Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 248 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Po­śród wiel­kich do­lin Nor­we­gii znaj­du­je się nie­kie­dy od­osob­nio­ne duże wznie­sie­nie, któ­re słoń­ce oświe­tla przez cały dzień, od wscho­du aż do za­cho­du. Miesz­kań­cy sie­dzib le­żą­cych bli­żej sto­ków gór­skich, nie za­le­wa­nych tak hoj­nie po­to­ka­mi słoń­ca, zo­wią ta­kie wznie­sie­nia Sol­bak­ken – czy­li sło­necz­ny­mi wzgó­rza­mi. Ta, o któ­rej opo­wie­dzieć tu za­mie­rzam, miesz­ka­ła wła­śnie na ta­kim wzgó­rzu w za­gro­dzie na­zwa­nej Sol­bak­ken. Śnieg w je­sie­ni spa­dał tam naj­póź­niej, zaś z wio­sną top­niał naj­wcze­śniej.

Wła­ści­cie­le za­gro­dy byli wy­znaw­ca­mi sek­ty re­li­gij­nej Hau­ge­go i zwa­no ich „ba­da­cza­mi Pi­sma świę­te­go”, jak zresz­tą wszyst­kich sek­cia­rzy, któ­rzy gor­li­wiej od in­nych roz­czy­ty­wa­li się w Bi­blii. Go­spo­darz no­sił imię Gut­torm, jego zaś żona – Ka­ren. Pier­wo­rod­ny syn umarł im za­raz po uro­dze­niu i od­tąd przez trzy lata noga ich nie po­sta­ła w tej stro­nie ko­ścio­ła, w któ­rej sta­ła chrzciel­ni­ca. Po tym cza­sie przy­szła na świat có­recz­ka. Na pa­miąt­kę pier­wo­rod­ne­go syna chcie­li jej nadać imię po­dob­ne. Po­nie­waż on był ochrzczo­ny jako Sy­wert – więc ona otrzy­ma­ła na chrzcie imię Syn­nów. Nie mo­gli obo­je wy­my­ślić nic bar­dziej po­dob­ne­go. Ale mat­ka zwa­ła cór­kę – Syn­no­we, gdyż prze­ma­wia­ła tak do niej, kie­dy była ma­leń­ka. Twier­dzi­ła, że ła­twiej mó­wić: – Moja Syn­no­we, niż – Moja Syn­nów. Osta­tecz­nie, gdy dziec­ko pod­ro­sło, wszy­scy za mat­ką zwa­li ją Syn­n­dwe. Pa­no­wa­ło ogól­ne prze­ko­na­nie, że jak da­le­ko się­gnąć mogą pa­mię­cią naj­star­si, nie było w oko­li­cy pięk­niej­sze­go dziew­czę­cia od Syn­nó­we ze Sło­necz­ne­go Wzgó­rza.

Była jesz­cze ma­leń­ka, a już bra­li ją ro­dzi­ce ze sobą do ko­ścio­ła w każ­dą nie­dzie­lę, gdy tyl­ko pro­boszcz mie­wał ka­za­nie. Zra­zu, co praw­da, nie ro­zu­mia­ła nic z tego, co mó­wił, my­śląc je­dy­nie, że pro­boszcz po­mstu­je na zna­ne­go ob­wie­sia, Ben­ta, sie­dzą­ce­go pod samą ka­zal­ni­cą. Oj­ciec jed­nak nie za­nie­chał za­bie­ra­nia ma­łej do ko­ścio­ła, chcąc, – by się, jak mó­wił, „przy­zwy­cza­ja­ła”; mat­ka zaś nie sprze­ci­wia­ła się temu – gdyż „Bóg wie, co się jej w domu może przy­tra­fić.” Ile razy nie chcia­ło się u nich cho­wać ja­gnię, koza czy pro­się, ile razy za­cho­rza­ła kro­wa – za­wsze tę sztu­kę da­ro­wa­no ma­łej na wła­sność i mat­ka twier­dzi­ła sta­now­czo, że od tego dnia wszyst­ko zmie­nia­ło się na lep­sze. Oj­ciec nie da­wał temu wia­ry, ale było mu wszyst­ko jed­no, czy­je było by­dląt­ko, byle tyl­ko nie cho­ro­wa­ło.

W dru­gim koń­cu do­li­ny, u sa­me­go pod­nó­ża wy­sol­ciej ska­ły, le­ża­ła za­gro­da zwa­na Gran­lien – czy­li „Zbo­cze Świer­ko­we” – na­zwa­na tak od spo­re­go lasu świer­ko­we­go, któ­ry ją ota­czał. Był to je­dy­ny tego ro­dza­ju las w oko­li­cy. Pra­dziad obec­nych wła­ści­cie­li był swe­go cza­su wo­ja­kiem i przez ja­kiś okres prze­by­wał w Holsz­ty­nie za­gro­żo­nym przez Ro­sjan. Z tej wy­pra­wy przy­niósł so­bie w tor­ni­strze róż­ne­go ro­dza­ju na­sio­na za­gra­nicz­ne i po­siał je w po­bli­żu swej po­sia­dło­ści. Z bie­giem cza­su jed­nak wszyst­kie ro­śli­ny zmar­nia­ły z wy­jąt­kiem świer­ków, któ­re wy­ro­sły z ziar­na szy­szek ze­bra­nych przy­pad­ko­wo. Z tych świer­ków, któ­re się do­brze za­ko­rze­ni­ły, po­wstał las ocie­nia­ją­cy te­raz bu­dyn­ki za­gro­dy ze wszyst­kich stron.

W ro­dzi­nie pa­no­wał od nie­pa­mięt­nych cza­sów zwy­czaj, że naj­star­si sy­no­wie zwa­li się na prze­mian – Tor­bjórn i Sa-mund. Wspo­mnia­ny wo­jak na pa­miąt­kę dzia­da otrzy­mał na chrzcie imię Tor­bjórn, zaś naj­star­sze­mu swe­mu sy­no­wi dał na imię Sa­mund – jak się zwał oj­ciec. Taka już była tra­dy­cja. Po­dob­no – jak gło­si­ła le­gen­da – w Gran­lien szczę­ście sprzy­ja­ło tyl­ko co dru­gie­mu wła­ści­cie­lo­wi i wła­śnie nie temu, któ­ry no­sił imię Tor­bjórn.

Ostat­ni wła­ści­ciel, Sa­mund, z chwi­lą na­ro­dzin syna za­sta­na­wiał się głę­bo­ko, co uczy­nić. Ale po dłu­gim du­ma­niu przy­szedł do prze­ko­na­nia, że nie­po­dob­na zry­wać z tra­dy­cją ro­dzin­ną, i dał mu imię Tor­bjorn. Po­tem jed­nak za­czął po­now­nie du­mać, czy nie moż­na by wy­cho­wać chłop­ca w ten spo­sób, by go uchro­nić od nie­po­wo­dzeń, któ­re mu nio­sły tra­dy­cja i ludz­ka ga­da­ni­na. Nie był pew­ny, czy mu się to uda, ale za­uwa­żyw­szy w chłop­cu skłon­ność do krnąbr­no­ści, po­wie­dział mat­ce: „To mu­szę zeń wy­ko­rze­nić!” Brał tedy od cza­su do cza­su do ręki ró­zgę i zmu­szał trzy­let­nie­go mal­ca do ukła­da­nia po­roz­rzu­ca­nych ze zło­ści po­lan drew­na, pod­no­sze­nia kub­ka, któ­ry ci­snął o zie­mię, lub gła­ska­nia kota, któ­re­go wy­tar­gał za ogon. Mat­ka spo­strze­gł­szy, iż mąż wpa­da w taki na­strój, wy­cho­dzi­ła za­zwy­czaj z domu.

Dzi­wi­ło to Sa­mun­da, że w mia­rę jak chłop­cu przy­by­wa­ło lat, co­raz wię­cej miał w nim wad do wy­ko­rze­nie­nia, mimo iż po­stę­po­wał z nim co­raz to su­ro­wiej. Za­wcza­su za­sa­dził go do abe­ca­dła, a tak­że za­bie­rał go ze sobą w pole, by go nie tra­cić z oczu. Mat­ka za­ję­ta go­spo­dar­stwem i drob­ny­mi dzieć­mi po­prze­sta­wa­ła na gła­dze­niu syna po po­licz­kach i udzie­la­niu zba­wien­nych rad co rano przy ubie­ra­niu. Poza tym wsta­wia­ła się za nim do ojca, ile razy w nie­dzie­lę i świę­to sie­dzie­li obo­je w domu na po­uf­nej po­ga­węd­ce.

Tor­bjorn, któ­ry za byle co za­wsze do­sta­wał w skó­rę, na­wet za to, że ab nie brzmia­ło – jak mó­wił – ba, ale ab, lub za to, że chciał wy­bić małą In­grid tak samo, jak jego bił oj­ciec – roz­my­ślał nad dziw­ną za­gad­ką, dla­cze­go jemu jest tak źle, a jego młod­sze­mu ro­dzeń­stwu tak do­brze na świe­cie.

Prze­by­wa­jąc cią­gle z oj­cem, a nie śmie­jąc z nim dużo roz­ma­wiać stał się ma­ło­mów­ny, ale za to dużo my­ślał. Pew­ne­go dnia, kie­dy byli za­ję­ci prze­wra­ca­niem su­szą­ce­go się sia­na, wy­rwa­ło mu się py­ta­nie:

– Cze­muż to w Sol­bak­ken sia­no daw­no już su­che i zwie­zio­ne, a u nas mo­kre?

– Bo tam wię­cej słoń­ca niż u nas! – od­parł oj­ciec. Tor­bjórn po raz pierw­szy w ży­ciu uświa­do­mił so­bie, że znaj­du-

– Ba! Któż się o tym do­wie? – po­cie­szał go przy­ja­ciel. – Rzu­caj da­lej!

Tor­bjórn rzu­cił znów i roz­bił dru­gą.

– Nie będę już rzu­cał! – oświad­czył.

W tej chwi­li uka­za­ła się w drzwiach naj­star­sza sio­stra Tor­bjor­na, mała In­grid.

– Rzu­caj w nią! – po­wie­dział Aslak.

Tor­bjórn był pod­nie­co­ny i usłu­chał. Dziew­czyn­ka za­czę­ła pła­kać, a na ten głos wy­szła mat­ka i za­bro­ni­ła mu tej za­ba­wy.

