- promocja
Dzienniki japońskie - ebook
Dzienniki japońskie - ebook
Książka autora nagradzanej „Planety K.”
Wydanie nowe, poprawione i rozszerzone.
Nagroda Magellana 2015
Piotr Milewski urodził się w roku Królika i w roku Królika wybrał się do Japonii. Przywitały go upał i wilgoć. W powietrzu unosił się gorzki zapach wodorostów. Woń rozkładu, ale i woń narodzin. Japończycy nazywają ten czas tsuyu, co znaczy „śliwkowy deszcz”, bo w sadach dojrzewają owoce śliw. Mówią, że to czas błogosławiony. Czy okazał się taki dla samotnego wędrowca?
Autor zwiedzał Japonię w pojedynkę, bez pieniędzy, bez planu, jeżdżąc autostopem i nocując pod gwiazdami. Próbując odnaleźć ducha archipelagu i jego mieszkańców, odnalazł jeszcze coś innego. „Japonia pozwoliła mi przyjrzeć się sobie jak w zwierciadle”, powiedział w jednym z wywiadów.
Dzienniki japońskie to nie tylko zapis zdarzeń i spotkań, ale również opowieść o podróżowaniu jako takim: o jego filozofii i sensie, a także piętnie, jakie odciska na świadomości wędrowca.
Wartość „Dzienników japońskich” leży między innymi w muzyczności prozy. Jedność formy i treści przejawia się w swoistej architekturze: klaustrofobiczna atmosfera japońskich metropolii miała swój odpowiednik w gęstości opisu, nasyceniu malowanych scen. Architektura Tokio czy Kioto, gdzie na mikrej przestrzeni stłoczone są siedziby szczęśliwców, którzy znaleźli swój drogi kąt, wymagała od pisarza spojrzenia artysty-drzeworytnika.
Bogdan Zalewski, RMF FM
Piotr Milewski - urodził się w 1975 roku w Chełmie, a wychował w Opolu. Studiował w Poznaniu, Wiedniu, Pasawie, Filadelfii, Sapporo i Otaru. Dziewięć lat spędził w Japonii. Stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Autor bestsellerowych książek Transsyberyjska. Drogą żelazną przez Rosję i dalej (2021), Dzienniki japońskie. Zapiski z roku Królika i roku Konia (2022), Islandia albo najzimniejsze lato od pięćdziesięciu lat (2018) oraz Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji (2020). Współautor książek Hokkaido – Japonia bez gejsz i samurajów (2006), Azja. Opowieści podróżne (2018) oraz Wyspa. Opowieści podróżne (2019). Trzykrotny laureat Nagrody Magellana Magazynu Literackiego „Książki”. Laureat nagrody magazynów „National Geographic Traveler” i „National Geographic Polska”. Współpracuje z polskimi i japońskimi czasopismami oraz z prasą polonijną.
piotrmilewski.com
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-545-2 |
Rozmiar pliku: | 8,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Upał. I wilgoć. Wilgoć taka, że w niektóre wieczory można ją ujrzeć. Szarzeje i ciemnieje wraz z nadejściem nocy, lecz tak długo jak jest, nigdy nie ustępuje miejsca czerni. Rozlewa się po mieście jak rzadka solanka, z której przechodnie wynurzają się niczym zjawy. Wciska się w każdy kąt i szczelinę. Rozprasza światła ulicznych latarni, neonów i szyldów. Rozmazuje kształty, wygina kontury, zaokrągla krawędzie. Zakrzywia horyzont. Świat rozpływa się, drga i faluje. Dźwięki rezonują i dzielą się na ledwo słyszalne echa. Odległości nie sposób ustalić. Wszystko wydaje się dalsze, niż jest. Gdy temperatura przekracza trzydzieści stopni Celsjusza, ciało zwalnia i człowiek traci ochotę, by wyściubić nos za próg. Gdy podnosi się o pięć kolejnych kresek, odechciewa się żyć.
W taki właśnie przesiąknięty wilgocią czerwcowy dzień po raz pierwszy postawiłem stopę na japońskiej ziemi. W powietrzu unosił się zapach gnijących wodorostów. Woń rozkładu i woń narodzin. Nastała już pora deszczowa, którą niektórzy mieszkańcy japońskiego archipelagu uznają za piątą porę roku. To okres między suchą i ciepłą wiosną a gorącym i mokrym latem, gdy zimne powietrze z północy siłuje się z ciepłym z południa. Wtedy to nad wyspami na półtora miesiąca zawisa szara kotara z chmur, zielenią się ryżowe źdźbła, a w sadach dojrzewają owoce śliw. Japończycy nazywają tę porę roku _tsuyu_ – „śliwkowy deszcz”. Wydaje im się wtedy, że bogowie są bliżej. To czas błogosławiony.
Tego pierwszego dnia miałem wrażenie, jakbym znalazł się na dużej wysokości. Wilgoć i upał pory deszczowej pochłaniały tlen, oddech przyśpieszył, a skóra perliła się kropelkami potu. Poczułem zmęczenie i senność. I przez chwilę zaświtała mi w głowie myśl, by wracać.
Na szczęście do takiej pogody można się przyzwyczaić. Najważniejsze to nie stracić nadziei, że się poprawi. Zawsze można schronić się w chłodnym wnętrzu jakiegoś sklepu lub biura. Lodowaty podmuch klimatyzacji zapewni orzeźwienie. W pakiecie można jeszcze dostać kataru.
Dziennik, który wtedy pisałem, nosi ślady kropel potu. Czytam zapiski po kilku latach i czuję, jak lepkie strużki spływają mi po twarzy i skapują na białe kartki, które co wieczór zapełniałem. Kleksy wspomnień, już pożółkłe, ale wciąż świeże, świadectwa drobnych zwycięstw, które od razu powracają, oraz porażek, które trzeba wygrzebać z czeluści umysłu i do których trzeba się dopiero przed samym sobą przyznać. Ale właśnie po to, by ich wszystkich doświadczyć, wyruszyłem w tę podróż.Zodiak
Chiński zodiak, którego do dziś używa się w Japonii, dzieli się na dwanaście znaków przypisanych kolejnym latom, które z kolei przyporządkowane są pięciu żywiołom. Oznacza to, że cykl astrologiczny trwa łącznie sześć dekad. Liczba ta jeszcze jakiś czas temu odpowiadała średniej długości życia człowieka, można więc było powiedzieć, że człowiek przebywał na ziemi przez jeden taki cykl.
Opierając się na zodiaku, wschodnioazjatyccy astrologowie określają osobowość, charakter, przyszłość, a nawet przeznaczenie człowieka. Ważny jest przy tym nie tylko rok i miesiąc, lecz również dzień i godzina przyjścia na świat. Do dziś niektórzy wyspiarze, podejmując decyzje dotyczące potomstwa, kierują się zasadami chińskiego horoskopu.
Urodziłem się w roku Królika. Uznaje się go w Azji za najszczęśliwsze zwierzę w astralnym zwierzyńcu – poczciwe, choć niekiedy nieprzewidywalne. Jest istotą księżycową i reprezentuje wschód. Powiadają, że osoby urodzone w roku Królika obdarzone są szczęściem, ładnie mówią, są utalentowane, ambitne, cnotliwe i powściągliwe, choć bywają także konserwatywne i wygodnickie. Mają doskonały smak i cieszą się zaufaniem oraz podziwem innych. Nie sądzę, by ta charakterystyka dobrze oddawała moje cechy charakteru, ale miło jest od czasu do czasu tak o sobie pomyśleć, szczególnie gdy trafia się do kraju, w którym znaki zodiaku wciąż traktowane są z powagą.
W roku Królika dotarłem do Japonii. Rok ten zwieńczał milenium, co sprzyjało czarnowidztwu. Co rusz jakiś samozwańczy prorok ogłaszał zbliżający się koniec świata, na dowód cytując zapomniane przepowiednie. Wydarzenia zdawały się je potwierdzać. 1999 był rokiem katastrof, zbrodni i wypadków. W czerwcu ulewne deszcze w okolicach Hiroszimy i Fukuoki wywołały powódź i osunięcia gruntu, które kosztowały życie dwadzieścia dziewięć osób. Na początku września niepoczytalny mężczyzna przy użyciu młotka i kuchennego tasaka zabił dwie osoby i ranił kolejne osiem na tokijskiej stacji Ikebukuro. Trzy tygodnie później inny szaleniec pozbawił życia pięciu pasażerów na stacji w Shimonoseki, rozjeżdżając ich samochodem, a potem dźgając nożem. W tym samym miesiącu błąd pracownika elektrowni atomowej Tokaimura wywołał niekontrolowaną reakcję łańcuchową, w której wyniku zmarło dwóch pracowników i napromieniowanych zostało ponad sześćset osób. Był to pierwszy incydent nuklearny w dziejach Japonii. W ogólnonarodowym plebiscycie, w którym Japończycy wybierają chiński ideogram podsumowujący dany rok, a którego wynik ogłaszany jest co roku 12 grudnia w słynnej świątyni Kiyomizu-dera w Kioto, zwyciężył znak _sue_ – „koniec”.
Poprzednie lata też nie były lepsze. W 1995 roku, któremu przypisano znak _shin_, czyli „wstrząs”, potężne trzęsienie ziemi w Kobe oraz atak trującym gazem w tokijskim metrze spowodowały śmierć wielu osób. Rok później wybrano niewinny zdawałoby się ideogram „jedzenie” (_shoku_), odwołujący się do masowych zatruć pałeczką okrężnicy. W roku 1997 – opisanym znakiem „upadek” (_tō_) – kryzys finansowy w Azji doprowadził do masowych bankructw i upadłości instytucji finansowych, a w roku poprzedzającym mój przyjazd agentka ubezpieczeniowa Masumi Hayashi wrzuciła arszenik do kotła z sosem curry podczas lokalnego festynu, co doprowadziło do śmierci czterech osób, w tym dwójki dzieci, przez co rok ten podsumowano znakiem „trucizna” (_doku_).
Nastroje były więc nie najlepsze. Przyszłość nie napawała optymizmem. A słowem, które najlepiej oddawało zastaną przeze mnie rzeczywistość, było „niepewność”. Dzienniki publikowały informacje o rosnącej liczbie samobójstw popełnianych przez mężczyzn w średnim wieku. Coraz głośniej mówiono o przypadkach zabójstw mężów ubezpieczonych bez ich wiedzy przez żony na wysokie sumy. Rosła też liczba tych, którzy domek pod miastem musieli zastąpić twardą ławką w parku albo namiotem na jego obrzeżach. Na ulicach czuło się brak animuszu i energii. Ten jeszcze do niedawna bliski cel – najwyższe miejsce na podium w światowym rankingu bogactwa – stał się odległy.
Nikt nie chce spaść z drzewa, na które wspiął się z dużym wysiłkiem i poświęceniem. A co dopiero spaść z najwyższej gałęzi.
*
Z pięćdziesięcioma tysiącami jenów w kieszeni (około tysiąca siedmiuset złotych), które miały mi wystarczyć na prawie trzy miesiące, a były sumą, jaką rodzina w Tokio przeznacza na tygodniowe wydatki, musiałem dopasować apetyt do zawartości portfela. A jeśliby to nie wystarczyło, zdany byłem na pomoc innych i… własną kreatywność. W miastach poruszać się miałem pieszo (nie ma lepszego sposobu na poznawanie nowych miejsc i ludzi niż chodzenie), z rzadka tylko korzystając ze środków transportu, a pomiędzy miastami planowałem zdać się na łaskawość kierowców. W plecaku wiozłem mały zapas sucharów beskidzkich na czarną godzinę oraz notatnik z adresami kilku przyjaciół, którzy – miałem nadzieję – cieszyli się na mój przyjazd. Po japońsku umiałem się przedstawić, powiedzieć, że jestem głodny, i policzyć do stu. Powinno wystarczyć na początek.Mieszkanie
Znalezienie w Tokio taniego i wygodnego mieszkania w środku lata nie należy do prostych zadań. W ogóle znalezienie tu mieszkania na krócej niż rok graniczy z cudem. Nie było mnie stać nawet na najtańszy hostel, ale to nie pieniądze, których faktycznie nie miałem zbyt wiele, były największym problemem, ale zaufanie. Bez referencji, polecenia przez kogoś o właściwej reputacji i pozycji społecznej, skończyłbym zapewne bez dachu nad głową.
Wtedy pojawił się Ryū. To jego adres miałem w swoim notatniku na pierwszym miejscu. Poznałem go rok wcześniej w Monachium, w niecodziennych okolicznościach, bo na siłowni w hotelu, w którym wówczas mieszkałem podczas studenckiej praktyki. Pedałowałem właśnie na stacjonarnym rowerze, w jednej ręce trzymając kierownicę, a w drugiej rozmówki japońskie, gdy podszedł do mnie młody mężczyzna o bujnych włosach i błysku w oczach.
– Widzę, że uczysz się języka japońskiego. Planujesz podróż do Japonii? – zapytał.
– Na razie nie. Ale kiedyś bardzo chciałbym tam pojechać – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Wtedy jeszcze wyjazd na wyspy wydawał się odległym marzeniem.
Okazało się, że mężczyzna był pracownikiem japońskiego oddziału dużej niemieckiej firmy i przebywał w Niemczech w ramach szkolenia. Był postawny, przystojny, ciekawy świata, a przy tym nieco zasadniczy w poglądach. Ta zasadniczość zapewne wynikała z faktu, że zaliczał się do _Edokko_ – tokijczyków w trzecim pokoleniu. Ludzi zdecydowanych, w pierwszym kontakcie nawet nieco chłodnych i szorstkich, ale w gruncie rzeczy o dobrym sercu. Widywaliśmy się przez najbliższe trzy tygodnie niemal codziennie i co nieco się o nim dowiedziałem. Ukończył jedną z tokijskich politechnik, lecz już na początku kariery postanowił, że zatrudni się w zagranicznym przedsiębiorstwie. To jak na miejscowe zwyczaje dość niecodzienne postanowienie miało swe źródło w jego krytycznym stosunku do japońskiego korporacjonizmu, długich godzin pracy oraz tradycji zespołowego podejmowania decyzji, za którą kryły się wielogodzinne narady bez konkluzji i rozmyta odpowiedzialność. Ryū równie co pracę cenił sobie czas wolny i przyjemności. Uczył się języków obcych: niemieckiego, angielskiego i hiszpańskiego, lubił smacznie zjeść i bawić się w międzynarodowym towarzystwie. Wystarczyły trzy tygodnie, byśmy się zaprzyjaźnili. A gdy widzieliśmy się po raz ostatni, pożegnał mnie następującymi słowami:
– Jeślibyś wybierał się do Japonii, koniecznie daj mi znać. Myślę, że mogę ci pomóc.
Gdy niemal rok później napisałem do niego list, w którym wspomniałem o swoich planach przyjazdu do Japonii, błyskawicznie nadeszła odpowiedź. „O nic się nie martw. Przyjeżdżaj!”, pisał, a ja ucieszyłem się bardzo, że gdzieś tam na obcym lądzie czeka na mnie przyjaciel.
To właśnie dzięki rekomendacji Ryū zamieszkałem w domku wynajmowanym przez wdowę Nakajima – krzepką dziewięćdziesięciolatkę o gładkich, lśniących policzkach i wesołych oczach, która mimo sędziwego wieku poruszała się szybkimi krokami i codziennie znajdowała czas i siły, by w białym fartuszku pielić chwasty w malutkim przydomowym ogródku. Dopiero później dowiedziałem się, że była babcią sympatii Ryū.
