Dziewczyna Rubensa - ebook
Dziewczyna Rubensa - ebook
Wymyślił ją, chociaż była zupełnie realna: miała imię, nazwisko i brązowe włosy spięte w kucyk.
Monika – córka stolarza z małego miasteczka, nieśmiała wielbicielka romansów. Wysoka i tęga, skrywająca się za oficjalnym strojem urzędniczki.
Iwo – przystojny, mądry, miły i zamożny. Od lat szukał takiej dziewczyny jak ona. Wcześniej miewał przelotne romanse, ale to nie było to.
Kiedy Monika poznaje Iwo, nie może uwierzyć, że los się do niej uśmiechnął. Broni się przed uczuciem, jednak mężczyzna jest cierpliwy, oswaja ją niczym dziką kotkę. Dopnie swego i zamieni życie Moniki w bajkę.
Niestety bajka okaże się zbyt mocno inspirowana twórczością braci Grimm…
Autorka w swej odważnej, drastycznej i wstrząsającej powieści o człowieku uzależnionym od seksu wdziera się w dusze ludzi i wyciąga z nich najpilniej strzeżone tajemnice. Nie ocenia. Pokazuje.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66989-44-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wymyśliła go.
Wymyśliła mężczyznę. Poskładała zdjęcia, dodała zapachy i słowa. Ubarwiła muzyką. Towarzyszył jej podczas spacerów, siedział obok w kościelnej ławce, a przed snem czule szeptał. Tapczanik stawał się małżeńskim łożem z baldachimem, pościel miała haft i otulała wonią lawendy.
To była bajka z codziennie dopowiadanym początkiem i środkiem. Opowieść pełna zachodów słońca, ciepła tropikalnych nocy lub dotyku chłodnej rosy o świcie. Zaczynała się zwykle wiosną bukiecikiem przebiśniegów w wazoniku. Potem fiołki spod muru starego cmentarza. Nic to, że zrywała je sama. Latem jedli razem truskawki. Jesień wyłącznie złota, zima z kuligiem i rżeniem koni ciągnących sanie.
Kap, kap, kap. Krople spadają do pojemniczka, a potem dalej rurką zakończoną igłą sączy się do żyły przezroczysty płyn.
Sikorki są szybkie. Gołębie siadają na parapecie, spokojnie patrząc na świat, i nawet gruchają dostojnie, a te małe ptaszki o żółtych brzuszkach nie mają czasu na odpoczynek. Przylatują kilka razy dziennie, zawsze w porach posiłków, i uczepione muru dokładnie sprawdzają okna. Niewiele znajdują, więc po chwili już ich nie ma.
Promienie zimowego słońca padają na morelową ścianę, oświetlając dolną część ramy. Za kilka dni będą wyżej, a kwiaty krzykną żółtością. Może i nie, bo to tylko drukowana reprodukcja, ale obraz z ich salonu, kupiony na dobroczynnej aukcji, malowany stopą czy ustami: tam naprawdę wołał.
– Pomylony słonecznik na niebieskim tle – powiedział.
Znowu przyleciały. Kiedy patrzy na sikorki, widzi też igłę wbitą w posiniaczone przedramię, rurkę i powoli spływającą ciecz. Podobno wystarczy wpuścić do żyły trochę powietrza. Podobno to wcale nie boli. Kilka chwil. Koniec.
Kap, kap, kap. Pół godziny, płynu jest jeszcze na pół godziny. Ręką z igłą nie da rady. Próbuje drugą, ale ona nie jest posłuszna myślom i bezwładnie leży na poduszce. Umarła? Ona cała czy tylko ręka? Nie, jednak podnosi się. Wyżej. No, jeszcze trochę. Chwyć rurkę i skończ.
Ból. Ręka, niedoszła morderczyni, opada na dawne miejsce, tuż przy białym dzwonku z czerwonym guzikiem. Nie udało się; zresztą to głupie, przecież tak się nie da wpuścić powietrza do żyły.
Sikorki są szybkie. Mają żółte brzuszki i zawsze się spieszą. Trzeba im coś dać. W domu zawsze wieszali przy oknach i na drzewach słoninę albo smalec z zatopionymi ziarenkami.
Smalec? Tutaj? Niemożliwe, chociaż… Dyżur ma dzisiaj Krystyna, więc może ona.
Nie usłyszała kroków. W tamtym szpitalu wszyscy chodzili w klapkach na drewnianych podeszwach, dniami i nocami na korytarzu rozlegał się stukot jak w obozie koncentracyjnym, mniej miarowy niż ten zapamiętany z filmów, jednak zawsze dokuczliwy. Tutaj jest inaczej, nikt nie wali chodakami w podłogę, a drzwi zamykają się niemal bezgłośnie.
– Sprawdzę kroplóweczkę – mówi młoda pielęgniarka, wchodząc do pokoju. – Słoneczko dzisiaj pięknie świeci. No, jest zimno, więc w drodze do pracy bardzo mi uszka zmarzły. Powinnam nosić czapeczkę, ale źle wyglądam w nakryciu głowy i fryzurkę bym zepsuła.
Ta pielęgniarka przemawia do pacjentów jak do dzieci. Zdrabnia. Pieści słowa. A może tylko ją traktuje niczym słodkie maleństwo?
Teraz sprawdza kroplóweczkę, poprawia poduszeczki i pyta o komóreczkę. Nie czeka na odpowiedź, bo widzi telefon w lekko wysuniętej szufladzie nocnej szafki.
– Wyłączona – mówi. – Masz ci los! Pani mąż dzwonił na dyżurkę i prosił, by sprawdzić, co się dzieje. Esemesiki wysyła i nic! Koleżanka powiedziała, że pani jest bardzo słaba. Zmartwił się, biedulek. Przyjedzie w sobotę. Cieszy się pani?
Niewyraźny pomruk bierze za potwierdzenie radości.
– Cieszy się pani. – Pielęgniarka poprawia maskotki stojące na szafce z telewizorem. – Przystojny mężczyzna i taki miły. Zawsze z kwiatami. Kawę nam przywozi. Bombonierki… – przerywa wyliczanie, patrząc ze strachem na łóżko. Wzdycha i wychodzi.
Kap, kap, kap. Sikorek już nie ma, a gołąb jeszcze nie przyleciał. Zimowe słońce oświetla ramę reprodukcji. Taki miły mężczyzna.
– A ty co? Znowu płaczesz? – pyta siostra przełożona, bezgłośnie wchodząc do pokoju.
Krystyna. W dwuczęściowym różowym uniformie nieprzypominającym niegdysiejszych smętnych ubiorów pielęgniarek z państwowej służby zdrowia. Jest niewysoka, pulchna, jasnowłosa, spod lakierowanej grzywki bystro patrzą niebieskie oczy. Siostra przełożona nakłada zbyt wiele tuszu, dlatego jej rzęsy wyglądają jak łapki chrabąszcza.
– Moniczko, znowu płaczesz – już nie pyta, lecz stwierdza i gładzi ją delikatną, ciepłą dłonią po mokrej twarzy.
– Nie – zaprzecza.
* * *
Często płakała. Nie, nie przy ludziach, bo zwykle chodziła ubrana w miłą, uśmiechniętą twarz, ale w samotności swojego pokoju nie wytrzymywała. Na publiczne łzy pozwalała sobie tylko wtedy, gdy szloch był wytłumaczalny: przy smutnych filmach, na pogrzebach lub ślubach. Z prawdziwym płaczem czekała do nocy, do snu rodziny, która nie powinna słyszeć pochlipywania. Niekiedy łzy lały się strumieniami, poduszka była mokra, zatkany nos utrudniał oddychanie, a z gardła wydobywał się dźwięk przypominający indyczy głos.
One nigdy nie płakały tak bardzo, by gulgotać, i nie smarkały, tylko ocierały łzy. A chusteczki były ozdobione koronką i haftem. Łzy lśniły w oczach, drżały na rzęsach lub niczym krople deszczu spływały po policzkach. Przeżywały straszne chwile: śmierć bliskich, wojnę, utratę majątku, zdradę ukochanego, lecz nigdy nie wyły z bezsilności.
One. Z cienkich książeczek kupowanych w kiosku.
Teraz nie ma siły czytać, a już dawno przestała szukać miłości w harlequinach, bo sama w rzeczywistości przeżyła historię jak z romansu. Własną bajkę z księciem całującym ją na plaży. I miało być tak, jak w tych książeczkach z kiosku, jednak życie napisało inne zakończenie niż te zapamiętane z różowej serii.
Przyjedzie w sobotę. Monika straciła rachubę i nie wie, jaki dzisiaj jest dzień. Środa? Czwartek? Może zbierze siły, by nareszcie to powiedzieć. Próbowała wcześniej, ale zawsze ją zaskakiwał uśmiechem, pocałunkiem i delikatnym gładzeniem dłoni. Pluszowym pingwinkiem, misiem, pieskiem czy kaczuszką, które budziły wspomnienia.
Wszystkie maskotki stoją na szafce pod słonecznikami, patrząc tępo w przestrzeń, zupełnie jak tamta zrezygnowana kobieta. Monika jest pewna, że i ona miała taki wyraz twarzy albo ma do tej pory, chociaż dawno siebie nie widziała. Unika luster. Zamyka oczy przy szybach. Nie rusza komórki, ponieważ w ekranie telefonu mogłaby zobaczyć swoje odbicie.
Powie. Za kilka dni. Teraz trzeba ułożyć zdania, aby nie zaskoczył pocałunkiem, głaskaniem, maskotką i całym sobą wypełniającym pokój. Miłosnym gruchaniem. Zdarzeniami z pracy lub podróży. Zapewnieniami, jak będzie, gdy wrócą do domu. Monika wie, że musi skupić się na słonecznikach, bez wspomnień tych z salonu, bo wtedy zacznie płakać z żalu nad przeszłością, a tego zrobić nie może. Musi spokojnie, na zimno.
Noc, dzień, noc. Czas odmierzany kroplówkami, myciem i przekręcaniem. Jeszcze lekarskie obchody z pytaniem o samopoczucie. Monika nie odpowiada. Milczy także przy psychologu, który chce wejść do jej głowy, zrozumieć i naprawić. Potem zapisuje, że pacjentka nie chce współpracować, więc na kolejnym spotkaniu opiera się na słowach męża. Spotkanie, dom, wycieczki. Monika milczy, dlatego psycholog zmienia taktykę i ciepłym, niskim głosem terapeuty mówi o swoich szkolnych latach: nosił okulary oraz aparat na zębach.
– Niech ktoś zabierze te maskotki – odzywa się Monika. – Nie chcę na nie patrzeć.
– Dlaczego? – dopytuje się psycholog.
– Nie chcę. Zwłaszcza na pingwinka.
– Dobrze. Schowam.
Psycholog wrzuca pluszaki do szafki. I ma już punkt zaczepienia. Drąży, jednak niczego się nie dowiaduje, ale Monika wie, że głupi nie jest, więc na pewno dojdzie do jakichś prostych wniosków: przystojny mężczyzna, przeciętna kobieta, może miłość, na pewno wypalenie, potem jego zdrady. Jej frustracja. Od okna do okna. Czekanie i dostępne pocieszki ratujące, choć na chwilę, skołatane nerwy. Psycholog już wie, dlatego mówi o pierwszej fascynacji, która łatwo umiera, dając miejsce innym stadiom miłości. O błędach ludzkich gada, nieporozumieniach i zaraz przekonuje, że wszystko można naprawić.
– Dlaczego nie chce pani patrzeć na maskotki? – pyta. – Zwłaszcza na pingwinka?
Zapamiętał! Monika nie odpowiada. Odwraca głowę do okna i patrzy na sikorki. Też ptaszki, ale tylko pingwinka teraz nie lubi, bo pamięta ten charakterystyczny, kołyszący chód i ręce opuszczone wzdłuż ciała, z dłońmi lekko uniesionymi jak skrzydełka nielota. Śmiała się, gdy takim krokiem zbliżał się do łóżka: nagi i piękny. Frywolnie mówiący o dziobku. Czasami zakładał frak i muszkę, by jeszcze bardziej przypominać ptaka z drugiej półkuli. Chichotała, patrząc z napięciem na powolne kroki. Jej pingwinek. A ona, z kołdrą przytuloną do piersi, obserwowała miłosny marsz z wody na ląd, z łazienki do niej. Potem, gdy był blisko, zakrywała głowę. On rzucał się na łóżko, w pościel przypominającą zaspy, rozprostowywał skrzydełka i odnajdował Monikę.
– Dopadłem samicę – mówił. – Będziesz moja.
I teraz nie chce tego pamiętać. Ani misia, ani kaczuszki, ani pieska. Pieszczotliwych imion, przyrządów do masażu w kształcie zwierzątka, nakładek czy miłosnych pozycji. Kiedyś sama myśl o tym powodowała u niej drżenie, a przeglądanie nocnej szafki albo tajnego kuferka było zapowiedzią rozkoszy.
Tutaj, przy łóżku, są tylko kosmetyki i telefon. Wystarczy. Miłosnego dygotu już nie ma, pozostał jedynie wstyd oraz strach przed tym, co miało nastąpić. Trochę szkoda…
* * *
Widzi Wiktorię o smutnej twarzy porcelanowej lalki – stoi na moście, z pochyloną głową, przyciskając dłonie do uszu. Nie krzyczy bezgłośnie jak przerażona postać z obrazu, bo ma zamknięte usta. Monika próbuje do niej podejść, jednak nie może się zbliżyć. Robi kolejne kroki, lecz Wiktoria rozpływa się nagle we mgle.
To był sen, tylko sen. Monika chce zatelefonować do Wiki i powiedzieć o wszystkim. Niestety, ich przyjaźń skończyła się, nie warto sięgać po komórkę. Wiktoria nie odbierze. Nie odpowie na wiadomość. Szkoda, bo ona też zna miłość.
Monika doczekała soboty z ułożoną przemową w głowie i postanowieniem, że tym razem da radę. Pielęgniarki umyły ją, zmieniły opatrunek, oklepały i nasmarowały. Ta zdrabniająca uczesała włoski. Chciała podać lustereczko, ale Monika odmówiła przypatrywania się swojemu odbiciu.
Kroplówka po południu. Teraz czekanie na przyjazd męża. Słoneczniki, sikorki, dzień dobry telewidzowie, gołąb i znowu słoneczniki. Tykanie zegara. Zwykle był punktualny, jednak popadał śnieg, więc będzie później. Monika, oparta o podniesione wezgłowie łóżka, na niczym nie może skupić uwagi. Słoneczniki, moda, gołąb, piosenkarka mówiąca o depresji i miarowe tik-tak, tik-tak…
Pani z ekranu opowiada o smutku, przygnębieniu i niechęci do wszystkiego. Szare, pochmurne dni. Brak radości. Samobójcze myśli. Oczywiście przez mężczyznę, bo zwykle mężczyzna jest na początku. Przyjaciele w środku, terapia i następna miłość, która pozwala wyjść do świata, usiąść w studiu, by z nieszczęścia zrobić temat, przy okazji pokazując nową, jeszcze świeżą płytę.
Monika nie zasiądzie w telewizyjnym studiu. Po co wystawiać się na pośmiewisko, chociaż jej przypadek zaciekawiłby widzów popołudniowego talk-show. Opowiedzieć historię. Wybeczeć słowa o mężczyźnie. Pytania prowadzącej. Pytania z sali, niedowierzające, z pretensją, bo jak można doprowadzić się do takiego stanu. Potem zaproszona pani psycholog poszuka przyczyn, mówiąc o niskiej samoocenie, uległości albo kobiecie-bluszczu. Będzie mówiła prosto, przekształcając lata studiów, setki naukowych dzieł i teorii w formę zrozumiałą dla Moniki i widzów. Da też nieskomplikowaną receptę na przyszłość, z naciskiem na trwałe przerwanie jakichkolwiek kontaktów z tym, który był na początku. Terapii małżeńskiej pewnie nie zleci, ponieważ tutaj żadne rozmowy nie pomogą. Trzeba przeciąć. Trzeba zerwać. Iść do przodu bez niego.
Monika zna inny sposób, dużo prostszy niż doradzany przez panią psycholog. Radykalne rozwiązanie kończące wszystko.
Spóźnia się. Słoneczniki i miarowe tik-tak, tik-tak. Zima, drogi śliskie. Żeby tylko nic mu się nie stało…
* * *
Kiedy Monika otworzyła oczy, zobaczyła na kołdrze różowego królika, niemal takiego, jak ten z reklamy bateryjek. Jest jednak nieco inny: ma czerwone serduszko między łapkami. Zwierzątko od szybkich ruchów…
– Dzień dobry, królewno – mówi Iwo. – Nie chciałem cię budzić.
Całuje Monikę w czoło, ostrożnie gładzi po policzku. Potem kładzie dwa palce pod jej brodą i unosi głowę. Patrzy w oczy. Uśmiecha się delikatnie.
– Jak samopoczucie?
– Dobre – mówi Monika wbrew sobie, bo wcale nie chciała się do niego odzywać, tylko w odpowiednim momencie zacząć ułożoną przemowę.
Iwo siada na fotelu blisko łóżka. Chwyta królika, kręci nim na boki i powoli przesuwa tuż nad kołdrą. Pewnie chce, żeby sobie przypomniała miłosne drgania. Albo i nie. Może tylko takie stwory były na stacji benzynowej? Kupił, co popadło. Jak dla dziecka.
– Cieszę się, Monisiu – mówi Iwo. – On też. – I na znak radości rusza łapkami królika.
Monika, znowu wbrew sobie, wyciąga rękę i dotyka palcami uszu maskotki. Potem przesuwa na czerwone serce z filcu. Napis wyznanie. Po angielsku.
– Kocham cię – mówi Iwo, jakby tłumaczył. – Kocham i tęsknię. Dom jest taki pusty bez ciebie.
Zaczyna o psie, kocie, ogrodzie i sąsiadach. Przekazuje pozdrowienia oraz ich nadzieję, że Monika wkrótce wróci. Znowu wypełnia pokój sobą, zagłusza jej myśli, które zaczynają też krążyć wokół domu. Monika już chce zapytać, czy mróz nie zaszkodził roślinom na werandzie, lecz mąż sam zaczyna opowiadać o drzewku bonsai. Zapewnia, że sprawdza temperaturę i na wszelki wypadek wstawił tam dodatkowy grzejnik, gdyby zapowiadano jeszcze większe mrozy.
– Konstrukcja zimowego ogrodu się sprawdza – mówi. – Wszystko jest dobrze: wspaniały, zielony kącik.
Kącik? Kilkadziesiąt metrów urządzonych jak na zdjęciu z magazynu o pięknych wnętrzach. Wijące się wokół foteli i stolika pnącza, posadzka z drobnych kamyków, szum fontanny, na tle jednej z oszklonych ścian surowy pojemnik z pochyloną, miniaturową sosną. Jest pokrzywiona, jakby wichry ją omiatały, a kamyczki imitują głazy. Wtedy, w połowie lata, gdy dokończono zimowy ogród, Monika mało się poruszała, ale jakoś docierała do wygodnego fotela, by godzinami patrzeć na bonsai. Wyobrażała sobie japońskie góry i czekała, aż u stóp drzewka pojawi się dziewczyna. Samotna, smutna, z ciemnymi włosami. Oprze się o pień. Pooddycha świeżym, zimnym powietrzem, które aż szczypie w płucach. Popatrzy na przepaść rozpościerającą się pod drzewem. I skoczy. Z ostatnim, rozpaczliwym krzykiem. Z miłością w sercu.
Sama Monika nie krzyczała. Wtedy już nawet nie płakała. Dusiła w sobie łzy, a gdy Iwo znajdował ją na werandzie, próbowała się do niego uśmiechać, jak zawsze oczekując czułości: pocałunków, pieszczotliwych słów i delikatnego gładzenia po twarzy. Odkryła cząstkę tajemnicy, ale wszystkiego jeszcze nie rozumiała. Usprawiedliwiała go w myślach: nic złego nie robił, każdy ma prawo do fantazji. Przecież i ją wpuścił do swojego świata, by też poznała smak rozkoszy. Pokazywał. Proponował. Pytał, czy się zgadza. Potwierdzała. Właściwie nie protestowała, bo nie miała się czego bać, a ciekawa była. Pierwszy stopień do piekła. Albo do raju. W kosmos tańczących gwiazd.
Iwo… Boże…
Przeciągły krzyk. Po pingwinku. Po króliczku. Z motylkiem. Teraz tylko maskotki mają przypominać tamte chwile, ale Monika nie chce wspomnień. Musi powiedzieć o pokoju, do którego wchodzić nie powinna. O tamtym dniu, gdy nie wyłączył komputera.
Jeszcze chwila z jego głosem i zapachem. Z jakąś hiszpańską opowieścią. Z przekonaniem, że za kilka miesięcy będą spacerować, mając w sobie natrętny rytm flamenco, a późną nocą zasiądą przy basenie, by pić wino i wdychać słodki zapach kwiatów, którymi obsypane były pnącza wijące się po murze okalającym ogród. Iwo zawsze wybierał takie miejsca. Intymne, bez wścibskich oczu sąsiadów, głośnego szwargotu Niemców, pijackich śpiewów Anglików i kurwowania Polaków. Żadnych zorganizowanych wycieczek, z obowiązkowym programem zwiedzania, hotelami, posiłkami i przypadkowymi znajomościami. Powtarzał, że takie wyjazdy już przeżył, więc teraz chce inaczej. Wybierał mniej znane miejscowości i poza sezonem, by upał nie dokuczał Monice. Wynajmował piękne domy, a raz, na greckiej wyspie, mieszkali w bungalowie z własną plażą w zatoczce.
– Monia, pamiętasz? – pyta Iwo.
Pamięta. Zamyka oczy i widzi rozgwieżdżone południowe niebo. Mimo leków obniżających ciśnienie, serce Moniki bije w rytmie flamenco. Nie wie, czy to miłość czy strach. A może żal, że już nigdy nie zobaczy tamtego świata. Monika jest jak stara kobieta, którą poznała w tamtym szpitalu: była gotowa na śmierć, jednak nie do końca, bo chciała jeszcze zobaczyć ostatni odcinek ulubionej telenoweli.
Serial Moniki dobiegł już końca. Zbliża się ostatnia scena z jej udziałem. Potem tylko trumna. Zamknięta, by nikt nie widział. Zbliżenie na płaczącego Iwo. Niech on sam wystąpi w kolejnej części. Niech znajdzie następną, którą omota miłością, wprowadzi w rozkosz, nakarmi słodyczami, zawiezie do Hiszpanii i będzie dotykał płatkami róży.
Trochę szkoda…
* * *
Popołudnie z kroplóweczką. Kap, kap, kap.
Iwo zamilkł. Już nie opowiada. Siedzi z lewej strony łóżka i patrzy w telewizor. Przyciszył na wypadek, gdyby zmorzył ją sen. Monika ma zamknięte oczy, dlatego słyszy tylko odgłosy teleturnieju oraz mamrotanie męża, który zna odpowiedzi. Jaki on mądry! Reklamy; dobry moment, by powiedzieć, ale przygotowane zdania gdzieś się pogubiły i zostało tylko krótkie błaganie:
– Pomóż mi to skończyć.
– Oczywiście, że pomogę – zapewnia Iwo, gładząc jej dłoń. – Jest coraz lepiej, a gdy wrócimy do domu, zadbam o wszystko.
– Ja nie o tym…
– Wiem, Moniczko. – Nie przestaje czułego głaskania. – Są kremy, masaże, zabiegi. Będzie dobrze.
Monika wzdycha: on nic nie rozumie. Albo udaje. Jak zawsze. Lekarzowi też skłamał i całą winę zrzucił na nią. Siebie w wybielaczu wymoczył, usunął wszystkie plamy, aby grać rolę zrozpaczonego męża głupiej, nienasyconej baby. Próbował przecież, hamował, jednak nie dał rady. Oczywiście, mimo oporów, zadziałał w ostatnim momencie.
Taka wersja. Jego wersja dla lekarzy, psychologów i znajomych. Niech mu będzie. Monika woli milczeć. Nie chce już opowiadać o tym, kiedy zrozumiała, co się dzieje. O filmie, który zobaczyła w telewizji i tamtej zrezygnowanej kobiecie.
– Będzie dobrze – powtarza Iwo. – Niedługo wrócisz do domu, a ja zadbam…
– Posłuchaj – przerywa Monika. – Chcę, byś dokończył. Wystarczy wstrzyknąć powietrze do żyły… Trochę powietrza, mały bąbelek. To nie boli. Nie chcę już żyć.
– Monisiu, skarbie mój, musisz wytrzymać. Dla mnie.
Westchnienie z poduszeczki pod kroplóweczką. Milczenie. Długie zbieranie myśli ze wspomnieniem tamtego wiosennego dnia, kiedy wszystko się zaczęło.
– Dla ciebie? – pyta Monika. – Przecież i tak chciałeś mnie zabić.
* * *
Wkurw. Totalny wkurw. Tak napisałby na czacie, gdyby miał komu opowiedzieć o słowach Moniki. Ale nie opowie, bo jak wyrzucić z siebie coś takiego? Bezładną opowieść, której sens ledwo pojął. Zrobiła z niego psychopatę z ponurych thrillerów. Świra z mrocznymi tajemnicami. On, Iwo, taki dobry i delikatny, stał się postacią zrodzoną w wyobraźni chorego scenarzysty. W jej wyobraźni?
Chce przerwać Monice, ale ona prosi, by dał dokończyć, więc słucha. Nie wierzy. A potem, jak bohater romansów, którego pragnęła, klęka przy łóżku. Ujmuje jej wilgotną dłoń, całuje i zapewnia, że to nie tak.
– Oszukujesz sam siebie – cicho mówi Monika. – Idź już…
Iwo wstaje z klęczek. Patrzy przez chwilę na żonę. Widzi bladą twarz, ciemne kręgi pod oczami, posiniaczone przedramię. Dotyka jej włosów. Gładzi z taką samą tkliwością, jak zawsze. Albo i większą, bo cierpiąca, więc pewnie z bólu chciała mu zrobić przykrość.
– Idź już – powtarza Monika. – Mnie ciągle przesłuchują, a to ty powinieneś poddać się terapii. Jedź do domu… i nie wracaj.
Wkurw na maksa.
* * *
Mysza czeka na niego w holu pensjonatu. Ubrana jak na sylwestra, w coś mieniącego się cekinami przy wielkim dekolcie ciemnej sukienki. Tylko krótkie pozdrowienie, dobry wieczór, jak do zwyczajnego gościa. Formalności w recepcji u zmęczonej panienki w swetrze. Iwo bierze klucz, głośno powtarzając numer pokoju. Spogląda na Myszę, która poprawia lampki na pęku gałązek w dużym wazonie. Zostały ze świąt, czy tak zawsze roztaczają delikatny, gwiezdny blask? On tego nie wie, ponieważ jest tutaj pierwszy raz, choć od lat go zapraszała. Dyskretne mrugnięcia obojga.
Pokój też dyskretny. Na piętrze, na końcu korytarza, daleko od innych zajętych. Ładny, z dwoma łóżkami, bo wolnych jedynek zabrakło. Na stoliku małpka wina musującego w kubełku z lodem, kieliszki. Mysza pomyślała o wszystkim.
Pukanie po półgodzinie. Iwo otwiera. Jest po prysznicu, w bokserkach. Przekręcenie klucza w zamku. I już, szybko, jak to z Myszą. Jej dłoń gładząca, wędrująca i chwytająca. Sprytne paluszki ozdobione tipsami z czymś błyszczącym. Przejście do jednego z łóżek. Gatki w dół. Ona sama. On nic nie musi oprócz podniesienia nóg, by bokserki nie plątały się wokół kostek.
Siada na brzegu. Uda szeroko. Pamięta przecież. Dawno to było, ale pamięta. I jest tak samo, jak kilka lat wcześniej, tylko bez ówczesnego zaskoczenia. Prezentacja piersi wyjętych z dekoltu. Iwo nie wyciąga rąk, by ich dotknąć. Patrzy, jak kobieta sama się pieści. Cycki Myszy objęte pulchnymi dłońmi. Błyskają tipsy, gdy gwałtownie przesuwa palcami po sutkach. Chwyt, rytmiczny ruch, nakierowanie i dotknięcie. Nie zadziałało, więc otulenie, z masażem miękkimi piersiami. Liźnięcia.
Mysza się stara. Lata praktyki i mężczyźni, którym to robiła. Lubiący to samo, przewidywalni, banalni w oczekiwaniach podejrzanych na filmach. Wymarzyli taką kobietę bez zahamowań, zawsze chętną do spełnienia pragnień, których inne nie zaspokajały. Bezwstydna Mysza. Ideał wpatrzony w swego pana.
I teraz też patrzy poddańczo. Nie dziwi się wcale, że reakcji nie ma, tylko prosi zmysłowym szeptem, by się odprężył. Przerywa zabawę piersiami, bo pewnie zbyt subtelna albo za mało wilgotna. Znowu spojrzenie z namiętnym oblizaniem warg koniuszkiem języka. Usta Myszy i miarowy ruch. Uspokajające muśnięcia po brzuchu.
Nic.
– Iwo… – Mysza odsuwa głowę, nie przestając pobudzania dłonią. – Może otworzymy szampana? – proponuje. – Marny sikacz, ale zawsze… Jesteś strasznie sztywny, jednak nie tam, gdzie trzeba…
Nie chichocze, kpiąc z braku reakcji. Zna facetów i wie, że tak bywa, a mężczyzna, przed którym teraz klęczy, kiedy niespodziewanie zadzwonił, miał dziwny głos. Mysza nie pytała, co się stało, wystarczyła jej propozycja spotkania. Poleciałaby do Iwo jak na skrzydłach, już pomyślała o zamówieniu taksówki do Szczecina, lecz on był niedaleko, kilkanaście kilometrów od pensjonatu. I przyjechał. I nie może, chociaż zawsze mógł…
Mysza ciężko wstaje z klęczek. Zwykle próbował jej pomóc, jednak teraz jest obojętny. Nie patrzy na nią, ma odchyloną do tyłu głowę i wpółprzymknięte oczy. Ona idzie w kierunku stolika po musującego sikacza na rozluźnienie. Obłupuje sreberko z zimnej buteleczki, mówiąc ze śmiechem, że pod spodem zwyczajna zakrętka, by emerytki łatwo mogły otworzyć. Wraca do Iwo, podaje mu kieliszek i nalewa pieniący się płyn. Sama pije prosto z butelki. Łapczywie, z cienką, słodką strużką spływającą na piersi. Erotyczne rozmazywanie w sztucznym zapachu owoców. Wyciąga rękę, muskając palcami policzek Iwo. On chce tego, bo kładzie swoją dłoń na jej dłoni.
– Lubisz mizianie – mówi Mysza. – Pamiętam… Rozmawiałeś ze mną… słuchałeś… czytałeś… – poprawia się. – Rozbawiałeś. Taki rozumiejący… troskliwy – dodaje rozmarzonym głosem.
Iwo otwiera oczy. Gwałtownie chwyta Myszę za nadgarstek i odsuwa dłoń od policzka. Szybko łapie drugą rękę, z której wypada butelka. Mocno ściska, za mocno, jednak kobieta wcale nie próbuje się wyrwać, nawet wtedy, gdy Iwo wstaje i pcha ją w kierunku stojącego obok łóżka.
– Troskliwy? Nie tego chciałaś, prawda? – pyta, nie oczekując wcale odpowiedzi. – Już ja wiem, co lubisz.
Mysza to Mysza, swoje waży, ale niska, na chybotliwych obcasach, więc pod naporem silnego mężczyzny traci równowagę i przysiada na łóżku.
– Kładź się – rozkazuje Iwo, puszczając jej nadgarstki. – Na brzuchu… Nie, wypnij się jak do pieska – zmienia decyzję.
Patrzy, gdy nieco zaskoczona Mysza wykonuje polecenie. Klęka, zadziera sukienkę, poprawia ażurowe pończochy i podpiera się na łokciach.
– Tak dobrze? – pyta.
– Tak.
Przez kilka minut nic się nie dzieje. Mysza słyszy tylko, że Iwo odszedł. Odwraca głowę, by zobaczyć, co on robi, ale niewiele widzi w takiej pozycji. Jednak wrócił i kobieta czuje mocny klaps.
– Ała – oburza się teatralnie. – Ała… ała – pojękuje przy kolejnych.
Krótka przerwa. Mysza chichocze, mówi, że pewnie łapka zabolała.
– Milcz! – surowo reaguje Iwo i szarpiąc, zsuwa z niej czarne koronkowe majtki.
Znowu bicie, ale nie dłonią. Kobieta czuje miarowe uderzenia. Już nie stęka, lecz wsłuchuje się w razy i brzęk klamerki. Iwo przerywa, pasek upada na podłogę, a on przysiada na łóżku. Mocny uścisk dłoni na pośladku. Szczypanie.
– Boli – cichutko mówi Mysza.
– Lubisz ból. – Iwo przesuwa dłonią po wilgoci. – Lubisz, suko – dodaje nieswoim głosem.
Kobieta syczy, bo rozkosz i słowo. Zaraz czuje wdarcie długich palców, które ruszają się miarowo, a ona jęczy w rytm brutalnych wtargnięć. Zatrzymanie głęboko w środku. Chwila bezruchu. Mysza cichnie w oczekiwaniu kolejnej przyjemności. Nic się nie dzieje, dlatego musi sama pobudzić siebie i jego wyobraźnię. Pulsacyjnie zaciska pochwę na palcach. Zrozumiał albo odpoczął, więc powtarza poprzednie ruchy.
– Lubisz tak – mówi Iwo. – Lubisz, suko.
– Tak… uwielbiam.
Wierci w niej, chrapliwie szepcząc, że i tak pewnie chce. Kobieta potwierdza ruchem bioder. On ciągle powtarza te same zdania, zmieniając tylko ostatni wyraz. Jest szmatą. Jest dziwką. A każde jego słowo i ruch wzmagają wilgoć podniecenia. Mysza sapie, szarpiąc pościel.
Iwo zaprzestaje pieszczot i wyjmuje palce.
– Teraz ja ciebie, tak? – pyta kobieta, gotowa do zmiany pozycji.
– Nie ruszaj się, jeszcze z tobą nie skończyłem.
Mysza mruczy z zadowolenia. I czeka, co będzie dalej. A dalej jest ostrość resztek sreberka z butelki sikacza. Wsuwa ją coraz głębiej, aż do szklanego chłodu szyjki. Miarowy, drapiący ruch, coraz szybciej i gwałtowniej.
– Iwo… boli… przestań – prosi Mysza.
– Cicho bądź, szmato!
– Przeginasz…
– Zamknij się… Z wami tak zawsze… nie wiecie, czego chcecie…
Mysza już nie błaga, tylko zaciska zęby na poduszce. Kazał być cicho, dlatego nie potwierdza tego, co on mówi o rżnięciu dziwki. Może nawet nie słyszy następnych urywanych zdań, bo w jej ciele jest szaleństwo bolesnej ekstazy. Iwo widzi uniesienie Myszy. Kończy pieszczoty butelką po słodkim, owocowym sikaczu i ostrożnie odstawia narzędzie rozkoszy na nocną szafkę, a potem kładzie się na drugim łóżku. Nie chce patrzeć na kobietę, leży na boku, plecami do Myszy.
– Idź już – mówi.
Ona nie odpowiada, ale wstaje i doprowadza się do porządku. Długo to trwa. Nareszcie kroki z ciężkim stukotem obcasów.
– Iwo…
– Idź.
– Chciałam ci podziękować, było cudownie…
– Spieprzaj.
– Tak, wiem. Zabieram butelkę, bo pokrwawiona.
Iwo mocno zaciska powieki. Odgłosu zamykanych drzwi nie słyszy, więc otwiera po chwili oczy. Mysza stoi przy lustrze i palcami poprawia fryzurę. Mężczyzna opuszcza wzrok na jej stopy w szpilkach, widząc plasterki nad piętami.
– Mysza…
– Tak? – Odwraca się od lustra.
– Sorki.
– Wporzo. Spadam.
– Chodź do mnie. – Iwo wyciąga rękę zapraszającym gestem.
Mysza waha się, a w tym niezdecydowaniu jest ciekawość, strach i ból, który nadal czuje. Walczy ze sobą, choć wie, że suki przychodzą na każde wezwanie, szmaty ścierają brudy, a z dziwką to wszystko można. Iść? Zostać, by dać mu rozkosz?
– Śpij dobrze, Iwo – odwraca się i idzie w kierunku drzwi.
– Mysza! – woła za nią. – Zostań.
A w niej resztki godności oraz potrzeba zmycia z siebie zapachu. Chce stanąć pod prysznicem, by woda zabrała odór słów, pogardę i cierpienie, pozostawiając tylko bezpieczną, znajomą woń mydła. Już ma dłoń na klamce, gdy słyszy głos Iwo:
– Olimpia, proszę… przytul mnie…
Mysza zawraca. Przez to imię, którego rzadko używał, przez zachrypnięte, ciche błaganie kładzie się obok Iwo. On drży. Olimpia sięga po koc i okrywa nim oboje. Nie wsuwa dłoni, by go pocieszyć tak, jak zwykle mężczyzn pociesza, lecz głaszcze głowę mężczyzny wtuloną w jej piersi. Mruczy kołysankę dla dziecka lub dorosłego, o śnie, o gwiazdkach zamykających oczy, o niczym, byle kojąco i cierpliwie. Zaśnij… jestem przy tobie… ciii…
Iwo nie zasypia, chociaż już nie drży. I teraz on szepcze prosto w miękkie ciało. W falujące piersi, w cekiny opowiada o Monice.
* * *
Monika spała dobrze, pewnie coś jej dają, żeby nie bolało, a serce biło w spokojnym rytmie. Poranek taki sam, jak wiele poprzednich, chociaż to niedziela, lecz tym razem bez Iwo, który zwykle zatrzymywał się na noc w pobliskim hotelu. Dzisiaj nie wróci. Był zły, gdy usłyszał wszystko, co powiedziała. Pocałował, pogłaskał, jednak Monika wie, że go zdenerwowała. Czuła to, chociaż nigdy wcześniej nie był wściekły na nią. Zmartwiony tak, zaniepokojony też, ale nie wściekły. A podczas wspólnych igraszek tylko udawał brutala…
Diabełek. Jej diabełek ze zmarszczonym czołem, surowością, karzącą dłonią i ognikami w oczach. Nieprzyjemny, wymagający, okrutny czart. Ona posłuszna, wpatrzona i spełniająca zachcianki. Zawsze jednak, nawet jako barbarzyńca, pytał, czy nie przesadza, więc Monika w każdej chwili mogła przerwać zabawę w kogoś, kim przecież nie byli. Nigdy tego nie zrobiła, ponieważ była pewna, że jej nie skrzywdzi.
Władca, żołnierz, mafioso, rycerz albo praczłowiek. Ona kociak, niewolnica, branka czy przestraszona żona. Ciągnięcie do jaskini, wybieranie najlepszej, związane ręce, niepewność i lęk. Dotyk. Pozornie chamski, niewprawny, szybki, ale zawsze dający przyjemność, bo to były wspólne figle i tak naprawdę nigdy nie bała się Iwo.
Wczoraj też nie, mimo że zbladł, drżał mu głos, a potem, już przed samym wyjściem, mocno zacisnął szczęki. Chciała krzyknąć za nim, by jechał ostrożnie. Nie zawołała, a Iwo nie usłyszał wyszeptanych słów przeprosin.
Nie wróci. Telefon też milczy. Sama tego chciała, więc ta niedziela będzie dniem powszednim z patrzeniem na słoneczniki, sikorki i gołębie. Monika jest spokojna, a myśli już nie krążą tak wariacko, bo powiedziała, co powiedzieć powinna. W głowie pozostała pustka i nawet odejścia w nicość nie planuje, tylko przenosi wzrok z ptaszków na kwiaty. A słoneczniki to salon w ich domu. Taki jasny i piękny, z miękkimi sofami wokół niskiego kwadratowego stolika. Na tej po prawej stronie półleżący Iwo z laptopem na wyprostowanych nogach. U jego stóp zwinięty kot. Mruczenie Rudego i mamrotanie mężczyzny. Trochę szkoda, że już nigdy nie zobaczy tego obrazka, nie podejdzie, by pogłaskać męża po głowie, nie przerwie snu kota. Po niespodziewanej pieszczocie obaj patrzyli na nią nieco nieprzytomnie, lecz reagowali niemal tak samo, domagając się dalszego dotyku.
Dają jej coś przeciwbólowego, jednak tylko na fizyczne cierpienie, dlatego łzy ciekną po policzkach Moniki. Ociera je wierzchem dłoni, potem kawałkiem ligniny, jednak one płyną nadal. Może Iwo wcale nie chciał jej zabić? Wczoraj zapewniał, że to tylko jej wymysł. Nie uwierzyła, kazała mu odejść na zawsze. Pojechał do domu. Nie wróci.
– Mogę wejść? – pyta Iwo, stając w uchylonych drzwiach.
Sen? Pokój nieco zamglony przez łzy, lecz zupełnie realny, taki sam, jak zawsze. Mąż nie czeka na pozwolenie i podchodzi do łóżka z tej strony, gdzie nie wisi woreczek od cewnika. Sny nie mają zapachów, a on przyniósł ze sobą woń mroźnego wiatru i wody po goleniu, którą sama wybrała z katalogu. Nie głaszcze Moniki, patrzy tylko na jej twarz.
– Też płakałem – mówi. – I dużo myślałem… O tobie, o mnie i o nas. Wiem, nie chciałaś, bym wracał, ale bałem się, że coś sobie zrobisz… A wtedy i ja nie miałbym po co żyć…
Iwo staje przy oknie. Nie przestraszył gołębia, który drepcze po parapecie, z zaciekawieniem przekrzywiając głowę. Mężczyzna szepcze do ptaka, że nic dla niego nie ma, a szept przechodzi w cichą opowieść o tym, co jest za oknem. Pustka jest i pochmurna szarość zimy, ale już niedługo mocniej zaświeci słońce, ociepli ziemię, a świat na nowo obudzi się do życia. Zakwitną przebiśniegi. Nie pyta, lecz stwierdza, że Monika lubi wiosenne kwiaty: krokusy, słodko pachnące hiacynty i tulipany. Już w styczniu przynosił jej doniczki z prymulkami; zaczynał od żółtych, następnego dnia wracał z fioletową lub czerwoną, potem jeszcze różowa. Ustawiała je razem, w koszyczku owiniętym cienką tkaniną, i patrzyła na nie z radosną nadzieją. Przenosiła wzrok na niego. Uśmiechała się. On wszystko pamięta. Każdy wyraz twarzy, słowa i gesty Moniki.
Tamten dzień też pamięta. Wstał rano z dziwnym, rozpierającym uczuciem, że coś się wydarzy w jego życiu. Nie było to związane z celem wizyty w miasteczku, bo kontrakty finalizował często, o legalność działań dbał, więc nie spodziewał się kajdanek ani smutnych panów. Pewnie Bóg lub Anioł Stróż dał mu wtedy delikatny sygnał, by niczego nie przegapił. Na wszelki wypadek, mimo wewnętrznej radości, jechał ostrożnie, ponieważ to coś mogło być uszlachetniającym cierpieniem, tak lubianym przez Niebo, jednak podróż minęła spokojnie, a przez ograniczenia prędkości miał czas na rozmyślanie o dzieciństwie i zwiedzaniu okolic Szczecina. Tam, gdzie jeździli na dzikie pieczarki, postawiono hale, nie było parkingu przy nadodrzańskiej górze, żołnierze nie forsowali rzeki, a wynędzniały biały koń już nie pasł się przy rowie. Jego miejsce zajęła nieźle odżywiona dziwka, która siedziała w różowej mini na słupku i czytała książkę. Potem wsie ulicówki, rozdarte ruchliwą drogą, z domami gryzionymi przez spaliny. Przed tablicą z nazwą miasta szukał dwóch drewnianych domów o brązowych ścianach, które cieszyły oczy kolorowymi oknami. Stały oba, ale jeden z nich obito plastikowymi panelami imitującymi deski, więc nie miał już tyle uroku, choć pewnie był teraz cieplejszy i trwalszy.
Dalej wąski przejazd pod wiaduktem, niedokończona willa z basztą i wieżyczkami, jakieś ceglane ogrodzenie, na którym ktoś napisał: NIGDY WIĘCEJ WOJNY I ROSOŁU Z BARANINY. Groteskowe powitanie przyjezdnych, jednak samo miasteczko przeciętne, pozlepiane z różnych czasów: przy resztkach obronnych murów stał pudełkowaty hotel, a do kilkupiętrowych bloków przytulały się kamieniczki z obłupanymi tynkami. Reklama dyskontu spożywczego wskazywała miejsce za stacją benzynową.
Skręcił w lewo i zatrzymał się na parkingu naprzeciwko urzędu. Chwilę siedział w samochodzie, przeglądając teczkę z dokumentami. Potem wysiadł, przejrzał się w bocznym lusterku, palcami przeczesał włosy i poprawił krawat. Kiedy zmierzał do budynku, zobaczył migdałowiec rosnący przy bocznej ścianie, oblepiony różowymi kwiatami – uczucie radosnego oczekiwania stało się jeszcze większe. Wytłumaczył sobie, że to pewnie wiosna tak go nastroiła i trwał w tym przekonaniu aż do momentu, gdy zobaczył Monikę.
– Kochanie, pamiętasz? – pyta Iwo, odwracając głowę od okna.
Ona nie odpowiada, nawet na niego nie patrzy, choć chłonęła każde słowo opowieści, znowu czując wiosenny nastrój poranka, ciepło słońca i rozradowanie, gdy szła jako bohaterka romansu. Nie Monika, której życie było banalne, lecz ktoś zupełnie inny, obdarzony urodą, szczęściem i miłością. Marzenia pozwalały przebyć drogę do pracy, a wybrane fragmenty świata sprzyjały fantazji. Mijała obojętnie te nieodpowiednie, skupiając się na tych, które pasowały do opowieści o dziewczynie uskrzydlonej uczuciem lub dawały się zmienić. Samochody nie. Wróble tak, choć u niej pięknie śpiewały w koronach drzew, a nie wydzierały się walcząc o kawałek brudnej bułki. Migdałowiec poprawek nie potrzebował.
On też nie wymagał zmian. Był kimś ze snów. Z wystawy u krawca, katalogu i przewracanych kartek, jednak nie papierowy, ale zupełnie realny. Głos. Dłonie. Zapach. Rozgonienie chmur.
– Kochanie, pamiętasz?
Kochanie pamięta każdą chwilę dnia pierwszego i dni następnych, gdy mrzonki z książek stawały się rzeczywistością, a jej życie nabierało kolorów. Teraz, na poduszeczce i pod oknem, z widokiem na gołębia i krzyczące słoneczniki, opowiadana jest miłosna historia. Szeptana oraz bezgłośna, ale nadal wspólna. Odtwarzana krok po kroku, uczucie po uczuciu.
Ciepły głos i powoli wypowiadane zdania. Dobierane słowa. Niekiedy zawahanie przed wycięciem kawałka wspomnień. Przemilczenie czegoś, co nie harmonizowało z całością. Kelnerka – wywalona. Mysza – usunięta. Inne kobiety też. O dzieciństwie i młodości będzie później. O szukaniu niewiele. Tak lepiej, bo bólu już wystarczy. Jest tylko Monika. Jest tamten dzień, dzień pierwszy. I następne. A ona włącza się w opowieść, chociaż milczy i wygląda, jakby spała.
Ciąg dalszy w wersji pełnej