Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dzienniki 1901-1921 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzienniki 1901-1921 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 553 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

AU­TO­BIO­GRA­FIA

Ro­dzi­na mo­jej mat­ki ma ści­słe po­wią­za­nia z li­te­ra­tu­rą i na­uką.

Dzia­dek mój, An­drzej Ni­ko­ła­je­wicz Be­kie­tow, bo­ta­nik, był rek­to­rem Uni­wer­sy­te­tu Pe­ters­bur­skie­go w jego naj­lep­szym okre­sie (uro­dzi­łem się wła­śnie w „domu rek­tor­skim”). Pe­ters­bur­skie Wyż­sze Żeń­skie Kur­sy, któ­re na­zy­wa­no „Be­stu­żew­ski­mi” (od imie­nia K. N. Be­stu­że­wa-Riu­mi­na), za­wdzię­cza­ją ist­nie­nie przede wszyst­kim mo­je­mu dziad­ko­wi.

Był jed­nym z tych ab­so­lut­nych ide­ali­stów, nie­mal nie spo­ty­ka­nych już w na­szych cza­sach. Wła­ści­wie dla nas są już nie­zro­zu­mia­łe nie­zwy­kłe, czę­sto aneg­do­tycz­ne opo­wie­ści o ta­kich przed­sta­wi­cie­lach szlach­ty lat sześć­dzie­sią­tych, jak Sał­ty­kow-Szcze­drin lub mój dzia­dek, o ich sto­sun­ku do ce­sa­rza Alek­san­dra II, o ze­bra­niach Fun­du­szu Li­te­rac­kie­go, o obia­dach u Bo­re­la, o do­brej fran­cusz­czyź­nie, i rusz­czyź­nie, o stu­diu­ją­cej mło­dzie­ży koń­ca lat sie­dem­dzie­sią­tych. Cała ta epo­ka hi­sto­rii Ro­sji bez­pow­rot­nie mi­nę­ła, jej wznio­sły wy­raz za­tra­cił się, a na­wet rytm wy­dał­by się nam dziś nie­zwy­kle zwol­nio­nym.

W swo­jej wio­sce Szach­ma­to­wo (po­wia­tu Klin, gu­ber­ni mo­skiew­skiej) dzia­dek mój wy­cho­dził do chło­pów na ga­nek po­trzą­sa­jąc chust­ką do nosa; z tej sa­mej przy­czy­ny, z któ­rej I. S. Tur­gie­niew, roz­ma­wia­jąc ze swy­mi pod­da­ny­mi, za­kło­po­ta­ny odłu­py­wał z po­rę­czy łu­ski far­by, go­dząc się dać wszyst­ko, cze­go tyl­ko żą­da­ją, by­le­by tyl­ko dali mu spo­kój.

Spo­ty­ka­jąc zna­jo­me­go chło­pa dzia­dek mój uj­mo­wał go za ra­mię i roz­po­czy­nał w te sło­wa: „Eh bien, mon pe­tit…” Nie­kie­dy roz­mo­wa koń­czy­ła się na tym. Ulu­bio­ny­mi part­ne­ra­mi tych roz­mów byli pa­mięt­ni mi zde­cy­do­wa­ni oszu­ści i ło­trzy: sta­ry Ja­cob Fi­de­le, któ­ry ob­łu­pił nas z po­ło­wy sprzę­tu go­spo­dar­skie­go, i zbój Fio­dor Ku­ra­now (prze­zwi­skiem Ku­ran), któ­ry po­dob­no miał na su­mie­niu mor­der­stwo; twarz miał za­wsze si­no­pur­pu­ro­wą – od wód­ki, a cza­sa­mi po­krwa­wio­ną; zgi­nął w „bój­ce na pię­ści”. Obaj byli rze­czy­wi­ście ludź­mi mą­dry­mi i bar­dzo sym­pa­tycz­ny­mi; ja, po­dob­nie jak dzia­dek, lu­bi­łem ich, a oni też aż do śmier­ci ży­wi­li do mnie sym­pa­tię.

Pew­ne­go razu dzia­dek mój, wi­dząc ja­kie­goś chło­pa nio­są­ce­go z lasu na ra­mie­niu brzóz­kę, po­wie­dział do nie­go: „Je­steś zmę­czo­ny, po­mo­gę ci”. Przy czym do gło­wy mu na­wet nie przy­szło, że brzóz­kę ścię­to w na­szym le­sie.

Moje wła­sne wspo­mnie­nia o dziad­ku są bar­dzo miłe: go­dzi­na­mi włó­czy­li­śmy się z nim po łą­kach, mo­cza­rach i le­śnych ostę­pach; nie­kie­dy ro­bi­li­śmy dzie­siąt­ki wiorst, za­błą­dziw­szy w le­sie; wy­ko­py­wa­li­śmy z ko­rze­nia­mi tra­wy i zio­ła do ziel­ni­ka; w trak­cie tego dzia­dek na­zy­wał ro­śli­ny i kla­sy­fi­ku­jąc je uczył mnie po­cząt­ków bo­ta­ni­ki, tak że do te­raz pa­mię­tam dużo nazw bo­ta­nicz­nych. Pa­mię­tam, jak się cie­szy­li­śmy zna­la­zł­szy oso­bli­wy kwiat wcze­snej gru­szów­ki, od­mia­ny nie­zna­nej flo­ry mo­skiew­skiej, i drob­niut­ką kar­ło­wa­tą pa­proć; pa­pro­ci tej po dziś dzień szu­kam co rok na tej sa­mej gó­rze , szu­kam i zna­leźć nie mogę – wi­docz­nie za­sia­ła się przy­pad­ko­wo, a po­tem zni­kła.

Wszyst­ko to do­ty­czy za­mierz­chłych cza­sów, któ­re na­stą­pi­ły po wy­da­rze­niach 1 mar­ca 1881 roku. Dzia­dek mój w dal­szym cią­gu pro­wa­dził wy­kła­dy z bo­ta­ni­ki na Uni­wer­sy­te­cie Pe­ters­bur­skim, aż do swo­jej cho­ro­by; w le­cie 1897 roku zo­stał spa­ra­li­żo­wa­ny, ale prze­żył jesz­cze pięć lat stra­ciw­szy mowę, wo­żo­no go w fo­te­lu. Zmarł 1 lip­ca 1902 roku w Szach­ma­to­wie. Po­grzeb od­był się w Pe­ters­bur­gu: wśród lu­dzi ocze­ku­ją­cych na dwor­cu przy­wie­zie­nia zwłok, znaj­do­wał się Dy­mitr Iwa­no­wicz Men­de­le­jew.

Dy­mitr Iwa­no­wicz od­gry­wał bar­dzo wiel­ką rolę w ro­dzi­nie Be­kie­to­wów. I dzia­dek, i bab­cia byli z nimi za­przy­jaź­nie­ni. Men­de­le­jew i mój dzia­dek wkrót­ce po wy­zwo­le­niu chło­pów po­je­cha­li do gu­ber­ni mo­skiew­skiej i ku­pi­li w po­wie­cie Klin dwa są­sia­du­ją­ce ze sobą ma­jąt­ki; Bo­bło­wo Men­de­le­je­wów znaj­du­je się w od­le­gło­ści sied­miu wiorst od Szach­ma­to­wa, by­łem tam kie­dyś jako dziec­ko, a jako mło­dzie­niec za­czą­łem je czę­sto od­wie­dzać. Star­sza cór­ka Dy­mi­tra Iwa­no­wi­cza Men­de­le­je­wa z dru­gie­go mał­żeń­stwa – Lu­bow Dmi­tri­jew­na – zo­sta­ła moją na­rze­czo­ną. W 1903 roku wzię­li­śmy ślub w cer­kwi we wsi Ta­ra­ka­no­wo, któ­ra znaj­du­je się mię­dzy Szach­ma­to­wem a Bo­bło­wem.

Żona dziad­ka, moja bab­cia, Elż­bie­ta Gri­gor­jew­na, była cór­ką zna­ne­go po­dróż­ni­ka i ba­da­cza Azji Środ­ko­wej, Grze­go­rza Si­ły­cza Ka­re­li­na. Całe ży­cie pra­co­wa­ła nad kom­pi­la­cja­mi i prze­kła­da­mi dzieł na­uko­wych i li­te­rac­kich; wy­kaz jej prac jest ogrom­ny; w ostat­nich la­tach ży­cia tłu­ma­czy­ła do 200 ar­ku­szy dru­ku rocz­nie; była bar­dzo oczy­ta­na i wła­da­ła kil­ko­ma ję­zy­ka­mi; świa­to­po­gląd mia­ła nie­zwy­kle żywy i ory­gi­nal­ny, styl – ob­ra­zo­wy, ję­zyk pre­cy­zyj­ny, ści­sły i od­waż­ny, zdra­dza­ją­cy po­cho­dze­nie ko­za­cze. Nie­któ­re z jej licz­nych prze­kła­dów po­zo­sta­ją po dziś dzień nie­prze­ścig­mo­ne.

Prze­ło­żo­ne przez nią wier­sze dru­ko­wa­ne były w „Sow­rie­mien­ni­ku” pod pseu­do­ni­mem „E. B.” i w Po­etach an­giel­skich Ger­be­la, bez­i­mien­nie. Prze­tłu­ma­czy­ła mnó­stwo dzieł Buc­kle'а, Breh­ma, Dar­wi­na, Hux­leya, Mo­ora (po­emat Lal­la Ro­okh), Be­echer-Sto­we, Gold­smi­tha, Stan­leya, Thac­ke­raya, Dic­ken­sa, Wal­ter Scot­ta, Bret Har­ta, Geo­r­ge Sand, Bal­za­ka, W. Hugo, Flau­ber­ta, Mau­pas­san­ta, Ro­us­se­au, Le­sa­ge'a. Ten wy­kaz au­to­rów nie jest by­najm­niej kom­plet­ny. Wy­na­gro­dze­nie za pra­cę prze­kła­do­wą było za­wsze bar­dzo ni­skie. Te­raz te set­ki ty­się­cy to­mów ro­ze­szły się w ta­nich wy­da­niach, a lu­dzie obzma­jo­mie­ni z ce­na­mi an­ty­kwa­rycz­ny­mi wie­dzą, jak dro­gie są już obec­nie choć­by tak zwa­ne „144 tomy” (wy­da­nie G. Pan­tie­le­je­wa), w któ­rych znaj­du­ją się licz­ne prze­kła­dy E. Be­kie­to­wej i jej có­rek. Cha­rak­te­ry­stycz­na kar­ta z dzie­jów kul­tu­ry ro­syj­skiej.

Rze­czy abs­trak­cyj­ne i „sub­tel­ne” go­rzej uda­wa­ły się mo­jej bab­ce, ję­zyk mia­ła zbyt la­pi­dar­ny, dużo w nim było po­tocz­no­ści. Wy­jąt­ko­wo zde­cy­do­wa­ny cha­rak­ter łą­czył się u niej z my­ślą po­god­ną jak let­nie wiej­skie po­ran­ki, w któ­re sia­da­ła przed świ­tem do pra­cy. Choć to już tyle lat, pa­mię­tam mgli­ście, jak się pa­mię­ta wszyst­ko z cza­sów dzie­ciń­stwa – jej głos, kro­sna, na któ­rych z nie­zwy­kłą szyb­ko­ścią wy­ra­sta­ły ja­skra­we weł­nia­ne kwia­ty, róż­no­barw­ne gał­gan­ko­we na­rzu­ty, ze­szy­te z ni­ko­mu nie­po­trzeb­nych, a skrzęt­nie prze­cho­wy­wa­nych gał­gan­ków – a w tym wszyst­kim ja­kieś bez­pow­rot­ne, nie­za­stą­pio­ne zdro­wie i we­so­łość, któ­re zni­kły wraz z nią z na­szej ro­dzi­ny. Umia­ła się cie­szyć po pro­stu słoń­cem, pięk­ną po­go­dą, na­wet w ostat­nich la­tach, kie­dy nę­ka­ły ją cho­ro­by i drę­czy­li le­ka­rze, zna­ni i nie­zna­ni, do­ko­nu­ją­cy na niej bo­le­snych i bez­myśl­nych eks­pe­ry­men­tów. Wszyst­ko to nie nisz­czy­ło jej nie­po­skro­mio­nej ra­do­ści ży­cia.

Ta ra­dość ży­cia i ży­wot­ność prze­pa­ja­ła też jej gu­sta li­te­rac­kie; przy ca­łej li­te­rac­kiej sub­tel­no­ści mó­wi­ła, że rad­ca taj­ny Go­ethe na­pi­sał dru­gą część Fau­sta, aby za­dzi­wić tych prze­mą­drza­łych Niem­ców. Nie­na­wi­dzi­ła tak­że dok­tryn mo­ral­nych Toł­sto­ja. Wszyst­ko to się łą­czy­ło z pło­mien­ną ro­man­ty­ką, prze­cho­dzą­cą nie­kie­dy w sta­ro­świec­ką sen­ty­men­tal­ność. Ko­cha­ła mu­zy­kę i po­ezję, pi­sy­wa­ła do mnie pół­żar­to­bli­we wier­sze, w któ­rych dźwię­cza­ły jed­nak cza­sa­mi smut­niej­sze tony.

I tak, czu­wa­jąc noc­ną porą,

Ko­cha­jąc swe wnu­cząt­ko małe,

Sta­rusz­ka-bab­ka wciąż, raz po raz,

Wier­sze dla nie­go ukła­da­ła.

Po mi­strzow­sku czy­ta­ła na głos scen­ki Slep­co­wa i Ostrow­skie­go, hu­mo­ry­stycz­ne opo­wia­da­nia Cze­cho­wa. Jed­ną z ostat­nich jej prac był prze­kład dwóch opo­wia­dań Cze­cho­wa na ję­zyk fran­cu­ski (dla „Re­vue des Deux Mon­des”). Cze­chow przy­słał jej miły li­ścik dzięk­czyn­ny.

Nie­ste­ty, moja bab­cia nie zdą­ży­ła na­pi­sać swych wspo­mnień; za­cho­wał się u mnie tyl­ko zwię­zły plan jej pa­mięt­ni­ka. Zna­ła oso­bi­ście wie­lu na­szych pi­sa­rzy, wi­dy­wa­ła Go­go­la, bra­ci Do­sto­jew­skich, Ap. Gri­gor­je­wa, Toł­sto­ja, Po­łon­skie­go, Maj­ko­wa. Prze­cho­wu­ję eg­zem­plarz an­giel­skiej po­wie­ści, któ­ry dał jej wła­sno­ręcz­nie do prze­tłu­ma­cze­nia F. M. Do­sto­jew­ski. Prze­kład ten uka­zy­wał się w pi­śmie „Wrie­mia”.

Moja bab­ka zmar­ła do­kład­nie w trzy mie­sią­ce po dziad­ku – 1 paź­dzier­ni­ka 1902 roku.

Po dziad­kach odzie­dzi­czy­ły za­mi­ło­wa­nie do li­te­ra­tu­ry i nie­ska­la­ne wy­obra­że­nie o jej wznio­słej mi­sji ich cór­ki – moja mat­ka i jej dwie sio­stry. Wszyst­kie trzy tłu­ma­czy­ły z ob­cych ję­zy­ków. Naj­bar­dziej zna­na z nich była naj­star­sza – Ka­ta­rzy­na An­drie­jew­na (po mężu – Kra­sno­wa). Jest au­tor­ką wy­da­nych do­pie­ro po­śmiert­nie (zmar­ła 4 maja 1892 roku) dwóch to­mów Opo­wia­dań i Wier­szy (ten ostat­ni uzy­skał po­chleb­ną oce­nę Aka­de­mii Nauk). Po­wieść jej pió­ra Nie są­dzo­ne była dru­ko­wa­na w „Wiest­ni­ku Jew­ro­py”. Tłu­ma­czy­ła z fran­cu­skie­go (Mon­te­squ­ieu, Ber­nar­din de Sa­int-Pier­re), hisz­pań­skie­go (Espron­ce­da, Be­cqu­er, Pérez Gal­dós, ar­ty­kuł o Par­do Ba­zán), prze­ra­bia­ła an­giel­skie po­wie­ści dla dzie­ci (Ste­ven­son, Hag­gard), wy­da­wa­ne u Su­wo­ri­na, w „Ta­niej Bi­blio­te­ce”.

Moja mat­ka, Alek­san­dra An­drie­jew­na (se­cun­do voto Ku­blic­ka-Piot­tuch), tłu­ma­czy­ła i tłu­ma­czy z fran­cu­skie­go wier­sze i pro­zę (Bal­zak, W. Hugo, Flau­bert, Zola, Mus­set, Erck­mann-Cha­trian, Dau­det, Bau­de­la­ire, Ver­la­ine, Ri­che­pin). Za mło­du pi­sa­ła wier­sze, ale dru­ko­wa­ła tyl­ko wier­sze dla dzie­ci.

Ma­ria An­drie­jew­na Be­kie­to­wa tłu­ma­czy­ła i tłu­ma­czy z pol­skie­go (Sien­kie­wicz i in.), nie­miec­kie­go (Hof­f­mann), fran­cu­skie­go (Bal­zak, Mus­set). Jest au­tor­ką po­pu­lar­nych prze­ró­bek (Ju­liusz Ver­ne, Si­lvio Pel­li­co), bio­gra­fii (An­der­sen), mo­no­gra­fii dla ludu (Ho­lan­dia, Dzie­je An­glii i in.). Kar­mo­zy­na Mus­se­ta była nie­daw­no wy­sta­wio­na w te­atrze dla ro­bot­ni­ków w jej tłu­ma­cze­niu.

W ro­dzi­nie ojca li­te­ra­tu­ra nie od­gry­wa­ła więk­szej roli. Dziad mój był lu­te­ra­ni­nem, po­tom­kiem po­cho­dzą­ce­go z Me­klem­bur­gii le­ka­rza cara Alek­se­go Mi­chaj­ło­wi­cza (pra­sz­czur – le­karz przy­bocz­ny Iwan Błok – zo­stał za pa­no­wa­nia Paw­ła I no­bi­li­to­wa­ny i wpi­sa­ny do ksiąg szlach­ty ro­syj­skiej). Oże­nił się mój dziad z cór­ką no­wo­grodz­kie­go gu­ber­na­to­ra, Ariad­ną Alek­san­drow­ną Czer­ka­so­wą.

Oj­ciec mój, Alek­san­der Lwo­wicz Błok, był pro­fe­so­rem Uni­wer­sy­te­tu War­szaw­skie­go, miał ka­te­drę pra­wa pań­stwo­we­go. Zmarł 1 grud­nia 1909 roku. Spe­cjal­ność na­uko­wa nie wy­czer­pu­je by­najm­niej ani jego dzia­łal­no­ści, ani dą­żeń, może nie tyle na­uko­wych, ile ar­ty­stycz­nych. Los jego pe­łen był kom­pli­ka­cji i sprzecz­no­ści, ra­czej nie­zwy­kły i po­nu­ry. W cią­gu ca­łe­go ży­cia wy­dał tyl­ko dwie nie­wiel­kie książ­ki (nie li­cząc po­wie­la­nych wy­kła­dów), a przez ostat­nich dwa­dzie­ścia lat pra­co­wał nad dzie­łem po­świę­co­nym kla­sy­fi­ka­cji nauk. Wy­bit­ny mu­zyk, znaw­ca li­te­ra­tu­ry pięk­nej i sub­tel­ny sty­li­sta, oj­ciec mój uwa­żał sie­bie za ucznia Flau­ber­ta. Ta oko­licz­ność przede wszyst­kim spo­wo­do­wa­ła, że tak mało na­pi­sał i nie ukoń­czył głów­ne­go dzie­ła swe­go ży­cia: bez­u­stan­nie roz­wi­ja­ją­cych się my­śli nie po­tra­fił zmie­ścić w owych zwię­złych for­mach, któ­rych szu­kał; w tym po­szu­ki­wa­niu zwię­złych form było coś spa­zma­tycz­ne­go, strasz­ne­go, jak w ca­łym jego fi­zycz­nym i du­cho­wym ob­li­czu. Rzad­ko go wi­dy­wa­łem, ale pa­mię­tam go do­brze.

Moje dzie­ciń­stwo upły­nę­ło w ro­dzi­nie mat­ki. Tu wła­śnie ko­cha­no i ro­zu­mia­no sło­wo. W ro­dzi­nie pa­no­wa­ły na ogół sta­ro­świec­kie po­ję­cia o war­to­ściach i ide­ałach li­te­rac­kich. Mó­wiąc wul­gar­nie, po ver­la­ine'owsku, gó­ro­wa­ła tu élo­qu­en­ce; tyl­ko moją mat­kę ce­cho­wał sta­ły bunt i tę­sk­no­ta do no­we­go, i mój pęd do mu­si­que znaj­do­wał u niej po­par­cie. Zresz­tą nikt z ro­dzi­ny nig­dy mnie nie prze­śla­do­wał, wszy­scy wy­łącz­nie ko­cha­li i roz­piesz­cza­li. A ko­cha­nej sta­ro­świec­kiej élo­qu­en­ce za­wdzię­czam po wsze cza­sy to, że li­te­ra­tu­ra za­czę­ła się dla mnie nie od Ver­la­ine'a i nie od de­ka­den­tów w ogó­le.

Moim pierw­szym in­spi­ra­to­rem był Żu­kow­ski. Od wcze­sne­go dzie­ciń­stwa pa­mię­tam sta­le na­pły­wa­ją­ce ku mnie fale li­rycz­ne, jesz­cze le­d­wo zwią­za­ne z czy­im­kol­wiek imie­niem. Po­zo­sta­ło w pa­mię­ci może imię Po­łon­skie­go i pierw­sze wra­że­nie przy ze­tknię­ciu się z jego stro­fa­mi:

Śni mi się: jam rześ­ki, mło­dy,

Za­ko­cha­ny. Ma­rzeń roje.

Chłód, roz­kosz­ny chłód z ogro­du

Wie­je w okno moje.

„Do­świad­czeń ży­cio­wych” dłu­go nie mia­łem. Mgli­ście pa­mię­tam wiel­kie pe­ters­bur­skie miesz­ka­nia z mnó­stwem lu­dzi, z nia­nią, za­baw­ka­mi i cho­in­ka­mi –

i won­ne za­ci­sze na­sze­go dwor­ku. Do­pie­ro koło 15 roku ży­cia zro­dzi­ły się pierw­sze okre­ślo­ne ma­rze­nia o mi­ło­ści, a obok nich – pierw­sze ata­ki roz­pa­czy i iro­nii, któ­re zna­la­zły uj­ście po wie­lu la­tach – w mo­jej pierw­szej pró­bie dra­ma­tycz­nej (Buda jar­marcz­na, sce­ny li­rycz­ne).

„Two­rzyć” za­czą­łem nie­le­d­wie w szó­stym roku ży­cia. Znacz­nie póź­niej za­ło­ży­łem z bliż­szy­mi i dal­szy­mi ku­zy­na­mi pi­smo „Wiest­nik” w jed­nym eg­zem­pla­rzu; by­łem jego re­dak­to­rem i ak­tyw­nym współ­pra­cow­ni­kiem przez trzy lata.

Pi­sać na se­rio za­czą­łem ma­jąc oko­ło 18 lat. Przez trzy-czte­ry lata po­ka­zy­wa­łem na­pi­sa­ne przez sie­bie rze­czy tyl­ko mat­ce i ciot­ce. Były to wy­łącz­nie wier­sze li­rycz­ne i w chwi­li uka­za­nia się mo­jej pierw­szej książ­ki, Wier­szy o Prze­pięk­nej Pani, ze­bra­ło się ich bli­sko 800, nie li­cząc mło­dzień­czych. Do to­mi­ku we­szło spo­śród nich za­le­d­wie koło stu. Coś nie­coś z daw­niej­szych rze­czy dru­ko­wa­łem póź­niej i dru­ku­ję po dziś dzień w róż­nych pi­smach i dzien­ni­kach.

Tra­dy­cje ro­dzin­ne i moje od­osob­nio­ne ży­cie przy­czy­ni­ły się do tego, że nic a nic z tak zwa­nej „no­wej po­ezji” nie zna­łem do pierw­szych lat uni­wer­sy­tec­kich. Tu, w związ­ku z moc­ny­mi prze­ży­cia­mi na­tu­ry mi­stycz­nej i mi­ło­snej, całą moją isto­tą owład­nę­ła po­ezja Wło­dzi­mie­rza So­łow­jo­wa . Do tego cza­su mi­sty­ka, prze­sy­ca­ją­ca at­mos­fe­rę ostat­nich lat sta­re­go i pierw­szych lat no­we­go wie­ku, była dla mnie w ogó­le nie­zro­zu­mia­ła; nie­po­ko­iły mnie zna­ki, któ­re wi­dzia­łem w przy­ro­dzie, ale wszyst­ko to uwa­ża­łem za „su­biek­tyw­ne” i sta­ran­nie ukry­wa­łem przed wszyst­ki­mi. Obiek­tyw­nie pla­no­wa­łem wte­dy, że zo­sta­nę ak­to­rem, z upo­je­niem de­kla­mo­wa­łem Maj­ko­wa, Feta, Po­łon­skie­go, Apuch­ti­na, gry­wa­łem w ama­tor­skich spek­ta­klach w domu mo­jej przy­szłej na­rze­czo­nej – Ham­le­ta, Czac­kie­go, Ską­pe­go ry­ce­rza i… w wo­de­wi­lach. Trzeź­wi i zdro­wi lu­dzie, któ­rzy mnie wów­czas ota­cza­li, ustrze­gli mnie chy­ba wte­dy przed za­ra­zą mi­stycz­nej szar­la­ta­ne­rii, któ­ra w kil­ka lat póź­niej sta­ła się mod­na w pew­nych krę­gach li­te­rac­kich. Na szczę­ście i nie­szczę­ście za­ra­zem, ta „moda” przy­szła, jak za­wsze bywa, wła­śnie wte­dy, kie­dy we­wnętrz­nie wszyst­ko się ukształ­to­wa­ło; kie­dy sza­le­ją­ce w głę­bi­nach ży­wio­ły wy­rwa­ły się na ze­wnątrz. – Wów­czas zna­la­zły się tłu­my ama­to­rów ła­twych mi­stycz­nych zy­sków. Z bie­giem cza­su ja tak­że zło­ży­łem hołd temu no­we­mu bluź­nier­cze­mu „prą­do­wi”, ale to wszyst­ko już wy­kra­cza poza ramy Au­to­bio­gra­fii. Za­in­te­re­so­wa­nych mogę ode­słać do mo­ich wier­szy i do ar­ty­ku­łu O obec­nym sta­nie ro­syj­skie­go sym­bo­li­zmu (pi­smo „Apoł­łon” 1910 r.). A te­raz cof­nę się wstecz.

Wsku­tek mo­jej zu­peł­nej nie­świa­do­mo­ści i nie­umie­jęt­no­ści ko­mu­ni­ko­wa­nia się ze świa­tem przy­da­rzył mi się za­baw­ny wy­pa­dek, któ­ry wspo­mi­nam z przy­jem­no­ścią i wdzięcz­no­ścią: któ­re­goś słot­ne­go je­sien­ne­go dnia (je­że­li się nie mylę – w 1900 roku) wy­bra­łem się z wier­sza­mi do daw­ne­go zna­jo­me­go na­szej ro­dzi­ny, Wik­to­ra Pie­tro­wi­cza Ostro­gor­skie­go, dziś już nie­ży­ją­ce­go. Re­da­go­wał wów­czas „Mir Bo­żyj”. Nie mó­wiąc, kto mnie do nie­go skie­ro­wał, pe­łen wzru­sze­nia po­ka­za­łem mu dwa krót­kie wier­sze, na­pi­sa­ne pod wra­że­niem Si­ri­na, Al­ko­no­sta i Ga­ma­ju­na W. Wa­snie­co­wa. Przej­rzaw­szy po­bież­nie wier­sze, po­wie­dział: „Jak panu nie wstyd, mło­dy czło­wie­ku, zaj­mo­wać się czymś ta­kim, kie­dy na uni­wer­sy­te­cie Bóg wie co się dzie­je!” – i wy­pro­sił mnie z bru­tal­ną do­bro­dusz­no­ścią. Wte­dy to było do­tkli­we, lecz te­raz wspo­mnie­nie tego jest mil­sze niż wie­le póź­niej­szych po­chwał.

Po tym wy­da­rze­niu dłu­go się nig­dzie nie pcha­łem, do­pó­ki w 1902 roku nie skie­ro­wa­no mnie do B. Ni­kol­skie­go, któ­ry re­da­go­wał wte­dy we­spół z Rie­pi­nem pi­smo stu­denc­kie.

W rok po­tem za­czą­łem dru­ko­wać „na se­rio”. Pierw­szy­mi oso­ba­mi nie z naj­bliż­szej ro­dzi­ny, któ­re zwró­ci­ły uwa­gę na moje wier­sze, byli Mi­chał Sier­gie­je­wicz i Olga Mi­chaj­łow­na So­łow­jo­wo­wie (ona była ku­zyn­ką mo­jej mat­ki). Pierw­sze moje utwo­ry uka­za­ły się w 1903 roku w pi­śmie „No­wyj put' ” i nie­mal jed­no­cze­śnie w al­ma­na­chu „Sie­wier­ny­je cwie­ty”.

Sie­dem­na­ście lat swe­go ży­cia spę­dzi­łem w ko­sza­rach puł­ku gre­na­die­rów gwar­dii (kie­dy mia­łem dzie­więć lat, moja mat­ka wy­szła po­wtór­nie za mąż – za F. F. Ku­blic­kie­go-Piot­tu­cha, któ­ry słu­żył w puł­ku). Ukoń­czyw­szy gim­na­zjum Wwie­dień­skie w Pe­ters­bur­gu (dziś – imie­nia ce­sa­rza Pio­tra Wiel­kie­go) wstą­pi­łem na wy­dział pra­wa Uni­wer­sy­te­tu Pe­ters­bur­skie­go, ra­czej bez za­sta­no­wie­nia, i do­pie­ro po przej­ściu na trze­ci rok zro­zu­mia­łem, że nic mnie nie łą­czy z pra­wem. W 1901 roku, wy­jąt­ko­wo waż­nym dla mnie, bo za­de­cy­do­wał o moim ży­ciu, prze­nio­słem się na wy­dział fi­lo­lo­gicz­ny, któ­ry ukoń­czy­łem na wio­snę 1906 roku, zda­jąc eg­za­min koń­co­wy (z fi­lo­lo­gii sło­wiań­skiej i ro­syj­skiej).

Uni­wer­sy­tet nie ode­grał więk­szej roli w mym ży­ciu, ale wyż­sze wy­kształ­ce­nie dało mi w każ­dym ra­zie nie­ja­ką dys­cy­pli­nę umy­sło­wą i pew­ne na­wy­ki, któ­re mi bar­dzo po­ma­ga­ją za­rów­no w pró­bach hi­sto­rycz­no­li­te­rac­kich, jak w mo­ich wła­snych pró­bach kry­tycz­nych, a na­wet w pra­cy li­te­rac­kiej (ma­te­ria­ły do dra­ma­tu Róża i Krzyż). Z bie­giem lat co­raz bar­dziej ce­nię to, co mi dał uni­wer­sy­tet w oso­bach mo­ich sza­now­nych pro­fe­so­rów – A. I. So­bo­lew­skie­go, I. A. Szlap­ki­na, S. F. Pla­ta­no­wa, A. I. Wwie­dien­skie­go i T. F. Zie­liń­skie­go. Je­że­li uda mi się zgro­ma­dzić zbiór swo­ich prac i ar­ty­ku­łów, któ­re są roz­rzu­co­ne w nie­ma­łej ilo­ści po róż­nych wy­daw­nic­twach, ale wy­ma­ga­ją znacz­nych prze­ró­bek – będę za­wdzię­czał uni­wer­sy­te­to­wi pew­ną dozę na­uko­wo­ści, któ­ra jest w nich za­war­ta.

Wła­ści­wie moje „sa­mo­dziel­ne” ży­cie za­czę­ło się do­pie­ro po ukoń­cze­niu uni­wer­sy­te­tu. Nie prze­ry­wa­jąc pi­sa­nia wier­szy li­rycz­nych, któ­re bez wy­jąt­ku, po­czy­na­jąc od roku 1897, moż­na uwa­żać za dzien­nik, wła­śnie w roku ukoń­cze­nia uni­wer­sy­te­tu na­pi­sa­łem swo­je pierw­sze utwo­ry dra­ma­tycz­ne; głów­ny­mi te­ma­ta­mi mo­ich ar­ty­ku­łów (poza czy­sto li­te­rac­ki­mi) były i po­zo­sta­ły te­ma­ty „in­te­li­gen­cja a lud”, te­atr, ro­syj­ski sym­bo­lizm (nie tyl­ko w sen­sie szko­ły li­te­rac­kiej).

Każ­dy rok mego świa­do­me­go ży­cia ma dla mnie swo­iste, bar­dzo wy­raź­ne za­bar­wie­nie. Spo­śród wy­da­rzeń, zja­wisk i wpły­wów, któ­re szcze­gól­nie moc­no po­dzia­ła­ły na mnie w taki czy inny spo­sób, mu­szę wy­mie­nić: spo­tka­nie z Wł. So­łow­jo­wem, któ­re­go wi­dzia­łem tyl­ko z da­le­ka; zna­jo­mość z M. S. i O. M. So­łow­jo­wa­mi, Z. N. i D. S. Me­reż­kow­ski­mi i z A. Bie­łym; wy­da­rze­nia 1904–1905 roku; zbli­że­nie do śro­do­wi­ska te­atral­ne­go, któ­re roz­po­czę­ło się w te­atrze nie­boszcz­ki W. F. Ko­mis­sar­żew­skiej; skraj­ny upa­dek oby­cza­jów li­te­rac­kich i po­czą­tek li­te­ra­tu­ry „fa­brycz­nej”, zwią­za­ny z wy­da­rze­nia­mi 1905 roku; po­zna­nie utwo­rów Au­gu­sta Strind­ber­ga (po­cząt­ko­wo za po­śred­nic­twem po­ety Wł. Pia­sta); trzy po­dró­że za­gra­nicz­ne: by­łem we Wło­szech pół­noc­nych (We­ne­cja. Ra­wen­na, Me­dio­lan) i środ­ko­wych (Flo­ren­cja, Piza, Pe­ru­gia i wie­le in­nych miast i mia­ste­czek Um­brii), we Fran­cji (w pół­noc­nej Bre­ta­nii, w Pi­re­ne­jach, w oko­li­cach Biar­ritz; kil­ka razy by­łem w Pa­ry­żu), w Bel­gii i Ho­lan­dii; poza tym tak się ja­koś skła­da­ło, że co sześć lat po­wra­ca­łem do Bad Na­uhe­im (Hes­sen-Na­ssau), z któ­rym zwią­za­ne są dla mnie szcze­gól­ne wspo­mnie­nia.

Tej wio­sny (1915 roku) wy­pa­da­ło­by mi tam wró­cić po raz czwar­ty, lecz do oso­bi­stej i niż­sze­go rzę­du mi­sty­ki mo­ich po­dró­ży do Bad Na­uhe­im wtar­gnę­ła po­wszech­na i nad­rzęd­na mi­sty­ka woj­ny.

Czer­wiec 1915DZIEN­NIK 1901–1902

27 grud­nia 1901

Roz­dwo­iłem się. I oto ja – ob­da­rzo­ny świa­do­mo­ścią – cze­kam na skra­ju lasu, a ja – ten dru­gi – do­ko­nu­ję w da­le­kich stro­nach ta­jem­ne­go wiel­kie­go czy­nu. I – okrop­ny sen! – nie­po­ję­cie za­czy­nam – ja, ocze­ku­ją­cy ża­ło­wać tego, któ­ry do­ko­nu­je czyn, i do­ko­na­ne­go czy­nu…

Cho­ciaż nie wy­szło, ale po­mysł wier­sza do­bry, mor­der­ca-so­bo­wtór – po­peł­ni mor­der­stwo i od­pad­nie, na­to­miast cała na­gro­da przy­pad­nie ob­ser­wa­to­ro­wi, któ­ry nie brał udzia­łu w mor­der­stwie. Myśl praw­dę mó­wiąc sza­lo­na, ale na­gro­dą też prze­cież sza­leń­stwo, co za­sty­gnie w bło­giej kon­tem­pla­cji czy­nu, któ­ry po­peł­nił kto inny. Pa­mięć o nożu bę­dzie ide­al­na, po­nie­waż nóż był wpraw­dzie re­al­ny, ale w ma­rze­niach – oto ona, wiel­ka ta­jem­ni­ca…

29 grud­nia 1901

W tej wła­śnie chwi­li je­stem na tyle wy­ra­fi­no­wa­ny i zrów­no­wa­żo­ny, że będę mógł zro­bić te­sta­ment. Gro­ma­dzę w jed­nym za­ka­mar­ku (o strasz­na bli­sko­ści jawy i snu, zie­mi i nie­ba!) – bez­piecz­nym – wszyst­kie pa­pie­ry (i ten też) i nie­któ­re książ­ki. Pierw­sze miej­sce – „Sie­wier­ny­je cwie­ty” – nie za treść, lecz za to, że są tam na nie­któ­rych stro­nach krzy­ży­ki. A py­tać . Na­stęp­nie – wier­sze So­łow­jo­wa. Moje wier­sze pro­szę też tam po­ło­żyć – i jesz­cze coś. Te­raz już z tym ko­niec – i niech wszyst­ko za­cho­wa­ją ci, któ­rym jest to nie­zbęd­ne, tym zaś, któ­rym by się zda­ło po­trzeb­ne, nie da­wać, z wy­jąt­kiem , co wy­ja­śni się póź­niej, po na­pi­sa­niu tych słów.

My wszy­scy, tylu, ilu nas jest, zdro­wi i cho­rzy, sil­ni i zgrzy­bia­li, błę­kit­ni i ró­żo­wi, czar­ni i czer­wo­ni – za­trzy­ma­li­śmy się na rogu daw­no nam zna­nej i od­wie­dza­nej uli­cy i umó­wi­li­śmy się, że spła­ta­my fi­gla jed­no­myśl­nie i mą­drze, a pięk­nie. Wszy­scy się zgo­dzi­li, a je­śli kto na­wet nie chciał – pod­po­rząd­ko­wał się. Je­ste­śmy nie tyl­ko my, dwaj star­cy, są wśród nas tak­że lu­dzie mło­dzi i w sile wie­ku. Wła­śnie sil­ni wzię­li tym­cza­sem górę. – No, a przed do­ko­na­niem bo­ha­ter­skie­go czy­nu zo­sta­wia­my ten te­sta­men­cik dla tych, któ­rym się przy­da, i pro­si­my, żeby się o nas nie mar­twi­li, jako że my­śli na­sze są ro­zum­ne, uczu­cia – głę­bo­kie, a uczyn­ki – zde­cy­do­wa­ne. Byli wśród nas pier­ro­ci, są też ma­ry­na­rze i chiń­skie my­śląt­ka, a ręce mamy peł­ne ko­bie­cych fa­ta­łasz­ków. Po­ży­tek z ta­ko­wych wkrót­ce się ujaw­ni. Nie­złe z nas wszyst­kich ak­to­rzy­ny, gry­wa­li­śmy daw­niej po­rząd­nie na­wet Ham­le­ta. Nie mamy ge­niu­szu oj­ców na­szych, na­to­miast z te­raź­niej­szo­ścią po­zo­sta­je­my w ści­słym związ­ku. Oj­co­wie gro­mi­li nas, a te­raz prze­klną (czy na pew­no?), za­pła­czą nad nami (czy na pew­no?). Lecz to wszyst­ko przed nami jesz­cze za­mglo­ne, a naj­lep­sze dla nas coś ta­kie­go: strasz­li­wie po­bla­dli pa­trzy­my, jak tra­wa za­bar­wia się krwią i prze­sią­ka krwią tka­ni­na – bar­dzo cien­ka, ja­sna, let­nia. I wciąż spo­czy­wa w brwiach i rzę­sach Bia­ła i Strasz­na – wciąż tak samo unie­sio­ne brwi i po­bla­dła twarz. Wte­dy wła­śnie się za­cznie. Wte­dy się nam ob­ja­wi.

Pę­dzi, pę­dzi z dala ob­łok. Strasz­na jest ro­dzi­ciel­ska kara. Póź­niej przyj­dzie skru­cha.

A może nie przyj­dzie.

7 stycz­nia 1902

O tej po­rze dnia, kie­dy po­wie­trze nie­po­strze­że­nie wil­got­nie­je, a cie­pły wiatr przy­no­si szcze­gól­nie ostre aro­ma­ty won­nych ziół – szedł po­lem smut­ny czło­wiek o cie­le li­dyj­skie­go mło­dzień­ca Dio­ni­zo­sa, o twa­rzy po­ku­tu­ją­ce­go asce­ty. (W uko­śnych pro­mie­niach za­cho­dzą­ce­go słoń­ca cza­ił się de­li­kat­ny cień). Rze­ka, nie­ma w cią­gu dnia, nie­wy­raź­nie nu­ci­ła ja­kąś tę­sk­ną pio­sen­kę, jak­by jej stru­gi wra­ca­ły do ro­dzi­me­go mro­ku, uwol­niw­szy się od drę­czą­cych pro­stych pro­mie­ni słoń­ca. Nie tyl­ko stru­gi rzecz­ne zrzu­ca­ły brze­mię dnia – drze­wa od­młod­nia­ły, wy­pro­sto­wa­ła się tra­wa, chwy­tli­wa i won­na, drgnę­ła ta­jem­nie zie­mia, a w ślad za nią drgnę­ły wszyst­kie ist­nie­nia – pta­ki, czwo­ro­no­gi i smut­ny czło­wiek o cie­le Dio­ni­zo­sa.

10 stycz­nia

Nad­cho­dzi czas, kie­dy trze­ba roz­strzy­gnąć tak lub in­a­czej, po­nie­waż ποικιλφδός Σφίγξ nie może wiecz­nie cze­kać. Wspo­mi­na­jąc wszyst­ko – ucie­le­śnia­jąc wszyst­ko – utrwa­la­jąc wszyst­ko – wi­dzi­my ko­niec. Te­raz wła­śnie wle­cze się ta prze­ra­ża­ją­ca, za­gad­ko­wa, wy­wra­ca­ją­ca du­szę na nice część ży­cia, któ­ra po­prze­dza to, co nie­za­tar­te, wiel­kie; „wszyst­kie wię­zy ze­rwa­ne, od­gło­sy – mil­cze­niem”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: