Dziewczyna z kabaretu - ebook
Dziewczyna z kabaretu - ebook
Warszawa, wrzesień 1939: Irenka Górecka, młoda tancerka z kabaretu, ucieka z bombardowanej stolicy wraz ze swoim sąsiadem Witoldem Kiersnowskim i jego szoferem. Kiersnowski, urzędnik jednego z ministerstw, przewozi bardzo cenny obraz, autoportret Rembrandta, który ma zostać wywieziony do Szwajcarii. Niestety, w czasie drogi Kiersnowski i szofer giną, a Irenka zostaje sama z Rembrandtem. W dodatku znajduje małego żydowskiego chłopca, który stracił matkę... Od tej chwili Irence grozi podwójne niebezpieczeństwo, związane zarówno z ukrywaniem Rembrandta, jak i żydowskiego dziecka.
„Dziewczyna z kabaretu” to wydane pod nowym tytułem długo wyczekiwane wznowienie powieści Manuli Kalickiej „Rembrandt, wojna i dziewczyna z kabaretu”.
Powieści, o której czytelnicy pisali tak:
… to napisana z humorem powieść o prawdziwej przyjaźni i bezinteresownym poświęceniu. Książka, która wzrusza i jednocześnie wywołuje uśmiech na twarzy.
…to jest sztuka napisać książkę o czasach wojny, z której bije humor, która nie przytłacza smutkiem i śmiercią, a jednocześnie pokazuje realia tamtych czasów.
…czy może być coś cudowniejszego, jak śmiać się i płakać nad kartkami książki? Jak zaciskać kciuki, aby komuś udało się uciec, schować, przeżyć?
…autorka udowodniła, że o wojnie można pisać w inny, aczkolwiek również ciekawy sposób.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8097-420-3 |
Rozmiar pliku: | 608 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
18 stycznia 1940
Głuchów
Jaśnie pani, powóz zajechał – powiedział Dodo Smith, angielski kamerdyner hrabiny Łęskiej.
Irenka poderwała się z fotela, ale zaraz opadła z powrotem, albowiem hrabina tylko lekko drgnęła.
Siedziała i trzymała w prawej ręce filigranową japońską filiżankę Imari, a w lewej spodeczek, i sączyła coś, co przypominało herbatę.
Nazwisko ma niewymyślne ten Dodo, ale rekompensuje sobie to z nawiązką imieniem, myślała Irenka, wpatrując się nieco bezmyślnie w nieruchomą hrabinę, która w świetle migotliwych świec przypominała wyciętą z czarnej bibułki sylwetkę – taką, jakie ongiś panny wycinały nożyczkami w zimowe wieczory i deszczowe popołudnia.
Dziwny ptak Dodo, powtórzyła bezgłośnie frazę, która jej się tłukła po głowie, czekając, aż hrabina odstawi filiżankę z lurą i da sygnał do wyjścia.
Świat zwariował, ale Dodo i jego pani zachowują klasę, podsumowała z pewnym ukontentowaniem.
Tu się myliła; hrabina odstawiła filiżankę na stoliczek w stylu empire i powiedziała na głos, jakby wtórując jej myślom:
– Świat zwariował, ale żeby kamerdyner nosił sztuczkowe spodnie do czarnej marynarki, to się po prostu w głowie nie mieści!
Istotnie, znikający za drzwiami Dodo miał na sobie sztuczkowe spodnie i przymałą czarną marynarkę.
Widać, było to jakimś dysonansem – te spodnie z tą marynarką, całkiem przecież niezłą, mimo za krótkich rękawów.
Ciągle jestem plebejuszką, zasmuciła się Irenka.
Ale nie miała czasu smucić się dłużej, gdyż pani Łęska podniosła się z fotelika, oczywiście też w stylu empire, i pożeglowała z godnością w kierunku drzwi, które przed nią otworzył, pojawiwszy się nagle, Dodo.
Kiedy znalazły się na ganku, Irenka zobaczyła stojącą przed schodkami chłopską furę z chabetą, która wyraźnie miała już swoje najlepsze lata za sobą.
Poczciwa klaczka wyglądała tak, jakby miała paść na pierwszym zakręcie. Ostała się, bo nikt jej nie chciał. Ani Niemcy, ani partyzanci.
Powozu nie było. Jeno ta furka.
Skąd się temu Dodo wziął „powóz”? – zadumała się Irenka. Pewnie „furka” mu nie przeszła przez gardło. Nie mógł powiedzieć: „Furka zajechała”. Biedny Dodo. Stara się trzymać klasę i zachowywać pozory. Co też z nim teraz będzie... Co będzie z nami wszystkimi?