– Rzu­caj da­lej! – na­ma­wiał go Aslak. I Tor­bjórn rzu­cił jesz­cze raz.

– Osza­la­łeś, chłop­cze? – za­wo­ła­ła mat­ka i sko­czy­ła ku nie­mu.

Za­czął ucie­kać, mat­ka za nim i tak go­ni­li się wo­ko­ło po­dwó­rza. Aslak śmiał się, a mat­ka mio­ta­ła po­gróż­ki. Na ko­niec do­pa­dła go w ja­kiejś za­spie i za­mie­rza­ła wy­gar­bo­wać mu skó­rę.

– Niech mama mnie nie bije – krzyk­nął – bo od­dam! Taki tu jest zwy­czaj!

Prze­ra­żo­na mat­ka opu­ści­ła rękę i po­wie­dzia­ła:

– Tego cię na­uczył Aslak!

Wzię­ła go spo­koj­nie za rękę i za­pro­wa­dzi­ła do domu. Nie ode­zwa­ła się doń ni sło­wem, za­ję­ła się młod­szy­mi dzieć­mi i po­wie­dzia­ła im, że nie­dłu­go oj­ciec wró­ci z ko­ścio­ła.

W izbie zro­bi­ło się na­gle ja­koś go­rą­co. Aslak po­pro­sił o po­zwo­le­nie od­wie­dze­nia krew­nia­ka i otrzy­mał je na­tych­miast. Gdy wy­szedł, od­wa­ga do resz­ty opu­ści­ła Tor­bjor­na. Za­czę­ły go brać mdło­ści i całe cia­ło ob­la­ło się po­tem. „O, żeby to mat­ka nic nie mó­wi­ła ojcu!…” my­ślał, ale nie mógł się prze­zwy­cię­żyć, by ją o to po­pro­sić. Krę­ci­ło mu się w gło­wie. Wszyst­ko tań­czy­ło mu przed oczy­ma, a ze­gar ty­kał wy­raź­nie: „Baty, baty, baty!”

Nie mógł wy­trzy­mać, wy­lazł na ławę i spoj­rzał ku Sol­bak­ken. Było ci­che, przy­sy­pa­ne śnie­giem, po­ły­ski­wa­ło w słoń­cu wszyst­ki­mi szy­ba­mi. O, tam nie bra­kło na pew­no ni jed­nej! Dym wzno­sił się raź­no w górę. Za­pew­ne go­to­wa­no po­si­łek dla tych, któ­rzy mie­li wró­cić z ko­ścio­ła. A Syn – nowe? Qcze­ku­je nie­wąt­pli­wie ojca… ale nie do­sta­nie w skó­rę… o nie… gdy wró­ci do domu.

Nie wie­dział, co ze sobą zro­bić, i na­gle wez­bra­ło w nim uczu­cie wiel­kiej ser­decz­no­ści dla sióstr i po­da­ro­wał ma­łej In­grid naj­pięk­niej­szy, po­ły­sku­ją­cy gu­zik otrzy­ma­ny w po­da­run­ku od Asla­ka.

– Dro­ga In­grid – py­tał – czy gnie­wasz się jesz­cze na mnie?

– Nie, Tor­bjdr­nie! – od­par­ła uszczę­śli­wio­na. – Po­zwa­lam ci na­wet rzu­cać śnie­giem we mnie, jak dłu­go ci się bę­dzie po­do­ba­ło.

Na­raz usły­szał tu­pa­nie w sie­ni. Ktoś otrze­py­wał śnieg z nóg… Tak, to oj­ciec.

Wszedł. Miał minę ła­god­ną i we­so­łą… A to było jesz­cze gor­sze!

– No i cóż? – spy­tał roz­glą­da­jąc się wo­ko­ło. Tor­bjorn dzi­wił się bar­dzo, że ze­gar nie spadł w tej chwi­li ze ścia­ny.

Mat­ka po­sta­wi­ła ojcu je­dze­nie.

– No, cóż sły­chać w domu? – spy­tał oj­ciec za­sia­da­jąc przy sto­le i bio­rąc łyż­kę.

Tor­bjorn spo­glą­dał na mat­kę, a w jego oczach uka­za­ły się łzy.

– Ooo… wszyst­ko do­brze! – od­par­ła mat­ka prze­cią­ga­jąc to „ooo” nie­zmier­nie dłu­go. Czuł do­brze, że chce po­wie­dzieć coś wię­cej. Ale do­da­ła tyl­ko: – Po­zwo­li­łam wyjść Asla­ko­wi.

– Te­raz się za­cznie – po­my­ślał Tor­bjorn i za­czął ba­wić się z In­grid z ta­kim za­pa­łem, jak gdy­by go poza tym nic na świe­cie nie ob­cho­dzi­ło.

Nig­dy nie zu­żył jesz­cze oj­ciec tyle cza­su na je­dze­nie. Tor­bjorn ra­cho­wał kęsy, gdy zaś do­szedł do czwar­te­go, za­pra­gnął prze­ko­nać się, do ilu do­li­czyć po­tra­fi mię­dzy czwar­tym a pią­tym… i stra­cił w ten spo­sób ra­chu­bę. Na ko­niec oj­ciec wstał i wy­szedł na dwór.

„Szy­by… szy­by… szy­by!…” – tęt­ni­ło w uszach chłop­ca i mimo woli ro­zej­rzał się po izbie, czy i tu ja­kiejś nie brak. Ale nie, wszyst­kie były całe.

Po chwi­li wy­szła mat­ka. Tor­bjorn wziął małą In­grid na ko­la­na i po­wie­dział do niej tak czu­le, że aż zdzi­wio­na spoj­rza­ła mu w oczy:

– Chcesz, by­śmy się za­ba­wi­li w kró­lew­nę na łące?

Dziew­czyn­ka zgo­dzi­ła się z po­śpie­chem, a Tor­bjorn za­śpie­wał czu­jąc, że nogi drżą pod nim:

Kwia­tecz­ku mały,

Ślicz­ny kwia­tecz­ku,

Czy chcesz być moim ko­chan­kiem?

Do­sta­niesz płasz­czyk nowy,

Czer­wo­ny, atła­so­wy,

Zło­tem przy­bra­ny,

Per­ła­mi ha­fto­wa­ny.

Tra­la­la… tra­la­la… tra­la­la…

Kró­lew­ny słu­chać trza!

In­grid od­po­wie­dzia­ła:

Kró­lew­no mała,

Ślicz­na kró­lew­no,

Nie chcę być two­im ko­chan­kiem,

Nie nęci mnie płaszcz nowy,

Czer­wo­ny, atła­so­wy,

Zło­tem przy­bra­ny,

Per­ła­mi ha­fto­wa­ny.

Tra­la­la… tra­la­la… tra­la­la…

Nie chcę, kró­lew­no ma.

Wła­śnie w naj­pięk­niej­szym miej­scu za­ba­wy wszedł oj­ciec i spoj­rzał ostrym wzro­kiem na syna. Tor­bjorn przy­ci­snął do sie­bie moc­niej In­grid i – o dzi­wo – nie spadł z krze­sła. Oj­ciec od­wró­cił się od nie­go bez sło­wa.

Mi­nę­ło pół go­dzi­ny, a oj­ciec mil­czał i Tor­bjorn uczuł ulgę, ale nie śmiał jesz­cze wie­rzyć, że mu to uj­dzie na su­cho. Nie wie­dział, co my­śleć o tym wszyst­kim, i gdy oj­ciec sam po­ma­gał roz­bie­rać go do snu, za­czął drżeć na ca­łym cie­le. Oj­ciec po­gła­dził go czu­le po wło­sach i po­licz­kach. Nie zda­rzy­ło się to nig­dy jesz­cze, jak mógł się­gnąć pa­mię­cią, to­też cie­pło ob­ję­ło jego ser­ce i całe cia­ło, trwo­ga prze­mi­nę­ła i stop­nia­ła jak lód w słoń­cu.

Sam nie wie­dział, jak się do­stał do łóż­ka. A po­nie­waż ra­do­ści swej nie mógł ob­ja­wić ani śpie­wem, ani okrzy­ka­mi, prze­to zło­żył ręce i po ci­chu­teń­ku od­mó­wił „Oj­cze nasz sześć razy na­przód i sześć razy wstecz, a za­sy­pia­jąc czuł, że na ca­łym bo­żym świe­cie nie ma czło­wie­ka, któ­ry by dlań był tym, czym oj­ciec.

Na­za­jutrz obu­dził się z okrop­nym stra­chem. Nie mógł krzy­czeć, ale wie­dział, że te­raz oto spad­ną nań cię­gi. Otwarł oczy i prze­ko­nał się z ogrom­ną ulgą, iż to był jeno sen. Nie­ba­wem za­uwa­żył, że w skó­rę do­sta­nie ktoś inny, mia­no­wi­cie Aslak.

Sa­mund spa­ce­ro­wał tam i z po­wro­tem po izbie, a ta­kie jego kro­ki znał Tor­bjbrn do­sko­na­le. Krę­py, tro­chę za ni­ski, ale sil­ny chłop spo­zie­rał raz po raz spod krza­cza­stych brwi na Asla­ka i nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że groź­na bu­rza wisi w po­wie­trzu. Aslak sie­dział na wiel­kiej becz­ce i bu­jał no­ga­mi, cza­sem pod­wi­ja­jąc jed­ną pod sie­bie. Ręce jak zwy­kle trzy­mał w kie­sze­niach spodni, a czap­kę na­su­nął na czo­ło i oczy tak, że wło­sy ster­cza­ły mu po obu stro­nach, a oczu wi­dać nie było. Skrzy­wio­ne za­zwy­czaj gry­ma­sem usta były dzi­siaj jesz­cze bar­dziej krzy­we.

Po dłu­gim mil­cze­niu Aslak za­czął pierw­szy:

– Wasz syn, go­spo­da­rzu, zwa­rio­wał! Ale jesz­cze gor­sza rzecz, że ktoś na wa­sze­go siw­ka rzu­cił cza­ry.

– Ty łaj­da­ku bez­wstyd­ny! – wrza­snął Sa­mund, aż za­dud­ni­ło w izbie.

Aslak prze­krzy­wił gło­wę na bok, a Sa­mund cho­dził da­lej tam i z po­wro­tem.

– Na­praw­dę koń jest ze­psu­ty przez cza­ry… – za­czął znów Aslak ba­da­jąc, ja­kie wra­że­nie wy­wo­ła­ją te wła­śnie sło­wa.

– Cza­ry… na­tu­ral­nie, że cza­ry! – wrza­snął Sa­mund. – A któż to zro­bił, jak nie ty, dra­bie je­den? Ści­na­łeś w le­sie drze­wo i spu­ści­łeś je na ko­nia… oto po­wód, dla­cze­go te­raz nie chce cią­gnąć!

Aslak słu­chał spo­koj­nie przez ja­kiś czas, a po­tem rzekł:

– Wierz­cie so­bie w to. Wia­ra ni­ko­go nie hań­bi. Ale wąt­pię, czy dla­te­go koń przyj­dzie do sie­bie!

Aslak po­su­nął się jed­no­cze­śnie na becz­cet i osło­nił twarz ręką.

Sa­mund przy­stą­pił doń bli­sko i po­wie­dział gło­sem przy­ci­szo­nym, zwia­stu­ją­cym wście­kłość:

– Je­steś ostat­nie­go rzę­du…

– Sa­mund! – roz­le­gło się wo­ła­nie żony, In­ge­bor­gi. Uspo­ka­ja­ła męża i jed­no­cze­śnie nie­mow­lę przy pier­si, któ­re prze­ra­żo­ne za­bie­ra­ło się do pła­czu.

Dziec­ko uspo­ko­iło się i Sa­mund tak­że. Pod­su­nął tyl­ko pod nos Asla­ka pięść – może nie­co za małą w sto­sun­ku do roz­mia­rów cia­ła – i po­chy­lo­ny nad nim, wier­cił go na wy­lot pło­mien­nym spoj­rze­niem.

Po­tem roz­po­czął na nowo wę­drów­kę po izbie, rzu­ca­jąc od cza­su do cza­su okiem na Asla­ka, któ­ry po­bladł. Mimo to stro­nę twa­rzy zwró­co­ną do Tor­bjor­na wy­krzy­wił drwią­cym gry­ma­sem, pod­czas gdy dru­ga stro­na – zwró­co­na do Sa-mun­da – po­zo­sta­ła spo­koj­na.

– Boże, uzbrój nas w cier­pli­wość! – wes­tchnął po chwi­li Aslak z szy­der­stwem, ale rów­no­cze­śnie uniósł w górę ło­kieć dla od­bi­cia spo­dzie­wa­ne­go cio­su.

Sa­mund przy­sta­nął. Tup­nął tak, że becz­ka wraz z Asla-kiem pod­sko­czy­ła w górę, i krzyk­nął co sił w pier­siach:

– Nie wy­mie­niaj Jego imie­nia… ty…

In­ge­bor­ga przy­bie­gła wraz z dziec­kiem i chwy­ci­ła męża za rękę. Nie spoj­rzał na nią, ale opu­ścił ra­mię. Ona sia­dła, a on zno­wu za­czął prze­mie­rzać izbę kro­ka­mi. Przez czas dłuż­szy trwa­ło mil­cze­nie, a Aslak, nie mo­gąc wy­trzy­mać, ode­zwał się:

– O tak… On miał­by dużo do ro­bo­ty w Gran­lien, ho, ho!

– Sa­mund! Sa­mund! – krzyk­nę­ła bła­gal­nie In­ge­bor­ga, ale on rzu­cił się już z wście­kło­ścią na Asla­ka. Ten wy­su­nął w obro­nie nogę, lecz Sa­mund chwy­cił jed­ną ręką za nią, a dru­gą za koł­nierz chło­pa­ka, pod­niósł go w górę i ci­snął z taką siłą w za­mknię­te drzwi, że kwa­te­ry drze­wa wy­pa­dły z osa­dy, a za nimi wy­le­ciał do sie­ni sam Aslak.

Mat­ka, Tor­bjorn i wszyst­kie dzie­ci krzy­kiem bła­ga­ły o zmi­ło­wa­nie dla Asla­ka, cały dom roz­brzmie­wał wrza­ska­mi, ale Sa­mund nie słu­chał, wy­biegł za chło­pa­kiem, pod­jął go z zie­mi, wy­niósł na po­dwó­rze, pod­niósł w górę i grzmot­nął nim po­wtór­nie o zie­mię. Ale spo­strze­gł­szy, że w miej­scu, gdzie leży, jest za dużo śnie­gu, by się mógł po­rząd­nie po­tłuc, przy­ci­snął mu ko­la­nem pier­si i wa­lił przez chwi­lę po twa­rzy, po­tem niby wilk nio­są­cy zdo­bycz pod­jął go po­now­nie i ci­snął na twar­dą zie­mię. Tu­taj przy­warł go znów ko­la­nem i za­czął okła­dać.

Kto wie, jak by się to skoń­czy­ło, gdy­by nie In­ge­bor­ga, któ­ra z nie­mow­lę­ciem na ręku od­cią­ga­ła męża od nie­szczę­snej ofia­ry.

– Spro­wa­dzisz nie­szczę­ście na nas wszyst­kich! – krzyk­nę­ła i to otrzeź­wi­ło Sa­mun­da.

W chwi­lę po­tem In­ge­bor­ga sie­dzia­ła w izbie. Tor­bjórn ubie­rał się, oj­ciec cho­dził zno­wu tam i z po­wro­tem, po­pi­ja­jąc od cza­su do cza­su wodę. Ale ręce tak mu się trzę­sły, że woda roz­bry­zgi­wa­ła się po zie­mi. Aslak się nie po­ka­zy­wał, więc In­ge­bor­ga chcia­ła zo­ba­czyć, co się dzie­je.

– Zo­stań! – wark­nął Sa­mund głu­cho, jak­by mó­wił do ko­goś ob­ce­go.

Po chwi­li jed­nak wy­szedł sam i nie wró­cił ry­chło. Tor-bjbrn wziął książ­kę i uczył się pil­nie, nie pod­no­sząc oczu, mimo że nie ro­zu­miał ani jed­ne­go sło­wa z tego, co czy­tał.

Po­tem po­wró­cił znów daw­ny ład, wszy­scy się uspo­ko­ili, ale nikt nie mógł się oprzeć wra­że­niu, że przed go­dzi­ną był w domu ktoś obcy i strasz­ny. Tor­bjórn ośmie­lił się wresz­cie wy­chy­lić za próg i na­tknął się na Asla­ka, któ­ry pa­ko­wał swe ma­nat­ki na san­ki bę­dą­ce zresz­tą wła­sno­ścią Tor­bjór­na. Chło­piec pa­trzył prze­ra­żo­ny, bo Aslak strasz­nie wy­glą­dał. Cała twarz i znacz­na część odzie­ży po­kry­te były krwią. Kasz­lał i ob­ma­cy­wał swą pierś. Spo­glą­dał przez chwi­lę na Tor­bjor­na w mil­cze­niu, a po­tem krzyk­nął:

– Wy­noś się, nie znio­sę twe­go wi­do­ku!

Siadł na san­ki jak na ko­nia i zje­chał ze spa­dzi­ste­go wzgó­rza.

– Dłu­go po­cze­kasz na swo­je san­ki! – wrza­snął jesz­cze z od­da­li, od­wra­ca­jąc się i po­ka­zu­jąc mu ję­zyk.

Ta­kie było po­że­gna­nie Asla­ka.

Coś w ty­dzień zja­wił się w Gran­lien po­li­cjant. Póź­niej ojca czę­sto nie by­wa­ło w domu. Mat­ka pła­ka­ła, a po­tem i ona czę­sto bvła nie­obec­na.

– Co to zna­czy? – py­tał raz Tor­bjórn mat­kę.

– To wszyst­ko przez Asla­ka! – od­par­ła. Pew­ne­go dnia przy­ła­pa­no małą In­grid, jak śpie­wa­ła:

Już mi ży­cie się zmier­zi­ło,

Wszyst­ko się tu prze­wró­ci­ło!

Cór­ka ska­cze jak sza­lo­na,

Syn się gapi jak­by wro­na,

Sie­dzi w oknie ist­ny ko­łek,

Jest to wa­riat i ma­to­łek!

Mat­ka w ja­dło miast sło­ni­ny

Leje wodę bez przy­czy­ny!

Oj­ciec, leń, na łóż­ku leży,

Tyle, że w swą Bi­blię wie­rzy!

Kot, naj­mę­dr­szy w ca­łym domu,

Spi­ja mle­ko po kry­jo­mu!

Oczy­wi­ście za­rzą­dzo­no śledz­two, skąd się na­uczy­ła tych wier­szy. Wy­zna­ła, że sły­sza­ła je od Tor­bjdr­na. On zaś prze­ra­żo­ny oświad­czył, że na­uczył go tej pio­sen­ki Aslak.

– Je­śli bę­dziesz to śpie­wał lub uczył in­nych – po­wie­dział oj­ciec – do­sta­niesz la­nie!

Nie­dłu­go po­tem za­czę­ła mała In­grid kląć. Tor­bjórn zo­stał wzię­ty na spyt­ki i Sa­mund za­wy­ro­ko­wał, że naj­le­piej mu za­raz wy­gar­bo­wać skó­rę. Ale chło­piec wy­pra­szał się i czy­nił tak pięk­ne obiet­ni­ce, że unik­nął tym ra­zem kary.

Na­stęp­nej nie­dzie­li po­wie­dział doń oj­ciec:

– Nie bę­dziesz dzi­siaj wy­pra­wiał głupstw w domu! Pój­dziesz ze mną do ko­ścio­ła!2

W my­ślach i uczu­ciach chłop­ca szcze­gól­nie wy­bit­ną po­zy­cję zaj­mu­je ko­ściół. Jest to miej­sce świę­te, chro­nio­ne przed zgieł­kiem świa­ta pod­nio­słą ci­szą ota­cza­ją­ce­go je cmen­ta­rza, a we­wnątrz try­ska­ją­ce ży­wym na­bo­żeń­stwem. Jest to je­dy­ny bu­dy­nek w ca­łej do­li­nie od­zna­cza­ją­cy się prze­py­chem, a jego wie­ża po­sia­da dla­te­go za­sięg znacz­nie szer­szy, niż­by się mo­gło wy­da­wać. Już z dala dzwo­ny wi­ta­ją chło­pa idą­ce­go dro­gą w po­god­ny ra­nek nie­dziel­ny, a przy ich dźwię­kach zdej­mu­je on za­wsze ka­pe­lusz, jak gdy­by chciał po­wie­dzieć: „Dzię­ku­ję za wszyst­ko!” Mię­dzy chło­pem a tymi dźwię­ka­mi ist­nie­je ja­kiś zwią­zek, któ­re­go ta­jem­ni­cę trud­no zgłę­bić.

Już jako małe dziec­ko sto­jąc w otwar­tych drzwiach cha­ty wchła­niał je z na­bo­żeń­stwem, a w dole wier­ni cią­gnę­li ci­cho dro­gą. Oj­ciec do­łą­czał się do nich, on jed­nak był jesz­cze za mały. W du­szy dziec­ka po­wsta­wa­ły naj­roz­ma­it­sze ob­ra­zy pod wpły­wem cięż­kich, sil­nych ude­rzeń dzwo­nów, któ­re roz­brzmie­wa­ły wład­czo wśród gór przez całą go­dzi­nę lub i dłu­żej jesz­cze, a echo wtó­ro­wa­ło im po obu stro­nach do­li­ny. Je­den wszak­że ob­raz łą­czył się nie­roz­dziel­nie z ich to­na­mi: czy­ste, pięk­ne stro­je, ko­nie wy­czysz­czo­ne jak naj­sta­ran­niej, w błysz­czą­cych szo­rach.

A kie­dy na­dej­dzie owa nie­dzie­la, gdy on sam w no­wiu­teń­kim, może co­kol­wiek zbyt ob­szer­nym dla nie­go ubra­niu kro­czyć bę­dzie dum­nie przy boku ojca, idąc po raz pierw­szy do ko­ścio­ła, dzwo­ny roz­dzwo­nią się ra­do­śnie nad jego szczę­ściem, ra­dość będą gło­sić na­oko­ło. Roz­two­rzą one przed jego oczy­ma po­dwo­je na wszyst­ko, co ma uj­rzeć. A gdy bę­dzie wra­cał z gło­wą cięż­ką jesz­cze i roz­ko­ły­sa­ną przez śpie­wy, na­bo­żeń­stwo, ka­za­nie, peł­ną prze­ży­wa­nych rów­no­cze­śnie wra­żeń wzro­ko­wych, jak ob­raz w oł­ta­rzu, stro­je, oso­by – wte­dy dźwię­ki dzwo­nów utwo­rzą skle­pie­nie nad ca­ło­ścią wra­żeń i uświę­cą ten ko­ściół, któ­ry na sta­łe zaj­mie miej­sce w jego ser­cu.

Pod­ró­sł­szy co­kol­wiek bę­dzie mu­siał pójść z by­dłem w góry. I gdy w raź­ny, spo­wi­ty opa­ra­mi mgieł ra­nek nie­dziel­ny sie­dzieć bę­dzie na ska­le da­jąc ba­cze­nie na in­wen­tarz i usły­szy dźwię­ki dzwo­nów ko­ściel­nych za­głu­sza­ją­cych po­ry­ki­wa­nie zwie­rząt, ogar­nie go smę­tek. Prze­cież te dźwię­ki przy­no­szą mu z do­li­ny coś bar­dzo mi­łe­go, lek­kie­go, wa­bią­ce­go – myśl o zna­jo­mych sprzed ko­ścio­ła, ra­dość z po­by­tu wśród nich, więk­szą jesz­cze, niż­by się tam było sa­me­mu, za­pach nie­dziel­ne­go obia­du w domu, wi­dok mat­ki, ojca, ro­dzeń­stwa, wspo­mnie­nie we­so­łej za­ba­wy w spo­koj­ny wie­czór nie­dziel­ny… bied­ne ser­ce zbun­tu­je się w pier­si. Bo tu nic z tego wszyst­kie­go – tyl­ko dźwię­ki dzwo­nów ko­ściel­nych! Zbie­rze więc swe my­śli i przy­po­mni so­bie ja­kiś ury­wek pie­śni na­boż­nej. Za­śpie­wa ją ze zło­żo­ny­mi rę­ko­ma, ze wzro­kiem zwró­co­nym ku do­li­nie, od­mó­wi po­tem krót­ką mo­dli­twę – i ze­rwie się z miej­sca, i za­dmie ra­do­śnie w swą drew­nia­ną trą­bę pa­stu­szą, aż echo ode­zwie się po ska­łach.

Tu, w tych ci­chych gór­skich do­li­nach ko­ściół po­sia­da jesz­cze dla każ­de­go wie­ku swą szcze­gól­ną wy­mo­wę, wła­sny swój wy­gląd dla każ­de­go oka. Wie­le mógł był on zbu­do­wać do pew­ne­go cza­su, lecz póź­niej nic już wię­cej. Dla mło­dzie­ży po kon­fir­ma­cji stoi on wy­koń­czo­ny, do­ro­sły. Stoi z pal­cem – na poły gro­żą­cym, na poły przy­wo­łu­ją­cym – skie­ro­wa­nym ku mło­dzień­co­wi, któ­ry wy­brał już swo­ją dro­gę ży­cia, stoi sil­ny, o sze­ro­kich ba­rach wo­bec trosk męż­czy­zny, ła­god­ny i go­ścin­nie przy­wo­łu­ją­cy wo­bec stru­dzo­ne­go star­ca. Chrzest nie­mow­ląt od­by­wa się pod­czas na­bo­żeń­stwa – a wia­do­mo, że w cza­sie tej ce­re­mo­nii na­stę­pu­je naj­sil­niej­sze sku­pie­nie w mo­dłach.

Tor­bjórn wy­cze­ki­wał swej pierw­szej wy­pra­wy do ko­ścio­ła z wiel­ką ra­do­ścią, cie­kaw tego wszyst­kie­go, co miał zo­ba­czyć. Przed wej­ściem do świą­ty­ni roz­ko­szo­wał się ba­jecz­ną ko­lo­ro­wo­ścią tłu­mu, a zna­la­zł­szy się w ko­ście­le, od­czuł po­waż­ne sku­pie­nie, w któ­rym cała gmi­na cze­ka­ła na roz­po­czę­cie na­bo­żeń­stwa. Za­po­mniał wpraw­dzie, że przy od­czy­ty­wa­niu mo­dli­twy wstęp­nej na­le­ży po­chy­lić gło­wę, lecz na wi­dok se­tek po­chy­lo­nych po­sta­ci i jego du­sza uko­rzy­ła się przed bo­żym ma­je­sta­tem. Za­brzmia­ła pieśń, wszy­scy wo­kół nie­go śpie­wa­li psalm. Prze­ję­ło to chłop­ca nie­mal lek­kim drże­niem. Sie­dział w głę­bo­kiej za­du­mie – drgnął na­gle, jak­by zbu­dzo­ny ze snu, gdy ktoś wcho­dząc do ich ław­ki ci­cho otwo­rzył drzwicz­ki. Śpiew za­milkł, a oj­ciec po­da­jąc przy­by­szo­wi rękę na po­wi­ta­nie, za­py­tał szep­tem:

– W Sol­bak­ken wszyst­ko w po­rząd­ki?

Tor­bjórn otwo­rzył sze­ro­ko oczy. Ale cho­ciaż dłu­go przy­glą­dał się przy­by­łe­mu, nie mógł w ża­den spo­sób do­pa­trzyć się w nim ni­cze­go, co by mia­ło coś wspól­ne­go z cza­ra­mi. Był to męż­czy­zna do­bro­dusz­ny, uśmiech­nię­ty, ja­sno­wło­sy, o du­żych, nie­bie­skich oczach i wy­so­kim czo­le. Gdy doń mó­wio­no, uśmie­chał się i na wszyst­ko, co mó­wił Sa­mund, od­po­wia­dał: „tak… tak… tak”. Był wi­docz­nie ma­ło­mów­ny z na­tu­ry.

– Po­patrz – rzekł oj­ciec – tam sie­dzi Syn­nó­we! Po­chy­lił się, po­sa­dził go so­bie na ko­la­nach i wska­zał na prze­ciw­le­głą ław­kę, prze­zna­czo­ną dla ko­biet.

Klę­cza­ła tam na sie­dze­niu mała dziew­czyn­ka i opar­ta o pul­pit roz­glą­da­ła się po ko­ście­le. Mia­ła wło­sy bar­dzo ja­sne, ko­no­pia­ste, dużo ja­śniej­sze niż ów je­go­mość sie­dzą­cy obok ojca. Z ma­łe­go cze­pecz­ka po­wie­wa­ły czer­wo­ne wstąż­ki. Śmia­ła się doń we­so­ło, tak że przez do­brą chwi­lę nie mógł od­wró­cić uwa­gi od jej drob­nych, bia­łych ząb­ków. W jed­nej ręce trzy­ma­ła pięk­nie w skó­rę opraw­ny śpiew­nik w dru­giej zło­żo­ną ja­sno­czer­wo­ną je­dwab­ną chu­s­tecz­kę. Ba­wi­ła się ude­rza­jąc nią po książ­ce.

Im dłu­żej pa­trzył, tym wię­cej się uśmie­cha­ła. Po chwi­li ukląkł na ław­ce tak jak ona. Wów­czas kiw­nę­ła mu gło­wą. Przez mo­ment pa­trzył na nią z po­wa­gą, po­tem ski­nął rów­nież gło­wą. Ro­ze­śmia­ła się i od­po­wie­dzia­ła no­wym ukło­nem. I tak ki­wa­li gło­wa­mi. Po chwi­li Syn­n­bwe za­prze­sta­ła tej za­ba­wy, a do­pie­ro po­tem, gdy i on prze­stał ki­wać gło­wą, roz­po­czę­ła ją na nowo.

– Te­raz ja chcę zo­ba­czyć!

Tor­bjorn po­sły­szał ja­kiś głos za sobą i uczuł, że go ktoś ścią­ga za nogi. Omal­że nie zle­ciał z ław­ki. Spraw­cą był nie­wiel­ki, sil­ny wy­ro­stek, któ­ry te­raz męż­nie wdra­py­wał się na jego miej­sce. Miał rów­nież ja­sne, zmierz­wio­ne wło­sy i krót­ki, per­ka­ty nos.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: