Dziesięć godzin polowania. Dix heures en chasse - ebook
Dziesięć godzin polowania. Dix heures en chasse - ebook
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française. Wprowadzenie autora: „Znajdują się ludzie, którzy nie lubią polowania i po części może mają słuszność. Czyliżby dlatego, że każdy szlachetny pan czuje wstręt do zabijania zwierzyny, jaką mu później podadzą na stół? A być może dlatego, że zwykle panowie myśliwi opowiadają dowolnie ubarwione własną fantazją epizody polowania, często o wiele przenoszące istotną prawdę. Mnie samemu nie bardzo się to podoba. Otóż przed dwudziestu laty ja sam popadłem w ten błąd i polowałem! Tak jest, polowałem! Za to też postanowiłem się ukarać i opowiedzieć wam moje przypadki na wyprawie łowieckiej. Gdybyż przynajmniej to szczere i proste opowiadanie mogło wywołać wstręt w moich bliźnich do przebiegania pól w towarzystwie psa, z torbą przez plecy, z ładownicą u pasa i z fuzją na ramieniu, ale jednak wątpię. Mimo to zaczynam moją opowieść”.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-145-8 |
Rozmiar pliku: | 83 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SKROMNA FACECJA.
I
Znajdują się ludzie, którzy nie lubią polowania i po części może mają słuszność.
Czyliżby dlatego, że każdy szlachetny pan czuje wstręt do zabijania zwierzyny, jaką mu później podadzą na stół?
A być może dlatego, że zwykle panowie myśliwi opowiadają dowolnie ubarwione własną fantazją epizody polowania, często o wiele przenoszące istotną prawdę.
Mnie samemu nie bardzo się to podoba.
Otóż przed dwudziestu laty ja sam popadłem w ten błąd i polowałem! Tak jest polowałem! Za to też postanowiłem się ukarać i opowiedzieć wam moje przypadki na wyprawie łowieckiej.
Gdybyż przynajmniej to szczere i proste opowiadanie mogło wywołać wstręt w moich bliźnich do przebiegania pól w towarzystwie psa, z torbą przez plecy, z ładownicą u pasa i z fuzją na ramieniu, ale jednak wątpię. Mimo to zaczynam moją opowieść.
II
Jakiś fantasta filozof raz wyrzekł: Nie miej nigdy ani domu na wsi, ani powozu, ani koni i nie oddawaj się polowaniu, bo się zawsze znajdą przyjaciele, którzy się sami tem przysłużą tobie.
Skutkiem tego aksyomatu i ja zmuszony byłem polować czyli uczynić pierwszy krok jako myśliwy na gruntach, należących do departamentu Somme jakkolwiek nie byłem ich właścicielem.
Działo się to, jeżeli się nie mylę, w miesiącu sierpniu 1859 r. Dekret prefektury właśnie na dzień jutrzejszy naznaczał początek otwarcia sezonu myśliwskiego.
W naszem miasteczku Amiens nie było nawet najuboższego sklepikarza, ani najnędzniejszego rzemieślnika, któryby nie posiadał broni i nie wybiegał z nią na przedmieście, nic więc dziwnego, że co najmniej od sześciu tygodni z wielką niecierpliwością wyczekiwano uroczystego dnia.
Sportsmani z profesji, którzy twierdzili, że przecież kiedyś nadejdzie ta chwila, jak równie strzelcy trzeciej i czwartej klasy, tudzież biegli w tej sztuce, którzy to zabijają nie mierząc i profani, którzy znowu mierzą a nie zabijają, jednem słowem wszyscy, mający pretensyą do nazwy myśliwych, gotowali się, zbroili, czynili zapasy, unosząc się zachwytem, marząc o przepiórkach, myśląc o zającach, rozprawiając o kuropatwach! Kobiety, dzieci, rodzina, przyjaciele, wszyscy byli zapomnieni. Polityka, sztuka, literatura, rolnictwo, handel, wszystko ustąpiło wobec zajęcia się owym wielkim dniem, w którym miała nastąpić ilustracja owej, jak ją nazywał nieśmiertelny Józef Prudhome, „barbarzyńskiej zabawki”. Owoż tedy zdarzyło się, że między moimi przyjaciółmi w Amiens, był jeden, strzelec zapamiętały, ale przystojny chłopak, chociaż urzędnik. Udało mu się dziwnym zbiegiem okoliczności uzyskać pod pretekstem reumatyzmu, urlop ośmiodniowy w chwili rozpoczęcia się pory polowania.
Nazywał się Bretignot.
Na kilka dni przed pamiętną erą, Bretignot przybył do mnie, do mnie com nigdy nie żywił żadnych okrutnych usposobień.
— Ty nigdy nie polowałeś? — zapytał mnie z pewną wyższością.
— Nigdy Bretignot, odpowiedziałem, i nie mam zgoła na myśli...
— Bardzo dobrze, więc wybierz się ze mną na otwarcie polowania, rzekł Bretignot. W gminie Herissart mamy do rozporządzenia 200 hektarów, gdzie zwierzyny jak nabił. Mam prawo przyprowadzić ze sobą jednego gościa. Otóż pójdziesz ze mną i będziesz tym gościem.
— Bardzo to dobrze... ale...
— Nie posiadasz strzelby?
— Nie, Bretignot, nigdy żadnej nie miałem.
— Co to znaczy? Dam ci ją, będzie to wprawdzie karabinek z bagnetem, ale tym sposobem możesz na 80 kroków położyć trupem każdy gatunek zwierzyny.
— Z warunkiem, jeżeli trafię, rzekłem.
— Naturalnie. To będzie bardzo dobre dla ciebie.
— Bardzo.
— Naprzykład nie będziesz miał psa.
— O, to niepotrzebne, mając strzelbę... byłby to podwójny obowiązek...
Przyjaciel Bretignot spojrzał na mnie wzrokiem na poły słodkim, na poły kwaśnym. Nie lubi bowiem ludzi, którzy szydzą z tak ważnego przedmiotu. To święte!
Jednakże odmarszczył się.
— A więc pójdziemy? zapytał.
— Jeżeli to konieczne! — zawołałem z zapałem.
— Ależ tak... tak... Potrzeba raz w życiu przynajmniej widzieć polowanie. Pojedziemy w sobotę wieczorem. Rachuję na ciebie...
Otóż w taki sposób zostałem wplątany w ową awanturę, która dotychczas jeszcze nie zatarła się w mej pamięci.
Przyznaję, że przygotowania wcale nie wzbudzały we mnie niepokoju. Spałem wyśmienicie. A przy tem, jeżeli mam powiedzieć prawdę, paliła mię ciekawość. Czy istotnie otwarcie polowania tak jest interesującem? W każdym wypadku, przyrzekam sobie, jeżeli nie działać tak jak oni, to przynajmniej badać z ciekawością postawy myśliwych i polowanie. Jeżeli zgodziłem się wziąść strzelbę do ręki, potrafię zachować się mężnie wobec Nemrodów, do których grona zaprosił mnie przyjaciel Bretignot.
Muszę powiedzieć, że zresztą jakkolwiek Bretignot pożyczył mi strzelby, rogu na proch i sakwy na kule, zapomnieliśmy zupełnie o torbie. Należało zatem dopełnić uzbrojenia, bez którego myśliwy nic nie znaczy. Nadaremnie czekałem sposobności. Torby były drogie. Wszystkie rozebrano. Trzeba było kupić zupełnie nową, ale położyłem warunek, że będę ją mógł zwrócić napowrót, ze stratą pół na pół, gdy już nie okaże się potrzebną.
Kupiec zgodził się, patrząc na mnie ze szczególnem uśmiechem.
Uśmiech jego, nie był dla mnie zbyt zachęcającą przepowiednią.
— Wreszcie, kto wie? pomyślałem.
O próżności nad próżnościami!
III
W dniu oznaczonym, w wigilię otwarcia polowania, o godz. 6tej wieczorem, stawiłem się na schadzkę, jaką mi naznaczył Bretignot na placu Perigord. Tam wsiadłem do dyliżansu ósmy z kolei, nie licząc w to psów.
Bretignot i jego towarzysze polowania, nie śmiałem liczyć się jeszcze do nich, wyglądali znakomicie......................DIX HEURES EN CHASSE
SIMPLE BOUTADE
I.
Il y a des gens qui n’aiment point les chasseurs, et peut-être n’ont-ils pas tout à fait tort.
Est-ce parce qu’il ne répugne pas à ces gentlemen de tuer le gibier de leurs propres mains, avant de le manger ?
Ne serait-ce pas plutôt parce que lesdits chasseurs racontent trop volontiers, à tout propos, et hors de propos, leurs prouesses ?
J’incline vers cette dernière raison.
Or, il y a quelque vingt ans, je me suis rendu coupable du premier de ces méfaits. J’ai chassé ! Oui, j’ai chassé !… Aussi, pour m’en punir, je vais me rendre coupable du second, en vous racontant par le menu mes aventures de chasse.
Puisse ce récit, sincère et véridique, dégoûter à jamais mes semblables de s’en aller à travers champs, à la suite d’un chien, le carnier sur le dos, la cartouchière à la ceinture, le fusil sous le bras ! Mais j’y compte peu, je le confesse. Enfin, à tout risque, je commence.
II.
Un philosophe fantaisiste a dit quelque part : « N’ayez jamais ni maison de campagne, ni voiture, ni chevaux… ni chasses ! Il y a toujours des amis qui se chargent d’en avoir pour vous ! »
C’est par application de cet axiome que je fus invité à faire mes premières armes sur des terrains réservés du département de la Somme, sans en être propriétaire.
On était à la fin du mois d’août, en 1859, si je ne me trompe. Un arrêté préfectoral venait de fixer au lendemain l’ouverture de la chasse.
Dans notre ville d’Amiens, où il n’est si mince boutiquier, ni petit artisan, qui ne possède un fusil quelconque, avec lequel il va écumer la grande route des faubourgs, — depuis six semaines, à tout le moins, cette date solennelle était impatiemment attendue.
Les sportsmen du métier, ceux qui « croient que c’est arrivé », tout comme les tireurs de troisième et de quatrième ordre, les adroits qui tuent aussi bien sans viser que les maladroits qui visent sans jamais tuer, enfin les mazettes non moins « diligents » que les chasseurs di primo cartello, se préparaient en vue de cette ouverture, s’équipaient, s’approvisionnaient, s’entraînaient, ne pensant que pour penser caille, ne parlant que pour parler lièvre, ne rêvant que pour rêver perdreaux ! Femme, enfants, famille, amis, tout était oublié ! Politique, art, littérature, agriculture, commerce, tout s’effaçait devant les préoccupations de ce grand jour, dans lequel allaient s’illustrer les fanatiques de ce que l’immortel Joseph Prudhomme a cru pouvoir appeler un « divertissement barbare ! » Or, il se trouva que, parmi les quelques amis que je comptais à Amiens, il y en avait un, chasseur déterminé, mais charmant garçon, quoique fonctionnaire. Seulement, s’il se disait quelque peu rhumatisant, lorsqu’il s’agissait d’aller à son bureau, il se retrouvait singulièrement ingambe, quand un congé de huit jours lui permettait de faire l’ouverture.
Cet ami se nommait Brétignot.
Quelques jours avant la grande date, Brétignot vint me trouver, moi qui ne pensais à mal.
« Vous n’avez jamais chassé ? me dit-il avec ce ton de supériorité qui comprend deux parties de bienveillance contre huit de dédain.
— Jamais, Brétignot, répondis-je, et je n’ai point la pensée de…
— Eh bien, venez donc faire l’ouverture avec moi, répondit Brétignot. Nous avons sur la commune d’Hérissart deux cents hectares réservés, où le gibier pullule ! J’ai le droit d’amener un invité. Donc, je vous invite et je vous emmène !
— C’est que… fis-je en hésitant.
— Vous n’avez pas de fusil ?
— Non, Brétignot, et n’en ai jamais eu.
— Qu’à cela ne tienne ! Je vous en prêterai un, — un fusil à baguette, il est vrai, mais qui vous boule tout de même un lièvre à quatre-vingts pas !
— À la condition de l’atteindre ! répliquai-je.
— Naturellement ! — Ce sera assez bon pour vous.
— Trop bon, Brétignot !
— Par exemple, vous n’aurez pas de chien !
— Oh ! inutile, du moment qu’il y en a un à mon fusil !.. Cela ferait double emploi ! »
L’ami Brétignot me regarda d’un air moitié raisin, moitié figue. Il n’aime pas, cet homme, que l’on plaisante ainsi des choses de chasse. C’est sacré, cela !
Cependant, son sourcil se défronça.
« Eh bien, viendrez-vous ? demanda-t-il.
— Si vous y tenez !… répondis-je sans enthousiasme.
— Mais oui… mais oui !… Il faut avoir vu cela, au moins une fois dans sa vie. Nous partirons samedi soir. Je compte sur vous. »
Et voilà comment je fus engagé dans cette aventure, dont le funeste souvenir me poursuit encore.
J’avoue, cependant, que les préparatifs ne furent point pour m’inquiéter. Je n’en perdis pas une heure de sommeil. Et pourtant, s’il faut tout dire, le démon de la curiosité me piquait un peu. Était-ce donc si intéressant, une ouverture ? En tout cas, je me promettais, sinon d’agir, du moins d’observer en curieux les chasseurs autant que la chasse. Si je consentais à m’embarrasser d’une arme, c’était pour ne pas faire trop triste figure au milieu de ces Nemrods, dont l’ami Brétignot m’invitait à admirer les hauts faits.
Je dois dire, toutefois, que si Brétignot me prêtait un fusil, une poire à poudre, un sac à plomb, il n’avait pas été question du carnier. Je dus donc faire emplette de cet ustensile, dont la plupart des chasseurs pourraient si bien se passer. J’en cherchai un d’occasion. Inutile. Il y avait hausse sur les carniers. Tout était enlevé. Il me fallut en acheter un neuf, mais sous la condition expresse qu’on me le reprendrait, — à cinquante pour cent de perte, — s’il n’étrennait pas.
Le marchand me regarda, sourit, accepta.
Ce sourire ne me parut pas être de bon augure.
« Après tout, pensai-je, qui sait ? »
Oh ! vanité !
III
Au jour dit, la veille de l’ouverture, à six heures du soir, j’étais au rendez-vous que m’avait donné Brétignot sur la place Périgord. Là, je montais, moi huitième, sans compter les chiens, dans la rotonde de la diligence.
Brétignot et ses compagnons de chasse, — je n’osais encore me compter parmi eux, — étaient superbes sous le harnais................