- W empik go
Dziewczęta: nowele - ebook
Dziewczęta: nowele - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 264 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
POCZĄTEK NOWELI.
Skwarne, lipcowe popołudnie. Wszyscy starsi śpią. Sługi poszły na nieszpór niedzielny.
Ewa patrzy na biały tynk prażonej słońcem ściany, na wpółomdlałą rezedę pod oknem a oczy jej szare, jasne, o ściągniętych jak u młodego kota źrenicach, mrużą się w blasku.
Dziewczyna stoi na ścieżce, wysoka, szczupła, w niedzielnej swojej perkalowej sukni i patrzy sennie przed siebie.
Gorąco jest i nudno nie do wiary.
W dnie takie szła sobie zwykle do altany brzozowej; dziś siedzi tam Antek z tym swoim kolegą i ani myślą ustąpić. Iść do nich Ewa nie śmie.
Ten kolega wcale jej się zresztą podoba.
Kłania się tylko jak na drwiny i schyla głowę przed Ewą tak nizko, że mu wichrowaty, jasny kosmyk włosów z nad czoła aż na nos opada. Przystojny jest nawet – tylko blondyn.
Poszłaby ostatecznie, gdyby wiedziała, że nie zaczną gadać ze sobą zaraz tak, jak wczoraj po kolacyi na werandzie, jakby umyślnie żeby Ewa nic zrozumieć nie mogła. Zupełnie jak na złość. O Antka mniejsza, bo brat – ale tamten. Byłoby już lepiej, gdyby czytali.
Ewa słuchała raz wspólnego czytania obu studentów. Przewracali z szelestem cienkie karty jakiegoś czasopisma, szukając wierszy. Jeden kończył się słowami:
Później, wcześniej
Sen się prześni
I kochać przestanę, Pod powieką
Łzy mnie pieką,
Łzy nie wypłakane.
Ewa czuje jeszcze wrażenie tego wiersza i gniew swój głuchy, kiedy Antek wysłuchawszy go mruknął z pogardą:
– Gips!
I wtedy rozumiała na ogół niewiele, słowa jednak sypały się na nią nagłe, błyszczące, pachnące, dźwięczące – podobne różnobarwnym liściom kwiatów, strząsanych na jej głowę z jakichś rajskich drzew.
Pod oknem rośnie pośród trawy mnóstwo drobnej koniczyny. Ewa z nawyczki poczyna szukać szczęścia oczyma. Trwa to dość długo, wreszcie ma dosyć i wolno idzie dalej.
Może jednak wynieśli się już z altany? –
– Evoe! –woła nagle Antek- –Chodź ino tu! Ewa idzie powoli, szeleszcząc białym perka – lem, wysmukła, różowa i zupełnie jeszcze dziecinnie bezradna. Ręce drobne, opalone na czerwono, chowa w krochmalne fałdy sukni.
Po chwili siedzi już obok Antka, na za wysokiej trochę i za ważkiej ławce, pochylona nad stołem pociętym w najróżniejsze hieroglify, ślady braterskich scyzoryków i zdaje się odczytywać je z mozołem. Na stole leży otwarta książka.
– Zna to pani? – pyta nagle tamten obracając ją tytułem do Ewy.
– Słowacki… –I Ewa czerwienieje jak jej ręce.
– Zna pani?
– Nie, – mówi dziewczyna i spuszcza nos jeszcze niżej.
– Mopsusie królu perski! Wazo koryncka! Czy niemasz ty przypadkiem zamiaru czytać jej Krola Ducha? – woła Antek, widząc, że tamten szuka czegoś spiesznie między kartkami.
Uspokój się boski! choć swoją drogą, to musi być bajeczna satysfakcya, dać się komuś po raz pierwszy przez taką latarnię magiczną popatrzeć…
– Komuś, nie czemuś… Ewa jest jeszcze cóś! A przytem, rodzinie naszej poezya ponoś nie służy. Jest takie podanie. Fakt!
– Panno Ewo! naprawdę niezna pani Słowackiego?
– Nieznam na prawdę. Babcia chowa klucz od biblioteki u siebie. A zresztą… – I Ewa milknie z nowym, szkarłatnym rumieńcem.
– Zresztą co?! To może jeszcze nie dla pani? Co? A ja pani powiadam, że pani ma prawo do tych książek i do… do tych rzeczy…
Ewa z niemą wdzięcznością podnosi na niego wielkie zdumione oczy.
– Dajźe pokój! Co za satysfakcya uświadamiać noworodki?… Przypomnij sobie… Jak to zaczyna Multatuli?… Thygater doiła krowy swego oj ca… a ty jej chcesz czytać W Szwaj caryi!
– Panno Ewo, ale to chyba pani wie kto był Słowacki? – pyta tamten nie zważając na Antka.
– Naturalnie! U babci nad biurkiem wisi jego portret. Poeta…
– A co jest poezya?…
– Niech pan powie! odrzuca dziewczyna zupełnie już śmiało, podnosząc głowę niespodzianym, hardym ruchem, przyczem tak jest podobna do brata, że obaj wybuchają śmiechem.
Ewa zaś patrzy na nich uważnie i odzyskując swobodę poczyna się zastanawiać.
Na stół, przez przeźroczystą powałę altany lecą złote kółka słoneczne. Kilka takich ruchomych, okrągłych plam pada na włosy siedzącego naprzeciw studenta, Ewa spostrzega je i widzi równocześnie ładnie sklepione, jasne czoło, nad którem chwieje się ów wichrowaty kosmyk.
Odkad zniknęła jak sen jaki złoty… –
Czyta student czystym, młodym głosem, nie podnosząc oczu z nad książki.
Czyta doskonale, tak dobrze, że iVntek nie próbuje już oponować a Ewa, jak zahypnotyzowany ptak, zda się chwytać rozwartemi ustami każde padające słowo.
Student czyta podejrzanie dobrze i kiedy mówi:
Falo, niewierna falo… –
głos łamie mu się nagle a czoło pochyla nisko nad książką.
Ewa zbyt jest dziecinna żeby rozumieć. Czar nieznany ogarnia ją jednak i bierze, jak swoją. Czuje, że to jest cud, że to jest poezya, ale dlaczego – nie wie.
Nie myśli zresztą sama wcale, tylko idzie w ten czar, jak w las i pogrąża się w nim do zapamiętania.
Pojdziemy razem na śniegu korony! Pójdziemy razem nad sosnowe bory, Pójdziemy razem gdzie trzód jęczą dzwony, Gdzie sic w tęczowe ubiera kolory Jungfrau…
…Gorkija nie przysyłaj. Mam w sobie wstręt do czcionek i chcę go w sobie pielęgnować jak-najdłużej. Wziąłem tu ze sobą biblię i Słowackiego, a raz tylko od dwu tygodni przeczytałem coś z Izajasza. "
Ten starozakonny ma jednak pyszne kawałki! Znasz ten ustęp:
Wspomnijcie sobie na rzeczy wieczne, które się działy od wieku, bom ja Bóg i niemasz żadnego Boga więcej i niemasz mnie podobnego.
A potem dalej: który opowiadam od początku rzeczy ostatnie i zdawna to, co się jeszcze nie stało…
Od tych rzeczy ostatnich idzie wprost dreszcz. Zresztą, żyję życiem płaza w skorupie. Chłonę w siebie wrażenia jak gąbka, wrażenia nawiasem mówiąc cudownie proste. Znasz przecie takie punkty wakacyjnego programu, jak: sad w rosie rannej, oglądany pod słońce, wiejska kawa, jazda na folwark trzęsącym wózkiem, przez pachnące miodem hreczki, konopie i zboża, południe w świerkowym lesie, obiad vis a vis ładnego podlotka, poobiedzie drzemka, czyli walka z muchami, znowu kawa, potem spacer ogolny w trzy osoby, zachód słońca nad polami, i ciepły wieczór, pachnący rezedą i groszkiem, na nieostygłych jeszcze po spiece ławkach pod oknami… A prawda! co trzy dni poczta… Wrażenia cudownie pospolite, które w tem życiu monotonnej błogości nabierają znaczenia wypadków.
Wiem żeś ciekaw na podlotka. Ma lat piętnaście i nazywa się Ewa.
Wcale ładny półgąsek, zwłaszcza, kiedy, naprzykład, słucha rozmowy naszej z Antkiem i mruga raz po raz rzęsami, usiłując zrozumieć koniecznie co znaczy: funda, sanskryt, szpera, Nietzsche lub bajzel…
Wniknąłem w tę wieś zapadłą, jak przepiórka w proso i gotów jestem uwierzyć, że powietrze nie składa się z żadnego tlenu ani azotu, ale poprostu z woni i ciepła, że ziemia się nie obraca, tylko sobie płynie, jak lekka tratwa ku słońcu, że ludzie nie chodzą na żaden uniwrersytet, nie tracą nigdy semestrów ani się kochają, Bóg wie poco w pięknych, świetnych postrojonych pannach…
A jakże!
Tymczasem jest cudowny letni wieczór. Przez otwarte okno idzie na mnie dech świeży, gdzieś aż od gwiazd płynący a powietrze całe drga chórami żab. Uważałeś Ty kiedy jakiego one muszą mieć dyrygenta? Zaczyna to odrazu, jak jeden mąż, a potem cała orkiestra rozrzechotana niby na zabój, urwać umie nagle, jakbyś nożem uciął?
À propos muzyki – czytałem dziś rzecz, która zrobiła na mnie wrażenie wielkie, jedno z tych rzadkich, lepszych – co to chodzą za człowiekiem, jak żywe i nie dadzą mu o sobie zapomnieć… Słyszałeś Ty co kiedy o głosie krzemieni? Najprawdopodobniej nic. Wiedz tedy, że zdarzają się pośród nich takie wybrance, które pod uderzeniem drugiego krzemienia, wydają ton silny, nieporównanej, seraficznej czystości.
Otoż gdzieś na wsi we Francyi, żyje sobie taki stary pan, który przez całe życie dobierał podobnie śpiewające głaziki, chcąc z nich ułożyć klawiaturę. Szukał ich po całym świecie i dobrał tony wszystkie, jednego tylko do drugiej oktawy nie znalazł dotychczas i jak sam mówi, już nie znajdzie. Gra jednak na swoim krzemiennym szpinecie i tajemnicze, nieskażenie czyste dźwięki jego instrumentu wywierać mają podobno wrażenie krystalicznej, wprost zaświatowej piękności.
Słuchaj Maks! jaka to wspaniała tragedya, ten nieodszukany nigdy, ten nieosiągniony, brakujący ton! Czyż nie szuka i z nas każdy takiego do jakiejś bardzo wysokiej oktawy, którego nigdy nie znajdzie?! I czy nie spojrzy kiedyś z goryczą na całą pracę życia, wsłuchany tylko w tę pustkę niemą, w której ów ton czekany, wysoki miał dźwięczeć?
Czytałem dziś Ewie Słowackiego. Pomyśl sobie, nie znała go wcale. Wziąłem na próbę W Szwajcaryi, ale się nie udało. Poprzypominał sobie człowiek mnóstwo rozpaczliwie smutnych głupstw i zmorzyło mnie samego, jak wino. Nawet nie próbowałem pytać Ewy, jak jej się podobało. Mam do niej zresztą żal o to, że gdyby nie ona, mógłbym o tych wszystkich rzeczach nie myśleć, nie pamiętać. I ostatecznie, cóż mnie w gruncie rzeczy mogą obchodzić spiace dusze?
Stary żydowin powiada wprawdzie, że wszelkie ciało jest trawą, a wszystka zacność jego, jako kwiat polny – ale on lekceważył kwiaty wogóle – ja zaś…
Hej Maks, żeby to była tamta!
Z BRULIONU.
Poco ja piszę do Pana? Pytać nie warto, bo i tak nikt z was prawdy nie powie, a to niewiele co ja donieść moge, takie jest proste, takie nie ciekawe.
Nie moge Pana zapomnieć, nie moge, nie mogę-oto i wszystko.
A za oknem, tuż za szybą, jest noc późna i deszcz pada majowy, ciepły, prażący deszcz, a koło mnie pachną fiołki – i pewno dlatego tak mi się chce płakać czegoś i – pisać…
A Pan poszedł sobie w świat, założywszy ręce w kieszenie po swojemu, w swoim piaskowym wytartym płaszczu, z podniesionym wysoko kołnierzem poszedł Pan sobie precz i – ani się Pan obejrzał za siebie.
Naturalnie, przecie Pan jeszcze taki strasznie młody… A zresztą i cóż? Czyśmy się to kochali kiedy? Ale! Co do mnie to daleko częściej miałam ochotę wytargać Pana za uszy, niż całować… A jednak teraz, w tę czarną, pachnącą mokrymi bzami noc majową, omal, że nie płaczę za Panem… O złe, cudowne, nieznośne licho! Jak Panu jest? No jak, jak? Proszę powiedzieć prawdę bodaj raz!
Połknęło Pana to miasto olbrzymie, czy stanął mu Pan kością w gardle?
Co porabia Bajka? Tak często powraca mi do głowy jej motyw zawrotny i nieraz po nocach słyszę uliszkowieckie świerszcze dzwoniące w adagio tej naszej sonaty…
Pamięta Pan Uliszkowce?… Nie, nie – Pan nie jest wart siebie! Pan pojęcia niema co się Panu od siebie samego należy. I mówię Panu, jeżeli się Pan sponiewiera, jeżeli Pan sprzeniewierzy to, co w Panu najlepsze, to – to Pan nie będzie godzien na strunie własnej zawisnąć…
Niech Pan pamięta i nie nęka skrzypiec zanadto, a więcej słucha tych głosów, które nadlecieć mogą. To Pana świat… Z siebie czerpać, z siebie snuć, to jest wielkie, największe państwo! Duszy dla palców szkoda… I proszę skończyć sonatę! Proszę…
Zresztą co tam! Ja wiem dobrze, że Pan nie posłucha nikogo.
Niewiem czemu przyszło mi teraz na myśl nasze pierwsze poznanie, wtedy przed dziesięciu laty na egzaminie. Brudna sala konserwatoryum, brudniej sza jeszcze w świetle dziennem niż zwykle, zielony stół z komisyą… Zobaczyłam Pana w profilu i do dziś nie wiem z jakiej właściwie przyczyny ułożyłam sobie, że Pan weźmie pierwszą nagrodę. Bo ostatecznie niema żadnego logicznego związku między tem, jak kto wygląda, a tem jak będzie grał… Dość, że byłam pewna. Tymczasem zwyciężył ów ścigły podlot co kopcił oczyma do komisyi, mimo, że Pan grał tak wspaniale, tak po swojemu, jakkolwiek znacznie mniej porywająco niż potem wieczór u Henryków. Naturalnie, że swoje rzeczy gra się inaczej. A to była taka ciekawa rzecz, ta Pana dziwaczna, pozbawiona tytułu kompozycya! Co się tez z nią stało? Podobno nie zanotował jej Pan nawet… A szkoda…
Pamięta Pan te nasze beethovenowskie soboty u Heniów? Pracownia na czwartem piętrze, płaszcze rozwieszone na sztalugach, wiecznie syczący samowar, pyszne szkice po kątach i tę naszą kochaną paczkę ludzi?
Heniowa po Pana odjeździe zamknęła pianino na klucz i długo niebyło żadnego grania w pracowni. Śpiewaliśmy tylko czasem różne ubożuchne swojskości ludowe, jak się komu zebrało, ale nie szło jakoś. Dopiero kiedy Munia wróciła w zimie z Londynu i wpadła do nich jak wicher na czwarte, oboje z Henrykiem wyprosili klucz. Szkoda że Pana nie było! Muzyka trwała gdzieś do piątej. Owrucki grał Bacha. Potem Munia śpiewała różne boskie Schumanny, potem Kraft deklamował Ullalume, a potem była cis-mol sonata (Kraft z Owruckim), a potem znowu śpiewała Munia, jakieś klej noto we starowłoskie muzealne cudności, a wreszcie piliśmy przy wygasłym samowarze zimną herbatę. Heniowa swoją szklanką wniosła zdrowie Pana. Munia piła je także.
Pana berlińska fotografia wisi u nich tam, gdzie była pierwej Simonetta. Nie lubię tej fotografii. Ma Pan na niej swoją minę do łudzi i jest mi przez to obca. Woię już tę robioną tu, na odjezdnem. Najpierw ma Pan na niej rzetelnie jasne włosy, czego w dostatecznym stopniu nie uwydatnia żadna, a potem wyraz, ten Pana bajeczny wyraz dowcipnego anioła, jak mówiła Mu- | nia, schwycony jest na tej właśnie przepysznie. Mógłby się też Pan szarpnąć i obdarzyć mnie jedną taką. Posiadam tylko te dwie dawne studenckie, jeszcze z paskami na kołnierzu.
Henryk robi mój portret. Coś nadzwyczajnego. Może mi się tylko zdaje, ale ogromnie podobnie zaczęty. Mam na sobie tę popielatą suknię vieux Vienne z falbankami, która się Panu swego czasu podobała. Obok na stoliku ciemnoróżowe centofolie i gałązki caprifolium, gwoli stylu.
Żuczak przywiózł ze swej wycieczki kołomyjskiej doskonałe studya i będzie malował obraz, do którego ma już szkic. Drwalom w lesie, świetnie kolorowym hucułom, ukazuje się w samą porę południowego spoczynku, licho leśne, opalona, lniano włosa, jasnooka dziwopanna.
Doskonały jest kontrast zwalistych, jaskrawych postaci hucułów w przeciwstawieniu do niesamowitego zwidziska, co się do nich z za pni drzewnych wychyla. Będą mu po dziennikach wymyślali od Böcklina, ale to trudno. Pomysł jest jego własny i taki krajowy, że aż miło.
O znajomych zresztą niewiele nowego. Kraft oświadczył mi niedawno, że ma raka w sercu, co znaczy mniej więcej, że się zakochał po raz Bóg wie który w sezonie. Pisze podobno w skrytości, jakieś trupie misteryum. Motyw wzięty z procesów czarownic, tło renesansowe, trubadur udający djabła, opętana mieszczka, mnichy, nieboszczyki gadające, ton piekielno-średniowieczny, rzecz dzieje się w Medyolanie. Słowem tworzy i gada, ale się czasem wypiera wszystkiego, jak ojcobójstwa. Ot, dziwotwór wiadomy!
Napisałabym Panu o Muni niejedno, ale się boję, że to może Panu przykrość sprawić. Nie mówiło się o tem wszystkiem tak dawno, więc niewiem…
Gdyby Pan wiedział, jak ona cudownie śpiewa teraz! Jak ona nad tym swoim skrzydlatym głosem panuje! He umie! Zaangażowana jest na zimę do Petersburga. Zrobiła się podobna do Heleny Fourment, drugiej żony pana Pawła Rubensa, wie Pan… Zwłaszcza kiedy się uśmiecha. Czy może Pan sobie wyobrazić?
A swoją drogą ja chyba tego listu nie wyślę. Przecie mogł się Pan bodaj słowem odezwać… Myślałam, że na Boże Narodzenie przyjdzie jaki znak życia, a tu już lato za pasem i nic…
W jesieni minie drugi rok od Pana wyjazdu. My na lato jedziemy do Uliszkowiec, jak zwykle.
Munia wypytywała mnie o wszystko szczegółowo. Doskonale pamięta o każdej drobnostce. Wszystkie psy uliszkowieckie umiała wyliczyć po imieniu. Gdym jej powiedziała, że te wasze aka-cye uschły, umilkła i nie pytała już o nic więcej.
Ona jest taka świetna teraz, taka niepodobna do siebie dawnej… a cudowna, a urocza, tylko inna, nowa jakaś…
A czy Pan też pamięta te nasze wspólne wa-kacye? To były przecie bajeczne czasy!
Nigdy nie zapomnę tej pełni jesiennej i tej naszej wędrówki przez ścierniska!
Panszedłpierwszy,zeskrzypcami, bez kapelusza, w tym swoim znajomym piaskowym płaszczu na ramionach, za Panem Munia taka przecudna, w prostej, białej sukni, potem Heniowie z chłopcami i ja.
Munia śpiewała ów słowiczy nokturn Szopena, co to się kończy polotnym, perlistym pasażem, niby westchnieniem dźwiecznem, a Pan wtórował jej na swoich kochanych skrzypcach i takeśmy szli za ta waszą muzyką przez pola zżęte, gdzieś zda się w świat za oczy, w blaskach ogromnej, jasnej pełni…
Pamiętam jak dziś, wyraz Pana twarzy i białą postać Muni, idącej jak Muza jaka za Panem.
Albo ów odpust w Horszowie, dysputa o czyścowych duszach, popas pod dębami, gdzieście się pokłócili z Munia o wiśnie; albo wizyta u Mazie-wiczów, sceny z zazdrosnym kuzynkiem, i tańce na gazonie…
Munia – niewiem czy Pan wie o tem – przyszyła Panu wtedy oberwany kołnierz u płaszcza, u tego piaskowego. Spostrzegła rozprucie i nic nie mówiąc zdjęła z wieszadła i przyszyła. Pan pewno ani spostrzegł… To zaś był główny powód zazdrości młodego Maziewicza, który zajrzał Munię szyjącą na werandzie.
Gdyby ją teraz zobaczył z temi brylantami w uszach, w tej królewskiej gronostajowej rotundzie!
Nie, nie… ten list nie może odejść… to niepodobna. Pan niepowinien słuchać tego wszystkiego. Przecie Pan ją jeszcze – Pan o niej jeszcze nie mogł zapomnieć.
A właściwie wszystkie względy na nic. Pan nie może nie spotkać się z nią w życiu. Ona jest za nadzwyczajną, za wielką artystką, żeby jej Pan niemiał nigdy usłyszeć. I dlaczego?
Pan musi się z nią spotkać po świecie!
Takim ludziom jak ona, tacy ludzie jak Pan, przebaczyć powinni wszystko.
A Pan jest przecie artysta i strasznie dobra dusza, pomimo niejedno.
Czy ja wiem zresztą?… Co prawda, to mogł Pan do mnie napisać. Tak ot, wygadać się od serca, jak to nieraz między nami bywało, jak ja chciałam tym oto listem. A choćby tylko krótko, parę słów serdecznych po dawnemu…
Pan wie, że się o mnie Łozowicz oświadczył? Okropnie niezgrabnie, strasznie poczciwie wyłożył mi swoje zamiary – aleśmy się też po dobremu rozmówili i – dobrze jest.
Chcę go swatać z siostrą Heniowej, wie Pan, czarną Tolą. Łoza lepi jej medalion i twierdzi, że dziewczyna ma prerafaelicką linię karku. Jak na początek dobre i to.
Sama nie robię prawie nic. Ostatnią rzeczą, którą napisałam jest ta historya o zapadłym kościele. Zdaje mi się, żem Panu opowiadała pomysł. Rzecz jest bardzo porządna i ciągle mi się jeszcze podoba.
Ot, bo tyle i dobrego co sobie człowiek sam namota, co sam ze siebie, jak pająk wyprzędzie no, i to także czego nie zapomni. Straszne są tylko te czasy, kiedy się zdaje, że się już nigdy więccj nic napisać nie potrafi. Trwa to dnie, tygodnie, miesiące czasem – i dławi, jak głód chłopski na przednówku…
Aż potem nagle, jakby któś tamę zapartej grobli otworzył.
Dobre, błogosławione, cudowne życie!
Właściwie poco ja piszę, skoro Pan tego wszystkiego i tak czytać nie będzie?…
Aha! Jeszcze jedno! Werner oddał Wilczewskiemu Pana pieniądze. Widzi Pan! A tak się Pan ze mną spierał: nie odda i nie odda! Nikt nie oddaje! A otoż i oddał,do centa! Jeszcze przed miesiącem mówiła mi o tem Heniowa. Widzi Pan, widzi!
Nie wiem czemu alem taka z tego rada… że strach. Można wprawdzie myśleć o ludziach co się komu podoba, ale przecie nie jest wszystko jedno co kto myśli i o kim.
I ludzie w gruncie rzeczy to nie taka znów ostatnia hołota, jak się zdaje czasem. Byle na nich nigdy nie liczyć, nigdy nikogo nie potrzebować, nie gadać zbyt wiele z byle kim. Jeżeli zaś gadać to już tylko z ludźmi wspólnego swemu gatunku, z którymi w rodzonym języku porozumieć się można. Pan wie, że nie myślę o cudzoziemcach, – inaczej szkoda czasu i życia.
Człowiek i tak chodzi po świecie, jak na maskaradzie i słysząc co moment: Znam cię, rusza ramionami ze zdumieniem i nawet mu przeczyć nie warto.
Wszystko jednak ma swój sens i przyczynę, więc i ta wielka maskarada mieć musi swój powód głęboki. Normalny człowiek współczesny nie umiałby prawdopodobnie zdobyć się na prawdę wtedy nawet, gdyby sam tego pragnął; własnej prawdy przed sobą samym znieśćby nie potrafił, cóż więc dziwnego że – gra?
Jedni boją się zdradzić z własną pustką, drugim szkoda odsłonić własnej treści, innym brak wprost poczucia na rozróżnienie prawdy od fałszu, dość, że gra się bez wytchnienia z talentem lub rutyną bez żadnej innej szkoły dramatycznej nad życie samo. I dlatego to żyć z ludźmi na ogół nie warto. Chyba – że coś umieją dużo lepiej od drugich, pisać czy grać, zmyślać, miłować czy bodaj – pamiętać…
Towarzystwo ludzkie to najczęściej strata czasu, bardzo często poniewierka, a najrzadziej objawianie się wzajemne duchów nieśmiertelnych.
Niedarmo-to: Krolestwo moje nie jest z tego świata.
Nie pisałam jeszcze nic o Wilczewskim. Tułał się po Pana wyjeździe, jak pies bez marki, zbeształ fatalnie kilku ludzi, wreszcie przy szedł jednej soboty do Heniów kaszlący, pokorny przynosząc list Pana z Berlina. Czytaliśmy go głośno, czując między wierszami, że ten znakomity Prusak musiał być szalenie wzięty Pana grą. Za mało nam jednak było szczegółów. Już widzę, jakby która z nas taki list napisała 1 Podobno to dawno sprawdzona sztuka niewieścia, zdolność pisania dobrych listów. Wasze mózgi są może gruntowniejsze, ale nasz jest bystrzejszy, k może Pan specyalnie nie umie i nie lubi pisać? Najlepsi znajomi wydają się nam czasem w swoich listach obcy zupełnie. Zawsze się wyda w końcu, że pisać nie cierpią.
Jeżeli tak, to proszę nie pisać nigdy. Nie każdy potrafi zresztą duszę swoją na litery przetłumaczyć.
Niewiem ale tego listu nie wyślę. Co Panu właściwie do tego, że ja Pana zapomnieć nie moge?
Żeby Pan tylko skończył swoją sonatę i nie zmienił w niej tego cudnego adagia ze świerszczami! 1
A Munię Pan musi słyszeć, musi! Wszystko jej Pan zapomni i daruje! Ona ma ten dobry gust, że nigdy nie śpiewa swoich wspaniałości operowych poza sceną, tylko pieśni. I to jak… i to jak!
Chciałabym żeby Pan przyjechał jeszcze kiedy przed sławą swoją do Uliszkowiec i poszedł tak po dawnemu ze skrzypcami przez pola…
Może i Munia… Nie, prawda. Muni nie będzie tam już nigdy.
I kiedy Pan też wróci i jaki? Czy taki, jak ten co w Uliszkowcach naprawiał babci Kloci zegary i rozmawiając o rzeczach wiecznych dreJował ze mną porzeczki?
Czy taki świetny jak Munia i taki cudzy, jak na tej fotografii berlińskiej u Heniów?
Ot, byle Pan ino wrócił szczęśliwy, ale tak na prawdę, nie tylko do łudzi na pokaz, na maskaradę! Zresztą co tam, przecie to i tak na pocztę nie pójdzie…
W PRZELOCIE.
Imieniny ciotki Wiązowskiej są dopiero jutro, ale dziś zjechali już niemal wszyscy. Taki zwyczaj.
Lubię ciotkę i jej dom, ale woię Kraslawice w inny dzień. Niebyło jednak wyboru. Wieś jest sprzedana. Wierzejewski podpisał kontrakt i przyjeżdża już podobno na sierpień. Wujaszek rad nawet, że się przenosi do miasta na wypoczynek i że kto inny obejmie władzę nad ekonomem. Będzie tam miał zresztą dom z ogrodem, który mu wieś przypomni i świeże dzienniki, na które staruszek łasy. Ciotki nikt nie pytał; zgodziła się na wszystko, byle Maciuś, to jest wuj, był kontent.
Dojmuje mi myśl, że jestem w domu Wierzejewskiego. Wyobrażam sobie dokładnie, jak będzie chodził po pokojach, pochylony nieco naprzód, z rękoma w tył założonemi.
On ma tak znamienne ruchy, że z daleka, po nich samych poznałabym go odrazu. Wygląda zawsze, jak człowiek bardzo znużony, a idąc przechyla głowę to w lewo, to w prawo do taktu.
Naturalnie, żem tu przyjechała tylko dlatego, że w tym domu mieszkać będzie niedługo Wierzejewski… Chciało mi się poprostu popatrzeć jeszcze raz na Krasławice z tą myślą, że po mrocznym salonie ciotki, pod wiązami ogrodowej alei, przechadzać ma się niebawem – ten człowiek.
Wierzejewski… Wierzejewski… Mój Boże, przecie to jest tylko nazwisko, nic więcej, a mnie brzmi ono, jak jakaś formułka czarnoksięska, którą przywykłam wymawiać w myśli, gdy mi jest źle w życiu lub dobrze, pusto lub pięknie, słowem wtedy, gdy się zastanawiam nad sobą, muszę zawsze i o nim pomyśleć.
Wierzejewski… Ma to słowo taki dziwny czar, że wymawiając je, widzę niemal twarz tego człowieka, zmęczoną, mizerną, o bardzo szlachetnym wydłużonym owalu, złośliwie uśmiechnięte usta i przenikliwe, mądre oczy, z za jasnych rzęs, przez szczeliny zmrużonych powiek patrzące we mnie. I słyszę jego głos. Dużo cudownych rzeczy łączy mi się we wspomnieniu z tym właśnie głosem. Mnóstwo nowych myśli o prawdach dawnych, pierwszy wczesny siew życia, o którym on ani wie nawet…
Wydawał mi się zawsze piękny jak nikt.
Dali mi tu pokój tak zwany z kukułką, to jest ze starym, gdańskim zegarem. Ten zegar popsuty jest wprawdzie od dawna, ale za to tak sztucznie,
*e kukułka stoi w otwartej bramce z rozpostar-temi skrzydły, właśnie jakby godzinę obwieszczać miała. Zegar i kukułka milczą jednak, kiedyś z wielkiego jakiegoś przerażenia głos nagle straciwszy.
Popołudnie jest skwarne, znojne, a pokój pachnie silną wonią floksów kwitnących bujno pod oknem. Ckliwy, przesłodki zapach, którym zakrztusić się można jak cukrem. Właśnie chcę się przebrać z drogi i poprawić włosy, kiedy wchodzi ciotka. Wuj przywitał mnie w ganku, ciotkę widzę dopiero w tej chwili. Wygląda zmęczona, ale znajduje jeszcze dość siły na gorący uścisk, którym mnie wita.
– Poczciwieś zrobiła, że jesteś! Zapomniałam już prawie jak wyglądasz! a szkoda mi, bo zuch dziewczyna z ciebie. Jakże tam w domu wszyscy?
Upewniam ciotkę, że wszystko dobrze i pytam wzajemnie, jak się mają.
– U nas? A no, wiesz przecie… Krasławice sprzedane, jeszcze miesiąc tu zostajemy, a potem – i ciotka urywa.
– Potem – podejmuję skwapliwie, chcąc zapobiedz wzruszeniu, – sprowadzi się ciotuś do miasta z wujaszkiem, będziemy się częściej widywać, a Krasławicom i tak nie będzie krzywdy…
Ciotka wszelako wykonuje ruch ręką wyrażający głęboką wątpliwość w tym względzie.
– Nie idzie przecie w niemieckie ani żydowskie ręce! – wpadam, nie czekając na to, co ciotka odpowiedzieć zechce.
– Cyganerya, moja droga! Cyganerya… Malarz pędziwiater, dziś ma, jutro puści… Przecie on tego nie utrzyma długo! Tyle mozołu, tyle mitręgi ciągłej… Takiemuby się chciało! Nie znasz go!
– Jakto nie znam? – i chce mi się zaśmiać głośniej niż wypada.
– Znasz Wierzejewski ego? A tak, tak prawda, u was to to bywa w domu… Miejski obyczaj… Więc i on także? Ja bo dziś dopiero go poznałam ale mam dosyć!
Wierzę i także mam dosyć. Szczęściem ciotka, przypominając czas mocno dziś spóźnionego podwieczorku, chce odejść.