Dziewczyna z pistoletem. Inicjacja - ebook
Dziewczyna z pistoletem. Inicjacja - ebook
W życiu Valerii nie ma nikogo. Wychowywała się w domu dziecka, a przez introwertyczną osobowość nie nawiązała z nikim bliskich relacji. Postanawia przyjąć zaproszenie wujka, Filipa Selezińskiego, mieszkającego w Niemczech, z którym nie łączy ją nic poza tym samym nazwiskiem. Młoda kobieta, chcąc wykorzystać okazję, by zatrzymać się za granicą na dłużej, znajduje tam pracę. Porzuca dotychczasowe, cholernie nieciekawe życie w Szczecinie i kupionym za wszystkie oszczędności starym golfem dociera do Monachium. Na miejscu zamiast wujka i perspektywy nowej pracy czeka na nią zupełnie inny świat. Świat, o którym dotychczas słyszała tylko niewiarygodne historie lub który oglądała na szklanym ekranie. Świat mafii. Jak Valeria Selezińska, zwykła, szara dziewczyna z Polski, trafiła w sam środek przestępczego świata? I kto sprawił, że postanowiła w nim pozostać? A nawet złożyć niebezpieczne śluby posłuszeństwa, przechodząc tajemniczy rytuał inicjacyjny groźnego klanu?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8290-202-0 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Każdy kiedyś słyszał o włoskiej mafii. Albo ściślej mówiąc… o sycylijskiej rodzinie mafijnej. Szeroko znane są także klany rosyjskie czy chociażby czeczeńskie. Mamy wiedzę o naszej rodzimej zorganizowanej grupie przestępczej z Pruszkowa i kojarzymy frazes: „Tam, gdzie kończą się Reguły1, zaczyna się Pruszków”.
A czy obiło ci się o uszy coś na temat gangsterki w Niemczech? Jeśli nie, to nie jesteś w tym odosobniona. Wielu ludzi robi dziwny grymas, słysząc zestawienie słów: „Niemcy” i „mafia”. A to właśnie u naszego zachodniego sąsiada panują najbardziej sprzyjające przestępczości zorganizowanej warunki pod względem prawnym. To kraj, który nie uważa przynależności do mafii za przestępstwo. A same podejrzenia nie wystarczą, by kogoś aresztować, przeszukać czy założyć mu podsłuch. Najpierw trzeba mieć dowody. A o te, wiadomo, raczej trudno. Mafia bowiem jest niewidzialna. Czynią to strach i pieniądze.
Skąd wiem tyle o tej specyficznej grupie o nieograniczonych możliwościach? Mieszkałam w Niemczech kilka miesięcy i mówili o mnie Mädchen mit Pistole2.
Wieczór. Mgła opadała na ulice i przybierała żółtawą barwę. Można było odnieść wrażenie, jakby kłębiła się wokół latarni. Nieprzyjemny chłód ocierał się o policzki i dłonie. Cichy zaułek, do którego podążali okoliczni mieszkańcy w poszukiwaniu piwa. Podrzędny pub, miernie wypchany pospolitymi twarzami z opasłymi brzuchami. Widok niegodny zapamiętania. Z lokalu wylewały się tytoniowa woń i dziwne brzękanie lokalnego grajka, który dorabiał do marnej pensji, przygrywając do kieliszka.
Nagle na ulicy zaparkowało białe lamborghini huracán. Dla niepoznaki parę dobrych metrów od wejścia do pubu. Uniosły się drzwi kierowcy i wysiadł… piłkarz niemieckiej reprezentacji. Zaledwie kilka miesięcy temu biegał po murawie w Rosji z okazji Mistrzostw Europy. Swoją drogą Niemcy ponieśli tam sromotną klęskę. Dawno nie pokazali takiej lipy, odpadając w pierwszej fazie. Swe pospieszne kroki skierował w smugę jasnego światła i tytoniowej ścieżki.
W twojej głowie zapewne pojawiło się pytanie: Czego tam, u licha, szuka ktoś taki? Lecz nim zdążysz w ogóle sobie odpowiedzieć, przystojny, dobrze zbudowany sportowiec opuści lokal i zniknie w swoim luksusowym wozie, zostawiając za sobą jedynie głośne mruczenie, wydostające się z wydechu, i niezaspokojoną ciekawość gapiów.
Siedząca na balkonie siedemdziesięcioletnia Katarina Hansmann długo nie mogła zdjąć ze swej solidnie pomarszczonej twarzy grymasu zdziwienia. Kobieta nie miała rodziny. Już. Jej syn zmarł dawno temu w tragicznych okolicznościach. Obwiniała o to lekarzy, którzy nie zdołali go uratować. Staruszka zajmowała czteropokojowe mieszkanie w starej kamienicy, pełne srebra i wartościowych obrazów. Ale najlepsze, co spotkało Katarinę Hansmann na krańcu jej drogi, to… ja! Przez kilka miesięcy byłyśmy sąsiadkami. Pomagałam jej w zakupach i drobnych pracach domowych. Katarina miała okropne problemy z pamięcią. Nigdy nie poddała się specjalistycznym badaniom. A zapewne stwierdzono by u niej alzheimera czy inne starcze dziadostwo. Być może nawet ulżyliby jej w tym marazmie. Ale ona żyła w zgodzie z naturalnym rytmem i w żaden sposób nie chciała go zaburzać. Przyjaźniłyśmy się. I czasami nazywała mnie wnuczką. Wiele jej zresztą zawdzięczałam. Chociażby to, że w jej mieszkaniu przetrzymywałam dziesiątki kilogramów narkotyków.
Zajebiście dużo dragów!
I to przeróżnych.
Twardych: heroina, kokaina, opioidy. Miękkich: marihuana, haszysz, halucynogeny. Leków: stymulanty, antydepresanty, psychodeliki, anaboliki. A co najważniejsze, Katarina strzegła tego jak tajemnicy państwowej. Biedna kobieta myślała, że to medykamenty, które przepisują jej lekarze – a przecież nie miała z nimi kontaktu – i które regularnie powinna zażywać. Jako że to nie współgrało z jej etyką duchową, ukrywała je, a ja przecież systematycznie pomagałam jej się ich pozbywać. Nie miałam pewności, jak tłumaczyła sobie morze banknotów często wypełniające całą jej wannę lub piętrzące się w wysokich stosach, niczym jońskie kolumny. Później zaczęłam je przechowywać w pudełkach po butach, ot tak, dla wygody.
Swoją drogą wiedziałaś, że w jednym opakowaniu po damskim obuwiu mieści się milion euro w pięćsetkach, a po męskim idzie wcisnąć nawet dwa?
Co mi tam.
Korona mi z głowy nie spadła, jak trzy razy w tygodniu do swoich zakupów dorzuciłam parę kilogramów zdrowego jedzenia więcej. Albowiem misja dobroczynna, dla której to robiłam, była na wagę złota.
Ale pozwól, że zacznę od początku i od kilku istotnych informacji. Mianowicie nazywam się Valeria Selezińska i mam dwadzieścia pięć lat. Do osiemnastego roku życia wychowywałam się w domu dziecka w Szczecinie. Trafiłam tam jako sześciolatka, bo moi rodzice zginęli w pożarze naszego domu. Nie miał się mną kto zająć, ponieważ mama była jedynaczką, a brat taty, wujek Filip, niezbyt pałał ochotą do opieki nad dzieckiem. Zresztą od razu po tym zdarzeniu wyjechał do Niemiec.
Wraz z pełnoletnością dostałam dowód osobisty i ciasną kwaterę w kiepskiej dzielnicy Szczecina. Załatwiono mi pracę w cukierni, gdzie spędziłam dwa lata. Pasowało mi to, bo jadłam za darmo, dzięki czemu mogłam sporo zaoszczędzić. Zbierałam pieniądze na samochód. Z własnym środkiem transportu poszerzyłabym swoje horyzonty. I mogłabym podjąć lepszą pracę gdzieś dalej.
Podsłuchałam kiedyś grupkę dziewczyn, kupujących u nas codziennie rogaliki z nadzieniem pistacjowym. Rozprawiały na temat wrednej profesorki z uczelni. Wtedy pierwszy raz pomyślałam o pójściu na studia. Trzy lata później odebrałam dyplom z pedagogiki opiekuńczej. W międzyczasie dorabiałam jako kelnerka. Ta praca wymogła na mnie naukę języka niemieckiego, bowiem wielu gości przybywało do nas właśnie zza zachodniej granicy. Znałam go już z bidula, ale wzięłam się do tego dużo skrupulatniej. Marzyłam o wyjeździe za Odrę. Ciągnęła mnie tam wizja zarabiania w euro, a także wujek, który na osiemnaste urodziny wysłał mi pocztówkę z Monachium.
Po studiach rozpoczęłam pracę w przedszkolu jako pomoc nauczyciela. Wiedziałam, że to tymczasowe rozwiązanie. Chciałam od życia czegoś więcej, choć nie bardzo umiałam sprecyzować swoje pragnienia. Zrobiłam prawko i odkładałam każdy grosz. Przez introwertyczną osobowość nie nawiązałam żadnych głębszych relacji. Czas wolny spędzałam w samotności. Stroniłam od Internetu i gadżetów technologicznych. Telefon miałam tani, a z komputera i drukarki korzystałam w pracy. W moim małym mieszkanku prądu wymagały tylko lodówka, czajnik i kuchenka elektryczna. Niewiele miałam, niewiele także potrzebowałam do życia, ale pragnęłam coś osiągnąć. Być kimś ważnym, znaczącym i szanowanym.
Na dwudzieste piąte urodziny wujek znowu wysłał mi kartkę. Tym razem z numerem telefonu. Jedenaście dni i pięć godzin zastanawiałam się, czy nawiązać z nim kontakt. Był mi obcy, mimo więzów krwi. Zadzwoniłam we wtorek, kwadrans po jedenastej, na przerwie w robocie, a tydzień później zapłaciłam chytremu handlarzowi siedem tysięcy złotych za czerwonego golfa cztery, którym wyjechałam do Monachium. Chciałam wykorzystać tę szansę, aby zakotwiczyć w Niemczech na dłużej, dlatego zaczęłam tam szukać płatnego zajęcia. A nawet udało mi się coś znaleźć. Nic ekscytującego, jakaś sortownia obuwia. W przedszkolu złożyłam wypowiedzenie i odbębniłam siedem dni pracy, do których zobowiązywała mnie umowa. Spakowałam wszystko, co miałam, a w związku z tym, że nie było tego zbyt wiele, zmieściłam się w kartonie po chipsach, który wzięłam ze sklepu. Swoją drogą uwielbiałam lekko solone.
Od Monachium dzieliło mnie ponad siedemset kilometrów i niecałe osiem godzin sugerowane przez nawigację. Wyjechałam skoro świt, około szóstej. Zatem jak to się stało, że na miejsce dotarłam o osiemnastej? Kilka panicznych decyzji sprawiło, że nadłożyłam kilometrów. Nie miałam bogatego doświadczenia jako kierowca. Okres wakacyjny to również okres remontowy dróg, a to wszystko komplikowało. Kiedy usłyszałam: „Jesteś u celu”, głęboko odetchnęłam. Zaparkowałam pod obskurną kamienicą na miejscu przeznaczonym wyłącznie dla mieszkańców tej strefy.
Przecież to teraz także ja!
A tak na poważnie to miałam nadzieję, że nikt nie zrobi problemu o to, że chybcikiem wypakuję swój skromny dobytek. Ucieszył mnie widok pobliskiej kawiarni. A w oddali dostrzegłam także jakiś pub. Zamknęłam auto i prawie na pusto, jedynie z małym, czarnym plecaczkiem, poszłam przywitać się z wujem. Czułam dziwne spięcie. Serce waliło mi bardzo mocno.
Wspinałam się po wysłużonych schodach na pierwsze piętro, chwytając się metalowej barierki. Spoglądałam na zmurszałe ściany i wytarte stopnie. Poczułam dziwny zapach. Trochę jak szatnia po WF-ie z domieszką kotleta schabowego. Krótko mówiąc: do przeżycia. Jadąc tutaj, nie miałam szczególnych oczekiwań. Jakoś z góry założyłam, że wuj nie należał do majętnych osób. W innym razie już dawno zdążyłby się tym pochwalić. To taka mentalność Polaków, zwłaszcza tych żyjących poza granicami naszego kraju. Ale to i tak miło z jego strony, że mnie zaprosił.
Dotarłam pod drzwi z numerem sześć. Poczułam niepewność i suchość w gardle, ale za bardzo nie miałam odwrotu. Przywiozłam ze sobą jedynie pięćset euro z nadzieją, że tyle wystarczy mi do pierwszej wypłaty. To wszystko, co mi pozostało po kupnie golfa.
Gdy zebrałam się na odwagę, zapukałam do drzwi. Odsunęłam się o krok i z zapartym tchem oczekiwałam na gospodarza.
Poprawiłam swoje falowanie włosy, które lokowałam suszarką. Miały dość niewyraźny kolor. Naturalnie byłam brunetką, ale koleżanka z sierocińca, Daga, szkoląca się na fryzjerkę, zafarbowała mnie dwa lata temu na platynową blondynę. Od tamtej pory nakładałam tylko brązową farbę na siwawe odrosty, ale sukcesywnie spływała ona po całych włosach, dzięki czemu miałam sombre. Ciemniejsza góra, rozjaśniania ku dołowi. Moje fale sięgały za ramiona i były ścięte na prosto. Czasami podcinałam kilka pasm grzywki, ale częściej rozchylałam je na czole jak kurtynę. Rzadko związywałam włosy. Musiały mnie do tego zmusić pogoda albo praca. Chociaż zawsze na nadgarstku nosiłam gumkę albo frotkę.
Wygładziłam białą koszulkę z krótkimi rękawami i włożyłam ją w dresowe, czarne spodnie. Nogawki miałam trochę przykrótkie, bo byłam wysoka, mierzyłam około stu siedemdziesięciu pięciu centymetrów, ale dzięki modzie na długość siedem ósmych, nie wyglądałam głupio.
Przestąpiłam z nogi na nogę w swoich białych trampkach. I zaczęłam się zastanawiać, jak wygląda wujek.
Ciekawe, czy jest podobny do taty?
Nie pamiętałam go. Miałam jedno zdjęcie rodziców, i to dość poniszczone. Ale wiedziałam, że ojciec miał kręcone, brązowe włosy, które opadały mu na czoło. Był szczupły, wysoki, z lekko kościstymi ramionami. Miał dość głęboko osadzone oczy z uwydatnioną doliną łez, na którą padał cień, dodając mu lat i ujmując zdrowego wyglądu. Właśnie kogoś takiego spodziewałam się teraz zobaczyć. I wreszcie otworzyły się drzwi, ale… sąsiednie. Zerknęłam w lewo na staruszkę z szerokim uśmiechem na twarzy, która mieszkała pod piątką, naprzeciw schodów.
Od razu widać, że to nie Polska.
Bardzo mnie zdziwił entuzjazm kobiety o białych lichych włosach spiętych z tyłu.
– Tam nikt nie mieszka – odezwała się piskliwym, ale ciepłym głosem.
– Jak to nikt nie mieszka? – spytałam po chwili, zbierając niemieckie słowa w poprawny szyk zdania. – Ja do pana Filipa Selezińskiego.
Zaczęłam się zastanawiać, czy dobrze ją zrozumiałam.
Nikt nie mieszka?
– Nie ma go – odparła z uśmiechem i podeszła do mnie.
Wyglądała, jakby ucieszył ją mój widok. Stałam skonsternowana, wpatrując się to w kobietę, to w drzwi wuja. Nagle dostrzegłam, że miała na sobie dwa różne kapcie. Niby nic takiego, osobliwy przejaw młodzieńczego buntu, ale u starej Niemki? Wyjęłam telefon z plecaka i wybrałam numer wujka. A miałam tylko ten stacjonarny. Słyszałam melodię dochodzącą zza drzwi. Musiał tu być jeszcze tydzień temu, przecież z nim rozmawiałam.
– Wie pani, gdzie on jest?
– Nie.
– A kiedy wyjechał?
– Dawno.
Westchnęłam ciężko, a po chwili namysłu spytałam:
– Dobrze go pani znała?
Jej twarz przybrała dziwny wyraz.
– Zaraz wrócę! – Poczłapała z powrotem do swojego mieszkania.
Kwiecista sukienka wpiła jej się między pośladki. Rozejrzałam się po korytarzu. Zerknęłam nawet pod wycieraczkę z nadzieją, że wuj mi coś zostawił. Nic. Pożałowałam, że nie zadzwoniłam do niego dziś rano albo chociaż dzień wcześniej, aby potwierdzić swój przyjazd.
Może o mnie zapomniał?
I wtedy radosna kobieta powróciła i wyciągnęła do mnie rękę.
– Filip kazał ci to przekazać.
Na pomarszczonej, smukłej dłoni z długimi palcami dostrzegłam klucz z breloczkiem. Był to otwieracz do piwa.
– Więc wie pani, dokąd pojechał? – zapytałam, biorąc go od niej.
– Nie – powtórzyła, patrząc na mnie z serdecznością.
– Zostawił klucz i po prostu zniknął bez słowa?
Rozłożyła ręce.
– A mówił, kiedy wróci?
Pokręciła głową z szerokim uśmiechem. Zaczęłam się zastanawiać, czy wszystko z nią w porządku. Zachowywała się dziwnie. Stała tuż obok mnie i patrzyła przenikliwie tymi swoimi niebieskimi małymi oczkami.
– Wujek Filip uprzedził, że przyjadę? – upewniałam się, bo głupio mi było tak po prostu wejść do obcego mieszkania obcego człowieka pod jego nieobecność.
– Uprzedził – potwierdziła, a potem dodała z przejęciem. – Zapomniałam, że miałam nie wychodzić z mieszkania.
Odwróciła się i żywiołowo wróciła do siebie. Usłyszałam trzaśnięcie drzwiami i szczęk zamka. Spojrzałam na dłoń, a potem uniosłam wzrok na złotą cyfrę wiszącą na wysokości moich oczu.
Otworzyłam drzwi z bojaźliwą ostrożnością i weszłam do środka. Wyrzuty sumienia z powodu wtargnięcia na teren cudzej własności zniknęły w mgnieniu oka. Nie mogłam uwierzyć w to, co widziałam. Pomieszczenie wielkości osiedlowego garażu z wypłowiałą podłogą i ścianami w kolorze niczego. Naprzeciwległe okno zaklejone gazetami, a drzwi do mikroskopijnej łazienki, zlokalizowanej na końcu po lewej stronie, stały podparte o futrynę, zamiast wisieć na zawiasach. Po prawej wzdłuż ściany leżał wąski materac, nakryty szarym kocem w kratę. W powietrzu unosił się zapach kurzu i pleśni. Weszłam głębiej, ale od okien dzieliło mnie tylko kilka skrzypiących kroków. To tyle.
Zajrzałam do łazienki.
Styl z czasów PRL-u to przy tym luksus.
Wychowałam się w domu dziecka i nigdy nie miałam własnej toalety, a pokój zawsze dzieliłam z innymi dziewczynkami. Mieszkanie, które otrzymałam od spółdzielni, nie było wiele większe i wygodniejsze.
Nie miałam wygórowanych wymagań. Nie miałam żadnych wymagań. W końcu ktoś wyciągnął do mnie pomocną dłoń. Darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. Ale gdy dotarło do mnie, co zaoferował mi wuj, zrobiło mi się po prostu przykro. Poczułam się oszukana. Jakby ze mnie zakpił. Wystawił na pośmiewisko.
Weszłam do łazienki i złapałam za kurek w zlewie. Pokręciłam nim kilka razy. Zazgrzytał tylko jakby z wielkim wysiłkiem. Odpadły kawałki osadzonego wokół kamienia, ale po wodzie ani śladu.
– Czy to jakiś dopust boży? – zapytałam pod nosem.
Spojrzałam na wyszczerbione lusterko, wiszące przede mną, i dopiero widok mojego odbicia napawał mnie entuzjazmem. Nie dostałam nic od życia. Jedyne, co miałam, to wiara w siebie i w to, że mi się uda.
– Przynajmniej nie kapie na głowę – westchnęłam i zadeptałam karalucha, który wylazł właśnie z kratki ściekowej, zlokalizowanej pośrodku podłogi.
Auto!
Przypomniałam sobie, że moja przygoda z wjazdem do Niemiec rozpoczęła się od łamania przepisów drogowych. Wybiegłam z mieszkania i popędziłam na dół. Gdy znalazłam się na ulicy, moją uwagę przykuł kelner z kawiarni naprzeciwko. Zbierał ze stołu filiżanki i ustawiał je na wielkiej tacy. Uśmiechnął się w moim kierunku, a ja się zawstydziłam. Wyjęłam z plecaka klucz od mojej czerwonej strzały i zabrałam z pojazdu karton po chipsach. Czułam na sobie wzrok chłopaka, ale udawałam, że tego nie widzę.
Pospiesznie wróciłam na górę. A mój mierny dobytek okazał się cholernie ciężki. Na piętro dotarłam z zadyszką. Pudło wepchnęłam za próg swojego – ironicznie mówiąc – penthouse’a i powędrowałam do swojej nowej sąsiadki.
– Nie zdążyłam się przedstawić – odezwałam się, gdy otworzyła mi drzwi niemal równocześnie z dzwonkiem. – Nazywam się Valeria Selezińska i przyjechałam z Polski. Filip to mój wujek.
– Filip? – bąknęła z pytającym grymasem.
– Spod szóstki. – Wskazałam palcem na swoje drzwi. – Rozmawiałyśmy o nim.
Wtedy zrozumiałam, że faktycznie było z nią coś nie tak.
– Będziemy sąsiadkami – rzekłam i posłałam jej uśmiech.
– Sąsiadkami? – ucieszyła się. – A to zapraszam na herbatę i ciastka.
I w ten sposób Katarina Hansmann rozwiązała moje problemy z brakiem bieżącej wody i brakiem wszystkiego. W gruncie rzeczy, gdybym ją poprosiła, z pewnością pozwoliłaby mi u siebie zamieszkać. Mieszkanie Katariny składało się z trzech dużych sypialni, dwóch łazienek, kuchni z balkonem i salonu. Wypas. Jeżeli wszystkie lokale w tej kamienicy miały kiedyś taki metraż, to mnie w udziale przypadł sam kibel! Ale jak to mówią: ciasny, ale własny. Na razie, bo nie wiedziałam, jakie wujek miał jeszcze dla mnie niespodzianki.
------------------------------------------------------------------------
1 Wieś koło Pruszkowa.
2 Z niemieckiego: Dziewczyna z pistoletem.