Dziesięć Żelaznych Strzał - ebook
Dziesięć Żelaznych Strzał - ebook
Drugi tom niezapomnianej epickiej trylogii fantasy „Śmierć imperiów”
Sal Kakofonia, banitka i Włóczęga, niszczy wszystko, co kocha. Po tym, jak jej kochanka zaginęła, a ona pozostawiła za sobą spalone miasta, zostały jej tylko magiczna broń i nieokiełznane pragnienie wywarcia zemsty na tych, którzy skradli jej moc i odebrali niebo.
Kiedy wysłannik tajemniczego zleceniodawcy daje jej szansę uczestniczenia w kradzieży źródła niewyobrażalnej mocy ze słynnej floty okrętów powietrznych, Dziesięciu Strzał, Sal znajduje nowy cel. Jednak intryga zmierzająca do ocalenia świata szybko przeradza się w spisek, który grozi spaleniem na popiół wszystkiego, łącznie z nią samą.
Jeśli zafascynowała cię magia i cynizm powieści Zemsta najlepiej smakuje na zimno Abercrombiego, kochasz brutalne westerny Sergia Leone i Clinta Eastwooda, to w nowym cyklu Sama Sykesa znajdziesz spektakularne połączenie tych uzależniających składników. Nie oderwiesz się od lektury i pokochasz Sal Kakofonię, bezwzględną antybohaterkę na krwawej drodze do zemsty i odkupienia.
Świetna kompozycja akcji, magii, romansu i humoru. - Robin Hobb, autorka trylogii „Skrytobójca”
List miłosny do Odwiecznej Fantasy i zabójczych kobiet, napisany z nieodpartą mieszanką pasji i dowcipu. – David Dalglish, autor Soulkeeper.
Siedem czarnych mieczy – okrutny, brutalny epos. - Chuck Wendig, autor Star Wars: Koniec i początek.
Opowieść o Sal Kakofonii jest cudownie sarkastyczna i melancholijna zarazem. - Nicholas Eames, autor powieści Królowie Wyldu i Krwawa Róża.
Pod koniec pierwszej strony stwierdzicie, że Sykes jest zakochany w swoich bohaterach. Pod koniec drugiej przekonacie się, że wy też”. - Myke Cole, autor m.in. Shadow Ops: Control Point.
„Sykes po mistrzowsku wykorzystuje znane elementy fantasy, z których tworzy szelmowską, całkowicie oryginalną mieszankę. W postaci Sal Kakofonii stworzył ponadczasową protagonistkę. Zabawną, nikczemną, zachwycającą. – Pierce Brown, autor bestsellerów „New York Timesa”
Sykes pisze z sercem, humorem i zrozumieniem, że jako ludzie wszyscy jesteśmy katastrofą. - R.F. Kuang, autorka bestsellera Wojna makowa.
Ekscytująca i pomysłowa. Nie miałem pojęcia, jak bardzo potrzebuję w swoim życiu uzbrojonej łowczyni czarnoksiężników. – Peter V. Brett, autor The Painted Man
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-867-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Być może słyszeliście opowieści o Sal Kakofonii. O posiadaczce magicznej broni, która sieje zniszczenie; o tej, która zrujnowała Lastlight i pomściła Stark’s Mutter; o zabójczyni Vrakiego Wrota i o tej, która pozostawia po sobie jedynie popioły._
_A może jednak nie słyszeliście. Albo zwyczajnie nie pamiętacie. Nie będę wam miała za złe._
_Okażcie mi wyrozumiałość. Przez większość czasu byłam pijana._
_Wszystko zaczęło się od tego, że zostałam „schwytana” przez gubernator-bojowniczkę Trettę Srogą, chuja, nie kobietę w służbie Wspaniałej Rewolucji Pięści i Ognia: ludzi, którzy zjawiają się z potężnymi działami, zabijają, kogo się da, i odchodzą. W imieniu owych ludzi z wielką bronią dociekała, co doprowadziło mnie do przewodzenia takiej masakrze w Bliźnie, oraz – jeszcze bardziej natarczywie – co się stało z żołnierzem, którego chciała uratować._
_Polowałam wówczas na pewnych nikczemników – nie mamy czasu zagłębiać się w powody, dla których zasłużyli na śmierć, ale wierzcie mi, że tak było. Wszyscy byli Włóczęgami, którzy złamali przysięgę złożoną Cesarstwu – takiemu samemu imperium jak Rewolucja, tylko że z potężną magią zamiast potężnych broni, a obie te strony chcą się wzajemnie unicestwić – i pod wodzą Vrakiego Wrota próbowali doprowadzić je do upadku._
_Pogoń za nimi doprowadziła mnie na próg mojej dawnej kochanki, Liette, która miała bardzo dobre powody, żeby być byłą kochanką, a jeszcze lepsze, żeby odmówić mi pomocy, ale co mam powiedzieć? Przypuszczalnie jestem niezwykle urocza._
_Razem podążyłyśmy za tamtymi ludźmi do miasteczka zwanego Stark’s Mutter, gdzie się przekonałyśmy – uniknąwszy o włos makabrycznej śmierci z rąk religijnych fanatyków z Niebios – że przywołali przerażającego potwora zwanego Drapakiem, który momentalnie wyrwał się spod ich kontroli. Próbując wezwać kolejnego i zapewnić mu odpowiedniego nosiciela, uprowadzili ze Stark’s Mutter dzieci, a ja postanowiłam ich zabić._
_To znaczy Włóczęgów, nie dzieci. Je ocaliłam._
_To doprowadziło do przecięcia się naszych ścieżek z Cavrikiem Dumnym: żołnierzem Rewolucji, przyszłą ofiarą porwania i obiektem dochodzenia Tretty. Po „pożyczeniu” jego pojazdu i jego samego – uprowadzenie jest złe, jasne, ale śpieszyłam się i nie umiałam kierować tym cholernym czołgiem – podążyliśmy śladem szubrawców na_ Znużoną Matkę_, barkę służącą jako ruchoma forteca Popiołoustym, największemu przestępczemu syndykatowi w Bliźnie._
_Zostało nam ujawnione – po ekscytującej walce – że Vraki zabrał dzieci do źródła wielkiej mocy: do Łusek, na pole bitwy tak skąpane w magii po walkach Rewolucji z Cesarstwem, że mógł czerpać z jego ukrytej energii w celu zawezwania kolejnego Drapaka. Znaleźliśmy miasto Czujnię, były rewolucyjny garnizon, który został całkowicie zniszczony przez cesarską Geniuszkę zwaną Czerwoną Chmurą – maginię, która nie musiała uiszczać Wymiany._
_Dobrze ją znałam. Bo to ja byłam Czerwoną Chmurą._
_Kiedyś._
_Wyjawiłam Tretcie moją poprzednią tożsamość osławionej bohaterki Cesarstwa, a ona okazała się na tyle miła, że powstrzymała się od natychmiastowego wpakowania mi kuli w łeb, abym zdołała jej wyjaśnić, co się wydarzyło._
_Vraki i ja… należeliśmy kiedyś do Spisku Koronnego, pragnąc obalić cesarzową i jej pozbawionego magicznych zdolności syna i zastąpić oboje prawdziwym sukcesorem. Wszystko się zmieniło, kiedy okazało się, że intryga wymaga, żebym została zdradzona przez samego Vrakiego, przez moich byłych przyjaciół i przez byłego kochanka – Jindu Miecza. Ukradli mi magię. Odebrali moc. Zostawili mnie na śmierć._
_A ja byłam skora odwzajemnić tę grzeczność._
_Liette i ja… pokłóciłyśmy się. Odeszła w Czujni. Znalazłam tam kolejnych wrogów, którzy doprowadzili mnie do cudownego miasta Lastlight, wzniesionego przez zdumiewającego wynalazcę imieniem Dwaj Samotni Starzy Mężczyźni. To był piękny, wspaniały gród, tak majestatyczny triumf alchemii, inżynierii i naprawiactwa, że nawet Cesarstwo i Rewolucja nie walczyły w obrębie jego murów._
_Patrząc z perspektywy czasu, myślę, że pewnie nie powinnam była go burzyć._
_Ale to uczyniłam. Żeby wypłoszyć wspólników Vrakiego. I udało mi się. Podążyłam za nimi do fortu Psiszczęk, zrujnowanej cesarskiej fortecy słynnej z tego, że była miejscem, w którym cesarscy magowie, dowiedziawszy się, iż syn cesarzowej nie posiada magicznych mocy, zbuntowali się i zostali Włóczęgami._
_To, co się wydarzyło, było niewiarygodne. Walczyłam z Vrakim i jego zwolennikami, ocaliłam dzieci ze Stark’s Mutter, udaremniłam próbę wezwania przez Vrakiego nieludzkiego potwora i o włos uniknęłam śmierci._
_To było ekscytujące. W istocie niesamowite. Odmieniające życie, epickie, zdumiewające._
_Szkoda, że tego nie widzieliście._
_W każdym razie ledwo żywa uciekłam do zrujnowanego Lastlight. Dzięki pomocy Cavrica – i powrotowi Liette w odpowiednim momencie – zdołałam zbiec do miasteczka Lowstaff._
_Podążano za mną._
_Vraki i Jindu, pragnąc wywrzeć zemstę, wrócili i zrujnowali miasteczko… tak jak i ja. Zburzyłam je. Zabiłam ludzi, wstrząsnęłam regionem w posadach. Zostawiłam Vrakiego, umierającego we własnym Pyle, a Jindu, mężczyźnie, który mnie zdradził, człowiekowi, który trzymał w dłoniach moje serce i przebił je sztyletem…_
_…pozwoliłam odejść._
_Nie wiem dlaczego. Nie wiem po dziś dzień. Tak jak i nie wie tego Liette. Opuściła mnie. Znowu. Nie poszłam za nią. Tego, co zrobiłam z Lastlight, z Lowstaff… nie mogłam uczynić jej._
_Mam nadzieję, że ma się dobrze._
_Poznawszy całą moją historię, Tretta Sroga, która mnie pojmała, była gotowa mnie stracić. Ale interwencja ze strony Cavrica – który, jak sobie wyobrażacie, przybył, aby mi wybaczyć, że go porwałam – pozwoliła mi uciec._
_A potem on także odszedł._
_I wszystko, co mi pozostało, to mój imiennik. Kakofonia. Ta broń strzela magią, płonie jasno i czasami do mnie mówi. I chociaż Vraki i jego sługusy zostali zabici, to było to jedynie siedem osób z mojej listy._
_A zdradziło mnie trzydzieścioro troje._
_Zatem wyruszyłam na poszukiwanie reszty._
_I wtedy sytuacja się pogorszyła…_ROZDZIAŁ PIERWSZY
Mały Kurhan
Dzień, w którym niebo zapłakało deszczem, zaczął się jak każdy inny.
Meret jak zwykle obudził się przed świtem, żeby utrzeć zioła, które suszył w zeszłym tygodniu na nalewki i maści mające leczyć w przyszłym tygodniu. Zgromadził, jak zwykle to robił, wszystkie potrzebne medykamenty – balsam na oparzenie Rodica, którego ten nabawił się w kuźni, maść na chore kolano staruszka Ertona i, jak zawsze, butelkę whiskey na wszystko, co może się zdarzyć w ciągu dnia – włożył je do torby i wyszedł. Zrobił obchód, jak to miał w zwyczaju, odwiedzając tych samych pacjentów, których zawsze odwiedzał, odkąd trzy miesiące temu przybył do Małego Kurhanu.
Nazwa jest nieco nieodpowiednia, pomyślał. W końcu minęło sporo czasu, od kiedy pewna kobieta zbudowała szopę, żeby zamieszkać w niej obok kopca, który usypała dla swojego jedynego dziecka. Od tamtej pory tylu ludzi uznało to miejsce za tak dobre, żeby zatrzymać się w nim w drodze do doliny, że rozrosło się ono do miasteczka zasługującego na nazwę bardziej odpowiednią dla jego kwitnącej kondycji. Ponieważ jednak to nie było jego miasteczko, uznał, że nie ma prawa oprotestowywać jego nazwy, bez względu na to, jak bardzo tutaj wrósł.
Chociaż nie dorównywał wielkością Terassusowi czy choćby większym miasteczkom doliny i miał swoje problemy, Mały Kurhan był jednym z lepszych miejsc, do których zaprowadziła go praca. Ludzie byli tu mili, zima stosunkowo łagodna, a otaczający je las wystarczająco gęsty, żeby dostarczać zwierzyny, ale nie na tyle zwarty, żeby mogły wyłazić z niego większe bestie i węszyć w okolicy.
Mały Kurhan był dobrym miejscem. A Meret lubił myśleć, że jest pomocny.
– Kurwa mać, chłopcze. Minąłeś się ze swoim prawdziwym powołaniem, powinieneś być katem.
Nie wszyscy się z tym zgadzali.
Podniósł wzrok znad kolana Sindry, owiniętego świeżymi bandażami nasączonymi antyseptykiem, i z głęboką odrazą, którą, jak miał nadzieję, jego okulary uwypuklą w wystarczającym stopniu, żeby zademonstrować, jak ma dość tego żartu, spojrzał w wykrzywioną z bólu twarz pacjentki.
– A ty jeszcze nie usłyszałaś swojego – powiedział najnowszej podopiecznej. – Można by pomyśleć, że żołnierka będzie ulepiona z twardszej gliny.
– Zgodziłabym się, gdybym nazywała się Sindra Twarda! – warknęła kobieta. – Skoro Wielki Generał uznał za słuszne nazwać mnie Sindrą Szczerą, powiem ci uczciwie, że to draństwo – wskazała bandaże – sprawia kurewski ból.
– Zapewniam cię, że dużo mniejszy niż zakażenie, które balsam powstrzymuje – odparł Meret, zawiązując mocno opatrunek. Ośmielił się drwiąco uśmiechnąć do kobiety. – A ty zostałaś poinformowana o konieczności utrzymywania nogi w czystości, więc chyba mogę szczerze powiedzieć, że cię uprzedzałem?
Gniewne spojrzenie Sindry spoczywało na nim przez niekomfortowo długą chwilę, zanim opuściła je na swoją kończynę. A kiedy podążyła wzrokiem wzdłuż nogi, wyraz gniewu zamienił się w zmarszczenie brwi.
Bandaże wyznaczały granicę jej ciała i metalowo-drewnianej protezy przymocowanej przed miesiącami. Poruszyła stopą w kostce, jakby nadal nieprzekonana, że jest prawdziwa, a w odpowiedzi na ten ruch szereg małych run rozbłysł słabym jarzeniem.
– Pierdolona magia – powiedziała z pogardliwym uśmiechem. – Nadal nie wiem, czy nie byłoby mi lepiej z jedną nogą.
– Jestem pewny, że bez niej nie byłabyś w stanie pomóc tylu ludziom – rzekł Meret. – A zaklęcie, które to umożliwia, praktycznie rzecz biorąc, nie jest magią.
– Byłam Rewolucjonistką, chłopcze – powiedziała Sindra z szyderczym uśmieszkiem, naciągając na protezę nogawkę. – Poznaję pierdoloną magię, kiedy ją, kurwa, widzę.
– Wydawało mi się, że żołnierze Wspaniałej Rewolucji Pięści i Ognia są tak czystymi idealistami, że wulgarne słowa nigdy nie padają z ich ust.
Twarz Sindry, śniadą i pobrużdżoną wywołanymi stresem zmarszczkami, która mogłaby należeć do kobiety dużo starszej, zniekształcił grymas wrogości. Przynajmniej pasował do reszty jej ciała. Szerokie barki i potężne ramiona, których jej stara wojskowa bluza już dawno nie miała ambicji ukrywać, były węzłami wydatnych mięśni ukształtowanych na skutek ciężkiej pracy, trudnych bitew i jeszcze twardszych wrogów. Włosy miała przedwcześnie posiwiałe, wysokie buty przedwcześnie zdarte, a serce przedwcześnie rozczarowane. Jedyną związaną z nią rzeczą, która się nie rozpadała, był miecz u jej boku.
Ten był ostry jak jej język.
– To Wspaniała Rewolucja, gnojku – mruknęła. – I dobrze, że już do niej nie należę, co?
– Prawda – wymruczał Meret. – W przeciwnym razie nie mógłbym cię leczyć.
– Taa, jestem, kurwa, szczęściarą – parsknęła Sindra. – Chociaż nie miałabym nic przeciwko paru alchemikom, którymi dysponowali nasi medycy. Jedna dawka i mogłabym walczyć całą noc.
– Ale ja jestem tylko skromnym aptekarzem, madame – powiedział. – I chociaż terapia za pomocą ziół i opatrunków potrwa dłużej, to leczą one równie skutecznie.
Sindra westchnęła i skrzywiła się, wstając, a jej proteza zaskrzypiała.
– Masz szczęście, że to wybór między tobą a żołnierzami. Gdybym miała wybierać między pyskatym aptekarzem, który za chuja nie umie leczyć, a, powiedzmy, czołorogiem, który nie jadł od całych dni, polałabym się sosem i sama siłą rozwarła mu szczęki.
Przyznał jej rację, ale zachował to dla siebie.
Mały Kurhan miał sporo szczęścia, że ominęła go większość bitew między Rewolucją a jej odwiecznym wrogiem, Cesarstwem, które srożyły się w pozostałej części doliny. W otaczającej go dziczy toczyła się walka, jak mu powiedziano, i doszło do incydentu związanego z oborą rolnika Ransona, którą zbłąkany pocisk armatni zamienił w pogorzelisko. W większości przypadków oba państwa skupiały się jednak na miastach i zasobach. Takie miasteczko jak Mały Kurhan było warte jedynie kilku utarczek między Kadrami Rewolucji a cesarskimi magami.
Sindra pozostała tutaj przed dwoma laty po jednej z nich. Po zaciekłej bitwie, w której, załatwiwszy cesarskiego Łapomaga, odniosła ciężkie rany, zostawili ją tu na śmierć zarówno towarzysze, jak i wrogowie. Miejscowi przynieśli ją do miasteczka, pielęgnowali, aż odzyskała zdrowie, i błagali, żeby oddała swój miecz i siły obronie ich siedliska, na co ona, jako osoba wspaniałomyślnego serca, które i tak nieustannie płonęło dla sprawiedliwości, niechętnie się zgodziła.
A przynajmniej sama tak to przedstawiła.
Meret podejrzewał, że prawdziwa historia nie jest tak dramatyczna, ale pozwolił jej trzymać się własnej wersji. Było całkiem prawdopodobne, że odniosła obrażenia, broniąc miasteczka przed przypadkowym potworem, który wyszedł z lasu, albo przed bandytami szukającymi łatwego łupu. Ale gdyby wojna wróciła kiedyś do tej części doliny, to kobieta w średnim wieku z mieczem nie mogłaby wiele zdziałać, żeby ją powstrzymać.
Do diabła, nawet setka takich kobiet by tego nie uczyniła.
Meret bywał w innych rejonach doliny. Widział czołgi wgniecione magią w ziemię, których załogi spłonęły żywcem w środku. Widział miasteczka i miasta obrócone przez armatni ogień w sczerniałe ruiny. Widział wielkie nekropolie i małe cmentarze oraz miejsca, gdzie w ogóle nie kłopotano się grzebaniem trupów, a oskubane przez ptaki kości pozostawiano, żeby zgniły.
To go nie odstręczyło. W końcu rany zadane przez tę straszliwą wojnę były jedynym powodem, dla którego przybył do doliny, kiedy Cesarstwo ogłosiło swoje zwycięstwo i zaczęło ją na nowo zasiedlać. Niekiedy jednak zastanawiał się, czy nie dlatego tak długo przebywa w Małym Kurhanie, że w głębi ducha wie, iż nigdy nie uda mu się uleczyć choćby drobnego ułamka tych ran.
– Wiesz, że nie mogę ci zapłacić.
Otrząsnął się z zadumy. Sindra wspierała się o mały stolik – dodatek do małego krzesła, małej szafki i małego łóżka, które stanowiły całe umeblowanie jej małego domu. Chociaż patrzyła na swoje dłonie, i tak widział zawstydzenie na jej twarzy.
– Tutaj nie jest tak jak w Terassusie – dodała cicho. – Tu nie ma bogaczy. Wiem, że zrobiłeś dla nas i dla tego miasta więcej, niż na to zasługujemy, ale… – Nie mogła się zmusić, aby dokończyć.
On zaś nie chciał wywierać na nią nacisku.
Przekonał się, że istnieją dwa rodzaje obrażeń. Jeśli masz szczęście, musisz składać połamane kości, opatrywać rozbite głowy, straszliwe oparzenia – rany, które mogą uleczyć zioła, bandaże i szwy. Jeśli masz pecha, to musisz leczyć także obrażenia, jakie miała Sindra i wszyscy żołnierze.
Wojna pozostawiła ich w całej dolinie: żołnierzy, którzy budzili się co noc, widząc twarze najlepszych przyjaciół spływające z czaszek; żołnierzy nawiedzanych przez duchy ludzi, których udusili; żołnierzy, którzy widzieli ogień i krew, i trupy piętrzące się w całej dolinie i po prostu leżeli, nie mając żadnego powodu, żeby wstać.
Sindra była silną kobietą. Jeśli choć połowa jej historii była prawdziwa, to jedną z najsilniejszych, jakie wydała Rewolucja. Była jej mieczem. Ale została porzucona. Zbyt poturbowana, żeby być użyteczną dla towarzyszy.
Jak naprawić miecz, który nie może zabijać?
Meret nie miał pojęcia. Wiedział tylko to, czego nauczył go jego mistrz: jak zapobiegać zakażeniu ran, nastawiać złamane kości oraz jak stosować jeden ważny lek, który niemal nigdy nie zawodził.
– Masz kubki?
Sindra spojrzała skonfundowana.
– Hm?
– Kubki. Szklanki. Miseczki się nadadzą, jeśli nie masz w tej norze nic innego. – Otworzył torbę i pokazał butelkę whiskey, zachęcająco chlupocząc zawartością. – Chcesz mi zapłacić? Właśnie skończyłem obchód, a nie znoszę pić samotnie.
Sindra się wyszczerzyła.
– Zamknij, kurwa, drzwi. Śnieg wlatuje.
Uśmiechnął się, podszedł do wyjścia i spojrzał na chmury. Miała rację. Zima jak zwykle nadchodziła do doliny wcześniej. Śnieg sypał delikatnie, warstwa zimnych, czarnych płatków opadała łagodnie na miasteczko…
– Czekaj. – Meret zmrużył oczy. – Czarnych?
Gdzieś w oddali, poza grubą, nasyconą szarością nieba usłyszał jakiś dźwięk. Jakby voccafon, pomyślał, ten dziwnie trzeszczący mechaniczny śpiew, który nigdy nie brzmiał tak jak ludzki. Coraz głośniejsza melodia, co do której mógłby przysiąc, że słyszał ją wcześniej. Jak brzmiały słowa? Co to za piosenka?
– Czy to hymn Rewolucji? – mruknęła do siebie Sindra, wyglądając przez okno.
A potem niebo wybuchło.
Najpierw huk.
Ryk rozdarł niebiosa, jęk pękającego drewna i zgrzytającego metalu wdzierający się w uszy. Szare chmury drgnęły i zawirowały przeganiane, żeby odsłonić jasnoczerwony błysk, jakby ktoś wraził nóż w nieboskłon i rozciął go na pół.
Potem ogień.
W postaci popiołów, żarzących się szczątków, bryłek wielkości pięści i odłamków rozmiaru Mereta – wszystko to spadło z nieba. Rozszczepiona belka gruchnęła na pole Rodica i tliła się tam jak stos pogrzebowy. Metalowe ostrze, długie jak rothak, przebiło dach domu i płomienie buchnęły przez otwór. Na całe miasteczko spadał ogień, eksplodując kroplami pożogi, sad chichoczących, czerwonych kwiatów w dławionym sadzą oddechu.
A potem okręt.
Jego dziób przebił chmury, szare rozdarcie dla wielkiego żelaznego galionu w postaci surowo spoglądającego mężczyzny z ręką wyrzuconą w geście prowokacyjnego ostrzeżenia. Potem wynurzył się kadłub, upstrzony czernią i czerwienią, gdy z belek buchnęły płomienie. Dziób i śmigła na pokładzie krzyknęły w metalicznej agonii, rozpadając się pod naporem ognia. Przez cudowny moment niebo było rozświetlone pięknym obrazem okrętu równie wspaniałego jak te, które Meret widział w najbogatszych portach Blizny, płonącego jasno jak małe słońce.
A potem się rozbił.
Meret miał dość przytomności umysłu, żeby krzyknąć, kiedy statek runął na ziemię. Jeśli istnieli bogowie, musieli to usłyszeć, bo okręt skręcił, żeby ominąć miasteczko, i roztrzaskał się na sąsiadujących z nim polach, wyrzynając w ziemi poczerniałą bliznę i przeorywując się przez drzewa. Uniosła się chmura dymu, ogarniając Mały Kurhan i spowijając ich oboje czernią.
– Cholera.
Nawet nie zauważył, że cały czas obok niego stoi Sindra. Patrzyła na rozdarcie w chmurach, z otwartymi ustami, mimo gromadzącego się na wargach popiołu.
– To był… okręt – wyszeptała z czcią. – Pierdolony statek powietrzny. Z osobistej floty Wielkiego Generała. Pamiętam propagandę, obrazy, które malowali. – Przełknęła głośno ślinę. – To łup wojenny Rewolucji. Nie pozwolą, żeby tak tutaj leżał. Musimy zebrać wszystkich i uciec z miasta, zanim przybędą.
To bardzo dobra rada, uznał Meret.
I gdyby pojął ją do końca, przypuszczalnie by na nią przystał.
Ale zdołał ją pojąć jedynie w połowie, zanim jak głupiec pognał w stronę wraku i miejsca katastrofy.
Wiedział, że to głupie. Ale okazał się głupcem, przybywając do doliny, żeby pomagać ludziom. A jeszcze głupsze było to, że jako aptekarz nie widział teraz powodu, żeby się zatrzymać. Zwolnił tylko po to, żeby wykrzyknąć kilka słów ostrzeżenia pod adresem ciekawskich i przerażonych gapiów, którzy zgromadzili się na zewnątrz, chcąc zobaczyć upadek niebios. Nie przystanął, póki nie dostrzegł pierwszego ciała.
Potknął się o nie i zarył twarzą w spaloną ziemię. Obejrzał się i skrzywił na widok niebieskiego szynela obwieszonego fantazyjnymi medalami. Leczenie Rewolucjonistów zawsze było obarczone ryzykiem – mieli skłonność „dziękować” za pomoc, wcielając cię do swojej armii.
Na szczęście ten facet był martwy.
Na nieszczęście zabiła go magia.
Z jego tułowia sterczał sopel długości męskiego ramienia, nadal wyszeptując lodowatą mgiełkę, mimo że wokół poległego płonął ogień. Coś takiego potrafił tylko mag. A istniało niewielu magów, którzy nie należeli do Cesarstwa. Co oznaczało, że ten okręt sprowadziła tu wojna.
A okręt sprowadził tutaj wojnę.
Podniósł się i ujrzał więcej trupów rozsianych po polu jak popiół, częściowo skrytych w obłoku kurzu i piachu. Większość umarła w płomieniach, tlili się teraz obok szczątków okrętu. Kilku zostało zmiażdżonych lub złamanych jak zabawki, kiedy statek został trafiony. Paru innych zmarło w bardziej niezwykły sposób. Ale wszyscy nie żyli.
Więcej trupów, niż Meret kiedykolwiek widział w jednym miejscu.
– Ty głupi gnojku. – Czyjaś ręka chwyciła go za ramię. Obrócił się gwałtownie, bojąc się, że Rewolucja już przybyła, żeby zgłosić roszczenia do swojej machiny wojennej, albo że trupy powstały z martwych za sprawą jakiejś gównianej magii. Na widok gniewnej twarzy Sindry uznał, że każda z tamtych możliwości byłaby lepsza. – Nie rozumiesz, co się stało? – warknęła. – Wszyscy w dolinie musieli widzieć spadający statek. Albo przybędzie tutaj Rewolucja, żeby zabrać szczątki, albo Cesarstwo, żeby dokończyć robotę, a obie siły wykończą Mały Kurhan i wszystkich jego mieszkańców.
– Ale musiałem pomóc… – zaczął cicho Meret.
– W czym?
Dobre pytanie. Nic tu dla niego nie zostało. Nawet gdyby rzeczywiście znalazł jakichś ocaleńców, to co mogły uczynić zioła i maści dla ludzi, którzy zostali zmiażdżeni w upadku gigantycznego statku powietrznego, usmażeni promieniem śmierci czy czymkolwiek innym, kurwa, co robią magowie?
Nadal jednak mógł pomóc mieszkańcom Małego Kurhanu. A będą potrzebowali pomocy. Cokolwiek się teraz zdarzy, nie skończy się dobrze.
Westchnął, odwrócił się i skinął Sindrze głową. Odpowiedziała tym samym i trzepnęła go lekko w czerep, po czym oboje ruszyli.
Aż rumowisko zaczęło się oddalać.
Uwagę Mereta przykuł jęk drewna. Obejrzał się i zobaczył, że szczątki się poruszają. Rzucił się w tamtą stronę i, jakby w odpowiedzi, coś wyciągnęło się ku niemu.
Ręka. W brudnej skórzanej zakrwawionej rękawicy. Od nadgarstka do łokcia ciągnęły się tatuaże w postaci biało-niebieskich chmur i skrzydeł. Wysunęła się z rumowiska, palce drżały.
Żywe.
Ktoś potrzebował pomocy.
Tak uznał Meret, gdy biegł w tamtą stronę. Kiedy jednak znalazł się w odległości trzech metrów od rumowiska, poruszyło się ono gwałtownie. Wielka belka się podniosła, pchnięta przez coś spowitego chmurą popiołów. Dwa wytatuowane ramiona uniosły ciężkie drewno i odsunęły na bok, czemu towarzyszyło wysilone stęknięcie.
Dym się rozwiał. Płomienie przygasły. A Meret ujrzał w tamtym miejscu stojącą kobietę.
Żywą.
Była wysoka, szczupła, węźlaste mięśnie drżały w ciężkim oddechu, brudnym skórom jej odzienia nie udawało się tego ukryć. Ani licznych starych blizn oraz świeżych ran, które ją znaczyły. Na biodrze wisiała pusta pochwa miecza. Włosy, cesarska biel, obcięte nieudolnie i krótko, były obsypane popiołem. Bladoniebieskie oczy spoglądały wskroś pustego pola.
Znowu ruszył w jej stronę, lecz Sindra go powstrzymała.
– Nie. – W jej głosie nie było złości, tylko cichy, rozpaczliwy strach. – Nie, Meret. Jej nie możesz pomóc.
– Dlaczego?
– Tatuaże. Nie poznajesz ich?
Zerknął na pokryte rysunkami ramiona.
– Tatuaże Włóczęgów. Jest zbuntowaną maginią?
– Nie byle jaką, głupcze – szepnęła Sindra. – Nie słyszałeś opowieści? Ostrzeżeń? To nie jest zwykła kryminalistka. – Wskazała kobietę pełnym nienawiści gestem. – To Sal Kakofonia.
I chłód głębszy niż zima wykręcił mu kręgosłup.
Słyszał. Każdy, kto kiedykolwiek zamierzał nieść pomoc mieszkańcom Blizny, słyszał o Sal Kakofonii. Kobiecie, która wędrowała przez tę krainę, pozostawiając za sobą cierpienie i zniszczenie. Która zabiła więcej ludzi, uczyniła więcej wdów i zakończyła istnienie większej liczby miasteczek niż najdziksza bestia albo najokrutniejszy bandyta. Kobiecie, która pomalowała Bliznę szczątkami swoich wrogów – Włóczęgów, Cesarskich, Rewolucjonistów…
Sal Kakofonia, powiadano, usiłowała zabić po jednym egzemplarzu spośród wszystkiego, co chodziło i pełzało po tej mrocznej ziemi albo nad nią latało.
I może była to prawda. Może wszystko to było prawdziwe. Może zrobiła nawet gorsze rzeczy od tych, o których opowiadały historie.
Jednak w tej chwili, na tym zdławionym popiołem polu Meret nie myślał o tym, co może się wydarzyć. Myślał jedynie o dwóch rzeczach, co do których wiedział, że są prawdziwe.
Po pierwsze, że zdecydowanie powinien odwrócić się na pięcie, ruszyć przed siebie i iść tak długo, aż zapomni nazwę Małego Kurhanu.
Po drugie, że nie zamierza tego zrobić.
– Meret.
Dziwnie to brzmiało, kiedy Sindra, która niegdyś obudziła krzykiem całe miasteczko, bo wydawało jej się, że ktoś dotknął jej miecza, wypowiedziała jego imię szeptem, gdy ruszył ku białowłosej kobiecie. Nie poszła za nim, nie zdobyła się na nic więcej ponad niezdarną próbę złapania go za barki, kiedy on głębiej wkroczył w popiół.
Sindrę, która kiedyś zabiła Gorzkozwiniętego Węża, wskoczywszy mu do paszczy i wyciąwszy sobie drogę na zewnątrz, przerażało, że może przyciągnąć uwagę przybyłej.
Prawdę mówiąc, on także był przerażony. Albo może uważał, że im bliżej znajdzie się źródła zniszczenia, tym bardziej będzie mógł je powstrzymać przed dotarciem do Małego Kurhanu. Albo może jakaś mroczna jego część, ta chorobliwie ciekawska, która zaprowadziła go do tej rozdartej wojną krainy, chciała spojrzeć w oczy zabójczyni, a nie trupa.
Nie wnikał w to. Miał do czynienia z czymś, co, jak wiedział, jest prawdziwe.
Ktoś był ranny. A on mógł pomóc.
– Madame? – Głos miał tak potulny, że ledwo usłyszał samego siebie przez trzask płomieni i jęk pękającego metalu, gdy szczątki okrętu wojennego nadal się rozpadały. Sal Kakofonia, dysząc urywanie i patrząc w dal, zdawała się go nie zauważać. Podszedł bliżej, odezwał się nieco głośniej: – Jesteś ranna?
Nie spojrzała na niego. Nie widziała nawet, że niemal całe jej bezpośrednie otoczenie stoi w ogniu. Może była w szoku, Meret widywał to już wcześniej.
– Ujrzeliśmy spadający okręt… – Zerknął w stronę wraku maszyny ociężale sapiącej pióropuszami ognia. – To znaczy wszyscy widzieli. – Obejrzał się na Sal. – Co się stało…
Albo, bardziej precyzyjnie, spojrzał w wylot broni.
Wypolerowany kawał mosiądzu, lufa wykuta na idealne podobieństwo łypiącego, szczerzącego się smoka patrzyła na niego metalowymi oczami. Z cylindra unosiła się para, jakby broń była żywa i oddychała. Kolba z polerowanego czarnego drewna przywarła do jej dłoni – albo ręka do kolby – gdy wymierzyła w jego twarz, z palcem na spuście, i odciągnęła kurek ze szczęknięciem, które przeniknęło przez odgłosy piekła.
W tym przez odgłos jego serca spadającego do żołądka.
Meret gapił się na uśmiech broni, w czarny otwór między jej szczękami. Na każdą opowieść o tej kobiecie przypadała druga o jej orężu. Kakofonia potrafił wzniecać ognie, które nigdy nie gasły. Kakofonia deformował metal i rozbijał skałę. Kakofonia śpiewał pieśń tak dziką, że zabijała każdego, kto ją usłyszał.
Nie znał wiele opowieści o broni. Ale nawet gdyby do tej pory nie słyszał ani jednej, teraz by uwierzył we wszystkie.
Broń nie powinna patrzeć na człowieka.
Nie w ten sposób.
– Cesarski?
Do jego uszu dotarł ochrypły głos. Spojrzał ponad lufą i zobaczył, że kobieta patrzy na niego. Jej niebieskie oczy, już nie tak nieobecne, były skupione na nim. Przez prawy policzek biegła długa blizna, a zimny wzrok przeszywał go równie precyzyjnie jak mosiężne spojrzenie broni.
– C-co? – wyjąkał.
– Jesteś cesarskim? – zapytała ponownie Sal Kakofonia z odrobinę inną intonacją, która sugerowała, że jej następne pytanie może być skierowane do trupa.
Pokręcił głową.
– Nie.
– Rewolucjonista?
– Nie. Jestem tylko… – Nie odrywając spojrzenia od oczu broni, wykonał gest w stronę Małego Kurhanu. – Jestem z tamtego miasteczka. Niezrzeszony. Neutralny.
Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę. W końcu jej wzrok ześlizgnął się na broń, z wyrazem wyczekiwania, jakby się spodziewała, że gnat rozważy, czy to prawda czy nie.
Mógłby to zrobić? Mówiła o tym jakaś historia? Wydawało mu się, że kiedyś słyszał coś podobnego.
– Znasz tę broń? – zapytała.
Skinął głową.
– Wiesz, co potrafi?
Znowu skinął głową.
– Będę musiała jej użyć?
Pokręcił głową.
Albo mu uwierzyła, albo zrozumiała, że mogłaby mu skręcić kark z taką samą łatwością, co go zastrzelić. Broń opadła i z cichym sykiem wsunęła się do kabury na biodrze.
Nie będąc zagrożony bliską śmiercią od postrzału, Meret miał okazję ostrożnie ocenić kobietę. Jej oddech wydawał się regularniejszy, a ona sama niezaniepokojona swoimi obrażeniami. Czy to część jej legendy? Czy Sal Kakofonia po prostu nie czuje bólu?
– Jesteś uzdrowicielem.
Najwyraźniej jednak czuje.
Zauważył, że patrzy na jego torbę.
– T-taa – potwierdził, otwierając ją. – Mam balsamy i… różne rzeczy. – Przełknął ślinę, przyjrzał się jej ranom. – Co cię boli i gdzie…
– Nie ja.
Podniósł na nią wzrok. Odsunęła się, wskazując w dół.
– Ona.
Tam, zagwożdżona w rumowisku, leżała kobieta.
Blada, szczupła, miała na sobie strój, który nie był ani rewolucyjny, ani cesarski, ani żaden szczególny. Czarne włosy zwisały potargane wokół twarzy upstrzonej skaleczeniami i zadrapaniami. Spódnice miała podarte, a bluzkę poplamioną krwią i sadzą. Na piersi spoczywały rozbite okulary.
Nie wyglądała jak Włóczęga. Ani jak ktoś, kim, według opowieści, Sal Kakofonia byłaby zainteresowana. Była po prostu kobietą. Zwykłą, przeciętną, którą można by spotkać w zwykłym, przeciętnym miejscu, takim jak Mały Kurhan.
Dlaczego taki potwór jak Sal Kakofonia miałby przebywać w jej towarzystwie?, zastanowił się Meret.
– Pomóż jej.
Dobre pytanie. Mógłby na nie odpowiedzieć pewnego dnia, gdyby miał czas. Ale to musiałby być inny dzień, inne miejsce, inny człowiek. W tej chwili był tutaj jedynym, który mógł pomóc.
Ukląkł obok bladej dziewczyny. Wykonał wszystkie badania, których go nauczono: poruszał nią tak delikatnie, jak śmiał, posłuchał jej oddechu, przyjrzał się uważnie skaleczeniom. Nie obejrzał się na Sal Kakofonię, nie miał odwagi dawać jej nadziei. Jakimkolwiek byłaby potworem, teraz była jak wszyscy inni, którzy martwią się o rannych ukochanych. Nie potrzebowała nadziei. Tylko informacji.
Mógł je przekazać.
– Oddycha z trudem – mruknął. – Nic dziwnego, zważywszy na upadek. Ale oddech jest suchy. Nie ma krwotoku wewnętrznego, tyle mogę powiedzieć. – Spojrzał na nogę kobiety i się skrzywił. – Kość udowa jest złamana. Także lewe ramię. I byłbym zaskoczony, gdyby to było wszystko. – Strzepnął grubą warstwę pyłu, która zebrała mu się na ubraniu, i wstał. – No i pomijam różne skaleczenia i rany.
– Możesz jej pomóc?
Kiedy odwrócił się ku Sal Kakofonii, jej spojrzenie nie było już ani nieobecne, ani takie zimne. Było łagodne. Załzawione. Nie należało do potwora. Nie należało do takiego miejsca jak to pobojowisko.
– Powiedz mi, co zaszło – powiedział – a może…
Jej wzrok stwardniał. Stał się zimny i ostry jak skalpel w martwym ciele. Odpowiedziała tonem kogoś, kto nie przywykł do powtarzania się bez towarzyszącej temu stali.
– Nie musisz tego wiedzieć – odparła tak wolno i spokojnie, jakby wyciągała miecz z dziesięciodniowego trupa. – Pomóż jej. Pomóż sobie.
Pomimo płomieni wokół Meret zlodowaciał. Nogi zamieniły mu się w galaretę. Odjęło mu oddech, który w płucach zastąpiło coś słabego i zgniłego. Nie czuł tego wiatru i zimna od dnia, w którym przybył do doliny i ujrzał trupy.
Wtedy także nie zawrócił.
– N-nie – powiedział.
– Co?
– Nie. – Zmusił się, by jego głos zabrzmiał twardo, plecy się wyprostowały, oczy patrzyły w jej oczy. – Cokolwiek tutaj zaszło, dotyczy miasteczka. Jeśli dotyczy miasteczka, to dotyczy mnie. – Przełknął grudę ołowiu. – Pomogę jej. Ale musisz mi powiedzieć.
Wpatrywała się w niego. Czy opowieści głosiły, że nigdy nie mruga, czy po prostu to zmyślił?
Podniosła rękę. Postarał się nie odwrócić wzroku.
Jej dłoń wystrzeliła w stronę jego pasa. Poczuł lód w brzuchu, przerażenie, że gdy spojrzy w dół, zobaczy sterczące z niego ostrze. Oddech zupełnie go opuścił, a ona wolno cofnęła rękę.
Trzymała w niej butelkę whiskey.
– Avonin. – Jej oczy nieznacznie się rozszerzyły. – Cholera, młody, do czego tego używasz?
– Do dezynfekcji ran – odparł.
Spojrzała na niego takim wzrokiem, jakby właśnie obraził jej matkę, a potem ruchem brody wskazała nieprzytomną kobietę.
– Ile musisz zużyć na nią?
– Nie… nie wiem. Może połowę?
– Jesteś pewny?
– Nie.
– To się upewnij.
Spojrzał na leżącą na ziemi kobietę, skinął głową.
– Połowę.
Sal Kakofonia też skinęła głową. Potem wyciągnęła zębami korek, wypluła go, uniosła flaszkę do ust i nie przestawała żłopać, póki nie opróżniła dokładnie połowy.
Oddała mu butelkę, oblizała wargi i splunęła na ziemię.
– Powiem ci – odezwała się – ale musisz mi coś obiecać.
Patrzył na nią, podczas gdy ona przyglądała się rumowisku.
– Dobrze.
– Nie proszę cię, żebyś obiecał, że mi wybaczysz – powiedziała. – Ale kiedy skończę… – Zamknęła oczy i pozwoliła, żeby owiał ją czarny powiew. – Obiecaj mi, że się postarasz.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki