Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Dziewczyna w mundurze - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziewczyna w mundurze - ebook

Dwie kobiety z różnych epok i jedna decyzja – założyć mundur

Sonia Dąbrowska to wrażliwa i nieśmiała nauczycielka przedszkola. Pewnego dnia wywraca swoje dotychczasowe życie do góry nogami i postanawia zostać żołnierzem. Podczas szkolenia mierzy się nie tylko ze swoimi słabościami, ale również z nieprzychylnymi komentarzami pozostałych żołnierzy. Jedyną osobą, która wierzy w możliwości dziewczyny jest porucznik Aleksander Olszański. Między Sonią a dowódcą kompanii zaczyna powoli rodzić się uczucie.
Kilkadziesiąt lat wcześniej Luiza Grodzieńska zakochuje się w Feliksie. Panienka z dworu poznaje młodego nauczyciela jako gościa rodziny. Wkrótce parę rozdziela wojna, a Luizę spotyka tragedia, która położy się cieniem na całym jej późniejszym życiu.
Jak Sonia poradzi sobie w wojsku?
Czy Luiza podniesie się po życiowej tragedii?
Jak obu dziewczętom uda się przezwyciężyć chwile zwątpienia?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8274-670-9
Rozmiar pliku: 6,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Wszyst­ko to, co mam

Wszyst­ko to, co mam

To ta na­dzie­ja, że ży­cie mnie po­skle­ja

Dziś od­cho­dzę sam

Dziś od­cho­dzę sam

Już nie za­wró­cę

To wszyst­ko dziś po­rzu­cę

Ja się za­rze­kam, ucie­kam

Dość mam prze­zna­cze­nia

Po co zwle­kać, cze­kać

Gdy się nic nie zmie­nia

Moja mama, mó­wi­ła

Ostat­nia umie­ra na­dzie­ja”

Frag­ment utwo­ru Ostat­nia na­dzie­ja

Ja­kub Ga­li­ński, Da­wid Pod­sia­dło, Sa­nahPROLOG

Dziew­czy­na wpa­try­wa­ła się w kra­jo­braz jesz­cze względ­nie spo­koj­ne­go mia­sta. Chod­ni­kiem prze­chadzali się lu­dzie, a uli­cą prze­je­cha­ła z war­ko­tem nie­miec­ka woj­sko­wa ci­ęża­rów­ka. Nie mo­gła ode­rwać oczu od bez­kre­su za­bu­do­wań i ma­ja­czące­go w oddali nur­tu rze­ki. Za­wsze, ile­kroć tu przy­cho­dzi­ła, za­chwy­ca­ła ją po­tęga tego mia­sta i świa­ta, któ­ry roz­ci­ągał się po­nad ho­ry­zont.

– Ci­sza przed bu­rzą – szep­ce mężczy­zna, a ona spo­gląda mu w oczy. Od­bi­ja­ją się w nich pro­mie­nie sło­ńca.

– My­ślisz, że nam się uda? – pyta, opie­ra­jąc się o ba­lu­stra­dę. – Jesz­cze tym ra­zem? – Uśmie­cha się do nie­go zna­cząco.

– Nie wiem – od­po­wia­da. – Ale chcę wie­rzyć, że tak. Po­cze­kaj, nie ru­szaj się. – Oży­wia się i wy­ci­ąga z ple­ca­ka apa­rat fo­to­gra­ficz­ny. – Dali mi go na prze­cho­wa­nie, więc po­zwo­lę so­bie zro­bić pierw­sze zdjęcie. Go­dzi­na szes­na­sta pi­ęćdzie­si­ąt osiem. Pierw­szy sierp­nia – mówi i pstry­ka zdjęcie za­sko­czo­nej dziew­czy­nie.

– Głu­pek. – Śmie­je się tam­ta po chwili. – Są inne rze­czy, któ­re trze­ba po­ka­zać, nie mnie.

– Dla­cze­go? Ja wła­śnie uwa­żam, że trze­ba uwiecz­nić ta­kie zwy­czaj­ne chwi­le, żeby ci, któ­rzy przyj­dą po nas, wie­dzieli, że my też by­li­śmy tacy jak oni. Nor­mal­ni.

– Ja nie je­stem nor­mal­na. – Dziew­czy­na zno­wu się śmie­je. – Ty o tym wiesz naj­le­piej. Ale… – na­gle po­wa­żnie­je – my­ślisz, że kie­dyś wró­ci jesz­cze taki nor­mal­ny świat, któ­ry zna­my daw­nych lat? Że jeżeli nie my, to cho­ciaż ci, któ­rzy przyj­dą po nas, będą mogli cie­szyć się tym, co nam za­bra­no?

– Sta­ram się w to wie­rzyć – od­po­wia­da mężczy­zna, a po­tem zer­ka na ze­ga­rek. – Nie wiem tyl­ko, czy będą po­trafili to do­ce­nić, bo ja też kie­dyś nie­spe­cjal­nie za­sta­na­wia­łem się nad tym, co mam, do­pó­ki tego nie stra­ci­łem.

Na­gle roz­le­ga się gło­śne bi­cie ze­ga­ra. Pięć razy.

– Sie­dem­na­sta – oznaj­mia mężczy­zna. – Mu­si­my iść.

Po chwili ra­zem zbie­ga­ją po ka­mien­nych scho­dach.ROZDZIAŁ 1

So­nia – cza­sy wspó­łcze­sne

Za­sta­na­wiam się, co wła­ści­wie tu­taj ro­bię, a ra­czej – co mnie pod­ku­si­ło, żeby wpro­wa­dzić w ży­cie tę sza­lo­ną myśl, któ­ra po­ja­wi­ła się kie­dyś w mo­jej gło­wie.

Sto­ję wła­śnie przed bra­mą ko­szar woj­sko­wych, z dużą tor­bą na ra­mie­niu, i cze­kam wśród in­nych ochot­ni­ków, aż na­dej­dzie moja ko­lej i zo­sta­nę wpusz­czo­na do środ­ka. Po dru­giej stro­nie wszyst­ko będzie ina­czej. z pra­cow­ni­cy miej­skie­go przed­szko­la za­mie­nię się w żo­łnie­rza, a za­miast plu­szo­we­go mi­sia, do­sta­nę do ręki ka­ra­bin.

Mój świat wy­wra­ca się wła­śnie do góry no­ga­mi. i to na moje wła­sne ży­cze­nie.

Ktoś sztur­cha mnie w ra­mię. Ru­do­wło­sa ko­bie­ta, na oko spo­ro ode mnie star­sza, uśmie­cha się po­god­nie.

– Je­stem Ma­ria. – Wy­ci­ąga do mnie dłoń. – Dla zna­jo­mych Ma­nia. Cie­szę się, że nie je­stem tu je­dy­ną ko­bie­tą. – Zer­ka wy­mow­nie na ota­cza­jących nas mężczyzn.

Uśmie­cham się.

– So­nia. – Ści­skam jej dłoń. – Wła­śnie za­sta­na­wiam się, co mnie pod­ku­si­ło…

Ma­nia robi za­baw­ną minę, a ja już wiem, że się po­lu­bi­my. Robi mi się lżej na ser­cu, bo na­gle czu­ję, że nie je­stem w tym wszyst­kim sama.

– My­ślę, że przy­naj­mniej po­ło­wa osób się nad tym za­sta­na­wia – mówi. – Wszy­scy się stre­su­ją, bo woj­sko to coś zu­pe­łnie in­ne­go od na­sze­go do­tych­cza­so­we­go ży­cia.

– Tak… – przy­zna­ję, my­śląc o mo­ich ma­łych pod­opiecz­nych, któ­ry­mi opie­ku­ję się na co dzień. Przez dwa ty­go­dnie, bo tyle cza­su trwa szko­le­nie woj­sko­we, będą musieli po­ra­dzić so­bie beze mnie. Po­tem do nich wró­cę, będę przed­szko­lan­ką-żo­łnier­ką, jak­kol­wiek to brzmi. Oczy­wi­ście, o ile zdo­łam uko­ńczyć szko­le­nie, w co te­raz szcze­rze wąt­pię.

Ko­lej­ka mo­zol­nie po­ru­sza się do przo­du. Lu­dzie w ró­żnym wie­ku tło­czą się przy we­jściu do ko­szar. Wi­dzę głów­nie mężczyzn, cho­ciaż gdzie­nie­gdzie mi­gnie mi też ja­kaś ko­bie­ca syl­wet­ka. Wów­czas czu­ję ulgę.

Od­dy­cham głębo­ko i moc­niej za­ci­skam dłoń na ksi­ążecz­ce woj­sko­wej i kar­cie po­wo­ła­nia, we­dług któ­rej mam się tu­taj dzi­siaj sta­wić. So­nia Dąbrow­ska, cór­ka Kon­stan­te­go, za­miesz­ka­ła przy uli­cy Zło­tych Ła­nów i tak da­lej…

– No więc, co cię pod­ku­si­ło, żeby wstąpić do ar­mii? – pyta Ma­nia, od­gar­nia­jąc z oczu ko­smyk far­bo­wa­nych na rudo wło­sów. Jest śro­dek lata i pie­kiel­ny upał. Obie za­le­wa­my się po­tem, a to do­pie­ro po­czątek.

Wzru­szam ra­mio­na­mi i za­sta­na­wiam się chwi­lę, jak jej to wy­tłu­ma­czyć. w ko­ńcu wy­ci­ągam z kie­sze­ni czar­no-bia­łe zdjęcie i po­ka­zu­ję je no­wej zna­jo­mej.

– To moja pra­bab­cia – wy­ja­śniam, spo­gląda­jąc na uro­czą ko­bie­tę o szla­chet­nych ry­sach twa­rzy i pi­ęk­nych oczach w kszta­łcie mig­da­łów. Ma na so­bie woj­sko­wą kurt­kę, za dużą o kil­ka roz­mia­rów, a na ra­mie­niu dwu­ko­lo­ro­wą opa­skę z dwie­ma litera­mi „W” i „P” – Woj­sko Pol­skie. – Zma­rła w ze­szłym roku, a ja do­pie­ro po jej śmier­ci po­zna­łam całą jej hi­sto­rię. Je­stem tu­taj ze względu na nią. Chcę zo­stać żo­łnie­rzem, żeby od­dać jej cze­ść. I… – wzdy­cham, cho­wa­jąc do kie­sze­ni zdjęcie – i udo­wod­nić so­bie, że też po­tra­fię.

Ma­nia kiwa gło­wą ze zro­zu­mie­niem.

– Szla­chet­ne po­bud­ki, od­wa­żna de­cy­zja – mówi.

– A ty? – do­py­tu­ję, gdy milk­nie.

Uśmie­cha się sze­ro­ko.

– A ja chcę prze­żyć przy­go­dę. Po­znać no­wych lu­dzi. Udo­wod­nić so­bie i in­nym, że mimo czter­dziest­ki na kar­ku mogę jesz­cze do­ko­nać cze­goś nie­zwy­kłe­go.

Na­gle gdzieś nie­opo­dal nas gru­pa mężczyzn wy­bu­cha grom­kim śmie­chem. Zer­kam w ich stro­nę i po raz ko­lej­ny tego dnia za­sta­na­wiam się, na co się po­rwa­łam. Oni, wy­so­cy i do­brze zbu­do­wa­ni, sil­ni i za­pew­ne rów­nież do­sko­na­le wy­spor­to­wa­ni, a ja… Ni­ska, drob­na blon­dyn­ka, któ­rą po­mi­mo dwu­dzie­stu sied­miu lat wszy­scy bio­rą za ma­ło­la­tę. Nie lu­bię bie­gać, a no­sze­nie dzie­si­ęcio­ki­lo­gra­mo­we­go dziec­ka w przed­szko­lu spra­wia mi nie lada pro­blem. Nie na­da­ję się na żo­łnie­rza. Wiem o tym, a jed­nak tu­taj je­stem…

– A ty, czym zaj­mu­jesz się na co dzień? – za­ga­du­ję Ma­nię, żeby ode­rwać się od po­nu­rych myśli.

– Je­stem fizjo­te­ra­peut­ką – od­po­wia­da. – a po go­dzi­nach tre­nu­ję bie­ga­nie. Je­żdżę na ma­ra­to­ny.

No tak… Żo­łądek bo­le­śnie za­ci­ska mi się w su­peł.

– To su­per! – Silę się na uśmiech. – Ja pra­cu­ję z dzie­ćmi. Je­stem przed­szko­lan­ką.

– A co ro­bisz w cza­sie wol­nym? – do­py­tu­je Ma­nia, za­pew­ne spo­dzie­wa­jąc się od­po­wie­dzi typu: bie­gam, pod­no­szę ci­ęża­ry, pły­wam w za­wo­dach. Za­miast tego od­po­wia­dam zgod­nie z praw­dą:

– Pi­szę wier­sze i ukła­dam pio­sen­ki.

Ma­nia się uśmie­cha i kle­pie mnie po ra­mie­niu.

– Ar­tyst­ka – pod­su­mo­wu­je, a ja, za­wsty­dzo­na, ki­wam gło­wą. – Może wy­my­ślisz ja­kąś pio­sen­kę o nas – wa­riat­kach, któ­re po­szły za mun­du­rem.

Roz­ma­wia­my jesz­cze przez ja­kiś czas, aż orien­tu­ję się, że je­stem na­stęp­ną oso­bą w ko­lej­ce, któ­ra za chwi­lę prze­kro­czy bra­mę ko­szar. Po­mi­mo upa­łu prze­szy­wa mnie zim­ny dreszcz. z tru­dem pod­no­szę swo­ją tor­bę na ra­mię. Jest ci­ężka, a mi jest okrop­nie go­rąco i strasz­nie chce mi się pić.

– Na­stęp­ny. – Żo­łnierz kiwa ręką w moją stro­nę. Po­da­ję mu do­ku­men­ty. Zer­ka na mnie prze­lot­nie i wzdy­cha zna­cząco. Nie musi nic mó­wić, że­bym zo­rien­to­wa­ła się, o co mu cho­dzi. To nie jest miej­sce dla filigra­no­wych blon­dy­nek. – Na lewo – in­for­mu­je, od­da­jąc mi do­ku­men­ty. Przez chwi­lę nie ru­szam się z miej­sca, cze­ka­jąc, aż wy­ja­śni coś wi­ęcej. Czu­ję się za­gu­bio­na. – Na lewo – po­wta­rza ze znie­cier­pli­wie­niem. – Mam pani wy­słać spe­cjal­ne za­pro­sze­nie?

– Nie… ja… – jąkam się, ale nic sen­sow­ne­go nie przy­cho­dzi mi do gło­wy. Prze­cho­dzę więc bra­mę ko­szar i kie­ru­ję się we wska­za­nym kie­run­ku.

Po chwili od­wra­cam się za sie­bie. Wi­dzę bra­mę, a za nią drze­wa, blo­ki miesz­kal­ne i uli­cę, po któ­rej je­żdżą sa­mo­cho­dy. Zo­sta­wiam za sobą swój do­tych­cza­so­wy i do­brze mi zna­ny świat.

***

Czu­ję się na­praw­dę za­gu­bio­na. Idę przed sie­bie, nie wie­dząc do­kąd. Na szczęście w pew­nym mo­men­cie do­strze­gam sto­jącą przy jed­nym z bu­dyn­ków grup­kę mężczyzn. Pod­cho­dzę do nich i usta­wiam się w ko­lej­ce.

– Nie wie­dzia­łem, że dzie­ci też bio­rą do woja – mówi je­den z mężczyzn i pa­trzy zna­cząco w moją stro­nę. Nie­któ­rzy wy­bu­cha­ją śmie­chem, a ja mam ocho­tę za­pa­ść się pod zie­mię. Za­miast tego, od­dy­cham głębo­ko i od­po­wia­dam:

– Dzi­ęku­ję za kom­ple­ment.

Zno­wu się śmie­ją, a ja na­gle sta­ję w cen­trum ich za­in­te­re­so­wa­nia. Nie lu­bię tego.

– Je­stem Pa­weł. – Nie­spo­dzie­wa­nie mężczy­zna, któ­ry jesz­cze przed chwi­lą do­sko­na­le ba­wił się moim kosz­tem, wy­ci­ąga do mnie rękę.

– So­nia – od­po­wia­dam i od­wza­jem­niam ten gest. Pierw­sze koty za pło­ty.

Po chwili wi­ta­ją się ze mną rów­nież po­zostali. Pa­trzą na mnie z góry, wi­dzę w ich oczach, że nie trak­tu­ją mnie zbyt po­wa­żnie. Ko­bie­ta, a do tego drob­na blon­dyn­ka nie jest dla nich god­nym sza­cun­ku kom­pa­nem. w su­mie im się nie dzi­wię. Sama wiem, że nie na­da­ję się do ar­mii, ale sko­ro tu jed­nak tra­fi­łam, to mu­szę so­bie ja­koś po­ra­dzić.

– A tak na po­wa­żnie, to co cię pod­ku­si­ło, żeby wstąpić do woj­ska? – pyta Mar­cin, wy­so­ki, do­brze zbu­do­wa­ny blon­dyn.

– Moja pra­bab­cia – od­po­wia­dam, za­ci­ska­jąc rękę na scho­wa­nym w kie­sze­ni zdjęciu. – i chcę po pro­stu spró­bo­wać.

– Chło­pak czy tam mąż się za tobą za­pła­cze – mówi Pa­weł, przy­pa­tru­jąc mi się uwa­żnie. Czu­ję się jak na prze­słu­cha­niu.

– Dwa ty­go­dnie to wca­le nie tak dłu­go – od­po­wia­dam, bo nie mam ocho­ty zwie­rzać się ob­cym fa­ce­tom z tego, że nikt na mnie nie cze­ka. Nie je­stem oso­bą, któ­ra ła­two na­wi­ązu­je kon­tak­ty z mężczy­zna­mi.

Pa­weł wzdy­cha wy­mow­nie.

– Ja bym ta­kiej ślicz­not­ki nie pu­ścił. – Śmie­je się fry­wol­nie i tak­su­je mnie spoj­rze­niem.

W nor­mal­nej sy­tu­acji obu­rzy­ła­by mnie jego po­sta­wa, pew­nie wy­sła­ła­bym go do cho­le­ry, a może na­wet się ob­ra­zi­ła, ale to nie jest nor­mal­na sy­tu­acja i do­sko­na­le zda­ję so­bie z tego spra­wę. Je­stem w woj­sku, gdzie do­mi­nu­ją mężczy­źni, z któ­ry­mi na do­da­tek będę przez naj­bli­ższy czas mu­sia­ła bli­sko wspó­łpra­co­wać. Nie chcę mieć w nich wro­gów, a sko­ro świa­do­mie we­szłam do ich świa­ta, mu­szę się nie­co do­sto­so­wać.

Zdo­by­wam się więc na uśmiech.

– To miłe – mó­wię. – Ale sko­ro tu­taj je­steś, to zna­czy, że też zo­sta­wi­łeś gdzieś ja­kąś ślicz­not­kę. Oby na cie­bie cze­ka­ła.

Roz­le­ga się śmiech. Tym ra­zem czu­ję, że na­wet ja za­czy­nam się wy­lu­zo­wy­wać, i też się śmie­ję. Tym­cza­sem Pa­weł zni­ka w bu­dyn­ku, któ­ry co chwi­lę opusz­cza­ją oso­by nio­sące wiel­kie woj­sko­we ple­ca­ki z żo­łnier­skim ekwi­pun­kiem. Gdy przy­cho­dzi ko­lej na mnie, wkra­czam nie­śmia­ło do środ­ka. Ja­kiś żo­łnierz z ma­ga­zy­nu pyta mnie o roz­miar ubra­nia i bu­tów, a po chwili wręcza mi po­szcze­gól­ne ele­men­ty umun­du­ro­wa­nia. Po­spiesz­nie ła­du­ję je do ple­ca­ka. Gdy w moje ręce tra­fia­ją oliw­ko­we bok­ser­ki, nie­mal wy­bu­cham śmie­chem. No tak… Ide­al­ne dla mnie.

– Szyb­ciej – upo­mi­na mnie woj­sko­wy. – Nie mam ca­łe­go dnia.

Upy­cham ubra­nia w ple­ca­ku i nie­zdar­nie go za­pi­nam. Stre­su­ję się. Po chwili sta­ram się go pod­nie­ść, żeby wło­żyć so­bie na ra­mio­na, ale jest zbyt ci­ężki. Jak się oka­zu­je, kom­plet woj­sko­wych ubrań, śpi­wór, ka­ri­ma­ta i dwie pary bu­tów ważą wi­ęcej, niż mo­żna by przy­pusz­czać.

Za­le­wa mnie pot.

– Prze­pra­szam – du­kam. – Czy mó­głby pan po­móc mi wło­żyć ten ple­cak?

Żo­łnierz śmie­je się pod no­sem i kręci z dez­apro­ba­tą gło­wą.

– Ład­nie pani za­czy­na – mam­ro­cze. – Sko­ro nie potrafi pani na­wet unie­ść za­sob­ni­ka, to po jaką cho­le­rę pcha się pani do woj­ska? – Pod­no­si ple­cak i wkła­da mi go na ra­mio­na. Ugi­nam się pod jego ci­ęża­rem. – Pew­nie szyb­ko się zo­ba­czy­my, bo nie sądzę, żeby dłu­go tu pani za­ba­wi­ła – do­da­je na po­że­gna­nie.

Moc­no przy­gry­zam war­gę. Nic nie od­po­wia­dam, bo sku­piam całą swo­ją uwa­gę na tym, żeby pod­nie­ść jesz­cze tor­bę ze swo­imi cy­wil­ny­mi rze­cza­mi. Obła­do­wa­na, wy­cho­dzę na ze­wnątrz i zmie­rzam w stro­nę sto­jącej nie­opo­dal grup­ki osób, któ­re tak jak ja do­sta­ły już umun­du­ro­wa­nie. Cie­ka­we, jaki będzie ko­lej­ny punkt pro­gra­mu. Po­twor­nie bolą mnie ple­cy, a uchwyt tor­by wrzy­na się mi się w dłoń. Ka­żdy krok spra­wia mi trud­no­ść. Mam wra­że­nie, że prze­wró­cę się za­raz pod ci­ęża­rem wła­snych to­bo­łków.

Cho­le­ra. Cho­le­ra. Cho­le­ra.

Pra­wie ni­g­dy nie prze­kli­nam, ale te­raz do­da­je mi to sił. w ko­ńcu uda­je mi się do­trzeć do po­zo­sta­łych osób, ale boję się zdjąć ple­cak, bo zno­wu sama go nie za­ło­żę. Przy­sia­dam więc z nim na kra­wężni­ku. Do­pie­ro wów­czas uświa­da­miam so­bie, jak wiel­ki po­pe­łni­łam błąd. Cie­ka­we, jak się pod­nio­sę…

***

Po wy­pe­łnie­niu sto­sow­nych do­ku­men­tów zo­sta­je­my za­pro­wa­dze­ni do bu­dyn­ku, w któ­rym będzie­my miesz­kać. Opie­ku­jący się nami żo­łnierz każe usta­wić się w sze­re­gu. Na szczęście mo­że­my zo­sta­wić to­bo­łki pod ścia­ną. Od no­sze­nia woj­sko­we­go za­sob­ni­ka mam na ra­mio­nach pie­kące prze­tar­cia i je­stem prze­ko­na­na, że wkrót­ce po­ja­wią się rów­nież si­nia­ki.

– Star­szy ka­pral Woj­ciech Wąs – przed­sta­wia się nasz opie­kun. – Będę was szko­lił i za was od­po­wia­dał. Za­nim po­bie­gnie­cie na skar­gę do po­rucz­ni­ka, naj­pierw ze wszyst­kim przy­cho­dzi­cie do mnie. Ja­ki­kol­wiek pro­blem by się po­ja­wił, chcę o tym wie­dzieć. Je­stem tu­taj po to, żeby was wy­szko­lić, ale rów­nież, aby wam po­móc. Zro­zu­mia­no?

– Tak – od­po­wia­da­ją nie­któ­rzy, inni ki­wa­ją gło­wa­mi. Ka­pral na­bie­ra do płuc po­wie­trza i krzy­czy:

– Tak jest! Tak wła­śnie się od­po­wia­da w woj­sku, dzie­cia­ki. Ja­sne?!

– Tak jest! – od­krzy­ku­je­my.

– Otóż to. – Uśmie­cha się z sa­tys­fak­cją, a wów­czas wy­da­je mi się bar­dziej przy­ja­zny. – a te­raz po­słu­chaj­cie mnie uwa­żnie. Wa­sza słu­żba jest inna niż moja czy po­rucz­ni­ka, bo w prze­ci­wie­ństwie do nas wy nie je­ste­ście żo­łnie­rza­mi za­wo­do­wy­mi. Wa­sze szko­le­nie tu­taj po­trwa po­nad dwa ty­go­dnie, pó­źniej zło­ży­cie uro­czy­stą przy­si­ęgę i wró­ci­cie do cy­wil­ne­go ży­cia. Na­dal jed­nak będzie­cie żo­łnie­rza­mi. Obo­wi­ązu­ją was szko­le­nia w je­den week­end w mie­si­ącu i dwu­ty­go­dnio­wy po­li­gon raz do roku. i to jest wer­sja opty­mi­stycz­na. Na­to­miast, jeżeli coś się po dro­dze wy­sy­pie, ja­kaś po­wó­dź, tra­ge­dia, woj­na, zo­sta­nie­cie we­zwa­ni do jed­nost­ki w try­bie na­tych­mia­sto­wym. Mi­sją na­szej for­ma­cji jest po­moc oj­czy­źnie i jej oby­wa­te­lom. Na co dzień będzie­cie żyć w cy­wi­lu, uczyć się i pra­co­wać, czy co­kol­wiek tam ro­bi­cie, ale gdy coś się wy­da­rzy, zo­sta­wi­cie wszyst­ko, za­ło­ży­cie mun­dur i będzie­cie dzia­łać we­dle roz­ka­zu. Za­kła­dam, że sko­ro się tu dzi­siaj po­ja­wi­li­ście, to zda­je­cie so­bie z tego spra­wę. – Pa­trzy na nas wy­cze­ku­jąco.

– Tak jest! – roz­le­ga się krzyk. Ja mam­ro­czę od­po­wie­dź pod no­sem, bo nie przy­wy­kłam do krzy­ku.

– Chy­ba nie mu­szę do­da­wać, że słu­żba w woj­sku to za­szczyt, od­po­wie­dzial­no­ść i po­świ­ęce­nie. No­sząc mun­dur, god­nie się za­cho­wu­je­cie. Ja­sne?

– Tak jest!

– Do­bra. – Po­cie­ra ręce. – Za chwi­lę po­dej­dzie do nas po­rucz­nik, bo chce za­mie­nić z wami jesz­cze kil­ka słów, a na­stęp­nie przy­dzie­lę wam izby.

Na­sta­je ci­sza. Cze­ka­my w sze­re­gu. Mija pięć, po­tem dzie­si­ęć mi­nut. Bur­czy mi w brzu­chu, bo od rana ni­cze­go nie zja­dłam. Ma­rzę o tym, żeby wzi­ąć prysz­nic i po­sma­ro­wać ma­ścią obo­la­łe ra­mio­na. w ko­ńcu roz­le­ga się krzyk ka­pra­la:

– Bacz­no­ść!

Nie­ru­cho­mie­ję z ręka­mi wzdłuż tu­ło­wia i na chwi­lę za­po­mi­nam o tym, by od­dy­chać. Przy­glądam się nad­cho­dzące­mu żo­łnie­rzo­wi. Spo­dzie­wa­łam się ra­czej, że po­rucz­nik będzie ły­sie­jącym czter­dzie­sto­lat­kiem ze sta­ran­nie przy­strzy­żo­nym wąsem i twa­rzą po­ora­ną zmarszcz­ka­mi. Tym­cza­sem stoi przede mną wy­so­ki i za­pew­ne tyl­ko kil­ka lat star­szy ode mnie mężczy­zna o czar­nych jak węgiel wło­sach i brązo­wych oczach. Przez chwi­lę lu­stru­je nas bacz­nym spoj­rze­niem, a gdy jego wzrok pada na mnie, prze­cho­dzi mnie dziw­ny dreszcz.

– Spo­cznij – grzmi, a po­tem cho­wa ręce za ple­ca­mi. Stoi przed nami dum­nie wy­pro­sto­wa­ny, a po­mi­mo mło­de­go wie­ku bije od nie­go do­stoj­no­ść i po­wa­ga. – Wi­tam was w na­szej jed­no­st­ce. Na­zy­wam się Alek­san­der Ol­sza­ński. Je­stem żo­łnie­rzem za­wo­do­wym w stop­niu po­rucz­ni­ka i będę miał przy­jem­no­ść wami do­wo­dzić i was szko­lić – mówi, bacz­nie się nam przy­gląda­jąc. – Przed wami bar­dzo in­ten­syw­ne i pra­co­wi­te dwa ty­go­dnie, ale wie­rzę, że wszy­scy da­cie radę uko­ńczyć szko­le­nie, zło­ży­cie przy­si­ęgę woj­sko­wą i sta­nie­cie się pe­łno­praw­ny­mi żo­łnie­rza­mi. Będę wam w tym ki­bi­co­wał i wspie­rał was, ale też od was wy­ma­gał. Ka­pral Wąs – wska­zu­je ręką na swo­je­go pod­wład­ne­go – będzie wa­szym opie­ku­nem i in­struk­to­rem. Ze wszyst­kim przy­cho­dzi­cie w pierw­szej ko­lej­no­ści wła­śnie do nie­go. Ja­sne?

– Tak jest! – od­po­wia­da­my.

– W ta­kim ra­zie ka­pral Wąs przy­dzieli wam izby. a pó­źniej wi­dzi­my się na te­ście spraw­no­ścio­wym. – Przy­gła­dza mun­dur i od­cho­dzi.

Tym­cza­sem ka­pral wy­wo­łu­je nas po na­zwi­skach. Mężczy­źni zo­sta­ją roz­dzie­le­ni na czte­ry izby po le­wej stro­nie ko­ry­ta­rza, a ko­bie­ty do­sta­ją wspól­ną izbę po pra­wej stro­nie. Jest nas tyl­ko szóst­ka. To ja­kieś dzie­wi­ęć razy mniej niż mężczyzn.

Na­sza izba jest nie­wiel­ka i bar­dzo cia­sna. Sto­ją tu czte­ry łó­żka pi­ętro­we, o ile tak mo­żna na­zwać me­ta­lo­we pry­cze z cien­ki­mi ma­te­ra­ca­mi. Jest też kil­ka ma­łych sza­fe­czek. i nic wi­ęcej. Nie ma żad­nej sza­fy ani po­du­szek i po­ścieli. Je­stem zszo­ko­wa­na. Czu­ję się, jak­by ktoś za­mknął mnie w wi­ęzie­niu.

– Chy­ba na­wet w aresz­cie są lep­sze wa­run­ki – stwier­dza gło­śno ciem­no­wło­sa dziew­czy­na. Wy­gląda na za­gu­bio­ną i znie­sma­czo­ną.

– Daj spo­kój. To woj­sko, a nie pi­ęcio­gwiazd­ko­wy ho­tel. – Ma­nia zaj­mu­je jed­ną z gór­nych pry­czy, a ja na­tych­miast kła­dę tor­bę na tej po­ni­żej. Nie chcę się do tego przy­znać, ale mam lęk wy­so­ko­ści. i boję się spać na gór­nym łó­żku bez żad­nej ba­rier­ki za­bez­pie­cza­jącej przed upad­kiem.

– Cie­ka­we, gdzie mamy trzy­mać swo­je rze­czy – na­rze­ka da­lej tam­ta, ale już nikt jej nie od­po­wia­da. Ka­żda z nas za­jęta jest po­rząd­ko­wa­niem swo­ich rze­czy.

Zaj­mu­ję jed­ną z ma­łych sza­fek i wkła­dam do środ­ka naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy: bie­li­znę, ja­kieś leki, pla­stry, ku­bek na her­ba­tę. Roz­pa­ko­wu­ję też woj­sko­wy za­sob­nik i część umun­du­ro­wa­nia wkła­dam po pro­stu pod łó­żko. Na sta­rym, po­prze­cie­ra­nym ma­te­ra­cu roz­kła­dam ka­ri­ma­tę i śpi­wór, któ­re do­sta­łam wraz z po­zo­sta­ły­mi ele­men­ta­mi woj­sko­we­go wy­po­sa­że­nia. Do­bre cho­ciaż to.

– A tak w ogó­le, to czas się za­zna­jo­mić, dziew­czy­ny – od­zy­wa się krót­ko­wło­sa dziew­czy­na na oko w moim wie­ku. Pod­cho­dzi do ka­żdej z nas i wita się z uśmie­chem. – Mag­da.

– So­nia. – Ści­skam jej dłoń i rów­nież się uśmie­cham. – Cie­szę się, że nie je­stem tu­taj je­dy­ną dziew­czy­ną.

– Damy radę – mówi mło­da ko­bie­ta o krępej bu­do­wie cia­ła. – Wa­żne, że­by­śmy trzy­ma­ły się ra­zem. Je­stem Do­mi­ni­ka. Domi. – Śmie­je się.

W ko­ńcu po­zna­ję wszyst­kie swo­je to­wa­rzysz­ki. Oprócz Mani, Mag­dy i Do­mi­ni­ki jest też naj­star­sza z nas wszyst­kich Go­sia i ja­sno­wło­sa na­bur­mu­szo­na Ala.

Prze­bie­ra­my się w mun­du­ry. Na nogi wkła­dam ci­ężkie woj­sko­we buty, a na gło­wę be­ret z orze­łkiem. Przy­glądam się so­bie i czu­ję się na­praw­dę dziw­nie. Zu­pe­łnie ginę w bez­kszta­łt­nym i nie­co za du­żym mun­du­rze. Gła­dzę ja­sny ku­cyk, któ­ry opa­da mi na ra­mio­na. Nie mogę uwie­rzyć w to, że wstąpi­łam do ar­mii. Ja, taka so­bie ni­ska i nie­po­zor­na dziew­czy­na, przed­szko­lan­ka, ama­tor­ka kom­po­zy­tor­ka ckli­wych pio­se­nek.

Si­ęgam po dżin­sy i wy­ci­ągam z kie­sze­ni fo­to­gra­fię pra­bab­ki, a po­tem wkła­dam ją do kie­sze­ni mun­du­ru. Czu­ję na so­bie po­wa­gę i od­po­wie­dzial­no­ść, jaką na sie­bie wzi­ęłam. i wy­zwa­nie. Czy uda mi się prze­jść szko­le­nie i do­trwać do przy­si­ęgi? i co będzie da­lej?

Tego nie wiem, ale po­sta­na­wiam się sku­pić na tym, co jest tu i te­raz. Od­dy­cham głębo­ko i przy­gła­dzam mun­dur. Dam z sie­bie wszyst­ko.

***

Na­sze cy­wil­ne rze­czy zda­je­my do ma­ga­zy­nu, a po­tem całą kom­pa­nią uda­je­my się do sto­łów­ki woj­sko­wej na obiad.

– Ma­cie tyle cza­su, ile zaj­mie mi je­dze­nie – oświad­cza ka­pral, któ­re­go za­częli­śmy na­zy­wać mi­ędzy sobą Wąsu. – Bio­rę po­si­łek jako ostat­ni, ale gdy wyj­dę, chcę mieć was już wszyst­kich usta­wio­nych w dwu­sze­re­gu przed bu­dyn­kiem.

Ko­lej­ka do okien­ka wy­da­jące­go po­si­łek ci­ągnie się nie­mi­ło­sier­nie. Oprócz na­szej kom­pa­ni są tu rów­nież żo­łnie­rze z in­nych jed­no­stek. Pa­trzą na nas z góry, jak na żó­łto­dzio­bów, któ­ry­mi zresz­tą je­ste­śmy. w pew­nym mo­men­cie do­strze­gam Pa­wła sto­jące­go kil­ka osób przede mną. Gdy na­sze oczy się spo­ty­ka­ją, ma­cha do mnie i woła mnie do sie­bie.

– So­nia. Cho­dź, trzy­mam ci ko­lej­kę.

To ku­sząca pro­po­zy­cja. Prze­cho­dzi mi przez myśl, żeby z niej sko­rzy­stać, ale wte­dy od­wra­cam się i wi­dzę Ma­nię. Prze­sko­cze­nie ko­lej­ki by­ło­by nie w po­rząd­ku za­rów­no wo­bec niej, jak i po­zo­sta­łych to­wa­rzy­szy.

– Dzi­ęku­ję, ale zo­sta­nę – od­po­wia­dam Pa­wło­wi z uśmie­chem. Chy­ba mnie po­lu­bił, co nie­co mnie dzi­wi.

W ko­ńcu przy­cho­dzi ko­lej na mnie. Bio­rę tacę z obia­dem i powoli kie­ru­ję się w stro­nę naj­bli­ższe­go wol­ne­go miej­sca. Całą swo­ją uwa­gę sku­piam na tym, aby nie roz­lać kom­po­tu. Kła­dę tacę na sto­le i wów­czas orien­tu­ję się, że do­sia­dłam się do sto­li­ka, przy któ­rym sie­dzi po­rucz­nik. Zer­ka na mnie, a ja nie po­tra­fię od­gad­nąć, co so­bie myśli. Mam ocho­tę za­brać swo­ją tacę i zna­le­źć so­bie ja­kie­kol­wiek inne miej­sce, ale to mo­gło­by być nie­uprzej­me. w ko­ńcu uda­je mi się prze­móc i ode­zwać:

– Prze­pra­szam, czy to miej­sce jest wol­ne?

Kiwa gło­wą.

Sia­dam obok nie­go i wbi­jam wzrok w zupę po­mi­do­ro­wą i dziw­nie wy­gląda­jące pul­pe­ty z ka­szą. Nie prze­pa­dam za mi­ęsem, a mie­lo­ne wy­wo­łu­ją u mnie od­ruch wy­miot­ny. Czu­ję, że to będą bar­dzo ci­ężkie dwa ty­go­dnie.

Gdy pod­no­szę wzrok znad ta­le­rza, wi­dzę Ma­nię, któ­ra sie­dzi dwa sto­li­ki da­lej i uśmie­cha się zna­cząco. Mnie nie jest do śmie­chu. Wbrew temu, co za­pew­ne so­bie myśli, wca­le nie do­sia­dłam się do po­rucz­ni­ka spe­cjal­nie.

Mimo że od daw­na męczył mnie głód, je­dze­nie idzie mi opor­nie. z tru­dem po­ły­kam ko­lej­ne ły­żki zupy. Tym­cza­sem do sto­li­ka, przy któ­rym sie­dzę, do­sia­da­ją się ka­pral Wąs i je­den wy­ższy stop­niem żo­łnierz. Wy­wo­łu­je to u mnie jesz­cze wi­ęk­sze zmie­sza­nie. Gdy pod­no­szę wzrok znad ta­le­rza, na­po­ty­kam spoj­rze­nie ka­pra­la.

– Sze­re­go­wej chy­ba się sto­li­ki po­my­li­ły – mówi i śmie­je się zgry­źli­wie, a ja czu­ję, jak na moje po­licz­ki wy­pły­wa ru­mie­niec. Mam ocho­tę za­pa­ść się pod zie­mię. Wte­dy nie­spo­dzie­wa­nie przy­cho­dzi mi na po­moc po­rucz­nik.

– Krze­sła i sto­li­ki nie mają stop­ni – rzu­ca znad ta­le­rza. – Dla wszyst­kich są ta­kie same.

Tym ra­zem to ka­pral czer­wie­nie­je. Spusz­cza wzrok i za­czy­na jeść w ci­szy, a ja czu­ję, że będę mia­ła prze­rąba­ne.

Gdy pró­bu­ję prze­łk­nąć ka­szę z mało smacz­nym so­sem, dru­gi żo­łnierz za­ga­du­je po­rucz­ni­ka. Mi­mo­wol­nie przy­słu­chu­ję się ich roz­mo­wie.

– Alek, by­łeś na tym filmie w ko­ńcu?

– Daj spo­kój, nie mam te­raz na to cza­su. Dzi­siaj za­czy­nam szko­le­nie no­wych.

– Wła­śnie wi­dzę. – Śmie­je się.

– A two­jej się po­do­ba­ło? – do­py­tu­je po­rucz­nik.

– Film jak film, ale była za­do­wo­lo­na, że wresz­cie uda­ło nam się wy­sko­czyć gdzieś ra­zem. i bez dzie­ci – do­da­je ze śmie­chem. Wy­gląda na bar­dzo sym­pa­tycz­ne­go. – Swo­ją dro­gą, jeśli ci­ągle będziesz sie­dział w ro­bo­cie, to ni­g­dy nie po­znasz ja­kie­jś faj­nej dziew­czy­ny.

– A kto po­wie­dział, że tego chcę – rzu­ca obo­jęt­nie po­rucz­nik. Spra­wia wra­że­nie skry­te­go i nie­co wy­co­fa­ne­go.

– Bo faj­ny fa­cet je­steś – ci­ągnie te­mat tam­ten. – Ale tro­chę dzi­cze­jesz wśród tych chło­pów.

Czu­ję się zi­gno­ro­wa­na. Ra­czej nie wy­ro­sły mi jesz­cze wąsy. Przy­po­mi­na mi się stwier­dze­nie, któ­re usły­sza­łam na ko­mi­sji woj­sko­wej. Żo­łnierz to żo­łnierz, nie ma w woj­sku ko­biet i mężczyzn. Może fak­tycz­nie coś w tym jest.

Po­rucz­nik pod­no­si gło­wę znad ta­le­rza i rzu­ca ko­le­dze zi­ry­to­wa­ne spoj­rze­nie.

– Do­brze mi, jak jest – od­bur­ku­je. – a jak dzie­cia­ki? – tym ra­zem to on za­ga­du­je, za­pew­ne chcąc od­wró­cić od sie­bie uwa­gę ko­le­gi.

Tam­ten zno­wu się uśmie­cha i pro­stu­je się z dumą.

– Łu­ka­szek sta­wia pierw­sze krocz­ki, a Na­tal­ka za­czy­na powoli czy­tać.

– Zdol­ne bąbel­ki – od­po­wia­da po­rucz­nik.

W tym sa­mym mo­men­cie ka­pral Wąs pod­no­si się z miej­sca, co ozna­cza, że trze­ba się zbie­rać. Zo­sta­wiam le­d­wo dziób­ni­ęte dru­gie da­nie, do­pi­jam mdły kom­pot i za­bie­ram swo­ją tacę.

– Do wi­dze­nia – że­gnam się uprzej­mie z po­rucz­ni­kiem i jego ko­le­gą, ale od­po­wia­da mi tyl­ko mój do­wód­ca.

– Do wi­dze­nia.

Sto­ję w ma­łej ko­lej­ce, żeby zwró­cić tacę z na­czy­nia­mi, a po­tem wy­bie­gam na ze­wnątrz. Wi­ęk­szo­ść żo­łnie­rzy stoi już w dwu­sze­re­gu, ale na szczęście nie je­stem ostat­nia. Ka­pral Wąs pali nie­opo­dal pa­pie­ro­sa i co chwi­lę zer­ka na nas z iry­ta­cją. Po chwili pod­cho­dzi do nas i każe nam od­li­czać, żeby spraw­dzić, czy wszy­scy już wyszli.

– Nie tak się uma­wia­li­śmy – mówi. – Kie­dy ja wy­cho­dzę, wy ma­cie już na mnie tu­taj cze­kać. Guz­dra­cie się jak mu­chy w smo­le.

Do­praw­dy nie wiem, jak mamy prze­wi­dzieć, kie­dy sko­ńczy jeść. Zresz­tą nie je­ste­śmy w sto­łów­ce sami, obo­wi­ązu­ją ko­lej­ki. Mimo po­nu­rych myśli od­po­wia­dam ze wszyst­ki­mi „tak jest”. Na­gle ka­pral pod­cho­dzi do mnie i krzy­czy.

– A ty co, śpi­ąca kró­lew­no, gdzie masz be­ret?!

Prze­ra­żo­na orien­tu­ję się, że wy­cho­dząc ze sto­łów­ki, za­po­mnia­łam go wło­żyć.

– Prze­pra­szam… – mam­ro­tam za­wsty­dzo­na. – Za­po­mnia­łam. – Po­spiesz­nie na­kła­dam be­ret.

– Nie tak! – krzy­czy. – Wy­glądasz jak trak­to­rzy­sta, a nie żo­łnierz, do cho­le­ry! – Ner­wo­wo po­pra­wia mój be­ret, a ja czu­ję, że za­raz spa­lę się ze wsty­du. Oczy wszyst­kich zwró­co­ne są na mnie. – a to co?! – Ka­pral wska­zu­je na ja­sny ku­cyk, któ­ry opa­da na moje pra­we ra­mię.

– Nie… nie ro­zu­miem… – jąkam się. – Co jest nie tak z mo­imi wło­sa­mi? – Do­py­tu­ję, gdy wbi­ja we mnie na­tar­czy­we spoj­rze­nie.

Mężczy­zna kiwa z dez­apro­ba­tą gło­wą, a ja sta­ję się kłęb­kiem ner­wów.

– To, że tu są! – krzy­czy. – Woj­sko to nie wy­bieg dla mo­de­lek, kró­lew­no! Re­gu­la­min każe upi­nać wło­sy tak, aby nie do­ty­ka­ły ko­łnie­rza. Jesz­cze raz zo­ba­czę u cie­bie albo któ­re­jś z two­ich ko­le­ża­nek wy­sta­jące wło­sy, to będzie­cie pom­po­wać, aż pad­nie­cie ze zmęcze­nia. Zro­zu­mia­no?!

Ki­wam gło­wą. Czu­ję się wdep­ta­na w zie­mię i chce mi się pła­kać. Jed­nak ka­pral nie od­cho­dzi i wci­ąż prze­szy­wa mnie spoj­rze­niem.

– Py­tam, czy zro­zu­mia­no! – krzy­czy i wów­czas orien­tu­ję się, o co mu cho­dzi.

– Tak jest – od­po­wia­dam i moc­no za­ci­skam pi­ęści, sku­pia­jąc się na tej czyn­no­ści, żeby tyl­ko się nie roz­pła­kać.

W ko­ńcu daje mi spo­kój. Wiem, że ze­mścił się na mnie za sy­tu­ację na sto­łów­ce. Mam na­dzie­ję, że już mu wy­star­czy.

Od­dy­cham głębo­ko, pró­bu­jąc się uspo­ko­ić. Wte­dy ktoś kła­dzie dłoń na moim ra­mie­niu. Od­wra­cam się i wi­dzę Pa­wła.

– Nie przej­muj się – mówi. – Ale jeśli chcesz tu­taj prze­trwać, mu­sisz uod­por­nić się na ta­kie sy­tu­acje i pod­cho­dzić do wszyst­kie­go z dy­stan­sem.

I to jest naj­wa­żniej­sza lek­cja, jaką za­pa­mi­ętam z dzi­siej­sze­go dnia.

***

Po po­łud­niu gro­ma­dzi­my się na bie­żni, żeby prze­jść test spraw­no­ścio­wy. Na szczęście nie ma wy­mo­gu, aby go dzi­siaj za­li­czyć. Mamy się po pro­stu spraw­dzić i zo­rien­to­wać, nad czym mu­si­my po­pra­co­wać w ci­ągu ko­lej­nych dni szko­le­nia.

Dzie­li­my się na czte­ry gru­py, bo tyle jest kon­ku­ren­cji. Ja je­stem w tej, któ­ra za­czy­na od mar­szo­bie­gu na trzy ki­lo­me­try. Star­tu­ję rów­no ze wszyst­ki­mi i bie­gnę z ca­łych sił. Jed­nak już po pierw­szym okrąże­niu za­czy­nam zo­sta­wać w tyle. Trzy­mam się bli­sko Gosi, któ­ra rów­nież nie naj­le­piej ra­dzi so­bie z bie­ga­niem.

Daję z sie­bie wszyst­ko, ale po ko­lej­nych dwóch okrąże­niach prze­cho­dzę do mar­szu. Gło­śno dy­szę, bolą mnie płu­ca, a nogi są ci­ężkie, jak­by ktoś za­nu­rzył mi je w oło­wiu.

– Szyb­ciej, kró­lew­no! – krzy­czy mie­rzący nam czas ka­pral, gdy go mi­jam. Nie po­do­ba mi się to okre­śle­nie. Mam ocho­tę po­de­jść do nie­go i zma­zać mu z twa­rzy ten za­dzior­ny uśmie­szek. Chy­ba to wy­si­łek fizycz­ny i moje nie­po­wo­dze­nie wy­wo­łu­ją we mnie tę dziw­ną skłon­no­ść do agre­sji.

Zbie­ram w so­bie reszt­kę sił i pod­bie­gam do przo­du. Po­now­nie zrów­nu­ję się z Go­sią. Wy­mie­nia­my zmęczo­ne spoj­rze­nia i przez chwi­lę czu­ję się ra­źniej. Tym­cza­sem pierw­sze oso­by już ko­ńczą bieg. Jest wśród nich Ma­nia, ale to nie­spe­cjal­nie mnie dzi­wi, sko­ro bie­ga w ma­ra­to­nach.

Ko­lej­ne okrąże­nia są dla mnie udręką. Mimo po­po­łu­dnio­wej go­dzi­ny sło­ńce grze­je nie­mi­ło­sier­nie. Jest mi dusz­no, w płu­cach bra­ku­je po­wie­trza. Trzy­ma­my się z Go­sią ra­zem, na zmia­nę idzie­my i pod­bie­ga­my, aż w ko­ńcu za­czy­na­my ostat­nie okrąże­nie. Mo­ty­wu­je­my się na­wza­jem. Jesz­cze tro­chę. Ostat­nie mi­nu­ty wy­si­łku. w ko­ńcu prze­kra­cza­my metę i obie pa­da­my wy­ko­ńczo­ne na bie­żnię. Je­stem cała mo­kra, a wło­sy, któ­re pod­czas bie­gu uwol­ni­ły się z za­ple­cio­ne­go koka, kle­ją mi się do twa­rzy.

– Gdy­by eg­za­min był dzi­siaj, obie pa­nie by nie zda­ły – po­wie­dział ka­pral, nie kry­jąc sa­tys­fak­cji. – Wnio­ski wy­ci­ągnij­cie same – do­dał, od­cho­dząc.

Gdy pod­no­szę się z zie­mi, przez chwi­lę kręci mi się w gło­wie.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku? – Na­gle po­ja­wia się obok mnie Pa­weł.

Ki­wam gło­wą twier­dząco.

– Po­trze­bu­ję chwili, żeby do­jść do sie­bie – od­po­wia­dam.

– Na­pij się. – Po­da­je mi bu­tel­kę z wodą, a ja piję za­chłan­nie. Nie wie­dzia­łam, że zwy­kła woda mi­ne­ral­na może tak wy­śmie­ni­cie sma­ko­wać.

Ko­lej­ną kon­ku­ren­cją jest bieg wa­ha­dło­wy, któ­ry rów­nież ob­le­wam, a na­stęp­nie prze­cho­dzę wraz z resz­tą mo­jej gru­py do ko­lej­ne­go eta­pu – ćwi­cze­nia brzusz­ków na czas. Gdy przy­cho­dzi ko­lej na mnie, ser­ce wali mi jak osza­la­łe. Ma­nia trzy­ma mi nogi, ka­pral woła „start”, a ja za­czy­nam jak naj­szyb­ciej pod­no­sić się i opa­dać. Ko­lej­ny raz daję z sie­bie wszyst­ko, ale ostat­nie kil­ka brzusz­ków wy­ko­nu­ję w żó­łwim tem­pie. Bolą mnie wszyst­kie mi­ęśnie, a ze zmęcze­nia le­d­wo po­tra­fię zła­pać od­dech. Gdy ko­ńczy się mój czas, je­stem prze­ko­na­na, że zno­wu nie za­li­czy­łam ćwi­cze­nia. Opa­dam na zie­mię, za­my­kam oczy i pró­bu­ję uspo­ko­ić od­dech. Wte­dy sły­szę oschły głos żo­łnie­rza:

– Za­li­czo­ne na czte­ry.

Czu­ję, jak mo­men­tal­nie wstępu­ją we mnie nowe siły. Może jed­nak uda mi się uko­ńczyć szko­le­nie…

Ostat­nim ele­men­tem te­stu spraw­no­ścio­we­go jest wy­ko­na­nie jak naj­wi­ęk­szej liczby pom­pek. z uwa­gą ob­ser­wu­ję, jak po­rucz­nik tłu­ma­czy pra­wi­dło­wą tech­ni­kę tego ćwi­cze­nia, i już wiem, że to mi się nie uda. Mężczy­źni za­li­cza­ją tę kon­ku­ren­cję z ca­łkiem do­bry­mi wy­ni­ka­mi, a tym­cza­sem Ma­nia ob­le­wa ją spek­ta­ku­lar­nie. Cóż, ka­żdy z nas ma ja­kiś sła­by punkt, nad któ­rym musi jesz­cze spo­ro po­pra­co­wać. Na­gle z za­my­śle­nia wy­ry­wa mnie głos po­rucz­ni­ka.

– Na­zwi­sko. – Pa­trzy na mnie wy­cze­ku­jąco.

– Dąbrow­ska – od­po­wia­dam. – So­nia Dąbrow­ska.

– Mo­żesz za­czy­nać ćwi­cze­nie. – No­tu­je coś w swo­im ze­szy­cie.

Bio­rę głębo­ki od­dech i wy­ko­nu­ję pierw­szą pomp­kę.

– Mu­sisz ugi­ąć ręce ni­żej – in­stru­uje mnie po­rucz­nik. – Ina­czej nie za­li­czę ci ani jed­nej pomp­ki.

Za­my­kam oczy i sku­piam reszt­kę swo­ich sił (na­praw­dę nie wiem, skąd je jesz­cze czer­pię) i kil­ka razy uda­je mi się wy­ko­nać po­praw­ną pomp­kę. Ra­mio­na drżą z wy­si­łku, a pot ciek­nie mi do oczu, któ­re nie­mi­ło­sier­nie za­czy­na­ją piec.

– No, da­waj – mówi do mnie po­rucz­nik. – Jesz­cze kil­ka i będziesz mia­ła tróję.

Sta­ram się, na­praw­dę daję z sie­bie wszyst­ko, ale przy ko­lej­nym ugi­ęciu bez­sil­nie opa­dam na zie­mię.

Mój prze­ło­żo­ny kręci gło­wą i za­pi­su­je wy­nik w ze­szy­cie.

– Przy­kro mi, ale nie za­li­czasz tego ćwi­cze­nia. Mu­sisz po­pra­co­wać nad siłą swo­ich ra­mion.

Pod­no­szę się z zie­mi i przy­ta­ku­ję.

– Prze­pra­szam, ja… Ni­g­dy nie na­le­ża­łam do sil­nych osób. – Czu­ję po­trze­bę wy­tłu­ma­cze­nia się.

Po­rucz­nik wbi­ja we mnie spoj­rze­nie.

– Nie prze­pra­szaj mnie. Sko­ro zde­cy­do­wa­łaś się wstąpić do woj­ska, mu­sisz te­raz po­pra­co­wać nad swo­imi sła­bo­ścia­mi i je wy­eli­mi­no­wać.

Ki­wam gło­wą i ocie­ram pot z czo­ła. Czu­ję się tak bar­dzo brud­na i śmier­dząca… i na­gle robi mi się nie­swo­jo, że on wi­dzi mnie w ta­kim sta­nie. Szyb­ko kar­cę się za tę myśl. Nie po­win­no mnie ob­cho­dzić to, co po­rucz­nik o mnie myśli ani jak mnie wi­dzi. Je­stem żo­łnie­rzem, a on moim do­wód­cą.

Cie­szę się jed­nak, że za­miast do­wa­lić mi i za­zna­czyć, jak to bar­dzo nie na­da­ję się do woj­ska, on oka­zał mi wy­ro­zu­mia­ło­ść. Bio­rę so­bie jego sło­wa do ser­ca. Nie pod­dam się tak ła­two i będę wal­czyć ze swo­imi sła­bo­ścia­mi. Jeśli nie dla sie­bie sa­mej, to dla mo­jej pra­bab­ci.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: