Dziewczyna w drugim rzędzie - ebook
Dziewczyna w drugim rzędzie - ebook
W kręgu tajemnic
W Beaufort dochodzi do morderstwa. Cathy pracująca w paryskiej redakcji dostaje swoją życiową szansę – ponieważ ofiarą jest jej dawna koleżanka z klasy, ma opisać tę sprawę. Powrót do rodzinnego miasta sprawia, że znowu czuje się jak czternastolatka. Aby nakłonić do zwierzeń rodzinę i znajomych nieżyjącej koleżanki, musi zmierzyć się z własnymi słabościami i z przeszłością, o której wolałaby zapomnieć.
Gdy w nowym domu pod Beaufort Lidia znajduje pod oknem kuchennym pierwszego martwego gołębia, wykopuje dół w ogrodzie i robi trumnę z pudełka po butach. Coś jednak odstręcza ją od padłego ptaka – pierwotny lęk przyszłej matki i przekonanie, że na pewno istnieje jakiś stary ludowy przesąd zabraniający kobietom w ciąży zbliżania się do zwłok. W najciemniejszym kącie ogrodu zostaje pusta dziura w ziemi. Świeżo wykopany otwarty grób.
Kolejne wydarzenia wprowadzają niepokój: co jest prawdą, a co kłamstwem? Teraz i w przeszłości? Beaufort spowija gęsty mrok…
Dziewczyna w drugim rzędzie to powieść inspirowana prawdziwymi zdarzeniami.
Aurelia Blancard jest autorką dobrze przyjętych przez czytelników Uścisków, opisujących wcześniejsze losy Lidii, jednej z bohaterek Dziewczyny w drugim rzędzie.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-330-5 |
Rozmiar pliku: | 802 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nic nie wskazywało na to, że gołębia uśmierciło jakieś drapieżne zwierzę. Nie sprawiał wrażenia chorego, rannego ani kalekiego. Był wielki i spasiony. Na pewno nie przejechał go samochód, trup leżał na ogrodzonym podwórku przed domem, z dala od ulicy, na lewym boku, z równo podwiniętymi nóżkami, złożonymi skrzydłami i zamkniętymi oczami. Wyglądał, jakby spał.
Lidia od trzech dni nie otwierała okna w kuchni. Wyobrażała sobie, jak niewidzialne trujące miazmaty unoszące się znad mokrych ptasich zwłok wsączają się przez okno, rozpływają po kuchni, osiadają na suszących się sztućcach i wpadają do garnków. Nie mogła się przemóc, żeby sprzątnąć zdechłego gołębia z podwórka. Musiałaby nachylić się nad wilgotnym trupkiem, wturlać go patykiem do tekturowego pudełka i wynieść pod płot. Musiałaby przejść przez cały ogród, niosąc go przed sobą i ważąc w rękach ciężar bezwładnego mokrego ciałka. Brzydziła się, choć nie aż tak bardzo, żeby to zadanie przekraczało jej możliwości. Coś ją jednak odpychało. Jakiś pochodzący z głębi, niemożliwy do objęcia rozumem pierwotny lęk młodej matki, w której brzuchu śpi, zwinięty w kłębek, mały zaczątek człowieka, kołyszący się w wodach jej coraz cięższego ciała. Wmawiała sobie, że na pewno istnieje jakie stary ludowy przesąd zabraniający kobietom w ciąży zbliżania się do zdechłych ptaków, i czekała, aż mąż znajdzie wolną chwilę.
Odkąd się przeprowadzili, Vincent miał do pracy dwa razy dalej niż dotychczas. Wyjeżdżał wcześniej i wracał później. Parkował na chodniku, bo służbowa furgonetka nie mieściła się w ich nowym garażu. Wyskakiwał z samochodu, wbiegał do domu, szybko całował Lidię na powitanie, a potem wpadał w szał majsterkowania. Wyładowywał z auta puszki z farbą, wiadra z klejem, rolki i listewki, a potem z metrówką w ręce i błyskiem w oku chodził po pokojach, mierzył, sprawdzał, przykładał i porównywał, przez cały czas głośno mówiąc sam do siebie.
Trzeciego dnia Lidia w końcu pokazała mu leżącego pod domem zdechłego gołębia. Vincent zerknął na trupa i bez słowa poszedł do garażu po łopatę. Czubkiem buta wsunął ciałko na szpadel, przeniósł przez podwórko, a potem jednym zamachem wrzucił do kontenera na śmieci. Splunął na trawę i odniósł łopatę do garażu. Wytarł ręce w spodnie.
— Musisz na siebie uważać — powiedział. — Gołębie roznoszą różne choróbska. Wiadomo, na co zdechł? Może złapał jakiegoś śmiercionośnego wirusa? Albo miał ptasią grypę.
Lidia nawet nie zdążyła mu powiedzieć, że przygotowała dla ptaka grób. Znalazła dla niego odpowiednie miejsce na spoczynek w najdalszym kącie ogrodu, pod płotem. Wykopała pod orzechem dziurę w ziemi i chciała urządzić mu godny pochówek. Przeznaczyła na trumienkę tekturowe pudełko po swoich czarnych zimowych kozakach. Pomysł, żeby posadzić kwiatki na grobie zdechłego gołębia, wydał jej się lekką przesadą, ale przecież biedne stworzenie nie zasłużyło, żeby po śmierci wylądować na śmietniku. Jednak Vincent zamknął już drzwi wejściowe i wszystkie okiennice na parterze, a potem zaczął głośno się zastanawiać, co by tu dziś zjeść na kolację. Myśl o jedzeniu natychmiast przysłoniła Lidii wszystkie inne. Przez cały wieczór siedzieli przy stole w jasno oświetlonej kuchni i snuli plany na przyszłość. Zastanawiali się, czy lepiej kupić łóżeczko z przewijakiem, czy bez. Vincent głowił się, jak wytłumaczyć szefowi, że musi wziąć urlop na badanie USG, choć to nie on będzie poddawany badaniu. Lidia jadła i co kilka kęsów wymyślała inne imię dla dziecka, a Vincent prychał i przewracał oczami, słysząc kolejne, coraz bardziej fantazyjne propozycje.
Powoli zapadała noc. Z zewnątrz dom, do którego niedawno się wprowadzili, wielki, ciemny, schowany wśród konarów starych drzew, sprawiał wrażenie opuszczonego i od dawna niezamieszkanego. Podobnie jak dom naprzeciwko. Szczelnie zamknięte okiennice nie przepuszczały światła z wnętrza. Podwórko spowijał gęsty mrok. W najdalszym, najciemniejszym kącie ogrodu, pod płotem, została dziura w ziemi. Świeżo wykopany otwarty grób.
1
Cathy włączyła komputer. Obiecała sobie, że szybko sprawdzi wiadomości, a potem, zanim kawa wystygnie, zabierze się do pracy. Miała dzisiaj napisać artykuł o młodej przedszkolance zamordowanej przez męża. Odwlekała nieprzyjemny obowiązek tak długo, jak się dało, wynajdując sobie najprzeróżniejsze wymówki. Nie znosiła pisać o przemocy domowej, a takich tematów w „Nowej Kronice” zawsze dostawała najwięcej. Czasami sprawca zbrodni nieudolnie próbował popełnić samobójstwo i wtedy Cathy zabierała się do artykułu z nieco mniejszą niechęcią, ale pisanie o przemocy w rodzinie zawsze budziło w niej niepokój i rozdrażnienie. Żeby odwlec przykry moment, z rana opracowała artykuł o emerytowanym aptekarzu, który zginął na ulicy od ciosów nożem za to, że zatrąbił na jadących przed nim na skuterze dwóch wyrostków z przedmieść. Potem zmusiła się do sporządzania notatek do tekstu o mężczyźnie, który zabił matkę encyklopedią. Z oficjalnych informacji wynikało tylko tyle, że matka miała dziewięćdziesiąt lat i przez całe życie mieszkała z synem pod jednym dachem. Za mało, żeby sklecić odpowiednio długi i rzetelny artykuł. „Detektywi” podawali mnóstwo szczegółów. Dowiedzieli się, że mężczyzna leczył się w zakładzie psychiatrycznym, w młodości został przyłapany na obmacywaniu przez sztachety uczennic bawiących się na przerwie na szkolnym podwórku, a matkę zatłukł starym wydaniem encyklopedii powszechnej Larousse’a w twardej oprawie. Jeżeli w „Detektywach” nie zmyślali, to musieli mieć dojścia, których Cathy nie miała. A Cathy nie miała dojść, bo nie lubiła rozmawiać z ludźmi.
Ominęła wzrokiem plik z notatkami o zamordowanej żonie i sprawdziła pocztę. Rodrigo podesłał jej tekst o dzieciobójczyni z prośbą o szybką korektę. Przyszło przypomnienie o najbliższym zebraniu i dwie reklamy sklepu z gadżetami erotycznymi dla kobiet. Fred Szwajcar napisał maila z pytaniem, dlaczego Cathy nie odbiera telefonu. Natychmiast skasowała wiadomość. Pewnie znalazł jej służbowy adres na stronie „Nowej Kroniki”. Jeżeli nie odbierała telefonów, to dlatego, że nie chciała mieć z Fredem nic wspólnego. Została jej po nim tandetna żółta bransoletka ze znakami zodiaku, którą wręczył jej w prezencie, oraz poczucie wstydu i bezgraniczna pogarda dla samej siebie. Musiała być naprawdę bardzo zdesperowana, skoro poszła do łóżka z takim popaprańcem. Poznała go kilka tygodni wcześniej, przespała się z nim na trzeciej randce i od tego czasu bezskutecznie próbowała się go pozbyć, ale Fred zadręczał ją telefonami i agresywnymi wiadomościami zostawianymi na automatycznej sekretarce. Po każdym nieudanym związku Cathy obiecywała sobie na kacu moralnym, że kończy z obsesyjnym randkowaniem. A potem znowu umawiała się z różnymi szemranymi typkami zapoznanymi na portalu dla wolnych trzydziestolatków, ze świadomością, że nie może pozwolić sobie na bezczynne czekanie. Miała za mało czasu, żeby czekać, aż właściwy mężczyzna znajdzie się sam, i pozostawić sprawę losowi. Skoro dotąd nie udało jej się spotkać żadnego sensownego faceta, mogło to oznaczać dwie rzeczy: albo metoda szukania była zła, albo Cathy miała jakiś wrodzony defekt, który odstraszał porządnych mężczyzn, a przyciągał kanalie. To musiało być rodzinne, przekazywana pokoleniowo skłonność do nieszczęśliwych związków odziedziczona po mamie, tak samo jak skłonność do rumieńców i trudności z zasypianiem.
Skasowała spam z sex shopu i wyłączyła pocztę. Wstała od biurka, nastawiła drugą kawę i obiecała sobie, że za pięć minut zabierze się do pracy. Przejrzała regionalne serwisy informacyjne i już miała kończyć, gdy nagle zamarła z dłonią zawieszoną nad klawiaturą. Drugą ręką zasłoniła usta. Nad zdjęciem przedstawiającym uśmiechniętą młodą kobietę w okularach widniał tytuł: Tragedia w Beaufort: nie żyje młoda lekarka. Cathy chwyciła się oburącz krawędzi biurka i odsunęła od komputera na fotelu na kółkach. Potem powoli zbliżyła dłoń i kliknęła na strzałkę z napisem „Czytaj dalej”.
*
Szef siedział rozwalony za biurkiem z okularami zsuniętymi na czubek nosa. Podwójny podbródek rozlewał się nad kołnierzem jego sztruksowej koszuli. Między palcami, jak papierosa, trzymał niebieski długopis i stukał nim w blat, jakby nadawał wiadomości alfabetem Morse’a. Kiedy Cathy weszła do gabinetu, podniósł na nią wzrok, a potem przeniósł spojrzenie na zegarek.
— Pomyliło ci się — powiedział. — Zebranie o jedenastej.
Cathy podeszła do biurka i na jedynym skrawku wolnego miejsca położyła wydrukowany przed chwilą artykuł ze zdjęciem uśmiechniętej blondynki.
— To u mnie — powiedziała.
Szef, nie zmieniając pozycji w fotelu, rzucił okiem na wydruk.
— I?
— I mogę się zająć tą sprawą.
— Może możesz, może nie możesz.
Cathy zrobiła głęboki wdech. W gabinecie śmierdziało starą szafą i zimnymi frytkami.
— Morderstwo w Beaufort — powiedziała, kładąc dłoń na kartce. — To temat w sam raz dla mnie, szefie. Wezmę to i przeprowadzę fenomenalne dziennikarskie śledztwo.
Szef zrobił wiatraczek długopisem.
— Dałem już kogoś innego.
— Nikt inny nie dowie się tyle co ja. To moje rodzinne miasto. Moje rewiry. Znam tam każdy kąt. Wiem, dokąd pójść, kogo zapytać…
— Mam dla ciebie coś lepszego — przerwał jej i poskrobał się długopisem pod grubym podbródkiem. — Zaproszenie do radia. Pytali, czy mam kogoś, kto by się składnie wypowiedział przed mikrofonem. Powiedziałem, że owszem, mam ciebie.
Cathy przestąpiła z nogi na nogę.
— Rozmowa w radiu? Nie, szefie, to nie jest dobry pomysł. Niech szef da kogoś innego.
— To twoja wielka szansa, Cathy. Powinnaś czuć się zaszczycona.
— Mam mówić do mikrofonu? Nie. Może jeszcze na żywo? Nie, nie, nie. Wykluczone.
— Dostaliśmy specjalne zaproszenie do udziału w pierwszym odcinku nowej audycji radiowej „Prawdziwe zbrodnie”. „Detektywi” wysyłają swojego człowieka, starego dziennikarskiego wygę. Ja wysyłam ciebie.
Cathy otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale mężczyzna podniósł rękę na znak, że jeszcze nie skończył.
— Nie możemy być gorsi od „Detektywów”. Jedziesz. Koniec, kropka. Bez dyskusji.
— Dlaczego ja?
— A dlaczego nie? Jesteś obeznana z tematyką i nie masz do czwartku nic pilnego na warsztacie. Poza tym chcieli jakąś ładną młodą dziewczynę, bo prowadzący jest stary i brzydki. Niby w radiu uroda nie ma znaczenia, ale chcą okrasić stronę internetową jakąś przyciągającą uwagę damską buźką. Ja nie mogę iść, bo dziennikarski wyga z „Detektywów” też jest stary i brzydki, a co to za program z trzema starymi prykami? Nikt tego nie kupi.
— Niech idzie Rodrigo. Jest wygadany i przebojowy. I nie boi się występować publicznie.
— Rodrigo jest zajęty. Ty pójdziesz, Cathy. Będziesz naszą żywą reklamą. Czwartek rano.
— Szefie — odezwała się Cathy poważnym tonem. — Muszę napisać o tej zamordowanej lekarce.
Sapnął wyraźnie zniecierpliwiony.
— Nie wkurzaj mnie. — Wyprostował się w fotelu i wycelował w Cathy końcówkę niebieskiego długopisu. — To ja decyduję o podziale obowiązków. Ty siedzisz na tyłku i piszesz, a w czwartek jedziesz do radia roztaczać swój wrodzony wdzięk przed słuchaczami. Rodrigo pakuje manatki, jedzie na wieś, przeprowadza dochodzenie i przywozi mi reportaż. — Machnął ręką i przeniósł wzrok na ekran komputera. — Skończyłem. Odmaszerować.
Cathy zacisnęła usta i rozejrzała się po gabinecie szefa. Na ścianie wisiała powiększona zabytkowa okładka pierwszego numeru „Nowej Kroniki”, a obok oprawiony w ramkę plakat z maja sześćdziesiątego ósmego roku, przedstawiający wojowniczo zaciśniętą pięść. Z przepełnionych półek wypadały pliki kartek wciśnięte byle jak między przeładowane segregatory. Przy koszu na śmieci stała pusta papierowa torebka z McDonalda.
— Szef kiedyś powiedział, że pisanie do kroniki kryminalnej to tylko wprawki. Że mam ćwiczyć warsztat w oczekiwaniu na temat życia. Obiecał szef, że kiedyś da mi szansę. To właśnie jest temat mojego życia. Niech mnie szef puści do Beaufort.
— Ależ ja właśnie daję ci szansę! Masz okazję się wykazać. Zdobyć popularność. Postarać się, żeby ludzie usłyszeli twój głos. Chyba nie chcesz zrezygnować z występu w radiu tylko po to, żeby zaszyć się w jakiejś zapyziałej dziurze, gdzie psy dupami szczekają…
— To moje rodzinne miasto — wtrąciła Cathy przez zęby.
Mężczyzna sapnął i lekko pokręcił głową. Podniósł palec wskazujący i przesunął okulary z czubka nosa nieco wyżej.
— To jest grubsza sprawa, Cathy. Dałem Rodriga po pierwsze dlatego, że jest bardziej doświadczony. Ale też dlatego, że jest facetem. To brudna męska robota. Praca w terenie. Chodzenie po ludziach. Pisanie na kolanach. Siedzenie godzinami w aucie i czekanie. Dobijanie się do wdów i sierot. Wchodzenie oknem, kiedy zatrzaskują ci drzwi przed nosem. Nie ma ciepłego, wygodnego biura i kawki z ekspresu. Biuro jest w samochodzie. I czekoladowe batoniki zamiast obiadu.
— Dam sobie radę.
— A co ci tak zależy, co? We Francji co trzy dni ginie w tragicznych okolicznościach jakaś kobieta. Co trzy dni. Jak bardzo chcesz, to dam ci jakąś inną. Ale dopiero jak wrócisz z radia.
— Nie chcę innej. Muszę się zająć właśnie tą sprawą.
— Dlaczego? Wyjaśnij mi.
Wcisnął się głębiej w oparcie fotela i siedząc w szerokim rozkroku, założył nogę na nogę. Między nogawką spodni a czarną skarpetą ukazała się włochata łydka. Energicznie zamachał trzymanym między palcami niebieskim długopisem i przechylił głowę, przypatrując się stojącej przed nim młodej kobiecie. Cathy wzięła głęboki oddech i przez kilka sekund w milczeniu zagryzała wargi. W końcu odezwała się głośno:
— Znam ją.
Mężczyzna się nie poruszył. Przestał machać długopisem i utkwił wzrok w Cathy.
— Nazywała się Samantha Fournier. Chodziłyśmy razem do szkoły. Do jednej klasy.
Nie zareagował.
— Byłyśmy koleżankami. Siedziałam w ławce kilka rzędów za nią. Pamiętam ją z dawnych czasów, kiedy była młodą dziewczyną. Przyjaźniłyśmy się.
Cathy szukała w twarzy szefa choć cienia aprobaty, ale bezskutecznie.
— Tak, wiem. — Kiwnęła głową. — Mam do tematu osobisty stosunek, ale to właśnie daje mi przewagę. Czytelnicy to docenią, szefie. Napiszę piękny, wzruszający tekst. Wspomnienia koleżanek ze szkolnych lat, dawnych nauczycieli, chłopaków, którzy się w niej podkochiwali…
Cathy zaczynała się rozkręcać. Układała w głowie cały plan działania. Szef nadal nie reagował, ale to był dobry znak. Nie przerywał jej, tylko siedział i słuchał z długopisem wbitym w podbródek.
— Porozmawiam z jej rodzicami. Mnie się zwierzą, a obcemu dziennikarzowi niekoniecznie. Dobrze znałam jej rodzinę, zwłaszcza matkę. Na pewno mnie pamięta. — Żeby zabrzmieć bardziej przekonująco, Cathy próbowała przypomnieć sobie, jak wyglądała matka Samanthy Fournier, ale stanął jej przed oczami tylko rozmyty obraz kobiety w średnim wieku w garsonce z wypchanymi ramionami, skrzyżowanie księgowej w gazecie ze wszystkimi matkami wszystkich koleżanek ze szkoły. — Jej mama przyjaźniła się z moją mamą. Kiedyś często się odwiedzały, możliwe, że nadal się spotykają. To mi bardzo ułatwi kontakty. Rodrigo jest człowiekiem z zewnątrz. Będzie musiał, jak szef to nazywa, dobijać się do wdów i sierot. Ja tam wszystkich znam. Tam jestem u siebie. Mnie ludzie się zwierzą, bo nie jestem obcą dziennikarką z Paryża, tylko ich dawną znajomą. Pamiętają mnie jako koleżankę z klasy, byłą uczennicę, dziewczynę z sąsiedztwa. Przede mną się otworzą.
Szef nadal milczał. Zmrużył tylko lekko oczy i wydął dolną wargę.
— Pojadę i powstanie z tego fenomenalny artykuł. To będzie wzruszający portret młodej kobiety. Napiszę, jaka była. Porozmawiam z nauczycielami. Na pewno pamiętają Samanthę, bo świetnie się uczyła. Spotkam się ze znajomymi ze szkoły, z jej najlepszą przyjaciółką. Zdobędę od rodziców zdjęcia. Młoda Samantha nad morzem, uśmiechnięta Samantha w sukni ślubnej. Nikt nie będzie miał zdjęć z rodzinnego archiwum, tylko my, szefie. — Cathy zachęcająco uniosła brwi i pokiwała głową na potwierdzenie własnych słów.
— A co z radiem? — zapytał szef nieco bardziej przyjaznym tonem.
— Do radia pójdę innym razem. Przecież to dopiero pierwszy odcinek.
Szef zabębnił palcami o podłokietnik i popatrzył na Cathy spode łba.
— Dobra — powiedział w końcu. — Masz mi codziennie raportować, co znalazłaś. I przysłać dobry tekst. Bardzo dobry tekst — dodał z naciskiem, celując w nią długopisem.
Cathy zacisnęła usta, żeby szef nie zauważył, jak przez jej twarz przebiega z trudem ukrywany uśmiech. Odetchnęła z ulgą na myśl, że uniknęła wystąpienia w radiu. Wizja jej udziału w audycji została przesunięta na bliżej nieokreśloną przyszłość i niewykluczone, że do tego czasu szef oddeleguje którąś z jej bardziej wygadanych koleżanek. Gratulowała sobie w myślach, gdy usłyszała coś, co w jednej chwili zepsuło jej humor:
— Rozumiem, że masz się gdzie zatrzymać. W końcu to twoje rodzinne miasto.
*
Krążąc po przebudowanym centrum Beaufort, które wyglądało teraz dużo nowocześniej niż kiedyś, Cathy doszła do wniosku, że nie ma lepszej kuracji odmładzającej niż powrót do dawno nieodwiedzanego rodzinnego miasta. Znowu poczuła się jak mała dziewczynka. Zgubiła się zaraz po zjeździe z obwodnicy, bo w miejscu, gdzie jeszcze niedawno rosły krzaki, wybudowano piętrowe centrum handlowe i poprowadzono nową drogę. Po chaszczach, gdzie Cathy chodziła z dziewczynami popijać kwaśne wino z kartonu, nie został nawet ślad. A kiedyś rosły tam krzywe zdziczałe drzewka owocowe, które tak pięknie kwitły na wiosnę. Z wiśni spadały płatki jak białe konfetti, Alexandra i Martine dyskutowały o tym, w jakim wieku najlepiej stracić dziewictwo, a Cathy i Flora słuchały Nirvany z walkmana przez wspólne słuchawki. Teraz w tym miejscu znajdował się rozległy parking przed centrum handlowym, rozświetlonym mimo później pory. Cathy uśmiechnęła się z czułością do swoich wspomnień, ale nie żałowała wykarczowanych nieużytków. W życiu trzeba iść do przodu, pomyślała. Czasami należy wszystko zrównać z ziemią, żeby zbudować coś innego. Coś piękniejszego i solidniejszego.
Trzymałą mocno kierownicę i powtarzała sobie w duchu wymyślone przez siebie sentencje o postępie i budowaniu nowego życia na ugorze. Jednak jej uśmiech powoli gasł, w miarę jak zbliżała się do osiedla na obrzeżach miasta. Jechała z coraz mocniej ściśniętym gardłem, aż w końcu widok znajomych bloków sprawił, że uśmiech zamarł na jej twarzy. Tutaj nic się nie zmieniło. Wysiadła z samochodu. Nie zdążyła wyjąć torby z bagażnika, gdy usłyszała za plecami:
— Dzień dobry, Cathy. Jak się masz? Przyjechałaś do mamusi? Nic a nic się nie zmieniłaś.
Pan Humbert, wdowiec po pani Humbert, mieszkał dwa piętra pod matką. Miał gęste włosy i krzaczaste brwi. Czarne kłaki wystawały mu z uszu, spod rękawów i znad kołnierza koszuli i porastały dłonie, łącznie z kłykciami. Był bardzo rozmowny i towarzyski. Jako dziecko Cathy lubiła rozmowy z panem Humbertem, bo wystarczyło, że tylko kiwała głową, a on zadawał pytania i zaraz sam sobie na nie odpowiadał.
— Jak ci idzie w szkole? Taka grzeczna dziewczynka jak ty na pewno ma same piątki. Piękna pogoda! Pewnie wyjdziesz dziś na rowerek? Trzeba korzystać, bo od poniedziałku ma się ochłodzić. Spotkałem wczoraj twoją mamę. Czy już lepiej się czuje? Bo wczoraj wyglądała słabiutko. No nic. Ukłony dla mamusi.
Pan Humbert niewiele się zmienił. Jego bujne owłosienie poszarzało, plecy się zaokrągliły, a zgarbiony wydawał się niższy niż dawniej. Poza tym wciąż był tak samo rozmowny.
— Jak ci się żyje w Paryżu? Na pewno jest ciekawiej niż tu, na prowincji. Dalej piszesz do „Nowej Kroniki”? Tak, tak, dzisiaj niełatwo o dobrą pracę dla młodych, coś trzeba robić i trzymać się posadki, niechby i marnej. No, a co poza tym? Twoja mama pewnie nie może się doczekać, żeby wreszcie pobawić wnuki, co? Taka samiutka siedzi, tylko ciebie ma, ale co z tego, skoro córkę aż do Paryża wyniosło. Na pewno chętnie zajęłaby się wnukami. Mój syn ma już dwójkę, mała w przyszłym roku pójdzie do przedszkola. Na długo przyjechałaś? Pewnie na krótko, co? No nic, dobre i to. Pozdrów mamusię.
Oddalając się, pan Humbert jeszcze kilka razy odwrócił się i ukłonił, zginając zgarbione plecy. Cathy kiwnęła głową na pożegnanie. Przeszła przez betonowe podwórko, stanęła przed blokiem i zadarła głowę. Na balkonie na pierwszym piętrze ktoś trzymał starą wersalkę i kolekcję ceramicznych wiewiórek. Na drugim stał rower, oparty pionowo o ścianę. Na trzecim na zardzewiałej suszarce suszyły się skarpetki i dwie granatowe koszulki z numerami i nazwiskami piłkarzy reprezentacji Francji. Na czwartym rosły w doniczkach pelargonie, na piątym surfinie. Na szóstym wisiał przewieszony przez balkon wyliniały dywan w perskie wzory. U matki nic. Pusto. I ciemno.
Regularnie odmalowywana klatka była tak samo odrapana jak zawsze. Pod kaloryferem stała puszka po piwie, na wiszących w rzędzie skrzynkach na listy leżały niechciane gazetki reklamowe. Cathy spojrzała na przypalony papierosem guzik do windy i jak to miała w zwyczaju, weszła po schodach. Już w korytarzu słyszała zza drzwi głośno grający telewizor. Matka otworzyła, nastawiła wodę, a Cathy poczuła, że głos więźnie jej w gardle. Zdjęła buty, a gdy stanęła w samych skarpetkach na środku przedpokoju, wyobraziła sobie licznik, którego wskazówka gwałtownie się cofa, wymazując studia, Paryż, własne mieszkanie i wszystkich facetów, którzy się przez nie przewinęli, karierę dziennikarską, samodzielne życie i dumę z udanie stwarzanych pozorów.
Jej dziewczęcy pokój pozostał w niezmienionym stanie od czasu, gdy wyprowadziła się z domu. Książki, mnóstwo książek. Książki pionowo i książki poziomo. Książki o grzbietach wyblakłych od słońca. Zostały w domu, bo Cathy, wyprowadzając się do Paryża, nie wzięła w nowe życie nic, co przypominałoby jej o starym. Biblioteczka zajmowała całą ścianę, po przeciwnej stronie stała rozkładana kanapa, wklęsła na środku od wieloletniego wysiadywania. Beżowa tapeta w znajomy liściasty wzorek odklejała się w rogu pod sufitem. Jako dziecko Cathy wpatrywała się w nią, leżąc w łóżku twarzą do ściany, i wróżyła z wznoszących się i opadających linii, czy jutro będzie dobry, czy zły dzień.
Myjąc ręce w umywalce, uchwyciła w łazienkowym lustrze swoje spojrzenie spod zmarszczonych brwi. Przyjeżdżając tutaj, miała zamiar udawać paryską dziennikarkę w podróży służbowej na prowincji, ale nie udało jej się zmylić nawet samej siebie, a co dopiero innych. „Nic a nic się nie zmieniłaś”, powiedział pan Humbert. To było najgorsze, co mogła usłyszeć, bo przez całe swoje dorosłe życie robiła wszystko, żeby się zmienić. Powrót do rodzinnego miasta zadziałał odmładzająco dużo szybciej, niż się spodziewała. Nie minął jeden wieczór, a znowu poczuła się jak czternastolatka. A Cathy za nic na świecie nie chciała mieć znowu czternastu lat.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki