- W empik go
Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza - ebook
Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 248 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pośród wielkich dolin Norwegii znajduje się niekiedy odosobnione duże wzniesienie, które słońce oświetla przez cały dzień, od wschodu aż do zachodu. Mieszkańcy siedzib leżących bliżej stoków górskich, nie zalewanych tak hojnie potokami słońca, zowią takie wzniesienia Solbakken – czyli słonecznymi wzgórzami. Ta, o której opowiedzieć tu zamierzam, mieszkała właśnie na takim wzgórzu w zagrodzie nazwanej Solbakken. Śnieg w jesieni spadał tam najpóźniej, zaś z wiosną topniał najwcześniej.
Właściciele zagrody byli wyznawcami sekty religijnej Haugego i zwano ich „badaczami Pisma świętego”, jak zresztą wszystkich sekciarzy, którzy gorliwiej od innych rozczytywali się w Biblii. Gospodarz nosił imię Guttorm, jego zaś żona – Karen. Pierworodny syn umarł im zaraz po urodzeniu i odtąd przez trzy lata noga ich nie postała w tej stronie kościoła, w której stała chrzcielnica. Po tym czasie przyszła na świat córeczka. Na pamiątkę pierworodnego syna chcieli jej nadać imię podobne. Ponieważ on był ochrzczony jako Sywert – więc ona otrzymała na chrzcie imię Synnów. Nie mogli oboje wymyślić nic bardziej podobnego. Ale matka zwała córkę – Synnowe, gdyż przemawiała tak do niej, kiedy była maleńka. Twierdziła, że łatwiej mówić: – Moja Synnowe, niż – Moja Synnów. Ostatecznie, gdy dziecko podrosło, wszyscy za matką zwali ją Synndwe. Panowało ogólne przekonanie, że jak daleko sięgnąć mogą pamięcią najstarsi, nie było w okolicy piękniejszego dziewczęcia od Synnówe ze Słonecznego Wzgórza.
Była jeszcze maleńka, a już brali ją rodzice ze sobą do kościoła w każdą niedzielę, gdy tylko proboszcz miewał kazanie. Zrazu, co prawda, nie rozumiała nic z tego, co mówił, myśląc jedynie, że proboszcz pomstuje na znanego obwiesia, Benta, siedzącego pod samą kazalnicą. Ojciec jednak nie zaniechał zabierania małej do kościoła, chcąc, – by się, jak mówił, „przyzwyczajała”; matka zaś nie sprzeciwiała się temu – gdyż „Bóg wie, co się jej w domu może przytrafić.” Ile razy nie chciało się u nich chować jagnię, koza czy prosię, ile razy zachorzała krowa – zawsze tę sztukę darowano małej na własność i matka twierdziła stanowczo, że od tego dnia wszystko zmieniało się na lepsze. Ojciec nie dawał temu wiary, ale było mu wszystko jedno, czyje było bydlątko, byle tylko nie chorowało.
W drugim końcu doliny, u samego podnóża wysolciej skały, leżała zagroda zwana Granlien – czyli „Zbocze Świerkowe” – nazwana tak od sporego lasu świerkowego, który ją otaczał. Był to jedyny tego rodzaju las w okolicy. Pradziad obecnych właścicieli był swego czasu wojakiem i przez jakiś okres przebywał w Holsztynie zagrożonym przez Rosjan. Z tej wyprawy przyniósł sobie w tornistrze różnego rodzaju nasiona zagraniczne i posiał je w pobliżu swej posiadłości. Z biegiem czasu jednak wszystkie rośliny zmarniały z wyjątkiem świerków, które wyrosły z ziarna szyszek zebranych przypadkowo. Z tych świerków, które się dobrze zakorzeniły, powstał las ocieniający teraz budynki zagrody ze wszystkich stron.
W rodzinie panował od niepamiętnych czasów zwyczaj, że najstarsi synowie zwali się na przemian – Torbjórn i Sa-mund. Wspomniany wojak na pamiątkę dziada otrzymał na chrzcie imię Torbjórn, zaś najstarszemu swemu synowi dał na imię Samund – jak się zwał ojciec. Taka już była tradycja. Podobno – jak głosiła legenda – w Granlien szczęście sprzyjało tylko co drugiemu właścicielowi i właśnie nie temu, który nosił imię Torbjórn.
Ostatni właściciel, Samund, z chwilą narodzin syna zastanawiał się głęboko, co uczynić. Ale po długim dumaniu przyszedł do przekonania, że niepodobna zrywać z tradycją rodzinną, i dał mu imię Torbjorn. Potem jednak zaczął ponownie dumać, czy nie można by wychować chłopca w ten sposób, by go uchronić od niepowodzeń, które mu niosły tradycja i ludzka gadanina. Nie był pewny, czy mu się to uda, ale zauważywszy w chłopcu skłonność do krnąbrności, powiedział matce: „To muszę zeń wykorzenić!” Brał tedy od czasu do czasu do ręki rózgę i zmuszał trzyletniego malca do układania porozrzucanych ze złości polan drewna, podnoszenia kubka, który cisnął o ziemię, lub głaskania kota, którego wytargał za ogon. Matka spostrzegłszy, iż mąż wpada w taki nastrój, wychodziła zazwyczaj z domu.
Dziwiło to Samunda, że w miarę jak chłopcu przybywało lat, coraz więcej miał w nim wad do wykorzenienia, mimo iż postępował z nim coraz to surowiej. Zawczasu zasadził go do abecadła, a także zabierał go ze sobą w pole, by go nie tracić z oczu. Matka zajęta gospodarstwem i drobnymi dziećmi poprzestawała na gładzeniu syna po policzkach i udzielaniu zbawiennych rad co rano przy ubieraniu. Poza tym wstawiała się za nim do ojca, ile razy w niedzielę i święto siedzieli oboje w domu na poufnej pogawędce.
Torbjorn, który za byle co zawsze dostawał w skórę, nawet za to, że ab nie brzmiało – jak mówił – ba, ale ab, lub za to, że chciał wybić małą Ingrid tak samo, jak jego bił ojciec – rozmyślał nad dziwną zagadką, dlaczego jemu jest tak źle, a jego młodszemu rodzeństwu tak dobrze na świecie.
Przebywając ciągle z ojcem, a nie śmiejąc z nim dużo rozmawiać stał się małomówny, ale za to dużo myślał. Pewnego dnia, kiedy byli zajęci przewracaniem suszącego się siana, wyrwało mu się pytanie:
– Czemuż to w Solbakken siano dawno już suche i zwiezione, a u nas mokre?
– Bo tam więcej słońca niż u nas! – odparł ojciec. Torbjórn po raz pierwszy w życiu uświadomił sobie, że znajdu-
– Ba! Któż się o tym dowie? – pocieszał go przyjaciel. – Rzucaj dalej!
Torbjórn rzucił znów i rozbił drugą.
– Nie będę już rzucał! – oświadczył.
W tej chwili ukazała się w drzwiach najstarsza siostra Torbjorna, mała Ingrid.
– Rzucaj w nią! – powiedział Aslak.
Torbjórn był podniecony i usłuchał. Dziewczynka zaczęła płakać, a na ten głos wyszła matka i zabroniła mu tej zabawy.
– Rzucaj dalej! – namawiał go Aslak. I Torbjórn rzucił jeszcze raz.
– Oszalałeś, chłopcze? – zawołała matka i skoczyła ku niemu.
Zaczął uciekać, matka za nim i tak gonili się wokoło podwórza. Aslak śmiał się, a matka miotała pogróżki. Na koniec dopadła go w jakiejś zaspie i zamierzała wygarbować mu skórę.
– Niech mama mnie nie bije – krzyknął – bo oddam! Taki tu jest zwyczaj!
Przerażona matka opuściła rękę i powiedziała:
– Tego cię nauczył Aslak!
Wzięła go spokojnie za rękę i zaprowadziła do domu. Nie odezwała się doń ni słowem, zajęła się młodszymi dziećmi i powiedziała im, że niedługo ojciec wróci z kościoła.
W izbie zrobiło się nagle jakoś gorąco. Aslak poprosił o pozwolenie odwiedzenia krewniaka i otrzymał je natychmiast. Gdy wyszedł, odwaga do reszty opuściła Torbjorna. Zaczęły go brać mdłości i całe ciało oblało się potem. „O, żeby to matka nic nie mówiła ojcu!…” myślał, ale nie mógł się przezwyciężyć, by ją o to poprosić. Kręciło mu się w głowie. Wszystko tańczyło mu przed oczyma, a zegar tykał wyraźnie: „Baty, baty, baty!”
Nie mógł wytrzymać, wylazł na ławę i spojrzał ku Solbakken. Było ciche, przysypane śniegiem, połyskiwało w słońcu wszystkimi szybami. O, tam nie brakło na pewno ni jednej! Dym wznosił się raźno w górę. Zapewne gotowano posiłek dla tych, którzy mieli wrócić z kościoła. A Syn – nowe? Qczekuje niewątpliwie ojca… ale nie dostanie w skórę… o nie… gdy wróci do domu.
Nie wiedział, co ze sobą zrobić, i nagle wezbrało w nim uczucie wielkiej serdeczności dla sióstr i podarował małej Ingrid najpiękniejszy, połyskujący guzik otrzymany w podarunku od Aslaka.
– Droga Ingrid – pytał – czy gniewasz się jeszcze na mnie?
– Nie, Torbjdrnie! – odparła uszczęśliwiona. – Pozwalam ci nawet rzucać śniegiem we mnie, jak długo ci się będzie podobało.
Naraz usłyszał tupanie w sieni. Ktoś otrzepywał śnieg z nóg… Tak, to ojciec.
Wszedł. Miał minę łagodną i wesołą… A to było jeszcze gorsze!
– No i cóż? – spytał rozglądając się wokoło. Torbjorn dziwił się bardzo, że zegar nie spadł w tej chwili ze ściany.
Matka postawiła ojcu jedzenie.
– No, cóż słychać w domu? – spytał ojciec zasiadając przy stole i biorąc łyżkę.
Torbjorn spoglądał na matkę, a w jego oczach ukazały się łzy.
– Ooo… wszystko dobrze! – odparła matka przeciągając to „ooo” niezmiernie długo. Czuł dobrze, że chce powiedzieć coś więcej. Ale dodała tylko: – Pozwoliłam wyjść Aslakowi.
– Teraz się zacznie – pomyślał Torbjorn i zaczął bawić się z Ingrid z takim zapałem, jak gdyby go poza tym nic na świecie nie obchodziło.
Nigdy nie zużył jeszcze ojciec tyle czasu na jedzenie. Torbjorn rachował kęsy, gdy zaś doszedł do czwartego, zapragnął przekonać się, do ilu doliczyć potrafi między czwartym a piątym… i stracił w ten sposób rachubę. Na koniec ojciec wstał i wyszedł na dwór.
„Szyby… szyby… szyby!…” – tętniło w uszach chłopca i mimo woli rozejrzał się po izbie, czy i tu jakiejś nie brak. Ale nie, wszystkie były całe.
Po chwili wyszła matka. Torbjorn wziął małą Ingrid na kolana i powiedział do niej tak czule, że aż zdziwiona spojrzała mu w oczy:
– Chcesz, byśmy się zabawili w królewnę na łące?
Dziewczynka zgodziła się z pośpiechem, a Torbjorn zaśpiewał czując, że nogi drżą pod nim:
Kwiateczku mały,
Śliczny kwiateczku,
Czy chcesz być moim kochankiem?
Dostaniesz płaszczyk nowy,
Czerwony, atłasowy,
Złotem przybrany,
Perłami haftowany.
Tralala… tralala… tralala…
Królewny słuchać trza!
Ingrid odpowiedziała:
Królewno mała,
Śliczna królewno,
Nie chcę być twoim kochankiem,
Nie nęci mnie płaszcz nowy,
Czerwony, atłasowy,
Złotem przybrany,
Perłami haftowany.
Tralala… tralala… tralala…
Nie chcę, królewno ma.
Właśnie w najpiękniejszym miejscu zabawy wszedł ojciec i spojrzał ostrym wzrokiem na syna. Torbjorn przycisnął do siebie mocniej Ingrid i – o dziwo – nie spadł z krzesła. Ojciec odwrócił się od niego bez słowa.
Minęło pół godziny, a ojciec milczał i Torbjorn uczuł ulgę, ale nie śmiał jeszcze wierzyć, że mu to ujdzie na sucho. Nie wiedział, co myśleć o tym wszystkim, i gdy ojciec sam pomagał rozbierać go do snu, zaczął drżeć na całym ciele. Ojciec pogładził go czule po włosach i policzkach. Nie zdarzyło się to nigdy jeszcze, jak mógł sięgnąć pamięcią, toteż ciepło objęło jego serce i całe ciało, trwoga przeminęła i stopniała jak lód w słońcu.
Sam nie wiedział, jak się dostał do łóżka. A ponieważ radości swej nie mógł objawić ani śpiewem, ani okrzykami, przeto złożył ręce i po cichuteńku odmówił „Ojcze nasz sześć razy naprzód i sześć razy wstecz, a zasypiając czuł, że na całym bożym świecie nie ma człowieka, który by dlań był tym, czym ojciec.
Nazajutrz obudził się z okropnym strachem. Nie mógł krzyczeć, ale wiedział, że teraz oto spadną nań cięgi. Otwarł oczy i przekonał się z ogromną ulgą, iż to był jeno sen. Niebawem zauważył, że w skórę dostanie ktoś inny, mianowicie Aslak.
Samund spacerował tam i z powrotem po izbie, a takie jego kroki znał Torbjbrn doskonale. Krępy, trochę za niski, ale silny chłop spozierał raz po raz spod krzaczastych brwi na Aslaka i nie ulegało wątpliwości, że groźna burza wisi w powietrzu. Aslak siedział na wielkiej beczce i bujał nogami, czasem podwijając jedną pod siebie. Ręce jak zwykle trzymał w kieszeniach spodni, a czapkę nasunął na czoło i oczy tak, że włosy sterczały mu po obu stronach, a oczu widać nie było. Skrzywione zazwyczaj grymasem usta były dzisiaj jeszcze bardziej krzywe.
Po długim milczeniu Aslak zaczął pierwszy:
– Wasz syn, gospodarzu, zwariował! Ale jeszcze gorsza rzecz, że ktoś na waszego siwka rzucił czary.
– Ty łajdaku bezwstydny! – wrzasnął Samund, aż zadudniło w izbie.
Aslak przekrzywił głowę na bok, a Samund chodził dalej tam i z powrotem.
– Naprawdę koń jest zepsuty przez czary… – zaczął znów Aslak badając, jakie wrażenie wywołają te właśnie słowa.
– Czary… naturalnie, że czary! – wrzasnął Samund. – A któż to zrobił, jak nie ty, drabie jeden? Ścinałeś w lesie drzewo i spuściłeś je na konia… oto powód, dlaczego teraz nie chce ciągnąć!
Aslak słuchał spokojnie przez jakiś czas, a potem rzekł:
– Wierzcie sobie w to. Wiara nikogo nie hańbi. Ale wątpię, czy dlatego koń przyjdzie do siebie!
Aslak posunął się jednocześnie na beczcet i osłonił twarz ręką.
Samund przystąpił doń blisko i powiedział głosem przyciszonym, zwiastującym wściekłość:
– Jesteś ostatniego rzędu…
– Samund! – rozległo się wołanie żony, Ingeborgi. Uspokajała męża i jednocześnie niemowlę przy piersi, które przerażone zabierało się do płaczu.
Dziecko uspokoiło się i Samund także. Podsunął tylko pod nos Aslaka pięść – może nieco za małą w stosunku do rozmiarów ciała – i pochylony nad nim, wiercił go na wylot płomiennym spojrzeniem.
Potem rozpoczął na nowo wędrówkę po izbie, rzucając od czasu do czasu okiem na Aslaka, który pobladł. Mimo to stronę twarzy zwróconą do Torbjorna wykrzywił drwiącym grymasem, podczas gdy druga strona – zwrócona do Sa-munda – pozostała spokojna.
– Boże, uzbrój nas w cierpliwość! – westchnął po chwili Aslak z szyderstwem, ale równocześnie uniósł w górę łokieć dla odbicia spodziewanego ciosu.
Samund przystanął. Tupnął tak, że beczka wraz z Asla-kiem podskoczyła w górę, i krzyknął co sił w piersiach:
– Nie wymieniaj Jego imienia… ty…
Ingeborga przybiegła wraz z dzieckiem i chwyciła męża za rękę. Nie spojrzał na nią, ale opuścił ramię. Ona siadła, a on znowu zaczął przemierzać izbę krokami. Przez czas dłuższy trwało milczenie, a Aslak, nie mogąc wytrzymać, odezwał się:
– O tak… On miałby dużo do roboty w Granlien, ho, ho!
– Samund! Samund! – krzyknęła błagalnie Ingeborga, ale on rzucił się już z wściekłością na Aslaka. Ten wysunął w obronie nogę, lecz Samund chwycił jedną ręką za nią, a drugą za kołnierz chłopaka, podniósł go w górę i cisnął z taką siłą w zamknięte drzwi, że kwatery drzewa wypadły z osady, a za nimi wyleciał do sieni sam Aslak.
Matka, Torbjorn i wszystkie dzieci krzykiem błagały o zmiłowanie dla Aslaka, cały dom rozbrzmiewał wrzaskami, ale Samund nie słuchał, wybiegł za chłopakiem, podjął go z ziemi, wyniósł na podwórze, podniósł w górę i grzmotnął nim powtórnie o ziemię. Ale spostrzegłszy, że w miejscu, gdzie leży, jest za dużo śniegu, by się mógł porządnie potłuc, przycisnął mu kolanem piersi i walił przez chwilę po twarzy, potem niby wilk niosący zdobycz podjął go ponownie i cisnął na twardą ziemię. Tutaj przywarł go znów kolanem i zaczął okładać.
Kto wie, jak by się to skończyło, gdyby nie Ingeborga, która z niemowlęciem na ręku odciągała męża od nieszczęsnej ofiary.
– Sprowadzisz nieszczęście na nas wszystkich! – krzyknęła i to otrzeźwiło Samunda.
W chwilę potem Ingeborga siedziała w izbie. Torbjórn ubierał się, ojciec chodził znowu tam i z powrotem, popijając od czasu do czasu wodę. Ale ręce tak mu się trzęsły, że woda rozbryzgiwała się po ziemi. Aslak się nie pokazywał, więc Ingeborga chciała zobaczyć, co się dzieje.
– Zostań! – warknął Samund głucho, jakby mówił do kogoś obcego.
Po chwili jednak wyszedł sam i nie wrócił rychło. Tor-bjbrn wziął książkę i uczył się pilnie, nie podnosząc oczu, mimo że nie rozumiał ani jednego słowa z tego, co czytał.
Potem powrócił znów dawny ład, wszyscy się uspokoili, ale nikt nie mógł się oprzeć wrażeniu, że przed godziną był w domu ktoś obcy i straszny. Torbjórn ośmielił się wreszcie wychylić za próg i natknął się na Aslaka, który pakował swe manatki na sanki będące zresztą własnością Torbjórna. Chłopiec patrzył przerażony, bo Aslak strasznie wyglądał. Cała twarz i znaczna część odzieży pokryte były krwią. Kaszlał i obmacywał swą pierś. Spoglądał przez chwilę na Torbjorna w milczeniu, a potem krzyknął:
– Wynoś się, nie zniosę twego widoku!
Siadł na sanki jak na konia i zjechał ze spadzistego wzgórza.
– Długo poczekasz na swoje sanki! – wrzasnął jeszcze z oddali, odwracając się i pokazując mu język.
Takie było pożegnanie Aslaka.
Coś w tydzień zjawił się w Granlien policjant. Później ojca często nie bywało w domu. Matka płakała, a potem i ona często bvła nieobecna.
– Co to znaczy? – pytał raz Torbjórn matkę.
– To wszystko przez Aslaka! – odparła. Pewnego dnia przyłapano małą Ingrid, jak śpiewała:
Już mi życie się zmierziło,
Wszystko się tu przewróciło!
Córka skacze jak szalona,
Syn się gapi jakby wrona,
Siedzi w oknie istny kołek,
Jest to wariat i matołek!
Matka w jadło miast słoniny
Leje wodę bez przyczyny!
Ojciec, leń, na łóżku leży,
Tyle, że w swą Biblię wierzy!
Kot, najmędrszy w całym domu,
Spija mleko po kryjomu!
Oczywiście zarządzono śledztwo, skąd się nauczyła tych wierszy. Wyznała, że słyszała je od Torbjdrna. On zaś przerażony oświadczył, że nauczył go tej piosenki Aslak.
– Jeśli będziesz to śpiewał lub uczył innych – powiedział ojciec – dostaniesz lanie!
Niedługo potem zaczęła mała Ingrid kląć. Torbjórn został wzięty na spytki i Samund zawyrokował, że najlepiej mu zaraz wygarbować skórę. Ale chłopiec wypraszał się i czynił tak piękne obietnice, że uniknął tym razem kary.
Następnej niedzieli powiedział doń ojciec:
– Nie będziesz dzisiaj wyprawiał głupstw w domu! Pójdziesz ze mną do kościoła!2
W myślach i uczuciach chłopca szczególnie wybitną pozycję zajmuje kościół. Jest to miejsce święte, chronione przed zgiełkiem świata podniosłą ciszą otaczającego je cmentarza, a wewnątrz tryskające żywym nabożeństwem. Jest to jedyny budynek w całej dolinie odznaczający się przepychem, a jego wieża posiada dlatego zasięg znacznie szerszy, niżby się mogło wydawać. Już z dala dzwony witają chłopa idącego drogą w pogodny ranek niedzielny, a przy ich dźwiękach zdejmuje on zawsze kapelusz, jak gdyby chciał powiedzieć: „Dziękuję za wszystko!” Między chłopem a tymi dźwiękami istnieje jakiś związek, którego tajemnicę trudno zgłębić.
Już jako małe dziecko stojąc w otwartych drzwiach chaty wchłaniał je z nabożeństwem, a w dole wierni ciągnęli cicho drogą. Ojciec dołączał się do nich, on jednak był jeszcze za mały. W duszy dziecka powstawały najrozmaitsze obrazy pod wpływem ciężkich, silnych uderzeń dzwonów, które rozbrzmiewały władczo wśród gór przez całą godzinę lub i dłużej jeszcze, a echo wtórowało im po obu stronach doliny. Jeden wszakże obraz łączył się nierozdzielnie z ich tonami: czyste, piękne stroje, konie wyczyszczone jak najstaranniej, w błyszczących szorach.
A kiedy nadejdzie owa niedziela, gdy on sam w nowiuteńkim, może cokolwiek zbyt obszernym dla niego ubraniu kroczyć będzie dumnie przy boku ojca, idąc po raz pierwszy do kościoła, dzwony rozdzwonią się radośnie nad jego szczęściem, radość będą głosić naokoło. Roztworzą one przed jego oczyma podwoje na wszystko, co ma ujrzeć. A gdy będzie wracał z głową ciężką jeszcze i rozkołysaną przez śpiewy, nabożeństwo, kazanie, pełną przeżywanych równocześnie wrażeń wzrokowych, jak obraz w ołtarzu, stroje, osoby – wtedy dźwięki dzwonów utworzą sklepienie nad całością wrażeń i uświęcą ten kościół, który na stałe zajmie miejsce w jego sercu.
Podrósłszy cokolwiek będzie musiał pójść z bydłem w góry. I gdy w raźny, spowity oparami mgieł ranek niedzielny siedzieć będzie na skale dając baczenie na inwentarz i usłyszy dźwięki dzwonów kościelnych zagłuszających porykiwanie zwierząt, ogarnie go smętek. Przecież te dźwięki przynoszą mu z doliny coś bardzo miłego, lekkiego, wabiącego – myśl o znajomych sprzed kościoła, radość z pobytu wśród nich, większą jeszcze, niżby się tam było samemu, zapach niedzielnego obiadu w domu, widok matki, ojca, rodzeństwa, wspomnienie wesołej zabawy w spokojny wieczór niedzielny… biedne serce zbuntuje się w piersi. Bo tu nic z tego wszystkiego – tylko dźwięki dzwonów kościelnych! Zbierze więc swe myśli i przypomni sobie jakiś urywek pieśni nabożnej. Zaśpiewa ją ze złożonymi rękoma, ze wzrokiem zwróconym ku dolinie, odmówi potem krótką modlitwę – i zerwie się z miejsca, i zadmie radośnie w swą drewnianą trąbę pastuszą, aż echo odezwie się po skałach.
Tu, w tych cichych górskich dolinach kościół posiada jeszcze dla każdego wieku swą szczególną wymowę, własny swój wygląd dla każdego oka. Wiele mógł był on zbudować do pewnego czasu, lecz później nic już więcej. Dla młodzieży po konfirmacji stoi on wykończony, dorosły. Stoi z palcem – na poły grożącym, na poły przywołującym – skierowanym ku młodzieńcowi, który wybrał już swoją drogę życia, stoi silny, o szerokich barach wobec trosk mężczyzny, łagodny i gościnnie przywołujący wobec strudzonego starca. Chrzest niemowląt odbywa się podczas nabożeństwa – a wiadomo, że w czasie tej ceremonii następuje najsilniejsze skupienie w modłach.
Torbjórn wyczekiwał swej pierwszej wyprawy do kościoła z wielką radością, ciekaw tego wszystkiego, co miał zobaczyć. Przed wejściem do świątyni rozkoszował się bajeczną kolorowością tłumu, a znalazłszy się w kościele, odczuł poważne skupienie, w którym cała gmina czekała na rozpoczęcie nabożeństwa. Zapomniał wprawdzie, że przy odczytywaniu modlitwy wstępnej należy pochylić głowę, lecz na widok setek pochylonych postaci i jego dusza ukorzyła się przed bożym majestatem. Zabrzmiała pieśń, wszyscy wokół niego śpiewali psalm. Przejęło to chłopca niemal lekkim drżeniem. Siedział w głębokiej zadumie – drgnął nagle, jakby zbudzony ze snu, gdy ktoś wchodząc do ich ławki cicho otworzył drzwiczki. Śpiew zamilkł, a ojciec podając przybyszowi rękę na powitanie, zapytał szeptem:
– W Solbakken wszystko w porządki?
Torbjórn otworzył szeroko oczy. Ale chociaż długo przyglądał się przybyłemu, nie mógł w żaden sposób dopatrzyć się w nim niczego, co by miało coś wspólnego z czarami. Był to mężczyzna dobroduszny, uśmiechnięty, jasnowłosy, o dużych, niebieskich oczach i wysokim czole. Gdy doń mówiono, uśmiechał się i na wszystko, co mówił Samund, odpowiadał: „tak… tak… tak”. Był widocznie małomówny z natury.
– Popatrz – rzekł ojciec – tam siedzi Synnówe! Pochylił się, posadził go sobie na kolanach i wskazał na przeciwległą ławkę, przeznaczoną dla kobiet.
Klęczała tam na siedzeniu mała dziewczynka i oparta o pulpit rozglądała się po kościele. Miała włosy bardzo jasne, konopiaste, dużo jaśniejsze niż ów jegomość siedzący obok ojca. Z małego czepeczka powiewały czerwone wstążki. Śmiała się doń wesoło, tak że przez dobrą chwilę nie mógł odwrócić uwagi od jej drobnych, białych ząbków. W jednej ręce trzymała pięknie w skórę oprawny śpiewnik w drugiej złożoną jasnoczerwoną jedwabną chusteczkę. Bawiła się uderzając nią po książce.
Im dłużej patrzył, tym więcej się uśmiechała. Po chwili ukląkł na ławce tak jak ona. Wówczas kiwnęła mu głową. Przez moment patrzył na nią z powagą, potem skinął również głową. Roześmiała się i odpowiedziała nowym ukłonem. I tak kiwali głowami. Po chwili Synnbwe zaprzestała tej zabawy, a dopiero potem, gdy i on przestał kiwać głową, rozpoczęła ją na nowo.
– Teraz ja chcę zobaczyć!
Torbjorn posłyszał jakiś głos za sobą i uczuł, że go ktoś ściąga za nogi. Omalże nie zleciał z ławki. Sprawcą był niewielki, silny wyrostek, który teraz mężnie wdrapywał się na jego miejsce. Miał również jasne, zmierzwione włosy i krótki, perkaty nos.