Hrabina z dystynkcją zeszła ze schodów i zajęła miejsce koło furmana.
Irenka rozejrzała się wokół. Było już ciemnawo, gdzieś tam, za horyzontem, w oddali, tuż nad linią drzew, widać było blady zarys księżyca wschodzącego na nieboskłonie.
Pożegnała wzrokiem dwór i bez rosnący koło ganku, teraz przywalony ciężką czapą śniegu, i stare dęby w oddali; usiadła na furce z tyłu, nogi jej w powietrzu wesoło zamajtały, choć jej samej wcale nie było wesoło.
Popatrzyła wyczekująco na Dodo stojącego bez ruchu na ganku i spoglądającego na hrabinę.
Hrabina zaś bez słowa odwróciła głowę w drugą stronę, lekko ją pochyliła i spojrzała gdzieś w nicość.
Na ten sygnał Dodo, czując powagę chwili, z godnością i namaszczeniem odwrócił się, podszedł powoli do drzwi, zamknął je wielkim kluczem, po czym zszedł, czy raczej zstąpił, po schodach, wspiął się, już mniej dostojnie, na koło wozu i klapnął akurat w sam środek fury, przygniatając leżącego tam pod derką profesora Rosenblatta.
Ten zaskowyczał z bólu i wysunął nos.
– Pardon me, sir! Jasny pan raczy wybaczyć, moja nieuwaga – rzekł dwornie Dodo.
Profesor skwitował przeprosiny skinieniem głowy i zniknął pod szmatą, którą był niezbyt starannie nakryty. Irenka przyjrzała się jej z bliska i poznała flamandzki gobelin z dworu w Głuchowie, przedstawiający jednorożca u wodopoju. Leżał co prawda na lewą stronę, zwisały z niego barwne niteczki, ale dawał się rozpoznać.
Furman zaciął szkapę i wóz powoli poturlał się do przodu. Irka, przygotowując się na długą i uciążliwą podróż, poprawiła się na swoim miejscu, przesuwając bardziej w bok metalową tubę z obrazem Rembrandta, na której nieopatrznie usiadła.
Widziała wszystko czarno.
Cała ta wyprawa nie miała prawa się udać. Niestety...
Powinna fikać nogami w kabarecie, a nie siedzieć na furze pełnej skarbów, za których posiadanie groziła kula w łeb, tak samo jak za ukrywanie żydowskich profesorów i angielskich lotników udających kamerdynerów. Oczywiście to było dozwolone. Udawanie kamerdynerów, bo za lotników...
„Titanic ”, istny „Titanic”. Zaraz pójdziemy na dno. Tylko napotkamy jakąś górę lodową – rozejrzała się, ale że nic na horyzoncie nie było widać, podrzuciła ramiona, przeciągnęła się i zaintonowała:
Orkiestra gra, a oni toną
I nawet dzieci toną z boną,
Zanurza się, tona za toną...
A Dodo zawtórował jej nieco fałszywie, ale za to basem zaiste imponującym:
It was on one Monday morning just about one o’clock
When that great „Titanic” began to reel and rock;
People began to scream and cry,
Saying, „Lord, am I going to die?”.
I am going to die, zanucił w myślach profesor Rosenblatt i kichnął potężnie pod derką, przepraszam, pod gobelinem, z którego na skutek wpadnięcia furki w przepastną dziurę wydostał się obłoczek kurzu, co był w pałacu w Głuchowie, ale to jakby nie ratowało zbytnio sytuacji.
Szczególnie że za zakrętem ukazał się charakterystyczny czarny samochód i szparko zbliżał się do furki.
Hrabina wciągnęła w płuca powietrze i wyprostowała się. Dodo przymknął oczy, Irka je zamknęła i zaczęła odmawiać „Pod Twoją obronę...”, a profesor Rosenblatt, nieświadomy grozy sytuacji, kichał jak szalony pod derką, co była gobelinem.1
Kilka miesięcy wcześniej.
Lasy Mazowsza. Gdzieś w nich...
Duży palec wybił się na niepodległość z jedwabnej pończoszki. Był lekko czerwony i obrzmiały, a wielka mrówa lazła po nim dość żwawo. Irenka siedziała w głębokim wykrocie i przyglądała się dziurawej pończosze, paluchowi i mrówce bez większych emocji.
Była kompletnie odrętwiała. Nachyliła się i strąciła owada na trawę, poprawiła pończochę, tak by nie obciskała zanadto palca, i zaczęła obserwować chmurki szybujące niefrasobliwie po niebie.
Położyła się wygodnie na trawie, podłożyła rękę pod głowę i gapiła się, starając się nie myśleć o niczym.
Pachniało miętą i paprocią, tą leśną, niepozorną paprotką, która zwieszała swoje liście akurat tuż obok jej głowy. Było jej dobrze. Chciała zasnąć, odpłynąć gdzieś w nicość, przez chwilę chociaż zapomnieć. Niestety, kolejna mrówa zdecydowała się wleźć jej na nogę. Podniosła się więc i pacnęła mrówiszona tak, że poszybował gdzieś w przestrzeń.
Trzeba było jednak pomyśleć.
Chmury przykryły na kilka sekund słońce i zrobiło się jakoś ciemno.
Za Boga nie wyjdę z tego lasu. Nie ma mowy, bym szła dalej drogą. Pójdę lasem, tak będzie bezpieczniej. Pójdę lasem, póki będzie las. Ale las pewnie się wkrótce skończy. No to wtedy pójdę jaką drożyną wiejską. Najlepiej zaś: będę pełzała. Rowami się przemykała, lasami. Tak.
Boże, kto wymyślił wojnę? Mężczyźni, oczywiście!
Muszę gdzieś się zapaść i przeczekać.
Tylko gdzie, do diabła, mam iść? Północ, południe, wschód czy zachód? No, zachód raczej odpada! Północ też. Już oni tam na pewno to wybrzeże zdobyli.
Teoretycznie plan był taki: mknąć na południowy wschód w kierunku granicy z Rumunią. Może tego powinna się trzymać?
Boże!!! Czemuż spotkałam Kiersnowskiego i próbowałam uciec z Warszawy? Złe mnie podkusiło i teraz za karę siedzę sama jak ten dzik w lesie, jestem głodna i mam dziurę w pończosze. No i jeszcze tego przeklętego Rembrandta.
Popatrzyła z odrazą na metalową tubę, która leżała tuż obok, w wykrocie, porzucona na łaskę mrówek wdrapujących się na nią z cierpliwością godną lepszej sprawy. Metalowa tuba była śliska jak diabli, mrówki co i raz odpadały od niej jak taternicy od grani. Ale wciąż ją od nowa atakowały.
Głupie mrówy.
Trąciła tubę nogą w dziurawej pończosze, tuba się poturlała i kilka mrówek zniknęło pod toczącym się walcem.
Tuba to też jest pewien problem. Ktoś mi jeszcze może dać w głowę. Z powodu tuby.
Tuba wyglądała... jakby było w niej COŚ... Coś wartościowego.
Wiadomo, że jak ktoś ucieka, to bierze to, co ma najcenniejszego. A tuba wyglądała, jakby było w niej coś naprawdę cennego. I było. Autoportret Rembrandta. Tak powiedział dyrektor Kiersnowski:
– Niech pani potrzyma tego Rembrandta – poprosił i podał jej tubę.
– Rembrandta? – zdziwiła się.
– Tak, hrabina Łęska poprosiła mnie, bym go zabrał. Mamy ten autoportret przekazać jej bratankowi, który mieszka w Szwajcarii. Tam będzie bezpieczniej. Nie wiadomo, co tym szkopom strzeli do łba!
– Rozumiem... – wybąkała inteligentnie Irenka, bo co miała powiedzieć.
Potrzymała przez chwilę Rembrandta na kolanach i oddała Kiersnowskiemu, który upchnął tubę z tyłu samochodu, na półeczce za siedzeniem.
*
Automobil z trudem przedzierał się przez zatłoczone drogi. Kierowca, pan Zbysio, trąbił, Kiersnowski krzyczał, a ludzie tylko patrzyli wrogo i powoli się rozstępowali, pozwalając im przejechać. Prędkość, którą osiągali, była doprawdy żałosna, niemniej jednak oddalali się od Warszawy szybciej niż ci, którzy szli, jechali na rowerach czy furkach załadowanych ponad wszelką wytrzymałość.
Posuwali się tak już prawie dzień cały, w kurzu, upale, hałasie i zgiełku po zatłoczonych drogach. Co jakiś czas zatrzymywało ich wojsko i musieli karnie czekać, aż przejadą czy przejdą utytłani, brudni i zakurzeni żołnierze, co niepokojące, wcale a wcale niewyglądający na zwycięzców. Gdy Irenka na nich patrzyła, robiło jej się smutno i nachodziły ją najgorsze myśli. Nie wątpiła wówczas w sens tego wyjazdu, na który zdecydowała się, co tu kryć, pod wpływem paniki. To był właściwie cud, takie miejsce w samochodzie!
Ludzie płacili duże pieniądze, byle tylko znaleźć jakąś podwodę, która by ich wywiozła z płonącej i bombardowanej Warszawy, a Irence samochód trafił się jak ślepej kurze ziarno. Witold Kiersnowski, jej sąsiad i naczelnik w Wydziale Sztuki Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, wpadł do domu po paszport akurat w momencie, gdy bomba uderzyła w sąsiednią kamienicę. Ludzie krzyczeli, na ulicy rozpętało się istne pandemonium.
Irenka zaś zaczęła się pakować, by jednak zejść do schronu, chociaż po ostatnim w nim pobycie, kiedy wszyscy ze wszystkimi się pokłócili, obiecała sobie, że już nie będzie tam schodzić.
Radio nadawało jakieś głupoty: „Bolesław, Bolesław, tu Plaskota, tu Plaskota”, a potem: „Uwaga! Uwaga! Nadchodzi...”.
Chociaż było wiadomo, że już przeszedł, skoro rąbnęło tuż obok.
*
Antosia bez wątpienia dobrze zrobiła, teraz Irka przyznawała jej rację, że wyjechała z Warszawy zaraz pierwszego września. Namawiała dziewczynę, by pojechała z nią przeczekać na wieś, do jej dalekiej kuzynki Tereski, wabiła jabłkami, gruszkami i świeżą rąbanką, ale Irenka nie chciała opuszczać mieszkania.
Wojna! Nie wiadomo, co się będzie działo, jeszcze jej dobytek rozgrabią. Nie ma tak, by na to pozwoliła, łatwo nie było jej się dorobić. Niechby inna w wieku dwudziestu siedmiu lat miała taki apartamencik na Mokotowskiej z prześlicznymi stylowymi mebelkami.
Żaden Ład1 czy coś tam.
Same ludwiki, biedermeiery i inne cuda.
O! Sekretera stanisławowska w saloniku; ludwik, co prawda podejrzany, ale zawsze, w sypialni, a na ścianie Axentowicz. Kupowała te wszystkie śliczne rzeczy w pobliskich antykwariatach i idąc na miasto, poświęcała chwilkę, by pobuszować na Świętokrzyskiej, gdzie aż się roiło od sklepów ze starociami...
Na pewno nie zostawi tego wszystkiego na pastwę losu. Na pewno!
Została. Przez pierwsze dni nie schodziła nawet do schronu, ale powoli docierało do niej, że to nie są żarty. Gdy zobaczyła rozpadającą się w pył sąsiednią kamienicę, spasowała.
Wrzuciła do walizki kilka łaszków, szczoteczkę do zębów, sweter, książkę – najnowszą Barclay, przy której można było zapomnieć o tym, co wokół. Na przegryzkę kilka jabłek i dwa pudełka sardynek, buteleczkę goldwassera dla dodania sobie otuchy w tej ohydnej piwnicy, na myśl o której robiło jej się po prostu od razu słabo. No i oczywiście biżuterię – całkiem przyjemną kupkę świecidełek. Zatrzasnęła wieczko walizeczki. Na wierzch położyła pled i tak wyekwipowana zmierzała w kierunku rzeczonej piwnicy sąsiedniego domu (bardzo solidnej piwnicy), gdy wychodząc z bramy, wpadła na Kiersnowskiego, który właśnie wsiadał do swojego służbowego buicka, po dach załadowanego jakimś papierzyskami i paczkami. Nie myślała wcale o wyjeździe, ale kiedy zobaczyła na chodniku ciało Jacka Wójcika, syna dozorcy sąsiedniej kamienicy, zabitego łóżkiem, które wyleciało z rozwalonego domu, zbladła.
To był potworny absurd – taka śmierć. Zabity łóżkiem…
Jacek leżał tuż przy drzwiach do ich kamienicy, młody, przystojny i przed zaledwie godziną pełen życia, a teraz cały we krwi, martwy. Ktoś wrażliwy czy litościwy nakrył mu twarz gazetą, co jeszcze pogarszało sytuację. Degradowało śmierć, pozbawiało ją powagi i dostojności. Śmierć, która jeszcze dziesięć dni temu była otoczona aurą dostojeństwa i szacunku, teraz stała się czymś pospolitym, prawie normalnym. Ot, człowiek martwy na ulicy. Ale normalności i powszedniości śmierci zaprzeczała matka Jacka, stara Wójcikowa, klęcząca na chodniku w kurzu i pyle, umazana jego krwią, szlochająca, spazmująca, samotna. Nikt nie miał odwagi się do niej zbliżyć, odciągnąć od ciała syna, coś zagadać. Wszyscy stali jak skamieniali. Irenka też się zatrzymała, bezradna i przestraszona.
I wtedy dostrzegła coś szarego, jakiś podłużny przedmiot leżący tuż koło jej prawej stopy.
W pierwszej chwili nie zorientowała się co to; zaintrygowana, intensywnie się przyglądała i nagle odskoczyła, rozpoznając w przerażającej chwili: noga! ludzka noga!
Oszarzała jak brudny papier, urwana noga. Leżała w szkle, pyle, kawałkach gruzu.
Wcale nie zakrwawiona. Szara.
Czemu ona taka szara? – pomyślała, patrząc na nogę z mieszaniną paniki i otępienia.
Czyja to noga? Jacek miał obie.
I nagle zrobiło się jej słabo.
Właśnie wtedy pojawił się Kiersnowski, jak zwykle wymuskany i wyświeżony, nieprzystający z tą swoją wyszukaną elegancją do tego, co się wokoło kłębiło.
Wyglądał tak… przedwojennie...
Podtrzymał ją, by się nie przewróciła. Ona, której przecież nigdy nic się nie imało, która nigdy w życiu nie zemdlała.
To musiał być szok, bo zamiast myśleć racjonalnie, wpadła w panikę i się do Kiersnowskiego po prostu przyczepiła.
Ten samochód pod domem wydał jej się czekającą na nią karocą. Odpowiedzią na niezadane pytania. Trzeba uciekać. Natychmiast. Zaczęła żarliwie prosić i ubłagała Kiersnowskiego. Wywalił tylko skrzynkę, zdaje się, że z porcelaną, którą pan Zbysio, kierowca, a jak podejrzewała, także i kochanek Kiersnowskiego, zaniósł do jego mieszkania, i na jej miejsce wsadził Irenkę.
Ruszyli w stronę granicy.
Co chwila nadlatywały samoloty, polskie i niemieckie, jak czarne widma przesuwały się nad nimi, ale jakoś szczęśliwie leciały dalej, by zrzucić swój złowieszczy ładunek.
Mijali po drodze trupy ludzkie i zwierzęce, przewrócone samochody, unieruchomione ciężarówki, omijali leje, w których ich auto mogłoby się spokojnie schować, słyszeli huk bomb, strzały z karabinów maszynowych z przodu i z tyłu, ale jakimś dziwnym trafem powoli, lecz nieustannie posuwali się do przodu. Irence wydawało się, że nad nimi rozciągnięty jest wielki i niewidzialny parasol, który ich, właśnie ich, ochroni od wszelkiego złego.
Jechali wciąż do przodu. Irenka, znużona, zaczynała przysypiać, gdy nagle, ni stąd, ni zowąd, pojawiło się na niebie pięć ślicznych, błyszczących, stalowych ptaków. Coś w nich było naprawdę nieziemskiego. Zagapiła się na nie. Z zachwytem zagapiła. Leciały spokojnie, jakby dostojnie płynęły w blasku słonecznym, i dziewczyna poczuła, że to muszą być wreszcie nasze samoloty.
– To nasz... e... e... – szepnęła z drżeniem w głosie do Kiersnowskiego i w tym momencie zobaczyła, jak z wnętrzności maszyn wypadają czarne owalne kapsuły, jakby... bomby.
Na ludzi, na tłum.
I nagle zbita masa ludzka, wypełniająca całą dostępną przestrzeń, rozpierzchła się.
Przed nimi zrobiło się przerażająco pusto.
Rozległy się nieartykułowane okrzyki, podniosły obłoki kurzu, a samoloty spokojnie, dostojnie i nieubłaganie płynęły w ich kierunku, metodycznie bombardując drogę.
Kiersnowski i Zbysio wyskoczyli z samochodu, jakby ich tysiąc szatanów goniło. Irenka, siedząca z tyłu, też szarpnęła drzwiami i już miała skakać, gdy usłyszała, jak Kiersnowski, biegnąc, krzyczy:
– Rembrandt! Niech pani łapieee... – i jego głos zaniknął. A ona jak we śnie, bezwolna i posłuszna, odwróciła się, chwyciła śliską metalową tubę i runęła po prostu z samochodu na drogę. Potknęła się i ruszyła wprost przed siebie, byle dalej od drogi i auta.
Biegła co sił w nogach, aż usłyszała, że one, te prześliczne ptaki, już są tuż-tuż, nad jej głową, i wtedy zapadła w kartoflisko rozciągające się aż do linii lasu, który jawił jej się niby ziemia obiecana i do którego biegła w panice i zapamiętaniu.
Leżała przytulona do bruzdy, cała ubabrana, wdychała kurz i połykała grudki ziemi wbita w nią nosem. Zamknęła oczy. Usłyszała przeraźliwy huk gdzieś obok, jednostajne stukanie karabinów czy działek pokładowych: tatatattata... tatatataaa...
Zacisnęła mocniej powieki. Nie chciała nic słyszeć. Gdybyż można było zamknąć uszy! Cała jakby zwinęła się w sobie, zapadła i nagle wszystko ucichło.
Było cicho.
Ta cisza była nienaturalna, przeraźliwa, groźna. Irenka bała się, ale, chcąc nie chcąc, podniosła się i pierwsze, co zobaczyła, to daleko od niej, w polu, palące się jakby przy ziemi białe kule, dziwne jak rozpadające się słońca, i dalej jeszcze dwa wysokie słupy dymu, które powoli przybierały kształt przerażających i groźnych drzew... Ale to był tylko dym.
Nie było płomieni.
I nagle znad lasu wychynął jeszcze jeden bombowiec. Irenka padła znowu w kartoflisko, w którym było ją oczywiście świetnie widać w tej jej barwnej sukience w maki, skuliła się, zamarła, czując, że to koniec, że nadchodzi śmierć, że ten ostatni nadlatujący samolot jest dla niej…
*
Leżała w pyle zrezygnowana i pogodzona, czekając na to, co nieuchronne, a bombowiec bardzo nisko, tuż nad linią drzew, prawie dotykając brzuchem koron, przeleciał nad nią. Nie zrzucił żadnej bomby. Nikt nie strzelał. Może mu się skończyły pociski, może była zbyt nędznym celem – dziewczyna w bruździe na polu, w białej sukience w jaskrawe czerwone maki. Przeleciał.
Irenka leżała nieruchomo, nie miała ani siły, ani odwagi, by się ruszyć. Jakby całkiem straciła władzę w nogach. Tuba z Rembrandtem uwierała ją w brzuch – przewracając się, dziewczyna padła właśnie na nią i przytuliła się do niej kurczowo. Nie miała nawet siły, by ją jakoś dalej odsunąć i wygodniej się ułożyć.
Po pewnym czasie – nie wiedziała jak długim – usłyszała, że gdzieś dalej ludzie zaczynają się ruszać, nawoływać się i rozmawiać.
Podniosła się więc i ona. Już się nie bała. Odrętwiała, jakby zmrożona, nogi miała jak z waty, ale była spokojna. Przytuliła tubę do piersi i poszła w kierunku porzuconego auta. Samochód leżał przewrócony na boku jak wielki żółw wyrzucony na brzeg morza. Niedaleko widać było głęboki lej po bombie. Ludzie nie zwracali na auto żadnej uwagi, zbierali swoje manatki i oddalali się ze zwieszonymi głowami, zgarbieni, wlokąc się noga za nogą. Szli jak maszyny.
Irenka rozejrzała się bezradnie za dyrektorem Kiersnowskim i za panem Zbysiem. Nagle uświadomiła sobie, że właśnie oni są teraz najbliższymi dla niej istotami. Ale nigdzie ich nie mogła dostrzec. Czuła się jak drobinka piasku, jak samotne ziarnko. Jakby była sama na świecie. Droga powoli opustoszała, ale już dawały się słyszeć nadciągające z tyłu kolejne hordy uciekających ludzi. Zawołała cicho, głośno jakoś nie mogła, gardło miała wysuszone na wiór.
– Panie dyrektorze... Panie dyrektorze...
Nikt jej nie odpowiedział. Poszła więc w kierunku samotnej jabłoni, która rosła na skraju pola. Tam widziała ostatni raz Kiersnowskiego biegnącego za panem Zbysiem. I znalazła ich obu. W bruździe, w ciemnej plamie, która pewnie była wsiąkniętą w ziemię krwią. Żaden z nich się nie ruszał. Kiersnowski leżał na panu Zbysiu jak niedbale przerzucony pled. Głowa mu zwisała bezwładnie z jednej strony, a nogi z drugiej. Irenka podeszła bliżej, nachyliła się i lekko dotknęła pana Kiersnowskiego. Dotknęła naprawdę lekko, a ten jakby tylko na to czekał. Przewrócił się na plecy, ciągle leżąc na panu Zbyszku, przeraźliwie nieruchomym panu Zbysiu, i mogła spojrzeć w jego szklane, niewidzące już oczy.
Stała nad tymi dwoma martwymi, w gruncie rzeczy przypadkowymi towarzyszami podróży i nie wiedziała, co ma zrobić. Ból skręcał jej żołądek. Brakowało powietrza. Znowu miała to samo co w Warszawie – atak paniki. Zaczęła głęboko oddychać i opanowała się po dobrej chwili.
Poprawiła tubę, wsadzając ją mocniej pod pachę, i odwróciła się w stronę drogi, po której znowu posuwała się zbita chmara ludzi. Zawahała się.
Nie, nie pójdzie w tym tłumie. Nie ma siły. Była strasznie zmęczona, chciało jej się spać, czuła bóle mięśni i karku.
Las wydawał się taki cichy, przyjazny i spokojny.
Poszła więc w jego stronę i po chwili zanurzyła się w zieleni.
*
Zmęczona, prawie nieprzytomna, kompletnie bezradna, szła po miękkiej murawie, potykała się o gałęzie, nawet te zupełnie niewielkie.
Nie miała bladego pojęcia, gdzie się znajduje. Tuż przed atakiem drzemała, nie zauważyła, dokąd dotarli. Ludzie przewracali drogowskazy, chyba po to, aby Niemcy się pogubili, ale jak na razie to właśnie Irenka nie mogła się połapać. Jak się jej zdawało, powinna być koło Radzynia, ale za czy przed, tego nie wiedziała.
Co to za las? Czy daleko do jakiegoś miasteczka, wioski albo leśniczówki – też nie wiedziała.
W końcu wpadła do wykrotu i tam została.
Siedziała w tej dziurze, która może była pamiątką po poprzedniej wojnie, i zastanawiała się, czy wracać do Warszawy, czy ruszać dalej w stronę granicy – tym razem już samotnie i pieszo. No, może nie samotnie. Razem z Rembrandtem. Ten Rembrandt, ta tuba na grzyba była jej potrzebna – niewygodna do niesienia i niezwykle ostentacyjna. Powinna się pozbyć tego draństwa jak najszybciej. Najlepiej byłoby zakopać tuleję w ziemi, ale nie miała czym. Zresztą jak by potem to miejsce znalazła, jeśli nawet nie wiedziała, gdzie jest. No, to tylko kłopot targać ze sobą rurę długą na metr i śliską jak diabli.
Wiedziała przecież, że taki obraz to nie byle co, był pewnie wart fortunę i naprawdę nie można go było, ot tak, porzucić w lesie.
*
Słońce powoli znikało za wierzchołkami drzew. Kolory przygasały, zapadał wieczór. Piękny jesienny wieczór: ciepły, pachnący, spokojny. Drzewa rzucały podłużne zdeformowane cienie, które przecinały polanę, tworząc nieomal symetryczny wzór. Był w tym wszystkim ład, spokój, ciepło promieniujące zarówno z nagrzanej ziemi, jak i z pejzażu, drzew i nieba. Z daleka tylko dobiegał monotonny szum, odgłosy ludzi i pojazdów poruszających się po drodze, którą opuściła.
Ten szum nie robił wcale przerażającego wrażenia. Przefiltrowany przez las, działał na Irenkę lekko usypiająco, jak szum wody czy młyna. Coś tam się toczyło czy biegło, ale było jakby poza nią. Rozmarzyła się, może nawet na chwilę zdrzemnęła, gdy nagle pod wpływem jakiegoś impulsu ocknęła się ze snu czy letargu. Już od razu zdenerwowana i wystraszona.
Usiadła.
Najwyższy czas się ruszyć i albo pomaszerować naprzód, albo się cofnąć. A właściwie powinna natychmiast wrócić do samochodu! Przecież tam została jej walizeczka!
Całkiem o niej zapomniałam, pomyślała. Moja biżuteria!! Chyba oszalałam!
Założyła na nogi buciki, białe pantofelki na obcasie, z tak modnego boksu, całkowicie niepraktyczne, absolutnie nienadające się na pieszą wędrówkę do granicy, poprawiła po raz kolejny dziurawą pończochę, gdy nagle usłyszała jakiś dziwny dźwięk. Znieruchomiała. Co to było? Jakby piszczenie, skowyt. Coś, czego przedtem nie słyszała. Głos dobiegał z niedaleka.
Jakby płacz. Zawodzenie. Wyprostowała się i powoli, ostrożnie, po cichutku powędrowała w kierunku tego dziwnego dźwięku.
Ktoś tu był poza nią.
Może to już Niemcy, pomyślała z trwogą, ale nie, to niemożliwe, ten dźwięk to jakby jęk.
Może ktoś ranny schronił się, podobnie jak ona, w lesie. Powoli zbliżyła się do niewielkiej polanki, skąd było słychać... Tak, szloch.
Ktoś płakał.
Stanęła za pniem starej sosny i ostrożnie wyjrzała. Najpierw wydawało się jej, że polana jest pusta.
Nikogo nie było widać.
Tylko ten płacz… słychać było płacz. A potem zobaczyła jakiś niewyraźny niewielki kształt. Ktoś leżał pod krzakiem.
Dziecko.
Mały chłopiec zwinięty w kłębek szlochał, rozpaczliwie i głośno. Już śmielej, nie kryjąc się, nie skradając, podeszła do tej łkającej kupki nieszczęścia. Dzieciak, gdy usłyszał szelest jej kroków, raptownie poderwał się na równe nogi. Stanął i otarł oczy. Był mały, czarniawy i strasznie zasmarkany. Buzię miał brudną jak prosiaczek, co się w błocie wytytłał.
Ziemia rozmazana łzami. A w tym wszystkim czarne wielkie ślepka.
– Mame nie szyje – wyseplenił głośno, wycierając nos w rękaw i chlipiąc.
O Bosze! Mame nie szyje, a ja mam brudną szyję, pomyślała Irenka i omal tego nie wypowiedziała na głos. Ktoś mnie powinien zastrzelić.
– Jak masz na imię? – zapytała, by coś w ogóle powiedzieć.
– Gedalia – odparł maluch.
– Prześliczne imię! – zachwyciła się nieszczerze i pomyślała: No, tylko mi tego brakowało! Ma na imię Gedalia i ma pejsy. Rety!
– A tatuś? – spytała z nadzieją, że zaraz zza krzaka wynurzy się jakiś mężczyzna w chałacie i uwolni ją od tego problemu. Kolejnego, bardzo zasmarkanego problemu.
– Tate poszet na wojne – wyszeptał cichutko Gedalia i pociągnął głośno zasmarkanym noskiem, a potem znów wytarł go w rękaw.
Usiadł i przyglądał się Irence spod oka, bawiąc się nerwowo połą rozciągniętej, trochę przydużej czarnej kapoty, którą miał na sobie.
– Aha! Na wojnę. A skąd wiesz, że mamusia nie żyje? – zainteresowała się Irka, dość zresztą bez sensu.
Malec westchnął i powiedział:
– No, bo tam leżyła i się nie ruchała.
– Aha.
Bosko. Irenka się zakrztusiła. Booskoo.
Co miała powiedzieć: Przyjmij moje wyrazy współczucia. Przykro mi, ale się spieszę. Pa!
Czy jej ktoś współczuł? Dziurawa pończocha, bombardowanie, dwa trupy, a teraz była głodna. Zapomniała o walizce z biżuterią, jak jakie cielę nie przymierzając, no i obtykała się2 z zakichanym Rembrandtem, i teraz jeszcze to!
Co tu robić? – myślała gorączkowo. Przecież nie mogę zostawić tego dzieciaka w lesie, jeszcze go tu wilki zjedzą albo jakie inne, na przykład robaki. Panienko Przenajświętsza! Tylko mi tutaj jest potrzebny do tego wszystkiego małoletni starozakonny.
– To może pójdziemy na drogę i zobaczymy, czy mamusia się nie podniosła?
To był jedyny pomysł, który jej przyszedł do głowy. Niezbyt błyskotliwy.
– Może mamusia tylko zemdlała... – brnęła w to dalej, kompletnie bez sensu, ale zagadywała dość poważny atak paniki. Co zrobić, co powinna zrobić?
Chłopcu rozbłysły oczy. Wzięła go za rękę, podciągnęła do pionu i skierowała się w stronę drogi.
Nagle poczuła, że czegoś jej brakuje, coś jest nie tak. Rembrandt!! Zakichany Rembrandt! Zgubiła go! O, do diabła! Nie mam Rembrandta! Gdzie on jest?! Rozejrzała się wokoło, ale tuby nie było widać. A im dłużej się rozglądała, tym bardziej jej nie było. Jasny gwint! Co się z nią dzieje?
Stuknęła się dłonią w czoło i pobiegła do wykrotu na sąsiedniej polance.
Tam spokojnie w trawie leżała metalowa tuleja, którą oblazło stado zaborczych mrówek – najwyraźniej ją zawłaszczyły. Przeklęta tuba.
Złapała ją szybko i strząsając mrówki, wróciła do Gedalii, który ufnie na nią czekał na skraju polany. Ruszyła w stronę szosy. Chłopczyk dreptał dobre trzy kroki za nią, w końcu podbiegł i wsunął drobną, lepiącą się łapkę w jej dłoń. Chwilę się zawahała, ale wzięła go za rękę, dziwiąc się w myśli, jaka ta rączka jest mała i brudna, ścisnęła ją jednak mocno i pomaszerowali razem.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
1 Ład – spółdzielnia artystów plastyków założona w Warszawie w 1925 r. Zrzeszeni w niej artyści projektowali dzieła sztuki użytkowej: tkaniny, ceramikę, szkło i meble, łącząc tradycję sztuki polskiej i ludowego rzemiosła z nowoczesną formą.
2 Obtykała się – zbyt długo się czymś zajmowała, cackała się z czymś.