Stancja mieściła się w starej kamienicy o dwóch kondygnacjach i płaskim dachu. Nad frontową ścianą dobudowano prosty mur wysokości jednego piętra, przez co dom od ulicy wyglądał na wyższy, bardziej okazały i solidniejszy, niż był w rzeczywistości. Pewnie dzięki temu właściciele mogli dawniej żądać wyższego czynszu. Budynek podzielony był na dwie części. W lewej połowie domu mieściła się moja stancja, w prawej – sklep patronacki ze sprzętem firmy Mitsubishi Electric. Dawno temu zaopatrywały się w nim rodziny z prowincji przybywające do stolicy z kilkoma walizkami ubrań i wałówki, głodne sprzętu i lepszego życia. Za szybą kusiły je te wszystkie urządzenia elektryczne, które w latach powojennych miały nie tylko ułatwiać życie, ale wręcz zapewniać szczęście utożsamiane wówczas z dobrobytem: wentylatory, pralki, ryżownice, klimatyzatory, telewizory kolorowe, telefony, faksy i radiomagnetofony. Jednak dziś wystawione towary były już tak stare, że gdy pierwszy raz zajrzałem do wnętrza sklepu, pomyślałem, iż trafiłem do muzeum staroci. Sędziwy właściciel, związany kontraktem z producentem, bezskutecznie próbował odsprzedawać skupione od klientów zużyte graty. Sklep czasy świetności miał już za sobą. Nie widziałem ani jednej osoby, która wyszłaby stąd z zakupami. Jedynie garstka staruszków zaglądała od czasu do czasu do środka, by zamienić kilka zdań ze sprzedawcą.
Na bocznej ścianie budynku, obok martwego neonu z napisem „Telewizory kolorowe Mitsubishi”, zwisały kable, młotki, obcęgi, lutownice i wiertarki. Nieopodal, ze szczytu chudej pionowej tyczki, zwisał porwany niebieski proporzec Panasonic, o którym zapomnieć musiał nawet sam właściciel. Jakby na przekór beznadziei, co wieczór nad wejściem do sklepu wesoło rozbłyskiwały dwie neonówki.
Na przedniej ścianie mojej połowy domu znajdowały się duże drzwi używane niegdyś do wynoszenia mebli podczas przeprowadzek. Były one zaryglowane i zasłonięte metalową płytą. Do środka wchodziło się od tyłu, wąskim przejściem pomiędzy budynkiem stancji a domem wdowy Nakajima. Przesmyk miał szerokość pozwalającą na ustawienie w nim roweru, ale nie mieścił się już w nim barczysty mężczyzna. Na tylnej ścianie domu, dwadzieścia centymetrów nad ziemią, znajdowały się nieduże drzwiczki. Po przekroczeniu progu wchodziło się do przedsionka wielkości metra kwadratowego, gdzie zostawiało się buty. Następnie trzeba było wspiąć się kilkanaście centymetrów, by wejść na drewnianą podłogę pokrytą wykładziną, gdzie mieścił się pokój dzienny z aneksem kuchennym: zlewem i kuchenką na jeden palnik.
– Jest tylko zimna woda – głębokimi ukłonami przepraszała mnie wdowa Nakajima, gdy po raz pierwszy wprowadziła mnie do środka. – Gaz jest odcięty – dodała po chwili. A gdy zobaczyła, że jej słowa nie zrobiły na mnie zbyt dużego wrażenia, wyszeptała jeszcze: – Klimatyzacja też nie działa.
Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Po japońsku powiedzenie to brzmi mniej więcej tak: „Jeśli coś dostałeś, to w lecie zawsze będzie miało krótki rękaw” i znacznie lepiej pasuje do mojej ówczesnej sytuacji. W tym upale ciepła woda do niczego nie będzie mi potrzebna, a klimatyzacja sprzyja przeziębieniom i bólom głowy. Wiedziałem, że doskonale poradzę sobie bez nich. Najważniejsze, że miałem dach nad głową. A poza tym nie musiałem płacić czynszu!
Na środku pokoju dziennego stał stolik i cztery fotele o politurze zdartej do surowej deski i śladach po kornikach. Tapeta, niegdyś biała, miała teraz kremowy odcień. Wilgoć odkleiła jej rogi, które zrolowały się niczym dachy chińskich świątyń. Na ścianach wisiały dwa kalendarze sprzed kilku lat: wyblakłe pejzaże japońskiej prowincji. Przyglądałem się im, gdy czułem, że mam dość ścisku, pędu i tumultu metropolii. Kwitnące śliwy na marcowych kartkach, wiśnie na kwietniowych, w maju – powiewające na wietrze kolorowe karpie z materiału. Na stronie czerwcowej poletka ryżowe opadały kaskadowo na górskich zboczach. W lipcu wzrok cieszyło błękitne morze, a w sierpniu – strzeliste granie Alp Japońskich. Obrazy uspokajały i koiły, a ich wyblakłe barwy dodawały im piękna i tajemniczości. Kusiły, by wyruszyć w podróż.
W prawym rogu pokoju, za drzwiami z cienkiej sklejki, mieściła się toaleta. Była to mała, podłużna muszla klozetowa wetknięta w podłogę. Kucając nad nią, dotykałem kolanami ściany. Nie było to miejsce, w którym można było zatrzymać się na dłużej, ciesząc się samotnością i chwilą wytchnienia, przejrzeć gazetę i zamyślić nad wydarzeniami dnia. Trzeba było skorzystać i jak najszybciej wyjść, nie zapominając o zdjęciu przypisanych do toalety gumowych kapci.
Skrzypiące przy każdym kroku wąskie schody za toaletą prowadziły do sypialni na piętrze. Wchodziło się do niej przez przesuwne drzwi. Podłogę wyścielały tu maty ze słomy ryżowej. Ściany do połowy wysokości pokrywała pomalowana w roślinne wzory niebieska tapeta, a powyżej – biała. W sypialni panował trudny do zniesienia upał. Dach, który nagrzewał się za dnia, nocami oddawał ciepło. Dlatego mimo zmęczenia całodzienną włóczęgą z trudem udawało mi się zasypiać, a o poranku budziłem się zlany potem. Ale odkąd pewnego dnia w jednej z szafek odkryłem stary wiatraczek, zacząłem spędzać tu więcej czasu. Uchylałem okno w sypialni i przyglądałem się dzielnicy, czując, jak słaby podmuch osadza wilgoć na moim ciele.
Miałem do dyspozycji całe sześć mat powierzchni. Dziewięć metrów kwadratowych. Jak na Tokio był to prawdziwy luksus.Wschodnia stolica
Dwa chińskie znaki, które składają się na nazwę japońskiej stolicy, oznaczają „wschód” i „miasto stołeczne”. Nazwę Tokio przetłumaczyć można więc jako „wschodnia stolica”. Słowo to bezpośrednio nawiązuje do chińskiego wzorca, według którego tworzono nazwy miast, gdzie urzędowali panujący: Pekin oznacza północną stolicę, a Nankin – południową. Tokio to jednak stosunkowo nowa nazwa. Aż do upadku szogunatu w 1868 roku miasto nazywało się Edo i już wtedy było jednym z największych na świecie. Dziś stolica Japonii to prawie trzynastomilionowa metropolia, w której skład wchodzą dwadzieścia trzy rejony miejskie i dwadzieścia sześć miast. W promieniu pięćdziesięciu kilometrów wokół niej żyje dalsze dwadzieścia milionów ludzi.
W europejskich miastach, które swoje korzenie mają w średniowieczu i skonstruowane są według podobnego schematu (od centralnie położonego rynku, na którym znajduje się ratusz, rozchodzą się promieniście uliczki wypełnione zwartą zabudową), wystarczy dostać się na główny plac, by z dużym prawdopodobieństwem, nawet bez pomocy przewodnika, odnaleźć to, co najciekawsze. Najstarsze budowle i najcenniejsze zabytki znajdują się bowiem zwykle nieopodal siebie i mając oczy szeroko otwarte, na pewno na nie trafimy. Co innego Tokio. Tutaj trudno o jedno historyczne centrum otoczone kolejnymi pierścieniami zabudowań. Wschodnia stolica przypomina raczej archipelag wysp o rozmytych granicach, których centra wyznaczają stacje kolejowe. Jest jak skomplikowany mechanizm o wielu trybach poruszających się w różnym tempie i na pozór od siebie niezależnych, lecz w rzeczywistości ze sobą powiązanych.
Niewiele jest na całym świecie miejsc, które doświadczyłyby tylu kataklizmów pustoszących tkankę miejską co Tokio. W samym tylko XX wieku stolica Japonii zrównana została z ziemią dwukrotnie: w czasie wielkiego trzęsienia ziemi i towarzyszących mu pożarów w 1923 roku oraz podczas nalotów dywanowych bombowców armii amerykańskiej pomiędzy listopadem 1944 a sierpniem następnego roku. Za każdym razem miasto odradzało się niczym Feniks z popiołów, za każdym razem odmienione i tylko częściowo podobne do swojego poprzednika.
Jak więc odkrywać to miasto? Czy poruszać się jakimś określonym szlakiem, czy też zdać się na przypadek i intuicję? Nie zastanawiałem się długo, dysponowałem bowiem tym, czego brakuje większości przyjezdnych – czasem. Przez pierwsze dni wychodziłem więc po prostu rankiem z domu i maszerowałem przed siebie.
Warto jest poruszać się bez planu. Nic nas wtedy nie ogranicza. Nic nie uwiera i nie kusi. Ci, którzy tworzą plany, mają też oczekiwania, a potem często czują żal: czegoś nie zobaczyli, dokądś nie dotarli, ktoś zatrzasnął im drzwi przed nosem. Niekiedy też to, co zastali, wygląda zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażali.
Gubiłem się, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Przecież nawet rodowici tokijczycy, gdy opuszczą miejsce zamieszkania, zaczynają się gubić i dlatego niemal na każdym rogu ulicy znajduje się schemat dzielnicy. W razie czego zawsze można też o drogę zapytać listonosza, bo to on – jak zapewne wszędzie na świecie – najlepiej zna najbliższą okolicę.
W dzisiejszej topografii Tokio najważniejsza jest kolej. To ona wyznacza arterie, którymi płynie potok mieszkańców do, z i wewnątrz stolicy, niczym krew w ciele olbrzyma. Pociągi… Bez nich to miasto zamieniłoby się w chaotyczne kłębowisko ludzi, asfaltu, betonu, stali i szkła. Myślałem tak za każdym razem, gdy w wyniku awarii albo samobójczej śmierci, eufemistycznie określanej tutaj mianem „wypadku z udziałem ludzkiego ciała”, przestawały kursować pociągi na głównych liniach. Zdarzało się to niemal codziennie i gdy perony wypełniały się tysiącami wybitych z rytmu pasażerów nerwowo wydzwaniających z przeprosinami do przełożonych, kontrahentów albo przyjaciół, właśnie wtedy najmocniej dawało się odczuć niemalże organiczny związek miasta z żelaznymi drogami. A przecież były to jedynie namiastki potencjalnego kataklizmu, jaki wywołałoby wstrzymanie ruchu na wszystkich liniach i skazanie mieszkańców na piesze wędrówki. Nawet trudno byłoby to sobie wyobrazić.
Mapa kolejowa Tokio przypomina sieć pajęczą rozpiętą na centralnym pierścieniu. Ten pierścień to okrężna linia Yamanote, której trasa wiedzie przez najważniejsze stacje w mieście: Tokio – z którego wyjeżdżają superekspresy, Ueno – niegdyś punkt startowy wszystkich pociągów ruszających na północ kraju, Shinagawę, Shibuyę – dzielnicę młodzieży, Shinjuku – królową tokijskich stacji i najbardziej uczęszczany dworzec kolejowy świata, oraz Ikebukuro. Od tych stacji we wszystkich kierunkach biegną linie kolejowe, rozwożąc pasażerów ku dalszym rejonom miasta.
Zamieszkanie wewnątrz wytyczonego przez tory linii Yamanote kręgu wiąże się z prestiżem, co nie zawsze oznacza wyższy standard mieszkania, a niemal bez wyjątku – wyższy czynsz. Korzyścią jest oczywiście krótszy czas dojazdu do pracy, a to czas (a nie pieniądz) jest dla tokijczyków na wagę złota. Zresztą do Tokio przyjeżdża się zwykle po to, by ciężko pracować i dorobić się, a nie po to, by wygodnie żyć.
Nie miałem więc wyboru: odrzuciwszy bedekery, zdany byłem na towarzystwo kolei. Nie musiałem nawet korzystać z jej usług, ale traktowałem ją jako latarnię na morzu gmachów i ludzi. Gdziekolwiek bym się zgubił, stracił orientację czy humor, szukałem stacji. Wystarczyło tylko, bym usłyszał turkot pociągu albo melodię zapowiadającą jego wjazd na peron, i od razu czułem się pewniej. Wiedziałem, że odnajdę drogę i trafię tam, dokąd się wybieram, albo co najmniej dowiem, gdzie się znalazłem.
Na początku to właśnie kolejne stacje na linii Yamanote, niczym nieruchomi przewodnicy, służyły mi za punkty orientacyjne. Z nich ruchem wahadłowym zapuszczałem się w głąb obcego terytorium wydzielonego torami biegnącymi na wysokości pierwszego piętra. W Tokio budynki, drzewa, a nawet znaki drogowe potrafią przepoczwarzyć się z dnia na dzień, ukryć za potężną reklamą lub neonem, a nawet zniknąć pod łopatą buldożera. A tory… One tkwią nieruchome, zawsze w tym samym miejscu, i zdają się jedynym elementem tokijskiej przestrzeni, który ma wystarczająco dużo sił, by oprzeć się naturze i człowiekowi.
Codzienne marsze. Poruszałem się po mieście na piechotę, pokonując po kilkanaście kilometrów dziennie, gubiąc się i odnajdując, moknąc bez przerwy (dopóki nie sprawiłem sobie parasola). Dobrze mi to robiło. Mózg był dotleniony, umysł czysty, a dusza głodna nowych wrażeń. Powoli zaczynałem też pojmować, jak skonstruowana jest japońska stolica. _Gō ni itte ha, gō ni shitagae_ – „jeśli dotrzesz do wioski, podporządkuj się panującym w niej regułom”. Tak brzmi japońska wersja przysłowia: kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one.
Przysłowia. Choć ciążą na nich grzechy uproszczenia i generalizacji, studiując je, możemy się wiele nauczyć. Tym bardziej w kraju, w którym stosuje się je często, gdyż stanowią niekiedy doskonały sposób wyrażenia opinii pozwalający obejść uważane za niegrzeczne dosłowność i bezpośredniość oraz nadmierne eksponowanie własnego ja.
Szybko zrozumiałem, że Japończycy rzadko zdają się na niewiadomą, a nad spontaniczność i przypadek przedkładają organizację i plan. Odkryłem też, że to z pozoru chaotyczne miasto w gruncie rzeczy zorganizowane jest w wyspecjalizowane dzielnice. I zamiast przemierzać je z południa na północ albo ze wschodu na zachód, lepiej jest krążyć po poszczególnych kwartałach, także bez planu, ale już na ograniczonym obszarze.
W ten sposób nogami kreśliłem swoją własną mapę miasta. W jej centrum znajdował się dworzec tokijski: od wschodu – kilkupiętrowy modernistyczny prostopadłościan domu handlowego Daimaru, symbol wzrostu majętności lat powojennych, a od zachodu – rekonstrukcja dworca z początku XX wieku, z czerwonej cegły, która od razu przypadła mi do gustu. Ten amalgamat epok i stylów doskonale odzwierciedlał charakter miasta – jego zmienność, skłonność do łączenia tradycji, której nie ma zbyt wiele, z nowoczesnością.
Z Tōkyō-eki wyruszają ekspresy pyszniące się punktualnością nieznaną w innych częściach świata. Często wysupływałem z kieszeni sto dwadzieścia jenów (cztery złote) na bilet peronowy i przez dwie godziny (tyle wynosi jego ważność) syciłem wzrok widokiem smukłych sylwetek pociągów wypełzających niemal bezgłośnie z peronów niczym długie wije.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki