- W empik go
Dzienniki 1901-1921 - ebook
Dzienniki 1901-1921 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 553 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rodzina mojej matki ma ścisłe powiązania z literaturą i nauką.
Dziadek mój, Andrzej Nikołajewicz Bekietow, botanik, był rektorem Uniwersytetu Petersburskiego w jego najlepszym okresie (urodziłem się właśnie w „domu rektorskim”). Petersburskie Wyższe Żeńskie Kursy, które nazywano „Bestużewskimi” (od imienia K. N. Bestużewa-Riumina), zawdzięczają istnienie przede wszystkim mojemu dziadkowi.
Był jednym z tych absolutnych idealistów, niemal nie spotykanych już w naszych czasach. Właściwie dla nas są już niezrozumiałe niezwykłe, często anegdotyczne opowieści o takich przedstawicielach szlachty lat sześćdziesiątych, jak Sałtykow-Szczedrin lub mój dziadek, o ich stosunku do cesarza Aleksandra II, o zebraniach Funduszu Literackiego, o obiadach u Borela, o dobrej francuszczyźnie, i ruszczyźnie, o studiującej młodzieży końca lat siedemdziesiątych. Cała ta epoka historii Rosji bezpowrotnie minęła, jej wzniosły wyraz zatracił się, a nawet rytm wydałby się nam dziś niezwykle zwolnionym.
W swojej wiosce Szachmatowo (powiatu Klin, guberni moskiewskiej) dziadek mój wychodził do chłopów na ganek potrząsając chustką do nosa; z tej samej przyczyny, z której I. S. Turgieniew, rozmawiając ze swymi poddanymi, zakłopotany odłupywał z poręczy łuski farby, godząc się dać wszystko, czego tylko żądają, byleby tylko dali mu spokój.
Spotykając znajomego chłopa dziadek mój ujmował go za ramię i rozpoczynał w te słowa: „Eh bien, mon petit…” Niekiedy rozmowa kończyła się na tym. Ulubionymi partnerami tych rozmów byli pamiętni mi zdecydowani oszuści i łotrzy: stary Jacob Fidele, który obłupił nas z połowy sprzętu gospodarskiego, i zbój Fiodor Kuranow (przezwiskiem Kuran), który podobno miał na sumieniu morderstwo; twarz miał zawsze sinopurpurową – od wódki, a czasami pokrwawioną; zginął w „bójce na pięści”. Obaj byli rzeczywiście ludźmi mądrymi i bardzo sympatycznymi; ja, podobnie jak dziadek, lubiłem ich, a oni też aż do śmierci żywili do mnie sympatię.
Pewnego razu dziadek mój, widząc jakiegoś chłopa niosącego z lasu na ramieniu brzózkę, powiedział do niego: „Jesteś zmęczony, pomogę ci”. Przy czym do głowy mu nawet nie przyszło, że brzózkę ścięto w naszym lesie.
Moje własne wspomnienia o dziadku są bardzo miłe: godzinami włóczyliśmy się z nim po łąkach, moczarach i leśnych ostępach; niekiedy robiliśmy dziesiątki wiorst, zabłądziwszy w lesie; wykopywaliśmy z korzeniami trawy i zioła do zielnika; w trakcie tego dziadek nazywał rośliny i klasyfikując je uczył mnie początków botaniki, tak że do teraz pamiętam dużo nazw botanicznych. Pamiętam, jak się cieszyliśmy znalazłszy osobliwy kwiat wczesnej gruszówki, odmiany nieznanej flory moskiewskiej, i drobniutką karłowatą paproć; paproci tej po dziś dzień szukam co rok na tej samej górze , szukam i znaleźć nie mogę – widocznie zasiała się przypadkowo, a potem znikła.
Wszystko to dotyczy zamierzchłych czasów, które nastąpiły po wydarzeniach 1 marca 1881 roku. Dziadek mój w dalszym ciągu prowadził wykłady z botaniki na Uniwersytecie Petersburskim, aż do swojej choroby; w lecie 1897 roku został sparaliżowany, ale przeżył jeszcze pięć lat straciwszy mowę, wożono go w fotelu. Zmarł 1 lipca 1902 roku w Szachmatowie. Pogrzeb odbył się w Petersburgu: wśród ludzi oczekujących na dworcu przywiezienia zwłok, znajdował się Dymitr Iwanowicz Mendelejew.
Dymitr Iwanowicz odgrywał bardzo wielką rolę w rodzinie Bekietowów. I dziadek, i babcia byli z nimi zaprzyjaźnieni. Mendelejew i mój dziadek wkrótce po wyzwoleniu chłopów pojechali do guberni moskiewskiej i kupili w powiecie Klin dwa sąsiadujące ze sobą majątki; Bobłowo Mendelejewów znajduje się w odległości siedmiu wiorst od Szachmatowa, byłem tam kiedyś jako dziecko, a jako młodzieniec zacząłem je często odwiedzać. Starsza córka Dymitra Iwanowicza Mendelejewa z drugiego małżeństwa – Lubow Dmitrijewna – została moją narzeczoną. W 1903 roku wzięliśmy ślub w cerkwi we wsi Tarakanowo, która znajduje się między Szachmatowem a Bobłowem.
Żona dziadka, moja babcia, Elżbieta Grigorjewna, była córką znanego podróżnika i badacza Azji Środkowej, Grzegorza Siłycza Karelina. Całe życie pracowała nad kompilacjami i przekładami dzieł naukowych i literackich; wykaz jej prac jest ogromny; w ostatnich latach życia tłumaczyła do 200 arkuszy druku rocznie; była bardzo oczytana i władała kilkoma językami; światopogląd miała niezwykle żywy i oryginalny, styl – obrazowy, język precyzyjny, ścisły i odważny, zdradzający pochodzenie kozacze. Niektóre z jej licznych przekładów pozostają po dziś dzień nieprześcigmone.
Przełożone przez nią wiersze drukowane były w „Sowriemienniku” pod pseudonimem „E. B.” i w Poetach angielskich Gerbela, bezimiennie. Przetłumaczyła mnóstwo dzieł Buckle'а, Brehma, Darwina, Huxleya, Moora (poemat Lalla Rookh), Beecher-Stowe, Goldsmitha, Stanleya, Thackeraya, Dickensa, Walter Scotta, Bret Harta, George Sand, Balzaka, W. Hugo, Flauberta, Maupassanta, Rousseau, Lesage'a. Ten wykaz autorów nie jest bynajmniej kompletny. Wynagrodzenie za pracę przekładową było zawsze bardzo niskie. Teraz te setki tysięcy tomów rozeszły się w tanich wydaniach, a ludzie obzmajomieni z cenami antykwarycznymi wiedzą, jak drogie są już obecnie choćby tak zwane „144 tomy” (wydanie G. Pantielejewa), w których znajdują się liczne przekłady E. Bekietowej i jej córek. Charakterystyczna karta z dziejów kultury rosyjskiej.
Rzeczy abstrakcyjne i „subtelne” gorzej udawały się mojej babce, język miała zbyt lapidarny, dużo w nim było potoczności. Wyjątkowo zdecydowany charakter łączył się u niej z myślą pogodną jak letnie wiejskie poranki, w które siadała przed świtem do pracy. Choć to już tyle lat, pamiętam mgliście, jak się pamięta wszystko z czasów dzieciństwa – jej głos, krosna, na których z niezwykłą szybkością wyrastały jaskrawe wełniane kwiaty, różnobarwne gałgankowe narzuty, zeszyte z nikomu niepotrzebnych, a skrzętnie przechowywanych gałganków – a w tym wszystkim jakieś bezpowrotne, niezastąpione zdrowie i wesołość, które znikły wraz z nią z naszej rodziny. Umiała się cieszyć po prostu słońcem, piękną pogodą, nawet w ostatnich latach, kiedy nękały ją choroby i dręczyli lekarze, znani i nieznani, dokonujący na niej bolesnych i bezmyślnych eksperymentów. Wszystko to nie niszczyło jej nieposkromionej radości życia.
Ta radość życia i żywotność przepajała też jej gusta literackie; przy całej literackiej subtelności mówiła, że radca tajny Goethe napisał drugą część Fausta, aby zadziwić tych przemądrzałych Niemców. Nienawidziła także doktryn moralnych Tołstoja. Wszystko to się łączyło z płomienną romantyką, przechodzącą niekiedy w staroświecką sentymentalność. Kochała muzykę i poezję, pisywała do mnie półżartobliwe wiersze, w których dźwięczały jednak czasami smutniejsze tony.
I tak, czuwając nocną porą,
Kochając swe wnuczątko małe,
Staruszka-babka wciąż, raz po raz,
Wiersze dla niego układała.
Po mistrzowsku czytała na głos scenki Slepcowa i Ostrowskiego, humorystyczne opowiadania Czechowa. Jedną z ostatnich jej prac był przekład dwóch opowiadań Czechowa na język francuski (dla „Revue des Deux Mondes”). Czechow przysłał jej miły liścik dziękczynny.
Niestety, moja babcia nie zdążyła napisać swych wspomnień; zachował się u mnie tylko zwięzły plan jej pamiętnika. Znała osobiście wielu naszych pisarzy, widywała Gogola, braci Dostojewskich, Ap. Grigorjewa, Tołstoja, Połonskiego, Majkowa. Przechowuję egzemplarz angielskiej powieści, który dał jej własnoręcznie do przetłumaczenia F. M. Dostojewski. Przekład ten ukazywał się w piśmie „Wriemia”.
Moja babka zmarła dokładnie w trzy miesiące po dziadku – 1 października 1902 roku.
Po dziadkach odziedziczyły zamiłowanie do literatury i nieskalane wyobrażenie o jej wzniosłej misji ich córki – moja matka i jej dwie siostry. Wszystkie trzy tłumaczyły z obcych języków. Najbardziej znana z nich była najstarsza – Katarzyna Andriejewna (po mężu – Krasnowa). Jest autorką wydanych dopiero pośmiertnie (zmarła 4 maja 1892 roku) dwóch tomów Opowiadań i Wierszy (ten ostatni uzyskał pochlebną ocenę Akademii Nauk). Powieść jej pióra Nie sądzone była drukowana w „Wiestniku Jewropy”. Tłumaczyła z francuskiego (Montesquieu, Bernardin de Saint-Pierre), hiszpańskiego (Espronceda, Becquer, Pérez Galdós, artykuł o Pardo Bazán), przerabiała angielskie powieści dla dzieci (Stevenson, Haggard), wydawane u Suworina, w „Taniej Bibliotece”.
Moja matka, Aleksandra Andriejewna (secundo voto Kublicka-Piottuch), tłumaczyła i tłumaczy z francuskiego wiersze i prozę (Balzak, W. Hugo, Flaubert, Zola, Musset, Erckmann-Chatrian, Daudet, Baudelaire, Verlaine, Richepin). Za młodu pisała wiersze, ale drukowała tylko wiersze dla dzieci.
Maria Andriejewna Bekietowa tłumaczyła i tłumaczy z polskiego (Sienkiewicz i in.), niemieckiego (Hoffmann), francuskiego (Balzak, Musset). Jest autorką popularnych przeróbek (Juliusz Verne, Silvio Pellico), biografii (Andersen), monografii dla ludu (Holandia, Dzieje Anglii i in.). Karmozyna Musseta była niedawno wystawiona w teatrze dla robotników w jej tłumaczeniu.
W rodzinie ojca literatura nie odgrywała większej roli. Dziad mój był luteraninem, potomkiem pochodzącego z Meklemburgii lekarza cara Aleksego Michajłowicza (praszczur – lekarz przyboczny Iwan Błok – został za panowania Pawła I nobilitowany i wpisany do ksiąg szlachty rosyjskiej). Ożenił się mój dziad z córką nowogrodzkiego gubernatora, Ariadną Aleksandrowną Czerkasową.
Ojciec mój, Aleksander Lwowicz Błok, był profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, miał katedrę prawa państwowego. Zmarł 1 grudnia 1909 roku. Specjalność naukowa nie wyczerpuje bynajmniej ani jego działalności, ani dążeń, może nie tyle naukowych, ile artystycznych. Los jego pełen był komplikacji i sprzeczności, raczej niezwykły i ponury. W ciągu całego życia wydał tylko dwie niewielkie książki (nie licząc powielanych wykładów), a przez ostatnich dwadzieścia lat pracował nad dziełem poświęconym klasyfikacji nauk. Wybitny muzyk, znawca literatury pięknej i subtelny stylista, ojciec mój uważał siebie za ucznia Flauberta. Ta okoliczność przede wszystkim spowodowała, że tak mało napisał i nie ukończył głównego dzieła swego życia: bezustannie rozwijających się myśli nie potrafił zmieścić w owych zwięzłych formach, których szukał; w tym poszukiwaniu zwięzłych form było coś spazmatycznego, strasznego, jak w całym jego fizycznym i duchowym obliczu. Rzadko go widywałem, ale pamiętam go dobrze.
Moje dzieciństwo upłynęło w rodzinie matki. Tu właśnie kochano i rozumiano słowo. W rodzinie panowały na ogół staroświeckie pojęcia o wartościach i ideałach literackich. Mówiąc wulgarnie, po verlaine'owsku, górowała tu éloquence; tylko moją matkę cechował stały bunt i tęsknota do nowego, i mój pęd do musique znajdował u niej poparcie. Zresztą nikt z rodziny nigdy mnie nie prześladował, wszyscy wyłącznie kochali i rozpieszczali. A kochanej staroświeckiej éloquence zawdzięczam po wsze czasy to, że literatura zaczęła się dla mnie nie od Verlaine'a i nie od dekadentów w ogóle.
Moim pierwszym inspiratorem był Żukowski. Od wczesnego dzieciństwa pamiętam stale napływające ku mnie fale liryczne, jeszcze ledwo związane z czyimkolwiek imieniem. Pozostało w pamięci może imię Połonskiego i pierwsze wrażenie przy zetknięciu się z jego strofami:
Śni mi się: jam rześki, młody,
Zakochany. Marzeń roje.
Chłód, rozkoszny chłód z ogrodu
Wieje w okno moje.
„Doświadczeń życiowych” długo nie miałem. Mgliście pamiętam wielkie petersburskie mieszkania z mnóstwem ludzi, z nianią, zabawkami i choinkami –
i wonne zacisze naszego dworku. Dopiero koło 15 roku życia zrodziły się pierwsze określone marzenia o miłości, a obok nich – pierwsze ataki rozpaczy i ironii, które znalazły ujście po wielu latach – w mojej pierwszej próbie dramatycznej (Buda jarmarczna, sceny liryczne).
„Tworzyć” zacząłem nieledwie w szóstym roku życia. Znacznie później założyłem z bliższymi i dalszymi kuzynami pismo „Wiestnik” w jednym egzemplarzu; byłem jego redaktorem i aktywnym współpracownikiem przez trzy lata.
Pisać na serio zacząłem mając około 18 lat. Przez trzy-cztery lata pokazywałem napisane przez siebie rzeczy tylko matce i ciotce. Były to wyłącznie wiersze liryczne i w chwili ukazania się mojej pierwszej książki, Wierszy o Przepięknej Pani, zebrało się ich blisko 800, nie licząc młodzieńczych. Do tomiku weszło spośród nich zaledwie koło stu. Coś niecoś z dawniejszych rzeczy drukowałem później i drukuję po dziś dzień w różnych pismach i dziennikach.
Tradycje rodzinne i moje odosobnione życie przyczyniły się do tego, że nic a nic z tak zwanej „nowej poezji” nie znałem do pierwszych lat uniwersyteckich. Tu, w związku z mocnymi przeżyciami natury mistycznej i miłosnej, całą moją istotą owładnęła poezja Włodzimierza Sołowjowa . Do tego czasu mistyka, przesycająca atmosferę ostatnich lat starego i pierwszych lat nowego wieku, była dla mnie w ogóle niezrozumiała; niepokoiły mnie znaki, które widziałem w przyrodzie, ale wszystko to uważałem za „subiektywne” i starannie ukrywałem przed wszystkimi. Obiektywnie planowałem wtedy, że zostanę aktorem, z upojeniem deklamowałem Majkowa, Feta, Połonskiego, Apuchtina, grywałem w amatorskich spektaklach w domu mojej przyszłej narzeczonej – Hamleta, Czackiego, Skąpego rycerza i… w wodewilach. Trzeźwi i zdrowi ludzie, którzy mnie wówczas otaczali, ustrzegli mnie chyba wtedy przed zarazą mistycznej szarlatanerii, która w kilka lat później stała się modna w pewnych kręgach literackich. Na szczęście i nieszczęście zarazem, ta „moda” przyszła, jak zawsze bywa, właśnie wtedy, kiedy wewnętrznie wszystko się ukształtowało; kiedy szalejące w głębinach żywioły wyrwały się na zewnątrz. – Wówczas znalazły się tłumy amatorów łatwych mistycznych zysków. Z biegiem czasu ja także złożyłem hołd temu nowemu bluźnierczemu „prądowi”, ale to wszystko już wykracza poza ramy Autobiografii. Zainteresowanych mogę odesłać do moich wierszy i do artykułu O obecnym stanie rosyjskiego symbolizmu (pismo „Apołłon” 1910 r.). A teraz cofnę się wstecz.
Wskutek mojej zupełnej nieświadomości i nieumiejętności komunikowania się ze światem przydarzył mi się zabawny wypadek, który wspominam z przyjemnością i wdzięcznością: któregoś słotnego jesiennego dnia (jeżeli się nie mylę – w 1900 roku) wybrałem się z wierszami do dawnego znajomego naszej rodziny, Wiktora Pietrowicza Ostrogorskiego, dziś już nieżyjącego. Redagował wówczas „Mir Bożyj”. Nie mówiąc, kto mnie do niego skierował, pełen wzruszenia pokazałem mu dwa krótkie wiersze, napisane pod wrażeniem Sirina, Alkonosta i Gamajuna W. Wasniecowa. Przejrzawszy pobieżnie wiersze, powiedział: „Jak panu nie wstyd, młody człowieku, zajmować się czymś takim, kiedy na uniwersytecie Bóg wie co się dzieje!” – i wyprosił mnie z brutalną dobrodusznością. Wtedy to było dotkliwe, lecz teraz wspomnienie tego jest milsze niż wiele późniejszych pochwał.
Po tym wydarzeniu długo się nigdzie nie pchałem, dopóki w 1902 roku nie skierowano mnie do B. Nikolskiego, który redagował wtedy wespół z Riepinem pismo studenckie.
W rok potem zacząłem drukować „na serio”. Pierwszymi osobami nie z najbliższej rodziny, które zwróciły uwagę na moje wiersze, byli Michał Siergiejewicz i Olga Michajłowna Sołowjowowie (ona była kuzynką mojej matki). Pierwsze moje utwory ukazały się w 1903 roku w piśmie „Nowyj put' ” i niemal jednocześnie w almanachu „Siewiernyje cwiety”.
Siedemnaście lat swego życia spędziłem w koszarach pułku grenadierów gwardii (kiedy miałem dziewięć lat, moja matka wyszła powtórnie za mąż – za F. F. Kublickiego-Piottucha, który służył w pułku). Ukończywszy gimnazjum Wwiedieńskie w Petersburgu (dziś – imienia cesarza Piotra Wielkiego) wstąpiłem na wydział prawa Uniwersytetu Petersburskiego, raczej bez zastanowienia, i dopiero po przejściu na trzeci rok zrozumiałem, że nic mnie nie łączy z prawem. W 1901 roku, wyjątkowo ważnym dla mnie, bo zadecydował o moim życiu, przeniosłem się na wydział filologiczny, który ukończyłem na wiosnę 1906 roku, zdając egzamin końcowy (z filologii słowiańskiej i rosyjskiej).
Uniwersytet nie odegrał większej roli w mym życiu, ale wyższe wykształcenie dało mi w każdym razie niejaką dyscyplinę umysłową i pewne nawyki, które mi bardzo pomagają zarówno w próbach historycznoliterackich, jak w moich własnych próbach krytycznych, a nawet w pracy literackiej (materiały do dramatu Róża i Krzyż). Z biegiem lat coraz bardziej cenię to, co mi dał uniwersytet w osobach moich szanownych profesorów – A. I. Sobolewskiego, I. A. Szlapkina, S. F. Platanowa, A. I. Wwiedienskiego i T. F. Zielińskiego. Jeżeli uda mi się zgromadzić zbiór swoich prac i artykułów, które są rozrzucone w niemałej ilości po różnych wydawnictwach, ale wymagają znacznych przeróbek – będę zawdzięczał uniwersytetowi pewną dozę naukowości, która jest w nich zawarta.
Właściwie moje „samodzielne” życie zaczęło się dopiero po ukończeniu uniwersytetu. Nie przerywając pisania wierszy lirycznych, które bez wyjątku, poczynając od roku 1897, można uważać za dziennik, właśnie w roku ukończenia uniwersytetu napisałem swoje pierwsze utwory dramatyczne; głównymi tematami moich artykułów (poza czysto literackimi) były i pozostały tematy „inteligencja a lud”, teatr, rosyjski symbolizm (nie tylko w sensie szkoły literackiej).
Każdy rok mego świadomego życia ma dla mnie swoiste, bardzo wyraźne zabarwienie. Spośród wydarzeń, zjawisk i wpływów, które szczególnie mocno podziałały na mnie w taki czy inny sposób, muszę wymienić: spotkanie z Wł. Sołowjowem, którego widziałem tylko z daleka; znajomość z M. S. i O. M. Sołowjowami, Z. N. i D. S. Mereżkowskimi i z A. Biełym; wydarzenia 1904–1905 roku; zbliżenie do środowiska teatralnego, które rozpoczęło się w teatrze nieboszczki W. F. Komissarżewskiej; skrajny upadek obyczajów literackich i początek literatury „fabrycznej”, związany z wydarzeniami 1905 roku; poznanie utworów Augusta Strindberga (początkowo za pośrednictwem poety Wł. Piasta); trzy podróże zagraniczne: byłem we Włoszech północnych (Wenecja. Rawenna, Mediolan) i środkowych (Florencja, Piza, Perugia i wiele innych miast i miasteczek Umbrii), we Francji (w północnej Bretanii, w Pirenejach, w okolicach Biarritz; kilka razy byłem w Paryżu), w Belgii i Holandii; poza tym tak się jakoś składało, że co sześć lat powracałem do Bad Nauheim (Hessen-Nassau), z którym związane są dla mnie szczególne wspomnienia.
Tej wiosny (1915 roku) wypadałoby mi tam wrócić po raz czwarty, lecz do osobistej i niższego rzędu mistyki moich podróży do Bad Nauheim wtargnęła powszechna i nadrzędna mistyka wojny.
Czerwiec 1915DZIENNIK 1901–1902
27 grudnia 1901
Rozdwoiłem się. I oto ja – obdarzony świadomością – czekam na skraju lasu, a ja – ten drugi – dokonuję w dalekich stronach tajemnego wielkiego czynu. I – okropny sen! – niepojęcie zaczynam – ja, oczekujący żałować tego, który dokonuje czyn, i dokonanego czynu…
Chociaż nie wyszło, ale pomysł wiersza dobry, morderca-sobowtór – popełni morderstwo i odpadnie, natomiast cała nagroda przypadnie obserwatorowi, który nie brał udziału w morderstwie. Myśl prawdę mówiąc szalona, ale nagrodą też przecież szaleństwo, co zastygnie w błogiej kontemplacji czynu, który popełnił kto inny. Pamięć o nożu będzie idealna, ponieważ nóż był wprawdzie realny, ale w marzeniach – oto ona, wielka tajemnica…
29 grudnia 1901
W tej właśnie chwili jestem na tyle wyrafinowany i zrównoważony, że będę mógł zrobić testament. Gromadzę w jednym zakamarku (o straszna bliskości jawy i snu, ziemi i nieba!) – bezpiecznym – wszystkie papiery (i ten też) i niektóre książki. Pierwsze miejsce – „Siewiernyje cwiety” – nie za treść, lecz za to, że są tam na niektórych stronach krzyżyki. A pytać . Następnie – wiersze Sołowjowa. Moje wiersze proszę też tam położyć – i jeszcze coś. Teraz już z tym koniec – i niech wszystko zachowają ci, którym jest to niezbędne, tym zaś, którym by się zdało potrzebne, nie dawać, z wyjątkiem , co wyjaśni się później, po napisaniu tych słów.
My wszyscy, tylu, ilu nas jest, zdrowi i chorzy, silni i zgrzybiali, błękitni i różowi, czarni i czerwoni – zatrzymaliśmy się na rogu dawno nam znanej i odwiedzanej ulicy i umówiliśmy się, że spłatamy figla jednomyślnie i mądrze, a pięknie. Wszyscy się zgodzili, a jeśli kto nawet nie chciał – podporządkował się. Jesteśmy nie tylko my, dwaj starcy, są wśród nas także ludzie młodzi i w sile wieku. Właśnie silni wzięli tymczasem górę. – No, a przed dokonaniem bohaterskiego czynu zostawiamy ten testamencik dla tych, którym się przyda, i prosimy, żeby się o nas nie martwili, jako że myśli nasze są rozumne, uczucia – głębokie, a uczynki – zdecydowane. Byli wśród nas pierroci, są też marynarze i chińskie myślątka, a ręce mamy pełne kobiecych fatałaszków. Pożytek z takowych wkrótce się ujawni. Niezłe z nas wszystkich aktorzyny, grywaliśmy dawniej porządnie nawet Hamleta. Nie mamy geniuszu ojców naszych, natomiast z teraźniejszością pozostajemy w ścisłym związku. Ojcowie gromili nas, a teraz przeklną (czy na pewno?), zapłaczą nad nami (czy na pewno?). Lecz to wszystko przed nami jeszcze zamglone, a najlepsze dla nas coś takiego: straszliwie pobladli patrzymy, jak trawa zabarwia się krwią i przesiąka krwią tkanina – bardzo cienka, jasna, letnia. I wciąż spoczywa w brwiach i rzęsach Biała i Straszna – wciąż tak samo uniesione brwi i pobladła twarz. Wtedy właśnie się zacznie. Wtedy się nam objawi.
Pędzi, pędzi z dala obłok. Straszna jest rodzicielska kara. Później przyjdzie skrucha.
A może nie przyjdzie.
7 stycznia 1902
O tej porze dnia, kiedy powietrze niepostrzeżenie wilgotnieje, a ciepły wiatr przynosi szczególnie ostre aromaty wonnych ziół – szedł polem smutny człowiek o ciele lidyjskiego młodzieńca Dionizosa, o twarzy pokutującego ascety. (W ukośnych promieniach zachodzącego słońca czaił się delikatny cień). Rzeka, niema w ciągu dnia, niewyraźnie nuciła jakąś tęskną piosenkę, jakby jej strugi wracały do rodzimego mroku, uwolniwszy się od dręczących prostych promieni słońca. Nie tylko strugi rzeczne zrzucały brzemię dnia – drzewa odmłodniały, wyprostowała się trawa, chwytliwa i wonna, drgnęła tajemnie ziemia, a w ślad za nią drgnęły wszystkie istnienia – ptaki, czworonogi i smutny człowiek o ciele Dionizosa.
10 stycznia
Nadchodzi czas, kiedy trzeba rozstrzygnąć tak lub inaczej, ponieważ ποικιλφδός Σφίγξ nie może wiecznie czekać. Wspominając wszystko – ucieleśniając wszystko – utrwalając wszystko – widzimy koniec. Teraz właśnie wlecze się ta przerażająca, zagadkowa, wywracająca duszę na nice część życia, która poprzedza to, co niezatarte, wielkie; „wszystkie więzy zerwane, odgłosy – milczeniem”.