania żyletek, kartonik cukierków Mambo, cztery kostki masła, bony na cukier i ponad 3 tysiące złotych. Na początku września 1980 roku wybrali się obaj pociągiem do Obornik Wielkopolskich. Najpierw ukradli motocykl WSK, żeby gdzieś pojechać na włamanie, ale się zepsuł, więc pieszo wracali do Obornik. Po drodze okradli sklep i kiosk „Ruchu”.
Wiesław K., Waldemar K. oraz Mariusz Ś., trzej wychowankowie sióstr zakonnych, trafili do aresztu. Milicja zaczęła zbierać informacje na ich temat. Z wywiadu w budowlance, do której chodził Ś., wynikało, że nie miał tak dobrej opinii jak u sióstr zakonnych. Uczył się średnio, nie przejawiał „aktywności społecznej” i cechował się „niską kulturą osobistą”.
„Zamknięty w sobie, wybuchowy, arogancki, trudny w nawiązywaniu kontaktów. Nie uznawał żadnych autorytetów, zaczepny wobec kolegów. Były skargi na jego zachowanie w internacie. Niekierowany na badania psychologiczne” – pisała jego wychowawczyni ze szkoły.
Milicja ustaliła w wywiadzie środowiskowym, że Mariusz „jest synem Józefa i Heleny, od pierwszych dni życia w domu dziecka u sióstr zakonnych w Poznaniu, potem w Szamotułach. Utrzymuje bardzo luźny kontakt z matką. Ojca i dwoje starszego rodzeństwa nigdy nie widział. Jest w klasie przedmaturalnej. Uczeń przeciętny. Małomówny, zamknięty w sobie, skryty, nie pali, nie nadużywa alkoholu. Nie był do tej pory notowany”.
W areszcie osiemnastoletni Mariusz Ś. walczy o swoje, negocjuje, ale jest bardzo grzeczny. To będzie częsty motyw w jego zachowaniu. Gdy ma interes, potrafi się zachować i ukorzyć. Z aresztu pisze do sądu prośby o przyznanie obrońcy z urzędu, ponieważ sam „nie będzie mógł w pełni się bronić”, a nie ma pieniędzy na opłacenie adwokata. Poza tym „posiada podstawy do obrony, które przy umiejętnej obronie mogłyby przyczynić się jeśli nie do uwolnienia, to przynajmniej do częściowego złagodzenia wyroku”.
O swoje walczy także Waldek „Klapiok”. On prosi sąd o zwolnienie z aresztu. Przecież miał trudne dzieciństwo, był w domu dziecka, ojca nie zna, wpadł w grono, które „nie wybierało w środkach łatwego zdobycia pieniędzy”. Młodzi włamywacze dostają adwokatów z urzędu.
W maju 1981 roku sędzia Kazimierz Doliński z Poznania wydaje werdykt. Jedynie „Klapiok” dostaje wyrok w zawieszeniu, bo ma przypisanych najmniej przestępstw. Najsurowiej zostaje potraktowany Wiesiek K., który jest już recydywistą. Dostaje osiem lat odsiadki, karę odsiedzi w więzieniu we Wronkach.
Mariusz Ś. za dziesięć przestępstw zostaje skazany na trzy i pół roku więzienia, większość kary odsiedzi w Sieradzu, dokąd trafiają młodociani przestępcy po pierwszych wyrokach. Tam spotka się z innym wychowankiem domu dziecka w Szamotułach, Zdzisławem (młodszym bratem Wieśka), który także wpada na włamaniach. W przyszłości razem będą pracować w Elektromisie. Zdzisław K. stanie się głównym bohaterem jednego z największych przekrętów holdingu.
Mariusz Ś. w więzieniu w Sieradzu zachowuje się wzorowo i nie sprawia problemów. Żadnych wyskoków. Nie grypsuje. Zgina kark i podporządkowuje się regułom. W życiorysie pisanym w więzieniu stwierdza, że „zszedł z drogi cnoty”. Deklaruje chęć naprawienia szkody. Prosi o listę instytucji, które niedawno okradł. W sierpniu 1982 roku, po odbyciu ponad połowy zasądzonej kary, wychodzi z więzienia na przedterminowe zwolnienie. Sąd w Sieradzu uzasadnia, że nie sprawiał kłopotów wychowawczych. Na wolności „ma podjąć pracę w jednostce uspołecznionej, kontynuować naukę, nie przebywać w środowisku naruszającym porządek prawny i społeczny oraz wykonać prace społeczne na rzecz Urzędu Miasta w Poznaniu”.
Na wolności pomieszkuje u matki przy ulicy Swobody. Chwyta się różnych zajęć. Małgorzata Daniszewska dorzuca jeszcze jego jedną aktywność w latach osiemdziesiątych:
– On zarobił pieniądze na wyświetlaniu pornosów. Jeździł busem po Polsce, do południa puszczał filmy dla dzieci, a po południu zapraszał dorosłych.
– Miał kino objazdowe? – pytamy.
– Od czegoś trzeba zacząć. Wtedy go nie znałam, po latach mi o tym opowiadał. Proszę mi wierzyć, on miał łeb do interesów. Wiele lat z nim współpracowałam i miał różne pomysły, czasami szalone.
Ale to nie filmy porno ani objazdowa kinematografia wywindowały go na szczyt. Trampoliną był handel. Według jednej z krążących o nim opowieści od razu po wyjściu z więzienia zaczął sprzedawać na znanym w Poznaniu targowisku na Rynku Łazarskim. Handlowano tam wszystkim, czym się dało. Oprócz warzyw czy owoców była tam oczywiście konfekcja, elektronika, kawa.
Jest byłym więźniem, więc milicja powinna mieć na niego oko. Choć twardych dowodów nie ma, w Poznaniu nie brakuje głosów, że to właśnie milicja miała mu pomóc w szybszym opuszczeniu więzienia w Sieradzu. Mowa o „pegolach”, czyli milicjantach z wydziału (wcześniej sekcji) do walki z przestępczością gospodarczą; w książce będziemy nazywać ten wydział skrótem PG. W okresie PRL-u ów zespół działający w strukturach ówczesnej Komendy Miasta MO w Poznaniu nazywano „sekcją brylantową”. Bo wszystkiego mieli pod dostatkiem. Taka lepsza wiara, jak się mówi w Wielkopolsce, żyli jak paniska. Koledzy z milicji podejrzewali ich o branie podarków od handlarzy i drobnych przedsiębiorców. To nie przypadek, że milicjanci z „brylantowej”, gdy upadnie socjalistyczny ustrój, pójdą pracować do Elektromisu. Ich szef Krystian Czarnota zostanie prawą ręką Mariusza Ś. Do dzisiaj będzie prezesem w wielu spółkach.
Jak doszło do nawiązania relacji Ś. z Czarnotą? Dlaczego jest ona tak silna i przetrwała różne dziejowe zawirowania? Opowiada były milicjant i esbek, znajomy Mariusza i Krystiana. Nie chce wypowiadać się pod nazwiskiem, bo twierdzi, że nawet po tylu latach może mieć przez to kłopoty.
– Czarnota w latach osiemdziesiątych był oficerem prowadzącym Ś. Tak było na sto procent. Mariusz był na kontakcie milicji oraz SB. Wpadł na kradzieżach, trafił do więzienia. Jak siedział, milicja wyciągnęła do niego pomocą dłoń. Im, tym z „sekcji brylantowej”, byli potrzebni tacy ludzie jak Ś. Oni robili różne przekręty z telewizorami, pralkami i innymi artykułami, które dostali na boku na przykład z Domaru, z peweksów, z Targów Poznańskich. Ludzie stali w kolejkach, a oni sobie załatwiali. Potem pakowali to po cichu do różnych magazynków, garaży i przez takich handlarzy jak Mariusz sprzedawali ludziom na czarnym rynku. Kasą się dzielili. Tak powstawała ta zależność, która potem objawiała się w kolejnych, grubszych interesach. Były coraz większe, aż Mariusz, pod ochroną i przy wsparciu milicji, zaczął sprowadzać deficytowe towary z zagranicy. Skąd o tym wiem? Od Czarnoty i z własnego doświadczenia. Kiedyś, jak byłem w SB, dostałem cynk, że jakiś handlarz na Rynku Łazarskim ma pełno zegarków w samochodzie, być może kradzionych. Podchodzę i mówię: „Służba Bezpieczeństwa, otwieraj bagażnik”. A tam faktycznie pełno zegarków, moim zdaniem z nielegalnego źródła. Pytam o nazwisko i dokumenty, on się przedstawia: „Mariusz Ś.”. I mówi, żebym dzwonił do milicjanta Czarnoty z komendy miejskiej. Biorę go i idziemy do telefonu. No i Czarnota mówi mi przez telefon: „Puść go, to nasz człowiek”.
O tym, że milicja faktycznie dostawała „prezenty” na boku, mówi nam także inny emerytowany esbek:
– Pamiętam, że po jakieś udanej akcji w peweksie pojechał tam jeden z naczelników. A pracownica mówi: „Dla pana naczelnika to będzie sony, ale niestety nie mamy pilota”. A on na to z powagą: „Ale ja nie mam samolotu, nie potrzebuję pilota”. No, nie wiedział, o co chodzi. Wstyd jak jasna cholera. Piloty do telewizorów dopiero wchodziły do użytku.
Może jednak z tą znajomością Ś. i milicjantów z „sekcji brylantowej” było nieco inaczej? Niektórzy z nich, po latach przesłuchiwani w sprawie Ziętary, powiedzą, że Ś. poznali dopiero na bazarze, jak handlował. Akurat trwała jakaś kontrola.
Im bliżej końca lat osiemdziesiątych, tym handlarze mają coraz więcej wolności w Polsce. Na ulicach zaczynają się pojawiać łóżka polowe, handluje się dosłowne wszystkim i wszędzie. Towar z metką „zachodnią” schodzi na pniu, rynek jest bardzo chłonny. Po latach PRL-owskiej szarzyzny, kartkowej biedy ciuchy z Zachodu, odtwarzacz wideo albo dwukasetowy magnetofon czy komputer są coraz bliższe. W 1987 roku Ś. tworzy Elektromis, wspólnie ze swoją matką Heleną, która, jak wiele na to wskazuje, była jedynie figurantką. Zaczyna sprowadzać do Polski komputery na tak zwane martwe dusze, by sprostać ówczesnym przepisom. Pozwalały one każdemu obywatelowi sprowadzić z zagranicy na własny użytek jeden komputer. Martwa dusza to człowiek, który za pieniądze dawał swoje nazwisko, by zalegalizować sprowadzony do Polski nielegalnie sprzęt.
Trzecim wspólnikiem „Szefa” zostaje Zbigniew S., jego rówieśnik. Po latach będzie opowiadał, że pojawił się w Elektromisie, bo miał wykształcenie elektroniczne potrzebne do założenia tego typu działalności.
„Pracowałem w poznańskich Łożyskach Tocznych. Mariusza poznałem w latach 85–86. On wyszedł z propozycją założenia firmy handlującej sprzętem elektronicznym. Pierwsza działalność była w mieszkaniu Mariusza przy ulicy Swobody, potem obok, na Ogniku¹. Sprowadzaliśmy z zagranicy radiomagnetofony, magnetowidy, kamery i sprzedawaliśmy podmiotom państwowym. Obroty zaczęły iść w miliony” – zezna Zbigniew S., gdy prokuratura będzie wyjaśniać sprawę Jarka Ziętary i sięgnie do genezy powstania Elektromisu.
Działalnością Mariusza Ś. w latach osiemdziesiątych zajęli się później także dziennikarze. „Gazeta Wyborcza” w głośnym tekście _Państwo Elektromis_ z 1994 roku przywoływała wypowiedzi znajomych twórcy Elektromisu. Jak opisywano, w 1986 roku prywatni sklepikarze i straganiarze zaczęli mieć kłopoty z kawą, brakowało jej nawet w Peweksie. Niedostępną dla wielu, w workach, miał jednak Ś. U niego w garażu mogły kupować tylko osoby zaufane, którym pośrednicy podawali adres.
Ówczesny kupiec cytowany przez „Gazetę Wyborczą” mówił tak o jego siedzibie:
„Zniszczone fotele i kanapa. Jedno, co przyciągało wzrok, to nowoczesny kolorowy telewizor. Podłączona była do niego kamera wideo (rzecz rzadka w tym czasie) i gość mógł obejrzeć siebie w telewizorze. Poza tym »bajerem« Świtek nie afiszował się z pieniędzmi, mówił o sobie, że jest »wiecznym studentem«, mieszkał sam. Chodził dobrze ubrany, prawie zawsze w garniturze plus golf i czarne mokasyny”².
Wielu podejrzewało, że ma mocne plecy. Bo gdy oni wracali z Azji i taszczyli kartony z samolotu do taksówki, Mariusz ładował sprowadzony towar do milicyjnych nysek. Poza tym miał stały dostęp do towarów spod lady, które trudno było zdobyć. Tak oto Elektromis rósł w siłę, a ludziom żyło się dostatniej.
Choć granice oficjalnie były jeszcze zamknięte, Elektromis już pod koniec lat osiemdziesiątych wysyłał swoich handlowców na zagraniczne wojaże. Zgoda zależała od panów z SB. W 1988 roku Ś. zwracał się „z prośbą do obywatela naczelnika Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych” o wydanie paszportu dla Zdzisława W., bo firma tworzy oddziały w Hamburgu oraz Kaliningradzie w ZSRR. Poza tym spółka jest już członkiem Polskiej Izby Handlu Zagranicznego. Potem Zdzisław W. będzie jeździł również do Tajlandii, by jako człowiek Elektromisu spenetrować tamtejsze rynki. Niebawem zostanie także sponsorem poznańskiej policji i będzie jednym z biznesmenów łączonych ze zniknięciem Ziętary.
W Hamburgu, gdzie Elektromis tworzył swoje przedstawicielstwo pod koniec lat osiemdziesiątych, prężnie działał Zbigniew Nawrot. Uciekinier z Polski, opisywany w prasie jako rezydent mafii pruszkowskiej. Zanim w 1991 roku jego ferarri i on sam wylecieli w powietrze, wysadzeni bombą umieszczoną na zdalnie sterowanym modelu samochodu, Nawrot produkował tani spirytus Royal. Rzeka tego właśnie trunku w okresie transformacji zaczęła płynąć z Niemiec do Polski. Kto mógł i miał głowę na karku, ten ciągnął. Wśród nabywców między innymi poznański Elektromis.
Tak zaczynała się polska afera alkoholowa.
Bogacili się wtedy wszyscy. Przepisy mówiły, że do kraju można importować alkohol na własny użytek, nie precyzowały jednak, jakie ilości. Przy czym taki import nie był obłożony ani podatkami, ani koncesjami. Kiedy władze po alarmach ze strony NIK zmieniły przepisy, Skarb Państwa stracił na tym – jak szacowano – ponad 2 biliony złotych. Główny Urząd Ceł uznał dodatkowo później, że trzy czwarte firm sprowadzających alkohol do Polski istniało tylko na papierze. Władze przymykały na to oko, bo w Polsce zaczynał się kapitalizm. Trzeba było stworzyć własnych kapitalistów. Spirytus, jak przyznają również sami policjanci, ciągnęli nawet niektórzy politycy.
– Mariusz staje się wtedy bogiem biznesu w Poznaniu. Tworzy różne przyczółki, to znaczy firmy, które będą na niego pracować. Jedna to Konkret Wiesława P., druga to Rival Zdzisława W. Obaj to handlowcy finansowani z pieniędzy Elektromisu. Ta druga spółka, czyli Rival, ciągnie spirytus i inny lewy alkohol. Jedna ciężarówka opłacona, a dziewięć idzie bokiem do składu celnego na terenie bazy Elektromisu. Spirytus Royal można było potem kupić w Okrąglaku . Wiara kupowała i rozcieńczała. Milicja i policja osłaniały te transporty od samej granicy. Na wypadek, gdyby jakaś inna grupa przestępcza chciała coś buchnąć – opowiada nam współpracownik Ś., który chce być nazwany „Działaczem Sportowym”.
Aferą alkoholową oraz przemytem interesowała się wtedy Najwyższa Izba Kontroli. W raporcie z listopada 1990 roku wymieniony jest między innymi Elektromis oraz resortowy klub sportowy Olimpia Poznań jako importerzy trunku. W raporcie zawarto uwagę, że przywóz do Polski alkoholu następuje bez opodatkowania i reakcji organów skarbowych. „Gazeta Poznańska” opisała tamten raport w artykule zatytułowanym _Ośmiornica_. Prasa nikogo jednak nie łapie za rękę, tylko stwierdza, że jest zmowa milczenia w sprawie rzeki sprowadzanego alkoholu i rosną na tym fortuny. Aferą alkoholową zaczął się później interesować także Jarek Ziętara. Zanim zniknął, zapisał w swoich notatkach, tych, które ocalały, nazwy spółek: Elektromis i Konkret. Pisał w kalendarzu o sprowadzaniu do Polski alkoholu przez ludzi powiązanych „z władzą obecną i niegdysiejszą”.
Współpracownik „Szefa” zwany „Działaczem Sportowym” zna Mariusza Ś. również od sportowej strony. Mówi, że szef Elektromisu zaczął także inwestować w kluby piłkarskie. Ale unikał rozgłosu, nie afiszował się z inwestycjami – jak nowobogaccy tamtych czasów – przeciwnie: wszędzie starał się zarobić. Pożyczał pieniądze pod zastaw kart piłkarzy, których potem można by sprzedać z zyskiem. Tak na przykład miał przejąć kilku zawodników Warty Poznań.
– Z czasem pójdzie nawet w produkcję cygar, w przejmowanie nieruchomości, zakładów. Finansował też pomysły różnych ludzi, którzy zgłaszali się do niego po wsparcie. Jednak alkohol i paliwa oraz papierosy to podstawa działalności Elektromisu. To znaczy przemyt. Im bardziej Mariusz marginalizował swoją pozycję w firmie, tym bardziej rósł. Odpowiedzialność cedował na podwładnych, na „słupów”. Śmiał się, że jedynie kieruje zakładową strażą pożarną. Ale tam było niczym w PiS. Rządził wiadomo kto. W Elektromisie był Jedynym Dowódcą, więc jeśli teraz prokuratura twierdzi, że do zabójstwa Ziętary podczas spotkania w Elektromisie w 1992 roku podżegał jedynie Gawronik, to jest to zwyczajny kit. Gawronik, według mojej wiedzy, miał niewiele do powiedzenia w Elektromisie. Mógł coś powiedzieć na jakimś spotkaniu, ale to do Mariusza należało ostatnie słowo – dodaje nasz rozmówca. Zaznacza, że wiele razy był w Elektromisie i współpracował z Ś. Sporo wie, ale im mniej szczegółów o nim napiszemy, tym lepiej. Zależy mu, by Mariusz nie dowiedział się, że rozmawialiśmy. Nie chce kłopotów.
Mariusz Ś. w czasach transformacji robi oszałamiającą karierę, zwłaszcza jak na wychowanka domu dziecka i więźnia oraz jak na twórcę firmy, która przed chwilą zaczynała w garażu. Czy był samorodnym talentem bez uniwersytetów, geniuszem biznesu, który po szkole życia sam doszedł do fortuny? W Poznaniu przez lata będzie powtarzany taki właśnie mit pucybuta, który do fortuny doszedł jedynie przy pomocy kolegów z domu dziecka w Szamotułach.
Pięć lat po wyjściu z więzienia, w 1987 roku, „Szef” tworzy Elektromis, a potem zaczyna zatrudniać znajomych z bidula. W rosnącym imperium znajduje się miejsce nawet dla „Klapioka”, który wsypał go w 1980 roku. „Klapiok”, ten słaby, leniwy uczeń, trafi do rad nadzorczych spółek Mariusza Ś. Krzysztof, również z domu dziecka, zostanie współudziałowcem banku Posnania. Z kolei jego brat Piotr zrobi potem przekręt z cukrem, na czym wielkie pieniądze zarobi Elektromis, a on sam trafi do więzienia. Jest i Zdzisław, który razem z Mariuszem siedział w Sieradzu za włamania. On weźmie na siebie olbrzymi przekręt ze Strefą Wolnocłową w 1991 roku, na którym holding miał zarobić co najmniej 15 milionów złotych, licząc już po denominacji. Ale od więzienia Zdzisław K. wykpi się „żółtymi papierami”. W spółkach Ś. pojawi się także Paweł, zwany „Grubym”. Oraz Anka, szkolna olimpijka, która zostanie księgową. Był jeszcze Ryszard, który zostanie szefem Radia RMI, stacji należącej do holdingu. Elektromisowe media w przyszłości nie będą patyczkowały się z wrogami „Szefa”.
Wszystkich wychowanków w zasadzie łączy jedno – gdy holding zacznie mieć kłopoty z prawem, to oni, a nie Ś., będą mieli stawiane zarzuty. Mariusz unika formalnej odpowiedzialności, będzie paradował na imprezach w mundurze honorowego szefa zakładowej straży pożarnej i zawsze spadnie na cztery łapy. Może był tak cwany, a może uważnie słuchał rad milicjantów i esbeków, którzy najpierw mieli go prowadzić, a potem hurtowo zaczęli przechodzić do pracy w Elektromisie.
– Nie wiem, jak było z Mariuszem i ze służbami. Ale wiem, że kiedyś jego były rzecznik prasowy Marian Janiak wygarnął mu po pijanemu, że pewnie był agentem w czasach PRL. Przecież wszyscy mieli jakieś kłopoty, a jemu włos nie spadł z głowy. Marian mógł się ugryźć w język. Mariusz strasznie się wtedy wkurzył. Bardzo nie lubi takich rozmów o przeszłości – opowiada przywołany już tutaj „Działacz Sportowy”.
Marian Janiak kilka razy umawiał się z nami na spotkanie. Ale nigdy nie przyszedł. Ostatecznie stwierdził, że przemyślał sprawę i o swojej współpracy z „Szefem” nie chce rozmawiać. Ogólnie dobrze go wspomina. A co było, to było. Anonimowo też nie porozmawia, bo każdy głupi będzie wiedział, że coś powiedział.
------------------------------------------------------------------------
1 Ulica w Poznaniu, druga siedziba Elektromisu.
2 Marcin Bosacki, Maciej Gorzeliński, Piotr Najsztub, Piotr Pacewicz, _Państwo Elektromis_, „Gazeta Wyborcza”, 9.04.1994.ROZDZIAŁ 3
CZŁOWIEK BEZ TECZKI
Na poznańskich Jeżycach w czerwcu 1989 roku zrobiło się biało. Tak mówili ci, którzy widzieli płatki popiołu wydobywające się z komina na dachu budynku Służby Bezpieczeństwa przy ulicy Kochanowskiego.
– To nie był dym, to był śnieg – wyraźnie akcentuje słowa Maciej Szuba, wówczas funkcjonariusz z pionu kryminalnego Milicji Obywatelskiej. – Podobno ten piec w kotłowni przy Kochanowskiego się im wtedy rozpierdzielił. Tyle esbecy mieli do spalenia. Myśmy, jako milicjanci, mogli się tylko domyślać, co wtedy zniszczyli w tym wielkim piecu, a co włożyli do kieszeni jako polisę na przyszłość.
Palenie odbywało się na masową skalę. Wynika to nie tylko ze wspomnień ówczesnych funkcjonariuszy. Doktor Tomasz Kozłowski z IPN-u w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” oszacował, że od lata 1989 roku do stycznia 1990 roku spłonęło 50–60 procent akt Służby Bezpieczeństwa. Polecenie wydał generał Czesław Kiszczak, a nowy premier Tadeusz Mazowiecki jeszcze nie kontrolował służb i miał większe zmartwienia niż esbeckie kwity.
„W sierpniu 1989 roku została powołana sejmowa komisja nadzwyczajna do zbadania działalności MSW, której przewodniczył solidarnościowy poseł Jan Rokita. Komisja szybko zaczęła się dokopywać do niewygodnych dla SB spraw. Proces palenia dowodów przyspieszył, żeby nic kompromitującego nie wpadło w jej ręce. Ale rozkaz to jedna rzecz, a wykonanie – druga. Nikt nie dał wytycznych co do tego, jak dokładnie ma wyglądać akcja, co należy niszczyć w pierwszej kolejności i gdzie. Panowała wolna amerykanka. Najskuteczniejszym sposobem było wywiezienie do papierni, gdzie pracowały maszyny do recyklingu papieru. Drugą techniką było palenie w kotłowniach i niszczenie w niszczarkach na terenie jednostek. Trzecia, pokazana w _Psach_ Władysława Pasikowskiego, polegała na wywiezieniu dokumentów w bezpieczne miejsce i spaleniu na otwartej przestrzeni”¹ – opisywał tamten czas doktor Kozłowski. Dodał, że niektórzy esbecy zabierali teczki jako zabezpieczenie na przyszłość albo potencjalny hak. Chodziło, jego zdaniem, raczej nie o sterowanie polityką, ale o lokalne układy i zależności. Na przykład materiały kompromitujące jakiegoś biznesmena mogły być wykorzystane do ewentualnego szantażu.
W poznańskim IPN-ie próżno szukać teczki Mariusza Ś., tak prężnie działającego w latach osiemdziesiątych. Są jedynie dokumenty paszportowe. Może po prostu „Szef” nie był uwikłany i nie był tajnym współpracownikiem? A może było inaczej, może jego teczka zniknęła?
Pewne jest to, że miał związki z esbekami. Nawet u schyłku PRL-u nie zrobiłby interesów bez ich przyzwolenia, on i jego ludzie nie mogliby jeździć po towar do dalekiej Azji. SB kontrolowała wtedy wydawanie paszportów, tak potrzebnych do biznesowego wyjazdu za granicę. Wiadomo również, że gdy system się zawalił, wielu esbeków poszło pracować właśnie do Elektromisu. Dlaczego właśnie tam?
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
------------------------------------------------------------------------
1 _Stopczyk, co wy tam palicie? Czyli ostatni rozkaz Kiszczaka_, z dr. Tomaszem Kozłowskim rozmawia Igor Rakowski-Kłos, „Gazeta Wyborcza”, 13.07.2020.