- W empik go
Dziennikarze. Ich najważniejsze sprawy - ebook
Dziennikarze. Ich najważniejsze sprawy - ebook
Czwarta władza czy hieny dziennikarskie? Obrońcy demokracji czy pachołkowie władzy? A może zwykli mediaworkerzy, którzy – niczym chłopi pańszczyźniani – obrabiają swoje poletka za marną zwykle zapłatę. Zaufanie do bractwa dziennikarskiego spada. Nie jest jeszcze tragicznie – zgodnie z badaniem prestiżu zawodów, przeprowadzonym przez agencję badawczą SW Research wiosną 2022 roku, ufność wobec dziennikarzy deklarowało 36 proc. badanych, wyżej znaleźli się policjanci - 42 proc. i sprzedawcy w sklepie – 45 proc. Ale żeby była jasność, ja z tych danych jestem dumna. I bardzo mnie cieszy, że w tych nader ciężkich i nerwowych czasach zawód dziennikarza wciąż stoi wysoko. A to dzięki tym wszystkim dziennikarskim "wariatom”, którzy po prostu robią swoje. Dokumentują rzeczywistość tu i teraz. Narażając się na hejt – że nieprawomyślni. Prawda jest taka, że my myślimy wciąż, w prawo i w lewo, i na wprost, dla Was.
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67013-07-9 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp
Pamiętam swoją pierwszą redakcję. Była niewielka, ale wyjątkowa – przynajmniej dla mnie. Wyjątkowi byli w niej ludzie. Otwarci, ciepli, pełni pasji. Uczyli zawodu młodszych, takich jak ja. Tłumaczyli, jak pisać, na co zwracać uwagę, co dla czytelnika jest ważne. Czasami nad krótkim tekstem siedzieliśmy godzinę albo dwie i je analizowaliśmy – zdanie po zdaniu. Wiem, dziwnie to zabrzmi, może w dzisiejszych czasach nawet niepoprawnie, ale nikt nie patrzył na zegarek. W redakcji tłoczno było nawet wtedy, kiedy kończył się dzień. Mieliśmy jednak przekonanie, że robimy coś ważnego, że pokazujemy, a czasami tłumaczymy ludziom świat. Nie było wtedy Internetu ani całodobowych telewizji informacyjnych. Wiedzieliśmy, że naszą gazetę kupi jutro nasz sąsiad i będzie chciał się dowiedzieć, co wydarzyło się w jego dzielnicy, mieście, w kraju i co ważnego stało się na świecie.
Inna rzecz, że dziennikarstwo wyglądało wtedy inaczej niż dzisiaj. Było w nas mnóstwo entuzjazmu: każdy chciał zrobić jak najlepszy reportaż, przeprowadzić jak najciekawszy wywiad, zdobyć supernewsa. Nieważna była liczba godzin spędzonych w drodze – bo wtedy nikt nie tworzył artykułów zza biurka, trzeba było problemu dotknąć, czasami rozdrapać zabliźnione rany, zadać trudne pytanie, być obok drugiego człowieka i rozmawiać z nim twarzą w twarz, nie przez telefon. Pamiętam tematy, na których spotykali się dziennikarze wszystkich redakcji. Nikt nie wyobrażał sobie, żeby pisać o poważnym wypadku, morderstwie, katastrofie, nie będąc na miejscu, nie wypytując o szczegóły świadków czy poszkodowanych. Rywalizowaliśmy ze sobą, owszem, ale to była zdrowa rywalizacja. Chodziło o to, żeby dotrzeć do tych bohaterów, do których inni nie dotarli, namówić na rozmowę kogoś, kto z zasady nie udziela wywiadów, w końcu – napisać dobry tekst, dotykający rzeczywistości takiej, jaka jest. Często nam się to udawało, bo czuliśmy emocje towarzyszące naszym bohaterom, widzieliśmy w ich oczach łzy smutku albo radości, obserwowaliśmy gesty, wchodziliśmy w ich życie, nierzadko używając fortelu. Ludzie nie zawsze chcą rozmawiać z dziennikarzami, z różnych zresztą powodów: czasami po prostu się boją, czasami są przytłoczeni nieszczęściem, które ich spotkało, innym razem czują się winni, bo czegoś nie zrobili albo zrobili zbyt dużo. Koleżanka, dziennikarka, miała swój sposób na takich, którzy zamykali przed nią drzwi. „Przepraszam, a czy mogłabym u pana zapalić tylko papierosa, nie chcę na dworze” – pytała. Wtedy palenie papierosów nie było jeszcze tak niemodne. Ludzie zazwyczaj litowali się nad nią, zapraszali do środka, siadali z nią przy stole w kuchni. Zaczynali rozmowę, potem była kawa i jeszcze jeden papieros. Po dwóch, trzech godzinach właściwie się cieszyli, że mogą wyrzucić z siebie to, co leżało im na sercu, że podzielili się z kimś swoimi emocjami. To było dziennikarstwo „blisko ludzi”, autentyczne, angażujące.
Tyle tylko że przyszedł kryzys dwa tysiące ósmego roku, który wiele zmienił – także w tym zawodzie. Zwolnienia w redakcjach sprawiły, że trzeba było robić więcej, niekoniecznie dokładnie. Rozwój technologii, pojawienie się Internetu, potem telewizji nadających dwadzieścia cztery godziny na dobę, wreszcie kryzys na rynku prasy, o którym mówi się od lat – też nie były bez znaczenia. Dzisiaj materiały pisze się zza biurka, wywiady przeprowadza przez telefon, chodzi tylko o to, żeby jak najszybciej wrzucić tekst do sieci. Szybciej niż konkurencja. Bo dziennikarska rywalizacja często wygląda dzisiaj inaczej niż wcześniej – już nie tyle chodzi o jakość, mało kto przejmuje się szczegółami, liczy się czas. Tyle tylko że to właśnie owe szczegóły tworzą obraz, nawet jeśli smutny czy brzydki, to jednak prawdziwy.
Nie wszyscy jednak poszli na skróty. Wciąż są dziennikarze, dla których ten zawód jest nie tyle zawodem, ile sposobem na życie. I nieważne, czy są dziennikarzami śledczymi, sportowymi, muzycznymi, lokalnymi, czy biegają z mikrofonem po Sejmie. Pracują najlepiej, jak potrafią. Wkładają w tę robotę całe serce i samych siebie. Nie boją się wyzwań i trudnych tematów. Nie idą na kompromisy. To wcale nie jest łatwe, bo ten zawód do łatwych nie należy: ciągły stres, wyścig z czasem, ale też emocje, bo historie naszych rozmówców po trosze stają się naszymi własnymi. Po latach można stracić przysłowiowy dziennikarski power. Jednak bohaterowie tej książki wciąż go mają, wciąż im się chce.
„Uważam, że jeśli tracisz ciekawość świata, jeśli tracisz kreatywność, jeśli nie bawi cię to, co robisz, to albo musisz zmienić zawód, albo musisz zmienić miejsce pracy” – powiedział mi Tomasz Sekielski, jeden z bohaterów tej książki.
Pewnie mógłby tak powiedzieć lekarz, nauczyciel, krawcowa czy pracownik wielkiej międzynarodowej korporacji. Tyle tylko że dziennikarz bez owej ciekawości tego, co wokół, bez otwarcia się na drugiego człowieka nigdy nie pokaże rzeczywistości taką, jaka ta jest naprawdę.
Mówicie, że to nie Wasz świat, że ten inny dziennikarz jest bliższy Waszemu sercu, że opisuje świat takim, jakim chcielibyście go widzieć? Wyjdźcie ze swojej bańki i – na tyle, na ile możecie – wskoczcie w tę, która Wam wydaje się szczególnie niewygodna. Ja wciąż pływam (i mam nadzieję, że nie utonę) w wielu rzeczywistościach, które w żadnym realnym świecie nie pasują do siebie. Przedstawiam Wam w tym tomiku wiele różnych światów. Spotkacie w nim ludzi, którzy czasami różnią się od siebie, także ideowo, ale są uczciwi wobec czytelników i słuchaczy. Posłuchajcie, przeczytajcie, co im w duszach gra. A potem oceńcie.
_Dorota Kowalska__SŁAWOMIR JASTRZĘBOWSKI_ – W TABLOIDZIE TRZEBA O COŚ WALCZYĆ
W tabloidzie trzeba o coś walczyć
Sławomir Jastrzębowski
dziennikarz prasowy
Warszawa, 22.01.2022 roku
Nie brakuje ci pracy w tabloidzie?
Nie. Myślę, że to był bardzo fajny etap w moim życiu, wypełniony doświadczeniami, bardzo intensywny – ale etap. Teraz już jestem gdzie indziej. Chcę robić coś nowego. Jestem właścicielem spółki, którą rozwijam, konkretnie – portalu internetowego. To kolejny krok w moim życiu, kolejne marzenie do zrealizowania. Mierzę się z czymś poważniejszym. Przeszedłem na pozycję właściciela, który formułuje nowe zadania i jest odpowiedzialny, także finansowo, za innych. To nie jest łatwy kawałek chleba, ale tym bardziej podnosi adrenalinę.
Kiedy widzieliśmy się ostatnim razem, byłeś redaktorem naczelnym „Super Expressu” i mocno szedłeś w masę. Czemu właściwie?
Czemu szedłem w masę?
Właśnie!
To był początek roku dwa tysiące szesnastego, z tego co pamiętam. Postanowiłem wtedy, że do wakacji zrobię sobie kaloryfer na brzuchu. A potem pokażę żenujące zdjęcia na Facebooku, żeby się wszyscy cieszyli, bo okaże się, że można w wieku czterdziestu ośmiu lat – tyle wtedy miałem – coś takiego sobie zrobić. Było ciężko, ale osiągnąłem cel.
Tylko po co?
Dla siebie! Trochę dla siebie, trochę, żeby pokazać, że można. Znam mnóstwo ludzi, którzy chodzą na siłownię i się z tego cieszą, czasami się tego wstydzą. Kiedy zacząłem akcję „Biceps dla Polski”, oczywiście wylało się na mnie mnóstwo hejtu, liczyłem się z tym, zresztą nie zawsze był to hejt, czasami ktoś napisał coś fajnego. Ale powiem ci, że mnóstwo moich znajomych zaczęło ze mną rozmawiać przez Facebooka, przez Messengera, przez Twittera i pytać: „a co ty jesz?”, „a jak trenujesz?”, „a z kim?”, „a ile razy dziennie?”, „jakie bierzesz suplementy?”. I to było fajne. Myślę, że trzeba sobie znaleźć taką niszę, która przy stresującej pracy, a wszyscy mamy stresującą pracę, pozwoli nam na odreagowanie. To może być bieganie, ale ja nie lubię biegać, więc u mnie była to siłownia. Po takim bardzo ciężkim treningu, bo zasada jest prosta: trening musi być potwornie ciężki, trzeba w nim pokonywać taki punkt, kiedy się nam wydaje, że więcej już nie możemy, potem się okazuje, że jednak możemy – więc po takim upiornym treningu mózg produkuje jakieś substancje, które są substancjami szczęścia…
Endorfiny ten nasz mózg produkuje.
Tak, endorfiny. I jak już siedzisz tak potwornie zmęczony, wszystko cię boli, nie masz siły się ruszyć, wtedy czujesz się bardzo szczęśliwy.
Niektórzy mówili: Jastrzębowski zwariował!
(śmiech) Wiem, że tak mówili. Ale nie zwariowałem, słowo.
Trzeba być aż tak silnym, żeby dzisiaj prowadzić tabloid?
Zacząłem prowadzić tabloid, kiedy nie chodziłem na siłownię.
Czyli taka metamorfoza od intelektualisty w okularach na nosie do mięśniaka?
Nie, nigdy nie byłem intelektualistą w okularach na nosie. Miałem chyba dziesięć lat, kiedy zacząłem trenować judo, miałem nawet niebieski pas, byłem wicemistrzem Polski studentów w judo, trenowałem boks na Widzewie, miałem kilkadziesiąt walk amatorskich, pływałem trochę na uniwersytecie, ćwiczyłem na siłowniach. Całe życie coś robiłem, jeśli chodzi o sport. Więc to nie jest tak, że wtedy czegoś się uczyłem. Myślę, że mięśnie zapamiętują pewne rzeczy, więc na siłowni było mi łatwiej niż zupełnym amatorom.
Ale wydawanie tabloidu to ciężka robota. Musi być dla ludu: łatwo, krótko, ciekawie. Niesłychanie trudno się takie teksty pisze.
Ciężko, tylko problem ze mną polegał na tym, że strasznie to lubiłem. Mam naturę człowieka, który uwielbia, kiedy dużo się dzieje wokół, kiedy można zrobić coś inaczej. Jeżeli kiedyś miałbym pójść do piekła albo do czyśćca, a może kiedyś pójdę, to będę tam księgowym. Będę siedział przed komputerem i liczył faktury. Dla mnie to piekło! Nie mógłbym i nie chciał wykonywać takiej roboty.
Czyli lubisz, jak się dzieje.
Bardzo lubię, jak się dzieje wokół mnie! To, że jesteśmy dziennikarzami, daje nam możliwość poznawania mnóstwa ludzi, rozmawiania, dyskutowania, bycia w różnych sytuacjach. To jest fantastyczne. Uważam, że to dar, prezent od losu.
Pamiętasz, jak wchodził na rynek „Fakt”?
Pamiętam, bo zostałem korespondentem „Faktu” w Łodzi. Przeszedłem z „Dziennika Łódzkiego” właśnie do „Faktu”, który jeszcze nie istniał. Wtedy nie wiedzieliśmy, że to będzie „Fakt”, wiedzieliśmy za to, że w Hiszpanii był taki tytuł: pojawił się i szybko zniknął. Więc ta moja zmiana pracy była związana z dużym ryzykiem. Pamiętam ten czas doskonale.
To była rewolucja na rynku mediów, prawda?
Tak, to była absolutna rewolucja. Pamiętam, że kiedy przyjmowano mnie do pracy, mówiono, że to będzie coś pomiędzy „Gazetą Wyborczą” a „Super Expressem”. Kiedy zobaczyłem pierwszy numer – jeszcze nieprzeznaczony do druku, bo robiliśmy gazetę dużo wcześniej, zanim się ukazała – to pomyślałem sobie, że to nie jest coś pomiędzy „GW” a SE”, że to gazeta idąca w zupełnie innym kierunku, w kierunku, w którym nikt wcześniej nie poszedł. Eksperyment. Ale podczas studiów spędziłem dwa czy trzy lata w Niemczech, widziałem „Bilda”, a „Fakt” mi bardzo przypominał „Bilda”, widziałem sukces tamtej gazety. Wszyscy robotnicy, z którymi pracowałem, czytali „Bilda” i dyskutowali o tym, co tam wyczytali. Wiedziałem więc, że głupi tego nie wymyślił.
I doszło wtedy do takiej wojny między „Faktem” a „Super Expressem”, wojny o to, kto będzie bardziej tabloidowy, hardcore’owy. Ta wojna nie wyszła chyba zresztą „SE” na zdrowie.
Byłem wtedy szeregowym pracownikiem oddziału „Faktu” w Łodzi. Oczywiście tę wojnę obserwowałem i kibicowałem „Faktowi”, bo byłem w jego drużynie. Po stronie „Faktu” były determinacja, nowe pomysły, kreacja, świeżość.
Ta kreacja to był specjalny dział do tak zwanych tematów z dupy wziętych?
Ktoś to chyba tak nazwał, rzeczywiście. Ten dział zajmował się tematami ogólnymi, zdrowiem i takimi wykreowanymi historiami. Ale – jak mówię – byłem wtedy korespondentem, jednoosobową jednostką „Faktu” w Łodzi, pisałem najczęściej reporterskie kawałki, nie tworzyłem tego działu. Nie za bardzo mi się te wykreowane tematy podobały. Czytałem oczywiście historie „Bilda”. „Bild” drukował materiały o UFO, nawet zdjęcia z wnętrza statków kosmicznych, i świetnie się to sprzedawało w pewnym momencie. Ale uważałem, że tematy pod tytułem: „Wieloryb w Wiśle”, „Wojny chomików”, były – owszem – zabawne, ale „Fakt” mógł mieć taką samą sprzedaż bez korzystania z nich, bez obniżania wiarygodności. Bo tematy, o których mówimy, są zawsze przywoływane po to, aby osłabić „Fakt”, powiedzieć: „O, proszę bardzo, »Fakt« był nieuczciwy i nierzetelny”, ale to nie jest tak. Kierownictwo po prostu uznało, że to są tematy lajtowe, z których można pożartować, pośmiać się. Moim zdaniem można je było robić inaczej. Nie podobało mi się to i kiedy przeszedłem do „Super Expressu”, powiedziałem, że u mnie nie będzie takich tematów.
Mam wrażenie, że tabloidy wyglądają dzisiaj inaczej. Więcej w nich polityki, są całe działy polityczne.
Wtedy też były. Był dział polityczny w „Fakcie”, świetnie funkcjonował. Podobnie było w „Super Expressie”.
Nie masz wrażenia, że dzisiaj w tabloidach jest znacznie więcej polityki?
Uważam, że polityka to świetny temat dla tabloidów. Wszyscy w Polsce o polityce dyskutują, na różnym poziomie, używając różnych argumentów. Polityka jest tematem częściej poruszanym niż piłka nożna czy medycyna. To temat do dyskusji nie tylko dla intelektualistów, ludzi, którzy mają ogromne możliwości przerobowe, jeśli chodzi o syntezę i analizę sytuacji, ale także dla tych, którzy chcą sobie wyrobić pogląd i często korzystają z pomocy tabloidu.
Tylko tabloidy zazwyczaj stają po stronie ludu, są w opozycji do rządu. „Super Express” za twoich rządów raczej w opozycji do ówczesnego rządu Beaty Szydło nie był.
Był!
Chyba nie za bardzo!
Był, był! Puszczaliśmy na przykład materiały o tym, że sześćdziesiąt jeden procent Polaków uważa, iż sprawy idą w złym kierunku, co wynikało z badań upowszechnionych przez TVN, i był mój komentarz, komentarz redaktora naczelnego, mówiący o tym, że „dobra zmiana” zaczyna być postrzegana ironicznie. Podobnie jak – użyję takiego przykładu, ponieważ z wykształcenia jestem polonistą – słowa: „Mów do mnie jeszcze” Tetmajera. Kiedyś były pięknym erotykiem, a dzisiaj „mów do mnie jeszcze” oznacza „bredź dalej, gadaj zdrów”. Więc takie materiały ukazywały się w „Super Expressie”. Pokazaliśmy na pierwszej stronie „Super Expressu”, że Zbigniew Ziobro sam sobie dał podwyżkę. Ziobro protestował, bo proceduralnie nie on osobiście ją sobie przyznał, ale pracował przy projekcie, który mu dawał większe wynagrodzenie. Pokazywaliśmy na przykład męża pani premier.
Jak wybieraliście tematy?
Reguła była prosta, trzeba było odpowiedzieć sobie na pytania: Czy temat jest interesujący? Czy ludzie będą o nim rozmawiać? Czy to jest temat, o którym chciałbyś pogawędzić z żoną, z kolegą? Czy ma potencjał do dyskusji?
Były pewne granice, których nie przekraczaliście? Daliście kiedyś słynne zdjęcie Waldemara Milewicza zabitego przez terrorystów. To nie było przekroczenie granic?
Akurat nie ja dałem to zdjęcie, tylko mój poprzednik. Ale zrobiłbym to samo.
Dlaczego?
Ponieważ Waldemar Milewicz był bardzo dobrym dziennikarzem, reporterem wojennym, a to zdjęcie, które wybrano na pierwszą stronę, jest najlepszym oddaniem mu hołdu i czci. To piękne zdjęcie. Nie ma na nim krwi. Jest człowiek, który usnął, który zastygł w czasie pełnienia swoich obowiązków.
Ale awantura była straszna!
Pamiętam, ale to są dwie różne rzeczy. Pierwsza: jakie emocje, jaką narrację narzuca się wokół tytułu. Wiadomo, że wokół „Super Expressu” od czasu do czasu trzeba narzucić narrację w stylu: „O, jaki straszny ten »Superak«, hieny, im chodzi tylko o pieniądze, o sprzedaż”. Jeżeli ktoś narzucił taką narrację i ludzie w to uwierzą, to ten ktoś wygrał. Ale ta narracja jest nieprawdziwa. Naprawdę zdjęcie Waldemara Milewicza, niech każdy je sobie zobaczy, to najlepszy pomnik, jaki można mu było wystawić.
I myślisz, że rodzina Waldemara Milewicza chciała ten pomnik oglądać w każdym kiosku?
Nie wiem, czy rodzina tego chciała, ale uważam, że w tym momencie nie tylko rodzina decyduje. Tu dochodzimy do sprzeczności interesów, bo przecież ludzie mają różne interesy. Media cały czas funkcjonują w takim potrzasku sprzecznych interesów i czasami trzeba wybierać to, co najlepsze dla czytelnika.
Kiedy więc nie dałbyś zdjęcia Waldemara Milewicza na pierwszą stronę?
Wtedy, kiedy by miał rozwaloną głowę. Wtedy, kiedy to zdjęcie byłoby nieestetyczne. Kiedy nie mógłbym powiedzieć, że to jest jego pomnik, tylko anatomia. Wtedy bym tego zdjęcia nie dał.
A Katarzyna Waśniewska, matka Madzi z Sosnowca, w stroju kąpielowym na koniu. To nie był szczyt obciachu?
Nie, właśnie nie. Kiedy zobaczyłem te zdjęcia, zastygłem. Bo stwierdziłem, że to niemożliwe.
Dlaczego?
Pomyślałem, że to niemożliwe, aby kobieta, która przed chwilą straciła dziecko, zgodziła się na rozbieraną sesję na koniu. Żadna matka by na to nie poszła, bo przeżywałaby dramat, żałobę. Byłaby zdruzgotana, byłaby w głębokim szoku, nie chciałaby z nikim rozmawiać, a jakby już rozmawiała, to pewnie słychać by było jeden wielki szloch. Tymczasem mieliśmy do czynienia z kobietą, która powiedziała nam, że chce realizować swoje pasje. I to nie było po upływie roku od śmierci córki, a tyle w naszym kręgu kulturowym trwa żałoba, ale kilka tygodni później. Mówiła nam o swoich pasjach. Zaczęła się uśmiechać, chciała być celebrytką. Coś niewiarygodnego! Wtedy zrozumiałem, że ona nie przeżywa żałoby i w zasadzie śmierć dziecka, w jej oczach, pomogła jej w życiu, bo pozbyła się jakiegoś balastu. Nie chcę tu mówić o tym, czy miała łatwe życie, czy pomagała jej rodzina, czy miała straszną teściową, czy może nie. Te czynniki były dla mnie mniej ważne, ważniejsze było to, że ta dziewczyna pokazała, iż nie miała silnego związku emocjonalnego z własnym dzieckiem, że to dziecko było dla niej przeszkodą, czymś, co nie pozwalało jej żyć tak, jak sobie wymarzyła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki