- W empik go
Dziewczyna mojego męża - ebook
Dziewczyna mojego męża - ebook
Lucyna i Tomasz po dwudziestu latach wspólnego życia postanawiają się rozstać. Powód wydaje się oczywisty: zmienili się, chcą innych rzeczy, a namiętność, która lata temu zbliżyła ich do siebie, całkowicie wygasła. Do tego ich córka dorosła i wyfrunęła z domu na zagraniczną uczelnię.
Trudno o lepszy moment na zmiany!
Początkowo nowo obrana droga wydaje się bajeczna – Lucyna i Tomasz wchodzą w związki i korzystają z życia. Jednak pewnego dnia na ich mailowe skrzynki przychodzi wiadomość, która wszystko zmienia – zaproszenie na wesele wspólnego znajomego, które odbędzie się we Włoszech nad jeziorem Garda. Brzmi wspaniale, dopóki Tomasz nie zaproponuje, by pojechali na nie we czwórkę: Lucyna ze swoim partnerem, on ze swoją dziewczyną. „Wreszcie mogłabyś ją poznać!”. Tylko czy Lucyna jest na to gotowa? Czy chce poznać dziewczynę swojego męża?
To dopiero początek perypetii, bo wśród malowniczych krajobrazów, przy śpiewie cykad i smaku włoskiego wina, bohaterowie będą musieli się zmierzyć z wieloma problemami.
Dziewczyna mojego męża to lekka opowieść o tym, jak z pozoru niewinne kłamstewka mogą skomplikować życie, ale przede wszystkim zepsuć relacje z tymi, na których najbardziej nam zależy.
Anna Szczypczyńska – autorka powieści Dzisiaj śpisz ze mną, Gdzieś pomiędzy wierszami, Kilka upalnych nocy. Na podstawie debiutanckiej książki powstaje film, który będzie miał swoją premierę na platformie Netflix już w przyszłym roku. Przez lata pracowała jako dziennikarka. Pisała między innymi dla Wirtualnej Polski, Onetu, „National Geographic Polska”. Porzuciła życie w wielkim mieście (pochodzi z Warszawy) i przeprowadziła się z rodziną do Szklarskiej Poręby, gdzie w ciszy i spokoju może robić to, co kocha najbardziej: pisać. Lubi aktywny wypoczynek: spacery z ukochanym psem Krakersem, a zimą biegówki w Jakuszycach. Prywatnie szczęśliwa „wieczna narzeczona” i mama.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67262-55-2 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ 1
Lucyna rozejrzała się po gwarnym, wypełnionym aromatem kawy pomieszczeniu. Po jej mężu nie było śladu. Nic dziwnego, zawsze się spóźniał. A to spotkanie z klientem nieoczekiwanie się przedłużyło, a to materiały nie dojechały na czas, ktoś zadzwonił, gdzieś trzeba było podskoczyć. Przyzwyczaiła się. Po dwudziestu latach wspólnego życia do wielu rzeczy można się przyzwyczaić.
Wybrała stolik przy oknie, bo skąpany w lipcowym słońcu Żoliborz wyglądał malowniczo.
Zbyt rzadko bywam w stolicy. Powinnam to zmienić, pomyślała.
Usiadła na rozchybotanym krześle i przeniosła wzrok na zewnątrz. Wiatr lekkim podmuchem trącał liście rozrośniętego klonu, wyciągnięci na leżakach warszawiacy beztrosko popijali zielone koktajle. Trochę im pozazdrościła. Nie tych koktajli, broń Boże! Od surowego szpinaku czy jarmużu trzymała się z daleka. Ale tej beztroski już tak. Na nią czekało co najmniej kilka godzin pracy – miała do przetłumaczenia tekst, który niespecjalnie ją porywał. By nie tracić czasu, wyjęła z torby plik kartek i laptopa, a niedawno ścięte do linii brody włosy podpięła spinką. Nowa fryzura może i była modna, ale niepraktyczna. Gdy się pochylała, jasne kosmyki wpadały jej do oczu.
– Zamówienia przyjmujemy przy barze – poinformował ją młody chłopak z ciemnym zarostem, który kursował między stolikami i zbierał szklanki.
Uznała, że kawa to dobry pomysł. Że od niej zacznie.
Gdy podeszła do lady, co innego przykuło jej uwagę – w witrynie z deserami stał sernik z białą czekoladą i karmelem. Co prawda obiecała sobie, że do wesela nie tknie słodyczy, ale to przecież nie ona wychodziła za mąż, a sukienki jeszcze nie wybrała. Mogła zdecydować się na coś zwiewniejszego albo z długim rękawem. Coś, co nie będzie opinać jej bioder ani nie odsłoni ramion, których w niespełna dwa miesiące zapewne nie uda się wyszczuplić. Widziała w sieci kilka ciekawych kreacji. W tej w odcieniu głębokiego granatu wyglądałyby tak elegancko na tle słońca rozpuszczającego się w tafli jeziora...
– Proszę jeszcze dorzucić kawałek sernika – poprosiła po chwili namysłu.
– Nie będzie pani żałować – zapewniał chłopak, ona jednak wiedziała, że żałować będzie, po prostu nieco później. Teraz był czas na celebrację.
Siedem stron – tyle miała dziś przetłumaczyć. Niby niewiele, ale w porannym pociągu z Wrocławia do Warszawy skończyła na niezbyt udanej scenie miłosnej. Chciała ją zmienić, podkręcić, dać polskim czytelniczkom coś więcej, niż dostały te zza oceanu. Niestety zadanie nie było łatwe. Przestawiała słowa, szukała subtelniejszych określeń dla „swędzącego krocza”, „napęczniałego rozporka” i „twardej jak skała klatki”, ale tekst wciąż nie brzmiał tak, jak by sobie życzyła:
Chciał mnie całą, natychmiast, widziałam to w jego ciemnych jak bezgwiezdna noc oczach. Zdjąłby ze mnie ubranie z taką samą czułością, z jaką kilka minut wcześniej obrał soczystą pomarańczę, a potem wpiłby się we mnie ustami i wyssał słodki nektar...
Nie, nie, nie! Pokręciła głową i wymazała ostatnie słowa.
a potem spijałby ze mnie słodki nektar rozkoszy.
Drugie podejście też jej nie satysfakcjonowało. Mogła nie kombinować, tłumaczyć słowo w słowo, ale to brzmiało tak banalnie! Wystarczyło, że zostawiła ciemne niczym bezgwiezdna noc oczy, fragment o pomarańczy musiała zmienić. Po prostu musiała! Tylko jak?
Zrezygnowana odsunęła laptopa i sięgnęła po talerz. Choć o zdrowym odżywianiu wiedziała niewiele, jednego była pewna: mózg lubi glikogen. Zanurzyła więc widelec w serniku i wsunęła sporą porcję ciasta do ust. W mascarpone wyczuła słodycz białej czekolady. Kremowa masa dosłownie rozpływała się na języku. Tylko diabeł mógł wymyślić coś tak nieprzyzwoicie smacznego! Przymknęła oczy i dała się zwieść na pokuszenie.
Zanim skończyła, Tomasz zjawił się w drzwiach. A to pech! Miała nadzieję, że nie przyłapie jej na gorącym uczynku. W pośpiechu wsunęła resztki ciasta do ust i pomachała w kierunku męża, ten zaś gestem dłoni dał znać, by nie wstawała, tylko jadła w spokoju.
Dawno nie był u fryzjera. Coraz dłuższe kosmyki zaczęły się skręcać wokół spalonego słońcem czoła. Lucyna lubiła to wydanie męża. Jego twarz nabierała wówczas zadziornych, trochę chłopięcych rysów, tych samych, które pamiętała z początków ich znajomości. Tomasz jednak nie podzielał entuzjazmu żony. Gdy tylko dostrzegał pierwsze nieśmiało dające o sobie znać loki, chwytał za telefon i umawiał wizytę w starym, sprawdzonym salonie, gdzie od lat siadał na fotelu tego samego fryzjera. Do nowych nie miał zaufania. Ale teraz zrobił inaczej. Widocznie znów przytłoczyła go praca i zabrakło mu czasu na tak przyziemne sprawy jak strzyżenie.
Gdy podszedł bliżej, owiał ją zapach, którego nie znała. Zmienił perfumy. Te nowe były intensywne, korzenne. Dało się w nich wyczuć coś jeszcze, coś nietypowego. Zaraz, zaraz, czyżby pieprz?
– Zamówić ci coś? – zapytał tym swoim niskim głosem. Głosem, którym dawniej otulała się co wieczór, gdy potrzebowała pocieszenia. Głosem, którego tembr lata temu sprawiał, że jej ciało zalewała ciepła fala pożądania. Tomasz mógł zmienić fryzurę, inaczej pachnieć, ale brzmiał wciąż tak samo. Tak jak pamiętała. Tak jak lubiła.
Przecząco pokręciła głową. Usta wciąż miała pełne.
Tomasz wrócił z kawałkiem czekoladowego ciasta, które wyglądało jeszcze smaczniej niż sernik Lucyny. Środek wydawał się puszysty i wilgotny, a gruba, lekko pokruszona skorupka była obietnicą słodkiego finiszu.
Musiał zauważyć łakome spojrzenie żony, bo przełożył kartki i laptopa tak, by zrobić przy niej miejsce na jeszcze jeden talerz i zapytał, czy ma ochotę spróbować.
Miała ochotę. Na czekoladowe ciasto – zawsze!
– Coś ty! Najadłam się jak bąk w tulipanie – odpowiedziała jednak i przestała zerkać na jego deser.
– Spotkanie w wydawnictwie zakończone sukcesem?
– Podpisałam umowę na tłumaczenie nowego cyklu. Trzy tomy.
– Fantastycznie! Niech zgadnę: czy głównym bohaterem jest bogaty, szalenie przystojny i – ściszył głos – hojnie obdarzony przez naturę Grek o imieniu Konstantinos?
Tomasza bawiło to, że Lucyna tłumaczy nie tylko poczytne romanse, za które dostawała całkiem niezłe pieniądze, lecz także cieniutkie i banalne harlequiny. Fabuła tych drugich była niezwykle prosta i mogła zmierzać właściwie tylko w dwóch kierunkach. W pierwszym główny bohater – koniecznie Włoch, Hiszpan, Grek lub szejk, inteligentny, majętny, przystojny i obowiązkowo posiadacz wielkiego członka – niespodziewanie dowiadywał się, że ma dziecko. Matkę – w tej roli najczęściej pojawiała się szara myszka, dramatycznie potrzebująca pieniędzy – zmuszał do ślubu i otaczał opieką: zapewniał jej najlepsze nianie, sprzątaczki, kupował piękne ubrania, zabierał na wykwintne kolacje, z czasem oferował seks, który – rzecz jasna – był obłędny! W końcu bohater się zakochiwał. Po raz pierwszy w życiu! Ponieważ dotąd nie znał tego uczucia, kompletnie go obezwładniało. Z tego powodu robił coś głupiego: odchodził, uciekał, ale potem wracał i przepraszał. Seks. Seks. Seks. Odlotowy, szalony, najlepszy pod słońcem. Koniec.
W drugim wariancie również było małżeństwo, ale tym razem występowało jako umowa biznesowa: ona potrzebowała pieniędzy, on żony, by odziedziczyć ogromny spadek. Dalej bez zmian: orgazmiczny seks, nagłe i nieziemsko silne uczucie, z którym zlękniony bohater nie umiał sobie radzić, wielki powrót i jeszcze więcej jeszcze lepszego seksu.
– Muszę cię rozczarować. Najbliższe miesiące spędzę w Palermo z obrzydliwie bogatym Matteo.
– Jak pięknie się złożyło! W sam raz na włoskie wesele! – Tak szybko, jak tylko nadarzyła się okazja, Tomasz przeszedł do rzeczy. Nie lubił marnować czasu. – Rozmawiałaś z Lorenzem? Mówiłaś mu o nas?
– Myślałam, że wspólnie zdecydujemy, co mu odpowiedzieć.
– Zgadza się, ale wiesz, jak bywa, czasem człowiekowi coś się wymsknie...
– Niby kiedy miało mi się wymsknąć? Od lat z nim nie rozmawiałam.
Lorenzo był ich wspólnym znajomym. Tomek poznał go w Bristolu, gdzie w wieku piętnastu lat wylądował na kursie językowym. Akurat dostał się do wymarzonego liceum we Wrocławiu, do klasy z rozszerzonym angielskim, więc matka postanowiła zapewnić mu dobry start. Rodzina, u której się zatrzymał, przyjęła pod swój dach jeszcze jednego chłopca: szczupłego, smagłego i zawsze dobrze ubranego Lorenza, któremu komunikowanie się w obcym języku przychodziło z ogromnym trudem. Chłopcy szybko złapali ze sobą kontakt. Początkowo rozmawiali głównie za pomocą mowy ciała, mimiki oraz kartki i ołówka, jednak już po tygodniu Lorenzo tak się rozgadał, że wszelkie rekwizyty stały się zbędne. Odtąd każde kolejne lato spędzali razem. Lorenzo, zachwycony urodą Słowianek, chętnie przylatywał do Wrocławia, a Tomek z podobnym entuzjazmem odwiedzał przyjaciela w buchającej żarem Florencji, gdzie mógł się bezkarnie objadać słodkimi cantuccini – florenckie biszkopty z kawałkami migdałów od razu skradły jego serce. A ile butelek chianti wypili, siedząc na kamiennych stopniach Piazzale Michelangelo! To były najpiękniejsze chwile jego młodego życia! Z czasem dołączyła do nich Lucyna. Dobrze się razem bawili, brakowało jej jednak kolejnego kobiecego pierwiastka. Miała nadzieję, że Lorenzo znajdzie sobie kogoś, kogo ona będzie mogła nazywać swoją koleżanką, ale on jak na złość z żadną dziewczyną nie spotykał się dłużej niż kilka miesięcy. Po wielu latach znajomości Lucyna i Tomasz nabrali przekonania, że tak już zostanie, że „ten typ tak ma” i nie lubi wiązać się na dłużej. Dlatego, gdy kilka dni wcześniej na ich skrzynki mailowe spłynęło zaproszenie na ślub Lorenza i Chiary, odczuli ogromne zaskoczenie. Nigdy wcześniej o niej nie słyszeli. W ostatnim czasie w ogóle niewiele słyszeli od przyjaciela z Toskanii, więc specjalnie ich to nie zdziwiło, jednak fakt, że postanowił się ożenić – już tak. Ceremonia miała się odbyć w malowniczym zakątku nad jeziorem Garda. Musieli tam pojechać! Chcieli na własne oczy zobaczyć, kim jest kobieta, która zmieniła podejście Lorenza do małżeństwa!
– Słuchaj, a może zamówię nam kawę na wynos? Moglibyśmy przejść się po okolicy. Szkoda słonecznego dnia – zaproponował Tomek, gdy dokończył ciasto. Zawsze miał dobre pomysły. Lucyna z radością zapisała plik tekstowy i na dłuższą chwilę porzuciła fragment o słodkich sokach tryskających z dojrzałej pomarańczy. Postanowiła wrócić do niego wieczorem.
– Chyba że chcesz później popracować? – zreflektował się, gdy zobaczył, że żona pakuje do torby laptopa i zeszyt.
– Uwierz mi, nie chcę!
Chwycili w dłonie papierowe kubki i ruszyli w stronę teatru Komedia. Dochodziła trzynasta, był potworny upał, powietrze aż drgało, jednak w tej części miasta Lucyna pozostawiła tyle wspomnień, że pragnęła iść przed siebie. Chciała wrócić do miejsc, które przechowywały jej historie. Ich historie, bo to przecież tutaj, konkretnie przy placu Wilsona, umówiła się z Tomkiem na pierwszą randkę. Kino Wisła słynęło z tego, że część tradycyjnych, nie zawsze wygodnych krzeseł, zastąpiono dwuosobowymi kanapami. Wybrali Lepiej być nie może, z oscarową rolą Jacka Nicholsona, ale tytuł nie miał znaczenia, bo i tak niewiele widziała. Nie dlatego, że Tomasz obsypał ją pocałunkami, ale ponieważ przez cały film zastanawiała się, czy i kiedy to zrobi. Był koniec lutego, zima nie odpuszczała, ale Lucyna włożyła krótką spódnicę i zamszowe kozaki za kolano, które podkradła matce. Chciała mu się podobać. Nie, to za mało – chciała, by dla niej oszalał! Z popcornu zrezygnowała, poprosiła jedynie o butelkę wody, na wypadek, gdyby ze stresu zaschło jej w ustach. Gdy wreszcie usiedli (podwójna kanapa nie okazała się niczym nadzwyczajnym, ot zwykłą podwójną kanapą), zamiast śledzić kolejne sceny, przyglądała się niezbyt długim, za to całkiem zgrabnym palcom Tomka i zastanawiała się, kiedy przeniesie je ze swojego kolana na jej zmarznięte udo. On jednak tego nie zrobił. Do końca seansu.
Wyszła rozbita i rozczarowana. Po co się z nią w ogóle umówił? Jeśli chodziło mu jedynie o film, mógł iść z kolegą z polibudy. Nie marnować jej czasu ani nie narażać na przeziębienie. Kiedy w drodze do domu szukała w głowie odpowiedzi na to i inne pytania, Tomek złapał ją za rękę, przyciągnął do siebie i pocałował. Ten nagły wybuch namiętności tak ją zaskoczył, że z trudem rozchyliła wargi i pozwoliła, by jego język spotkał się z jej językiem. Dwa dni później pierwszy raz powiedział o niej „moja dziewczyna”, a po roku została jego żoną.
– Pomyślałem, że cały ten ślub może być dobrą okazją, by przyznać się, że już ze sobą nie mieszkamy. – Tomasz przerwał jej sentymentalną podróż do przeszłości.
– Co masz na myśli? – W piersi poczuła nieprzyjemny ucisk, jakby ktoś okazał jej zbyt dużo entuzjazmu przy powitaniu. Choć od ich rozstania minął już rok, nawet więcej, bo Ida wyprowadziła się z domu w maju, tuż po maturze, niewiele osób o tym wiedziało. Trzymali wszystko w tajemnicy z dwóch powodów: po pierwsze, by dać sobie czas na odnalezienie się w nowej sytuacji, po drugie, by nie zwiększać córce stresu. Egzaminy, wyjazd na zagraniczną uczelnię, mieszkanie w akademiku – te nagłe zmiany kosztowały ją sporo zdrowia. W ostatniej klasie liceum zaczęła chodzić na terapię, bo nie była w stanie zmrużyć oka. Nie chcieli dawać jej kolejnych powodów do zmartwień.
– Zabrałabyś ze sobą Kubę, spotykacie się przecież od zimy i, z tego, co słyszę, to poważna sprawa? – Spojrzał na nią, jakby w oczekiwaniu na odpowiedź, której jednak nie otrzymał. – Ja zaproponowałbym wyjazd Jaśminie. Wreszcie mogłabyś ją poznać.
Mogłaby, ale czy tego chciała? Raptem kawa straciła smak, a Żoliborz przestał być ukochaną dzielnicą. Fakt, że jej mąż miał nową dziewczynę: młodszą (jakie to banalne!), zgrabniejszą (tego nie była pewna, ale istniała spora szansa, bo Lucyna od zdrowego stylu życia trzymała się z daleka), do tego opanowaną i pogodną (podobno codziennie medytowała), nie przeszkadzał jej, dopóki nie musiała z nią przebywać. Owszem, życzyła Tomkowi jak najlepiej, jednak nie umiała wydobyć z siebie takich pokładów altruizmu, by wykrzyczeć całemu światu: „Proszę, poznajcie Jaśminę, dziewczynę mojego męża. Tylko na nich spójrzcie. Są razem tacy szczęśliwi!”.
– Poza panem młodym i Federico nie będzie tam nikogo z naszych znajomych, a przynajmniej nikogo, z kim mamy kontakt. Moglibyśmy to potraktować jak próbę generalną – mówił dalej, a ucisk nie ustępował.
Próbę generalną! Ale wymyślił!
– Oczywiście pojedziemy osobno, zatrzymamy się w innych hotelach, żeby nie było niezręcznie...
Niezręcznie! Ja ci zaraz pokażę, co to znaczy niezręcznie!, pomyślała, ale uśmiechnęła się tylko i wskazała ławkę, ukrytą w cieniu wielkiego dębu. Musiała usiąść, choć na chwilę.
– Jesteś pewien, że to nie za wcześnie?
– Za wcześnie? Powinniśmy to zrobić dawno temu. Najbardziej żałuję, że nie przyznaliśmy się Idzie. Musimy polecieć do niej, jak tylko wróci ze swoich kanadyjskich wakacji, i o wszystkim jej powiedzieć. Nie możemy dłużej tego trzymać w tajemnicy.
Miał rację, nie mogli. Przecież zabrał z domu większość swoich rzeczy, z kolei Kuba coraz widoczniej znaczył teren. W szufladach kłębiły się jego bielizna i koszulki sportowe, w przedpokoju Lucyna doliczyła się trzech par jego butów. W łazience znalazła żel pod prysznic o zapachu mężczyzny, a w kuchni ładowały się maleńkie słuchawki bezprzewodowe, które ona zgubiłaby już w czasie pierwszego spaceru z psem. Gdyby Ida niespodziewanie wpadła do domu, ciężko byłoby się z tego wytłumaczyć. Myślała o tym za każdym razem, gdy łączyła się z nią na WhatsAppie. Bała się, że córka zauważy błysk w oku matki albo to, że na półce za jej plecami brakuje kilkudziesięciu książek, które Tomek zabrał ze sobą do tymczasowego mieszkania.
Jednak do tej pory tak się nie stało. Obrączek nie nosili od lat: Tomek nigdy nie lubił, z kolei Lucyna schowała swoją do pudełka, gdy zaczęła regularnie dłubać w ziemi. Niby wkładała gumowe rękawiczki, ale i tak pozbywała się biżuterii, by nie nabawić się bolesnych odcisków. Problem w tym, że wszelkie pierścionki porzucała tam, gdzie akurat była: przy zlewozmywaku, na kuchennym blacie, parapecie lub – o zgrozo! – na werandzie. Szukała ich później godzinami, co kosztowało ją sporo niepotrzebnego stresu. Po kilku takich incydentach odłożyła błyskotki do pudełka i postanowiła, że będzie je zakładać jedynie na specjalne okazje.
Mieli poinformować córkę o rozstaniu w okolicy Bożego Narodzenia, gdy po raz pierwszy od wyjazdu na studia Ida wróciła do domu. Owszem, wahali się, w końcu święta to czas radosny, rodzinny, czas dobrej nowiny. W sumie nowina, którą chcieli przekazać, nie była zła. Nadal byli rodziną i już zawsze będą.
Ustalili, że powiedzą jej od razu, podczas wigilijnej kolacji. Nie było sensu zwlekać ani udawać, że wszystko jest po staremu, jeśli po staremu nic nie było. Przygotowali się na to, że będzie ciężko, być może nawet na kilka cichych dni, czego woleliby uniknąć, gdy po długiej przerwie wreszcie mogli się z nią spotkać, ale to było ważniejsze. Ta rozmowa. Chcieli ją przeprowadzić jak najszybciej. Gdy odebrali Idę z lotniska, wszelkie plany wzięły w łeb. Córka dosłownie tonęła we łzach! Okazało się, że chłopak, którego poznała kilka tygodni wcześniej na kampusie i w którym zakochała się bez pamięci, zostawił ją tuż przed świętami. Tak po prostu. Bez słowa wyjaśnienia. Lucynie krajało się serce, za to Tomasz śmiał się pod nosem, bo wiedział, że Idzie za chwilę przejdzie. O jednym zapomni, kolejnym się zauroczy. Zbyt dobrze znał swoją córkę.
– Nie martw się, Okruszku! – zwrócił się do niej tak, jak to robił wtedy, gdy była mała i schodząc z huśtawki, zdarła sobie kolano. Albo gdy na zewnątrz panował mróz, a ona koniecznie chciała iść do przedszkola w nylonowej spódnicy, którą dostała na bal przebierańców. „Okruszku, możesz ją włożyć, ale pod nią musisz mieć spodnie” – przekonywał. Tamtego dnia, gdy zalewała się łzami po nagłym rozstaniu, też próbował ją udobruchać, powtarzając, że ma przed sobą całe życie.
– W dupie mam takie życie! Będę sama, jak wy to mówicie, do usranej śmierci! Miłość to bzdura, a wy jesteście chodzącym wyjątkiem potwierdzającym tę regułę.
I co mieli zrobić? Powiedzieć: „Wiesz, kochanie, tak się składa, że my też postanowiliśmy się rozstać”?
Nie, nie mogli jej powiedzieć. Nie w takiej chwili. To nie był odpowiedni moment.
A potem już nie było okazji. Tuż po świętach Ida pojechała z koleżankami na sylwestra do Pragi, w Wielkanoc opalała się na Teneryfie, a wakacyjną przerwę postanowiła wykorzystać na wymarzony letni staż aż w Toronto.
Tak, trzeba będzie z nią porozmawiać, jak wróci z wakacji. Tylko jak to zrobić? Jak poinformować dziecko, owszem, już dorosłe, że to koniec? Że uczucie, które było między rodzicami, wygasło? Że to, co dobrze znało, czym za młodu nasiąkło, minęło bezpowrotnie?
A może to nie o Idę Lucynie chodziło? Może to ona nie była gotowa?
– I tak sobie pomyślałem, że nim pojedziemy na ślub, moglibyśmy się wcześniej spotkać. We czwórkę. Nie wiem, powiedzmy, że na niezobowiązującego drinka? – Tomasz założył nogę na nogę i dalej perorował.
Na drinka? Z Jaśminą? Na to Lucyna na pewno nie była gotowa. A w ogóle kto tak nazywa dzieci? Jaśmina? Też imię! Tak naprawdę je polubiła – pachniało ogrodem w fazie rozkwitu i zieloną herbatą, nie mogła się jednak do tego przyznać. Nie mogła się zachwycać imieniem kobiety, z którą sypiał jej mąż. Nawet jeśli robił to za jej przyzwoleniem.
– Albo na kolację. Cokolwiek. Nim przejedziemy pół Europy, warto byłoby się poznać. Tak po prostu.
Poznać się! Tak po prostu! Tak zwyczajnie, jakby nigdy nic. Ale w tym układzie nic nie było zwyczajne. I ten jego ton – Lucyna wiedziała, co oznacza. Zbyt dobrze go znała. Tomek niby pytał ją o zdanie, niby rozważał różne opcje i próbował wybrać tę, która zdawała się mieć największy sens, ale prawda była taka, że on już podjął decyzję. Znając życie, powiedział już Jaśminie, ba!, może nawet zdążył zarezerwować pokój w hotelu. Skurwiel wszystko sobie przemyślał!
Dłonie zaczęły jej drżeć. Schyliła się więc i odstawiła kubek z resztkami kawy na chodnik. Nie chciała, by Tomek widział, że się denerwuje. To był jej pomysł, by się rozstać. „Zmieniliśmy się. Nie jesteśmy tymi samymi ludźmi, którzy się w sobie zakochali ponad dwie dekady temu. Chcemy innych rzeczy. To, co było między nami, wypaliło się. Ida jest dorosła, wyprowadzi się za chwilę, a my? Jesteśmy jeszcze młodzi. Mówią, że życie zaczyna się po czterdziestce, więc zróbmy to. Zacznijmy je na nowo” – wylało się z niej któregoś wieczoru, po dwóch lampkach sauvignon blanc. Sytuacja powtórzyła się jeszcze kilka razy, aż pewnego dnia Tomasz przyznał jej rację. Zaskoczył ją. Myślała, że to potrwa. Że będzie musiała znaleźć więcej argumentów, ale zdaje się, że w pewnym momencie on także miał dość. Nie czuła smutku, raczej ulgę. Ulgę, bo wiedziała, że nie muszą wycinać się ze zdjęć, wymazywać nawzajem z życiorysów. Mogą nadal być blisko siebie, po prostu na innych zasadach. Przecież spędzili razem kawał życia, wspólnymi siłami wychowali córkę, wbrew wszelkim przeciwnościom. Takich rzeczy się nie przekreśla. Wszystko odbyło się w zgodzie i spokoju. Dom, który wspólnie odrestaurowali, Tomasz zostawił Lucynie, a sam wprowadził się na Szewską, do ich dawnego mieszkania. Dwa miesiące później, podczas jednego z wyjazdów do Warszawy, poznał Jaśminę i tak bardzo polubił jej obecność, że choć za stolicą nie przepadał, zaczął w niej chętniej bywać. Na tyle często, że Lucynie łatwiej było się z nim umówić na Żoliborzu niż na placu Solnym. Szybko. To wszystko stało się szybko. Takiego obrotu spraw Lucyna też się nie spodziewała. Myślała, że jej mąż zachłyśnie się wolnością, którą tak wcześnie utracił – gdy urodziła się Ida, miał zaledwie dwadzieścia jeden lat – ale on nie szukał przygód ani różnorodności. Nie chciał być sam. Może nie potrafił?
– Luśka? – zapytał, gdy zbyt długo siedziała bez słowa.
Luśka, sruśka! Swoją drogą ciekawe, jak zwracał się do Jaśminy? Nigdy się nie zdradził. Był oficjalny: Jaśmina to, Jaśmina tamto, ale czy wieczorami, gdy po całym dniu owa Jaśmina zrzucała ze stóp szpilki, jeśli kiedykolwiek je nosiła, stawała się nieco bardziej swojską Jaśką czy też seksowną i przebojową Dżas? A może w momencie, gdy wkładała miękkie, nieco już znoszone kapcie i wygodnie rozsiadała się na kanapie, stawała się Żabką lub Myszką, jakich tysiące? Lucyna była kiedyś Kotkiem... A ty, droga Jaśmino, kim jesteś? No kim?
– W porządku. – Zaskoczyła samą siebie, ale nie miała siły walczyć. Nie teraz. Targały nią emocje, a do głowy, jak na złość, nie przychodziły żadne racjonalne argumenty. Gdyby w tym stanie weszła w polemikę, przegrałaby, to było więcej niż pewne.
– W porządku na wesele czy w porządku na drinki?
– Na obie opcje – wyszeptała i schyliła się, by poszukać kubka. Kawa już dawno wystygła, ale i tak nie zamierzała jej dopijać. Kofeina była ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebowała. Chciała zająć czymś ręce.
– Tylko tyle?
– Co więcej miałabym powiedzieć? – Odsunęła się na bok, bo słońce zaczęło przedzierać się przez liście i padać jej prosto na twarz. Teraz nie mogła pozwolić sobie na nowe zmarszczki. Nie przed wielkim dniem. – Napiszesz do Lorenza?
– Co konkretnie?
– Dosłownie jedno zdanie: że od ponad roku nie jesteśmy razem i na imprezę dotrzemy z nowymi partnerami. Nic więcej. Nasze dramaty to ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje kilka tygodni przed ślubem.
– A co z drinkami? Albo z kolacją?
– Zróbmy ją u nas. U mnie – poprawiła się. Wciąż nie mogła oswoić się z myślą, że dom, który wspólnie odnawiali, nie jest już ich domem.
– Jesteś pewna?
Nie, niczego nie była pewna, a już na pewno nie tego, czy miała rację, gdy naciskała, by się rozstali i ułożyli sobie życie na nowo. Osobno.
– Przyjdźcie. W domu będzie spokojniej – powiedziała, choć powód był inny. Jeśli miała poznać wroga, chciała to zrobić na swoim terytorium. Tam, gdzie sama czuła się pewnie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------