Dziewczyna, którą zapomniano - ebook
Dziewczyna, którą zapomniano - ebook
GDY JUŻ STRACIŁAŚ WSZYSTKO, MUSISZ PRZEDE WSZYSTKIM ODZYSKAĆ SIEBIE
Kiedy Sara odzyskuje przytomność po wypadku, w którym zginęła jej dziewczyna Elena, szybko orientuje się, że coś jest nie tak… Dlaczego nikt jej nie poznaje? I dlaczego nikt jej nie ZAPAMIĘTUJE? Czy to kara za to, co zrobiła?
Sara, kompletnie załamana, opuszcza rodzinne miasto. Trafia do Seattle, a tam na jej drodze stajetajemniczy Horus, który przedstawia propozycję nie do odrzucenia: w zamian za zuchwałą kradzież, Sara dowie się co ją spotkało i jaką rolę odegrali w tym dawni bogowie. Dziewczyna podejmuje wyzwanie, ale sprawy zaczynają się komplikować. Karkołomne pościgi, tajemnicze bractwo i starodawne artefakty o magicznej mocy – to będzie jej nowa rzeczywistość. Kim tak naprawdę jest Sara?
Czego chce Horus, do którego dziewczyna zaczyna żywić coraz głębsze uczucia?
I czy śmierć Eleny była tylko wypadkiem?
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9927-6 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chciałam zapaść się pod ziemię. Ciężkie krople deszczu dudniły w przednią szybę toyoty, a ja czułam na sobie rozpalone wściekłością spojrzenie Eleny. Gardziłam sobą za to, jak lekkomyślnie się zachowałam, a w jej oczach odbijały się moje uczucia…
– Przesiądź się – rzuciła przez zaciśnięte zęby. Na jej ciemnych policzkach widać było rumieniec gniewu. Nigdy nie słyszałam, by do kogokolwiek mówiła takim tonem, z mieszaniną wściekłości i pogardy, ale wiedziałam, że sobie na to zasłużyłam.
Posłusznie jak skarcony szczeniak, ze spuszczoną głową, wyszłam z pojazdu przy irytującym pisku wycieraczek. Przeszłam na drugą stronę samochodu. Niepewna, czy wsiąść, przez chwilę obserwowałam, jak Elena próbuje dostosować siedzenie do swojego wzrostu. Nawet w złości była zachwycająca. Nie obchodziło mnie to, że jestem już cała przemoczona, a moje włosy zwisają zbite w strąki. Bałam się, co usłyszę, gdy wsiądę z powrotem. Chciałam jeszcze chwilę na nią patrzeć.
Kiedy otworzyłam drzwi, nasze spojrzenia ponownie się spotkały. Mimo że zażenowana szybko odwróciłam wzrok, wyłapałam wszystko to, czego wolałabym nie zauważyć. Gniew, ból, rozpacz, smutek, zawód. I mimo że sama sobie na to zapracowałam, mimo że wiedziałam, że zachowałam się nieodpowiedzialnie, i tak bolało. Zupełnie wytrąciło mnie to z równowagi i wsiadając do samochodu, niezgrabnie zahaczyłam rękami o sukienkę.
– O nie, moja bransoletka! – wykrzyknęłam i rzuciłam się, by jej szukać.
Wiatr nieco zelżał, ale przez otwarte drzwi do auta i tak dostawały się krople deszczu. Przy bladym świetle dwóch żarówek umieszczonych w podsufitce próbowałam wytropić wzrokiem cienki złoty łańcuszek.
– Masz, spróbuj tym – powiedziała Elena i podała mi telefon z włączoną latarką. Mogła być na mnie wkurzona, ale wiedziała, jak ważna była dla mnie ta bransoletka. Dostałam ją od rodziców na szesnaste urodziny i miała symbolizować początek bardziej niezależnego życia. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym stracić tak cenną pamiątkę, jeszcze w takiej chwili. Zrezygnowana i bliska płaczu w końcu podniosłam się z klęczek i wtedy coś niewielkiego odbiło światło latarki.
– Mam! – krzyknęłam łamiącym się głosem, triumfalnie wznosząc bransoletkę na wysokość oczu Eleny.
Nie zdążyłam zająć miejsca w aucie, bo naraz usłyszałam jej przerażony krzyk:
– Uważaj! – wrzasnęła, a ja lekko odskoczyłam.
Najpierw jak w zwolnionym tempie zobaczyłam blask odbijający się od cienkiego łańcuszka bransoletki. Później dwa szeroko rozstawione, jarzące się dyski wypadły zza zakrętu i zaczęły się do nas zbliżać. Na domiar złego znajdowały się zdecydowanie nie po tej stronie drogi, po której powinny były się znajdować. Nadciągały zbyt szybko, by którakolwiek z nas zdążyła zareagować inaczej niż krzykiem.
To były sekundy. Usłyszałam huk uderzenia, zanim je poczułam. Rozległ się pisk metalu trącego o metal i hamulców, które próbowały zatrzymać rozpędzony samochód. Na próżno. Ostatnie, co do mnie dotarło, to kłujący dotyk ściółki leśnej pod policzkiem i potworny ból w całym ciele. Potem nastała ciemność.I
_Seattle, 14 kwietnia 2023_
– No dalej, Roscoe! Wstawaj! – rzuciłam zirytowana, ale uparty futrzak ani myślał się ruszyć. Leżał na chodniku i oparłszy niewielki pyszczek na łapkach, wpatrywał się we mnie swoimi brązowymi ślepkami w kształcie guzików. – Nie dostaniemy śniadania, jeśli za dwie minuty nie będziemy na miejscu – spróbowałam raz jeszcze i lekko pociągnęłam za sfatygowaną smycz, ale psiak nie zamierzał ustąpić. Zapierał się mocno wszystkimi czterema łapkami, podnosząc drobne ciałko tylko na tyle, by zyskać pewność, że nie uda mi się go pociągnąć.
Jego upór bardziej mnie bawił, niż irytował. Lubiłam w tym psie to, że miał charakterek, dlatego w końcu ustąpiłam i ku radości zwierzaka wzięłam go na ręce. Małe bydlę robiło ze mną, na co tylko miało ochotę, i jakby tego było mało, zaczęło radośnie lizać moją brodę.
– Nie przyzwyczajaj się, tylko dzisiaj dałam się tak wyrolować – zrzędziłam, udając niezadowoloną, ale obydwoje wiedzieliśmy, że każdego następnego dnia będzie tak samo. To był nasz mały rytuał od momentu, kiedy to znalazłam go w śmietniku.
Roscoe był małym kundelkiem o półdługiej sierści w kolorze piasku. Wyglądał na jakąś krzyżówkę podobną do shih tzu. Miał krótkie, lekko krzywe łapki i wielkie ciemne oczy, a jedno z nich było pokryte bielmem. Był niewidomy na jedno oko i pewnie dlatego ktoś postanowił się go pozbyć. Drugie też było chyba nie do końca sprawne, bo Roscoe miał tendencję do wpadania na różne obiekty. Ale! Czyjaś strata to w tym przypadku mój zysk i tym sposobem zyskałam przyjaciela, który poznawał mnie po krokach, doskonale znał mój zapach, a co najważniejsze – nie zapominał o mnie, gdy znikałam mu z oczu. To czyniło życie w szarej strefie nieco bardziej znośnym.
Trafił do mnie dokładnie w momencie, gdy już zupełnie nie chciało mi się żyć. Jednego dnia marzyłam o tym, by już nigdy się nie obudzić, a drugiego dźwięk jego smutnego skamlenia sprawił, że jakaś maluteńka cząstka mojego skamieniałego serca zaczęła znowu bić. To było pół roku temu i od tamtego czasu byliśmy nierozłączni. Traktowałam go jak mój talizman. Tylko dzięki niemu znalazłam w sobie siłę, by jakoś ogarnąć to dziwne życie, które przyszło mi wieść w tym deszczowym mieście.
– Jakieś specjalne życzenia co do najważniejszego posiłku dnia? – zapytałam, w odpowiedzi otrzymując radosne machanie cieniutkim ogonkiem, który energicznie uderzał w bok mojej ręki i moje żebra. – Co powiesz na bułeczki iii… bekon?
Odpowiedziało mi szczeknięcie.
– Tak myślałam! Bekon zatem dla szanownego pana!
Zmierzałam szybkim krokiem do naszego celu, klucząc wśród zabieganych ludzi i uważając, by na nikogo nie wpaść. Wszyscy dookoła wydawali się tak bardzo zajęci. Oczywiście wszyscy oprócz nas! Nasz cel był tuż za rogiem i był jedynym punktem na liście _to do_ w ciągu dnia. Nie sposób też było go przeoczyć, bo hotel Hilton, do którego szliśmy na śniadanie, miał eleganckie przeszklone lobby, a przezroczysta tafla przepięknie odbijała światło poranka. Rozłożony przed wejściem czerwony dywan miał sprawić, by goście czuli się jak gwiazdy. Nie ma to tamto, ja i Roscoe zdecydowanie czuliśmy się co najmniej jak zdobywcy Oscarów! Zwłaszcza gdy wesoło minęliśmy główne wejście i skręciliśmy za róg, by dostać się do naszej pięciogwiazdkowej restauracji. Czyli do śmietnika na tyłach hotelu. Kiszki grały mi marsza, wczoraj wieczorem spóźniliśmy się kilkanaście minut i nic już dla nas nie zostało. Obok kontenerów już kręcili się pierwsi zainteresowani. Pojawił się Bill, wysoki, szczupły i z tymi swoimi sterczącymi włosami, przypominający stracha na wróble. Za nim, pod ścianą, kuliła się nieśmiała staruszka imieniem Gladys. Siwe włosy miała związane na karku w luźny supeł. Zanim otwarto wejście dla obsługi, z którego wydawano paczki dla potrzebujących, dołączył do nas jeszcze Micah i na jego widok jak zwykle aż mnie zmroziło.
Jasne, wszyscy byliśmy tu zgrają obdartusów, jakich w tym mieście nie brakowało. Każdemu z nas przydałby się prysznic i może odrobina poczucia bezpieczeństwa. Za to Micah… On po prostu był złym człowiekiem. I samozwańczym królem marginesu społecznego Seattle. Gdy się pojawiał niczym złowieszczy cień, szmery rozmów milkły. Wszyscy czekali, aż weźmie, co musi, i odejdzie, a każdy z nas liczył, że nikomu nic się nie stanie.
Nie rozmawiałam zbyt wiele z innymi bezdomnymi, bo i po co, skoro po sekundzie zapominali o moim istnieniu, ale zawsze uważnie słuchałam, co mieli do powiedzenia. Nikt nie znał miasta tak jak oni. A ich społeczność doskonale potrafiła przekazywać sobie informacje i bez telefonów. Podsłuchałam kiedyś Billa, gdy przekazywał Gladys plotki, jakoby „nasz ulubieniec” miał na swoim koncie kilka morderstw. Wyszedł z więzienia po dwudziestu pięciu latach, zamiast odsiadywać dożywocie, bo miał haki na kilkadziesiąt osób z półświatka. I szczerze mówiąc, wyglądał mi na takiego śliskiego typa, tyle że wiek się nie zgadzał. Na moje oko Micah miał maksymalnie trzydzieści pięć lat. Niewysoki, około metra siedemdziesięciu wzrostu, drobnej budowy i z pozoru nie wyglądał groźnie. Ale tylko z pozoru, bo kiedy już spojrzało się w jego ciemne oczy, była tam tylko pustka. A gdy Micah uśmiechał się, wyglądał tak, jakby chciał pożreć twoją duszę. Poruszał się też jak obrzydliwy, oślizgły gad. Pojawiał się znikąd, a na dźwięk jego chropowatego głosu skóra cierpła mi na całym ciele. Mogłam kwestionować plotki, ale od razu wyczułam, że ten mężczyzna w istocie był niebezpieczny. Plotki, nawet najgłupsze, nie biorą się z niczego. Z jakiegoś powodu Micah zawsze magicznie objawiał się na początku kolejki, nie zważając na innych czekających. I nikt nie śmiał mu zwrócić uwagi.
Także tym razem, gdy punkt dziesiąta otworzyły się hotelowe drzwi tylnego wejścia dla obsługi, Micah z zadartą wysoko głową udał się prosto po swoją porcję darów, a przy tym zmierzył nas wszystkich wzrokiem pełnym obrzydzenia.
Wszystko, co lepsze, lądowało w boksach, a pozostałe rzeczy wyrzucano do śmietnika. Pudełek było niewiele, dlatego każdy na nie polował. Mimo że żyliśmy na ulicy, nikt nie palił się do grzebania w kontenerze, do którego wrzucano nie tylko resztki jedzenia, lecz także wszystkie inne odpady. Nie zawsze udawało mi się załapać na lepsze kąski, ale tego dnia miałam szczęście. Choć na tyłach hotelu zebrał się całkiem niezły tłumek, dorwałam jedno z pudełek, i to z całkiem dobrze pachnącą zawartością. Nie zdążyłam jednak nawet zajrzeć do środka, gdy do moich uszu dotarł chropowaty szept. Był niewiele głośniejszy niż szmer liści poruszanych wiatrem, a jednak wokół natychmiast zapadła cisza.
– Młoda damo, oddasz teraz to pudełko mojemu nowemu koledze. O temu tutaj – powiedział Micah, wskazując brudnym palcem na zaskoczonego mężczyznę, którego widziałam w tej okolicy po raz pierwszy.
– Niby dlaczego miałabym to zrobić? – odparłam trzęsącym się głosem, zbierając w sobie całą odwagę, na jaką było mnie stać. Nie chciałam pokazać, jak bardzo się boję, ale ten człowiek mnie przerażał. Strach przed nim wżerał się we mnie tak bardzo, że docierał aż do szpiku kości.
– Ale nie trzeba, ja sobie jakoś poradzę – zaczął nieśmiało mężczyzna, którego wskazał Micah. Uśmiechał się do mnie blado, nerwowo przestępując z nogi na nogę.
– Nie. Nasza koleżanka chętnie odda ci posiłek. Na pewno jesteś głodny – odpowiedział Micah, szczerząc się do mnie złośliwie i przekrzywiając głowę w ruchu przypominającym raczej drapieżnika niż człowieka.
W brzuchu burczało mi tak bardzo, że całe moje ciało aż się trzęsło. Byłam głodna – wygłodniała. Czułam jednak, że ten psychol tylko czeka na to, by ktoś mu się postawił. Wieści szybko się rozchodziły i pod tylne wejście do hotelu schodziło się coraz więcej bezdomnych, by napełnić puste brzuchy. Ale wszyscy obecni obserwowali tylko, jak rozwinie się sytuacja, nikt nie odważył się mnie poprzeć. Nie powinno mnie to zaskakiwać. Prawo ulicy było proste. Umiesz liczyć? Licz na siebie! Tutaj każdy pilnował głównie własnego nosa, robił wszystko, by po prostu przeżyć. By doczekać kolejnego dnia, tak samo pełnego rozczarowań, głodu i zimna. Zresztą nikt przecież nie wiedział, kim jestem. Choć regularnie wpadaliśmy na siebie w kolejce po darmowe resztki albo do noclegowni, przy każdym kolejnym spotkaniu w ich oczach znów widziałam taką samą obojętność, jaką obdarza się przypadkowych przechodniów. Nie mieli powodów, by stanąć w mojej obronie, a ja zwyczajnie bałam się większości z nich.
Wiedziałam, że Micah chce mnie użyć jako przykładu, by inni już mu się nie przeciwstawiali. Przełknęłam głośno ślinę. Nieraz już widziałam, że za plecami ukrywał długi nóż z prostym ostrzem, zatknięty za wystrzępiony pasek spodni. Nie miałam wątpliwości, że w ramach przedstawienia chętnie by mnie nim pociął, a co najgorsze… nikt by mu w tym nie przeszkodził.
Ledwo powstrzymując łzy, powoli wystawiłam pudełko w stronę mężczyzny. Ale Micahowi to nie wystarczyło.
– No dalej, przynieś mu to. Przecież nie każesz mojemu nowemu koledze fatygować się taki kawał.
Staliśmy w odległości może dwóch metrów od siebie, ale upokarzanie mnie na oczach wszystkich obecnych sprawiało mu zbyt wielką przyjemność, by mógł sobie tego odmówić. Pieprzony szaleniec. Roscoe, wyczuwając mój strach, zaczął lekko skamleć. Przycisnęłam go do siebie uspokajająco. Nie chciałam, by zwrócił na siebie uwagę tego świra. Bałam się tego, co Micah mógłby zrobić takiej maleńkiej psince ot tak, dla zabawy.
Odprowadzana wzrokiem kilkunastu osób, wściekła i na miękkich nogach podeszłam do zawstydzonego mężczyzny, by podać mu pudełko. On także się bał. Dłonie mu drżały i nawet na mnie nie spojrzał, gdy sięgał po szary pakunek.
– Proszę – powiedziałam najspokojniej, jak umiałam. – Smacznego – dodałam z lekkim uśmiechem. To nie jego wina, że Micah był skończonym złamasem i psychopatą.
Odwróciłam się na pięcie, nie zaszczyciwszy nikogo nawet jednym spojrzeniem. Przecież za mniej niż trzydzieści sekund i tak o mnie zapomną. Bałam się jedynie tego, że Micah jeszcze ze mną nie skończył. O dziwo, pozwolił mi odejść. Żołądek ściskał mi się z głodu, ale szłam z podniesioną głową, dopóki zebrany na tyłach hotelu tłumek nie stracił mnie z oczu. Dopiero gdy schowałam się za rogiem następnego budynku, przytuliłam do siebie ciepłe ciało Roscoe i żałośnie zapłakałam.
Miałam tego dosyć. Dosyć głodu, brudu i zimna. Dosyć tej samotności, którą tylko w jakiejś części zaspokajał psiak. Miałam też serdecznie dosyć tego, że nadal tkwiłam w martwym punkcie. Ile można było użalać się nad sobą i utraconym życiem? Ile czasu można zmarnować na wściekanie się na niesprawiedliwość losu? Z każdym kolejnym dniem, wypełnionym grzebaniem w śmieciach i oglądaniem złamanych ludzi, rodził się we mnie sprzeciw. Narastał stopniowo; już kilkukrotnie przeszło mi przez myśl, żeby pieprzyć cały ten system, który nie dawał mi przecież żadnego wsparcia. Buntowniczy głos w moim wnętrzu podpowiadał, że powinnam mieć w dupie konwenanse i nie powstrzymywać się dłużej przed zabraniem siłą tego, co mi się przecież należało – a wcale nie chciałam wiele. W miejscu trzymały mnie tylko zasady wpojone przez rodziców i wyrzuty sumienia. Ale dzisiaj, po spotkaniu z tym przebrzydłym gadem, coś we mnie pękło i nie zamierzałam już dłużej wegetować w taki sposób. Bo to nie było życie, a ja, jak się okazało, pragnęłam żyć. Najlepiej spokojnie i nie wadząc nikomu. Miałam tylko jedno, proste marzenie. Chciałam przespać choć jedną noc mocnym snem człowieka, który czuje się bezpieczny. Chciałam przypomnieć sobie, jak to jest. Jak smakowało moje życie, zanim straciłam wszystko.
Na mrocznych ulicach Seattle bez przyjaciół czy chociaż towarzyszy niedoli trudno przetrwać. Jednak jak nawiązać jakiekolwiek znajomości, gdy ciągle jakimś cudem znikasz z pamięci osób, z którymi nieco wcześniej rozmawiałaś?II
__Szpital w Fayetteville, Karolina Północna, 12 maja 2022__
Pod moimi powiekami nagle zrobiło się jasno. To było takie uczucie jak wtedy, gdy coś wyrywa cię ze snu na chwilę przed budzikiem. Jesteś na granicy jawy i wiesz, że alarm zaraz zadzwoni. Masz zamknięte oczy, przez cienką skórę powiek przesącza się jednak różowa poświata dnia. Powoli do snu zaczynają się wkradać dźwięki, a ty w końcu uświadamiasz sobie, że już nie śpisz. Dokładnie tak samo było ze mną. Tyle że zamiast budzika, melodyjki, która nieustannie działała mi na nerwy, usłyszałam miarowe piknięcia. Również irytujące jak cholera. Najgorsze, że ból w mojej głowie pulsował do ich świdrującego rytmu, jakby te dwa czynniki uparły się, by zniszczyć mi zaczynający się dzień.
Gdy ciało w końcu obudziło się na dobre, poczułam coś dziwnego na prawej ręce. Twarda masa oblepiała moją kończynę od nadgarstka aż po łokieć. Zaskoczona próbowałam otworzyć oczy, jednak i tu czekała mnie niespodzianka. Udało mi się otworzyć tylko jedno z nich i natychmiast zostało ono oślepione ostrym światłem; drugie musiało być mocno opuchnięte. Gdy mój wzrok przyzwyczaił się już do tej jasności, spostrzegłam, że rzeczywiście ręka jest w gipsie, zabezpieczona temblakiem zawiązanym ciasno na mojej szyi. Węzeł nieprzyjemnie wbijał mi się w kark, spuchnięte oko bolało jak diabli i niemiłosiernie szczypało. Pociekły mi łzy.
Rozejrzałam się po sali, szukając przycisku wzywającego pielęgniarkę. Ściany pokrywała biała farba, lekko połyskująca, z rodzaju tych, które łatwo było umyć. Nie chciałam zbytnio zastanawiać się nad tym, co przez lata na nich lądowało. Zimne światło jarzeniówek sprawiało, że pomieszczenie przypominało fotograficzny namiot bezcieniowy. Obok mojego łóżka ustawionego w półsiedzącej pozycji stała niska szafka nocna, a na jej blacie poza nietkniętą szklanką wody leżał nadgryziony rogalik z czekoladą. Czyli ktoś tu był, ktoś przy mnie czuwał. Nie wiedziałam dlaczego, ale ta myśl wydała mi się dziwnie krzepiąca.
W tym momencie białe drzwi rozwarły się na całą szerokość i wpuściły gwar z korytarza oraz moją rodzicielkę.
– Och, skarbie, tak mi przykro! – Od wejścia zaczęła się nade mną trząść.
Zazwyczaj niesamowicie wkurzała mnie jej nadopiekuńczość. Choć nie do końca rozumiałam jeszcze, co dokładnie się stało, z miejsca pojęłam, że nie było to nic dobrego. W końcu wylądowałam w szpitalu, do tego czułam się fatalnie i musiałam wyglądać równie źle, bo na mój widok w brązowych oczach mamy błysnęły łzy.
– Mamo… – spróbowałam się odezwać, ale moje gardło było wyschnięte na wiór, a głos brzmiał, jakby struny głosowe oblepił żwir.
Popatrzyłam błagalnie w stronę szafki, na której stała szklanka z wodą. To wystarczyło, by mama rzuciła się w tamtą stronę, chcąc ulżyć swojemu jedynemu dziecku. Wyglądała na wykończoną. Ciemne cienie pod czerwonymi od płaczu oczami mocno odcinały się od jej jasnej karnacji. Miała ciemną oprawę oczu, a rozmazany makijaż pogłębiał widoczne na jej twarzy troskę i zmęczenie. Oznaczało to, że nie było dobrze. Trzęsącymi się dłońmi podała mi szklankę, a ja łapczywie wypiłam jej zawartość co do kropelki, choć przełyk piekł mnie przez cały czas. Mama nie spuszczała ze mnie zmartwionego wzroku. Owszem, bywała nadopiekuńcza, ale dzisiaj to było coś innego. Atmosfera powagi i strachu naraz wypełniła sterylne pomieszczenie, usuwając mgłę, która zasnuła mój umysł. I wtedy właśnie to do mnie dotarło… Miałyśmy wypadek i… O mój Boże…
Elena!
– Mamo, co z Eleną? Gdzie ona jest?!
Spanikowana zaczęłam zrywać z siebie pościel. Chciałam natychmiast pobiec, by jej poszukać. Z tego wszystkiego zapomniałam, że nie powinnam ruszać uszkodzoną ręką.
Aż syknęłam, gdy spazm bólu szarpnął moim ciałem. Nie zdążyłam nawet dobrze usiąść, a przed oczami zaczęły mi latać ciemne plamy. Uszy jakby wypełniły się wodą, głos mamy był stłumiony. Nie rozumiałam niczego, co mówiła. Przez krótką chwilę istniałam w próżni, z której wyssano dźwięki, światło i tlen. Opadłam na poduszki tak szybko, jak się z nich podniosłam, zlana potem i wycieńczona. Rzęziłam, jak gdyby na mojej klatce piersiowej ktoś naumyślnie postawił wielki głaz.
Wdech.
Wydech.
Jeden bardziej drżący i bolesny od drugiego. I tak w kółko, aż znów mogłam oddychać. Aż znów mogłam słyszeć i widzieć.
Zmartwiona twarz mamy wisiała tuż nad moją, a jej lodowata dłoń opadła na moje lepkie czoło, by odgarnąć z niego włosy i sprawdzić temperaturę.
– Skarbie, nie wolno ci wykonywać gwałtownych ruchów – powiedziała cicho, gładząc mój policzek. Tyle to już sama wiedziałam. Chciałam znać konkrety. Nie interesował mnie mój stan.
– Gdzie. Jest. Elena? – cedziłam słowa mimo bólu.
– Na intensywnej terapii – padła szybka odpowiedź.
A więc żyła. Łzy ulgi spłynęły po mojej twarzy. Mama bacznie mnie obserwowała.
– Skarbie, nie martw się. Jej stan jest ciężki, ale na pewno z tego wyjdzie. Jestem o tym przekonana – zapewniała, gładząc mnie delikatnie po zdrowej ręce. Tyle że jej głos nie brzmiał przekonująco i to wystarczyło, by ulgę na powrót zastąpiła trwoga.
Starałam się sobie przypomnieć, co dokładnie się wydarzyło, ale mój mózg nie chciał współpracować. Próby skupienia się i wyłowienia umykających wspomnień tylko potęgowały tępy ból w płacie czołowym. Odetchnęłam głęboko i zadałam kolejne pytanie, obawiając się tego, co usłyszę.
– Nie mogę sobie przypomnieć szczegółów. Wiem, że miałyśmy wypadek, ale potrzebuję więcej informacji. Powiedz mi, co wiesz – zażądałam, walcząc z ogarniającą mnie paniką.
– To… skomplikowane…
Wahanie w jej głosie zapaliło czerwoną lampkę w mojej głowie.
– Miałyście wypadek, i to poważny – potwierdziła to, co już wiedziałam. – W samochód uderzyła rozpędzona ciężarówka. Kierowca zasnął, prowadząc, i zjechał ze swojego pasa. Auto zostało kompletnie skasowane, to cud, że obie żyjecie. Nie wiem, jak znalazłaś się poza samochodem, ale to uratowało ci życie. Cała prawa strona toyoty została zmiażdżona. A ty masz tylko wstrząs mózgu i złamaną rękę. Masz też mocno stłuczony prawy bok ciała… Ratownicy podejrzewają, że oberwałaś drzwiami.
Mama zaczęła gmerać w kieszeniach spodni. Gdy w końcu wyłuskała z nich telefon, stuknęła w ekran palcami drżących dłoni i odwróciła go w moim kierunku. Na wyświetlaczu widać było stojącą obok drogi zbitą srebrną masę. Nie od razu zrozumiałam, że patrzę na auto, którym jeszcze kilka dni temu jeździłam do szkoły. Toyota wyglądała, jakby zgniotła ją prasa na złomowisku. Na jezdni walały się szczątki rozbitych lamp, migaczy i drzwi, które o dziwo jako jedyne pozostały w całości, brakowało im tylko szyby. Potłuczone szkło znaczyło czarny jak noc asfalt jasnymi drobinkami, które z powodzeniem mogłyby imitować gwiazdy.
– Spójrz. – Mama wskazała wypielęgnowanym palcem na punkt znajdujący się w srebrnym kłębku metalu. – Tu było miejsce pasażera. Samochód został dociśnięty do barierki. Gdybyś siedziała w samochodzie… Samo wyciągniecie ciebie graniczyłoby z cudem. – Cała się trzęsła z emocji.
– Nie pokazuj mi tego – wymamrotałam przez łzy.
Gwałtownie odwróciłam wzrok. Nawet nie chciałam myśleć o tym, jak wielkie miałam szczęście i w jakim stanie musiała być Elena. Mama pokiwała głową ze współczuciem i lekkim zawstydzeniem. Trzęsącymi się dłońmi pośpiesznie schowała telefon. Chyba dotarło do niej, że pokazywanie mi zdjęć z wypadku absolutnie w niczym mi nie pomoże. Zawsze taka była, chciała dobrze, ale bywała lekkomyślna.
– Jak ona się czuje? – zapytałam, by przerwać niezręczną ciszę i uzyskać w końcu najbardziej interesujące mnie informacje.
– Sarah… Elena dostała krwotoku wewnętrznego. Doszło też do urazu kręgosłupa… Od jej rodziców wiem, że przeszła dwie operacje ratujące życie…
Lawirowała między słowami, by powiedzieć mi prawdę najłagodniej, jak się dało.
– Czy ona umrze? – zapytałam, choć nie chciałam znać odpowiedzi.
– Nie martw się, na pewno wydobrzeje.
– Mamo, do jasnej cholery, przestań mnie pocieszać tymi pustymi słowami! Nie obchodzi mnie, co ty uważasz na temat zdrowia Eleny! Pytam o to, co mówią lekarze, i jeśli sama mi zaraz nie powiesz, to, kurwa, przysięgam, że wstanę z tego zasranego łóżka i sama pójdę się dowiedzieć.
Emocje wzięły nade mną górę. Raniłam mamę i wiedziałam o tym. Współczucie, troska i litość mieszały się na jej twarzy z urazą. Chciałam, by choć część mnie się tym przejęła, ale gdy w grę wchodziła Elena, cały świat mógłby płonąć, a ja i tak miałabym to gdzieś.
Mama milczała, więc odsunęłam raz jeszcze kołdrę, dając do zrozumienia, że zamierzam spełnić groźbę.
– Ledwie chwilę temu lekarze skończyli ją operować – zaczęła pospiesznie wyjaśniać. – Teraz pozostaje nam czekać. Nadchodzące godziny będą decydujące – wyrzucała z siebie krótkie zdania jak automat.
Ze świstem wciągnęłam powietrze. Dotarły do mnie wspomnienia wczorajszego wieczoru. Wspomnienia mojej lekkomyślności i poczucia, że najgorsze, co może mnie spotkać, to życie bez Eleny u boku. To wszystko było moją winą. Jeśli… Jeśli ona umrze… Tylko ja będę za to odpowiedzialna. Oddałabym wszystko, by być na jej miejscu, by zabrać jej ból. By nic nie zagrażało jej życiu.
W tym momencie składałam się w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach z poczucia winy. Ten jeden pozostały procent to była chęć zobaczenia Eleny, upewnienia się, że ona wciąż tam jest. Jednocześnie pojawiło się jednak przeświadczenie, że nie zasługuję na to, by choćby oddychać tym samym powietrzem co ona. Nie po tym, co jej zrobiłam. Jak spojrzę w oczy państwu Aziz? Jak wytłumaczę im, dlaczego to ich córka, a nie ja, prowadziła pojazd? Jak miałam im wyjaśnić, że odpowiadałam za stan Eleny w nie mniejszym stopniu niż kierowca ciężarówki?
Mama – nieświadoma moich rozterek – krzątała się wokół łóżka. Wilgotnym ręcznikiem papierowym przemyła mi twarz. Zdziwiłam się, czując szczypanie w tak wielu miejscach na skórze. Kompletnie też nie zauważyłam, że moją głowę oplata bandaż. W ostrej woni szpitala, krwi i błota poczułam kojący maminy zapach i ciepło jej ciała. Chyba powoli ustępował szok, bo zaczynały do mnie docierać też inne odczucia. Miałam rozcięcie na plecach, po którym teraz nieostrożnie przesuwały się dłonie mamy. Nie śmiałam zwrócić jej uwagi, że sprawia mi ból. Przytuliła mnie i zaszlochała w moją szpitalną koszulę. Wiedziałam, co czuje, bo ja czułam to samo na myśl o niebezpieczeństwie, w jakim znajdowała się Elena.
– Nie mogę uwierzyć, że prawie cię straciłam – załkała.
– Muszę się z nią zobaczyć – wyszeptałam w mokry od łez policzek mamy, nie zważając na jej cierpienie. – Muszę na własne oczy przekonać się, że ona żyje.
– Sarah, nie pozwolą ci tam wejść. – Przerwała uścisk i chwyciła moje dłonie. Jej oczy dokonały pobieżnych oględzin mojej twarzy, z których raczej nie była zadowolona, bo jej czoło przecięła szeroka zmarszczka. – Wpuszczają tylko rodzinę.
– Mamo… – wyjęczałam błagalnym tonem raz jeszcze. Gula powstrzymywanych łez rosła z każdą sekundą, przez co czułam, że się duszę. – Mamo, ja jestem dla niej jak rodzina.
Pierwsze strumienie łez popłynęły z kącików oczu, kierując się w stronę żuchwy. Spływały dalej po szyi, by zniknąć w połach koszuli.
– Oczywiście, że jesteś. W końcu przyjaźnicie się od tak dawna…
Mama zdawała się nie rozumieć, do czego zmierzałam, spróbowałam więc ponownie.
– My jesteśmy razem, mamo. Jesteśmy parą. Ja ją… kocham. Kocham ją tak bardzo, że nie wiem, co zrobię, jeśli ona z tego nie wyjdzie. – Płakałam, a sól z moich łez drażniła rany na twarzy. – Pokłóciłyśmy się tego wieczoru, po raz pierwszy, i wszystko poszło nie tak, jak powinno. Elena chciała, żebyśmy zrobiły sobie przerwę, by wszystko sobie jakoś poukładać, bo wszystko spieprzyłam, ale…
Mówiłam chaotycznie i niezrozumiale z powodu szlochu i rozpaczy.
– Jeśli nie wiadomo, co wydarzy się dalej, muszę ją zobaczyć – wyznałam. – Muszę, rozumiesz?! Wszystko to moja wina.
Mama płakała razem ze mną i znów pochwyciła mnie w ten pachnący bezpieczeństwem uścisk. Pocieszała mnie, choć na to nie zasługiwałam. Przemawiała cichym głosem do toczącego się we mnie chaosu. Kołysała mnie miarowo jak wtedy, gdy byłam małym dzieckiem i nie mogłam zasnąć.
„Kołysaniem i tuleniem nie zmażesz ze mnie winy, mamo” – miałam ochotę powiedzieć. Jej zachowanie, strach o mnie i ulga, że nie jest ze mną aż tak źle, tylko potęgowały świadomość, że gdzieś w tym szpitalu przebywała rodzina, która truchlała na dźwięk otwieranych drzwi, bojąc się, że zza nich przyjdą najgorsze wieści.
– Moje biedactwo. Czemu nie powiedziałaś mi wcześniej? – zapytała mama, przerywając w końcu uścisk.
– Miałyśmy wam powiedzieć. Razem. Szykowałyśmy się do tego od jakiegoś czasu i zaplanowałyśmy, że ta rozmowa odbędzie się dzisiaj. Ale na imprezie doszło do incydentu, który nas poróżnił… – Zawiesiłam głos, zgnębiona wyrzutami sumienia. Nie byłam w stanie się przyznać, co zrobiłam. – Teraz to już nieważne. – Zbyłam ją delikatnym machnięciem ręki i położyłam dłoń na jej dłoni. – Błagam, pomóż mi jakoś się do niej dostać – poprosiłam i ścisnęłam lekko jej palce. Popatrzyłam jej w oczy z całą desperacją, jaką czułam. Wlałam w to spojrzenie całą szalejącą we mnie rozpacz. Podziałało.
– Zobaczę, co da się zrobić – odparła. – Twój ojciec lada chwila tu będzie, ma przywieźć twoje rzeczy. – Zrobiła przepraszającą minę. – Nie odpowiadam za to, co ci tam zapakował, ale nie chciałam cię zostawiać.
– Nie szkodzi, mamo. Byłaś tu całą noc? – zapytałam, patrząc na jej pozostawione w nieładzie włosy i ciemne cienie pod oczami. Znałam odpowiedź na to pytanie, zanim ją usłyszałam.
– Tak, miałam wracać do domu, jak tylko przyjedzie tata, ale obiecuję, że nie wyjdę, dopóki nie zrobię wszystkiego, co w mojej mocy, byś zobaczyła Elenę. – Ścisnęła moją dłoń.
Było mi głupio, że tak na nią naskoczyłam, podczas gdy ona wciąż trwała przy moim boku. A co więcej, chciała mi pomóc i wierzyłam jej, kiedy mówiła, że to zrobi. Nie tak miał wyglądać mój coming out, ale mamie zupełnie to nie przeszkadzało i zaakceptowała mój wybór bez słowa sprzeciwu. Oczywiście nie miałam pewności, jak zareagują rodzice, ale to oni wychowali mnie w szacunku do innych ludzi, to oni uczyli mnie, że możemy się od siebie różnić i to zupełnie nic złego. Dlatego mieli dowiedzieć się jako pierwsi.
Gdy ojciec pojawił się w drzwiach szpitalnej sali, w pierwszej chwili go nie rozpoznałam. Thomas Henderson w ciągu zaledwie kilkunastu godzin zapadł się w sobie i postarzał o kilka lat. Wyprostowana sylwetka niegdysiejszego sportowca była przygarbiona i zmizerniała. To też jest moją winą – pomyślałam.
– Wiewióreczko, obudziłaś się! – Próbował przywołać uśmiech, ale wyszła z tego tylko smutna karykatura. – Napędziłaś nam stracha! Mówiłem mamie tyle razy, żeby sprzedać tę mikrofalówkę na kółkach i kupić coś bezpieczniejszego. – Kręcił głową zrezygnowany, a za każdym razem, gdy jego wzrok zatrzymywał się na mojej twarzy, odwracał go natychmiast.
Chyba był już najwyższy czas, bym i ja sprawdziła, jak wyglądam.
– Tato, teraz to już bez znaczenia. – Próbowałam go uspokoić. – To nie wasza wina ani nie wina samochodu. – Tylko moja, dodałam w myślach. Nie mogłam patrzeć na to, jak się obwinia i zastanawia, co mógł zrobić lepiej. A przecież nie mógł zrobić nic. – Chcę zobaczyć swoją twarz.
– Jesteś tego pewna? – zapytał.
– Tak.
Mój głos co prawda nie zadrżał, ale kłamałam jak z nut. Nie. Niczego nie byłam pewna: świata, w którym się obudziłam i którego nie poznawałam, swojego wyglądu czy w ogóle siebie. Zobaczenie mojej twarzy i ciała w takim stanie było dla mnie równoznaczne z całkowitym przyjęciem do wiadomości wszystkiego, co się wydarzyło. Choć wiedziałam, że w końcu przyjdzie mi się z tym zmierzyć – i tak część mnie wolała udawać.
Ojciec nieznośnie powoli podszedł, by podać mi swój telefon. Całe wieki włączał przednią kamerę i zaczęłam myśleć, że to on bardziej obawia się mojej reakcji niż ja sama. W końcu gdy wyciągnął w moją stronę prostokątny, srebrny aparat, wyrwałam mu go z ręki zirytowana. Wzięłam głęboki wdech, by unieść rozświetlony ekran w moim kierunku. „Zdrowa” ręka bolała mnie jak diabli, bark miałam sztywny, ale nie chciałam dać po sobie poznać, jak bardzo cierpię przy każdym ruchu. Należało mi się. Poza tym chciałam to zrobić sama. Najpierw zerknęłam na czubek głowy owinięty bandażem. Włosy miałam splątane, miejscami jeszcze sklejone krwią, która zdobiła też opatrunek. Na jakimś etapie bandaż musiał przesiąknąć, bo rozległa plama szkarłatu kończyła się kilka milimetrów nad linią powiek. Powieki zaś nosiły ślady krwawych zacieków.
Cholera, pomyślałam. Musiałam być dosłownie zalana własną krwią.
To był osobliwy, odrobinę makabryczny widok, ale starałam się tym nie zrażać. Spojrzałam na swoje oczy… To znaczy na oko, bo tylko jedno było otwarte na tyle, bym mogła je zobaczyć. Białko do połowy pokrywała plama czerwieni. Drugie kryło się pod ogromną siną opuchlizną. Ledwo było widać miejsce, gdzie dolna powieka łączyła się z górną. Łuk brwiowy chyba też był naruszony, ale zasłaniał go kawałek zakrwawionego bandaża. Potem zerknęłam na nos, który na szczęście pozostał bez żadnego uszczerbku. No może nie licząc dwóch poziomych, płytkich zadrapań, które pewnie za kilka dni znikną. Nie ukrywam, że trochę mi ulżyło, w końcu lubiłam swój nos. Był mały, trochę zadarty, pokryty piegami i w pewien sposób uroczy, byłoby szkoda, gdyby mocno ucierpiał. Na jednej z kości policzkowych miałam za to ogromnego siniaka, który prawie łączył się z tym idącym od strony oka. Z drugiej strony policzek od kości w stronę żuchwy przecinała długa rana cięta. Pewnie o coś zahaczyłam. Szrama, mimo że wyglądała makabrycznie, wydawała się płytka, więc istniała szansa, że szybko się zagoi, podobnie jak te na nosie. Żuchwa za to była dość mocno poobijana, a moją brodę zdobił rozległy siniak, w którego centrum znajdowała się krwawa rana w kształcie poszarpanego koła, jakby czubek mojej brody został rozkwaszony. Wyobrażałam sobie, jakie miałam lądowanie, jak mocno uderzyłam o ziemię, skoro cały dół twarzy był pokiereszowany. Domyślałam się, że te wszystkie wybroczyny i skryte pod nimi urazy musiały boleć, i to bardzo. Ale nic nie czułam. Może to przez szok? A może dzięki lekom? Towarzyszyły mi jedynie dyskomfort i słabość.
Tata przez cały ten czas siedział na skraju mojego łóżka. Nawet nie zauważyłam, kiedy się przysiadł, byłam zbyt zaabsorbowana powolnymi oględzinami. On najwyraźniej cierpliwie czekał na moment, w którym według niego mogłabym potrzebować wsparcia. Rozumiałam już ich zatroskane, chwilami przerażone spojrzenia. Krwawe oko oraz liczne siniaki i nacięcia sprawiały raczej przerażające wrażenie. Ale… to chyba tylko wyglądało tak źle. W rzeczywistości większość z tych ran wydawała się powierzchowna. Wiedziałam na pewno tyle, że jestem potłuczona i mam złamaną rękę.
Jednak mimo że wyglądałam upiornie, raczej nie dolegało mi nic poważniejszego. Żyłam. Nie byłam już w niebezpieczeństwie. Z ekranu telefonu ojca spoglądała na mnie smutna dziewczyna, której twarz za kilka dni wróci do względnej normy. Dziewczyna, której ciało po jakimś czasie się zregeneruje. Za to rany w jej wnętrzu? To była zupełnie inna para kaloszy… Patrząc na siebie w tej krwawej odsłonie, wiedziałam, że nigdy już nie będę taka sama. Dzień wypadku był ostatnim dniem mojego dotychczasowego życia. W tamtym momencie nie wiedziałam, jak szybko moje myśli staną się rzeczywistością.