Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Dziewczyna z wyspy zapachów - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
3 lipca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziewczyna z wyspy zapachów - ebook

Jej piękno było surowe zabijało z taką samą łatwością, co zachwycało

Wzruszająca, klimatyczna powieść o magii dzieciństwa, utracie i odnalezieniu rodziny, o tym, jak aromaty wywołują wspomnienia mogące kształtować życie.

Emmeline mieszka na odludnej wyspie z ojcem, który uczy ją poznawać zmysłami świat natury. Nie wyjaśnia pochodzenia maszyny wytwarzającej tajemnicze zapachy przechowywane w szklanych buteleczkach w szufladkach na ścianach domu. Dziewczyna rośnie, jej ciekawość również. Pewnego dnia nieprzewidziane wypadki rzucają ją w prawdziwy świat, którym rządzą miłość, zdrada, ambicja i zemsta. Emmeline musi zrozumieć przeszłość i odkryć sekrety swojego pochodzenia. W czasie tych poszukiwań przekracza granice własnej wyobraźni i na nowo poznaje własne serce.

Dziewczyna z wyspy zapachów, urzekająca i nasycona emocjami, analizuje prowokacyjne piękno aromatów mogących ujawniać ukryte prawdy, prowadzić nas do osób, których szukamy, a nawet pomóc odnaleźć drogę do domu.

Fascynujące studium, jak aromaty wpływają na ludzkie zachowania i próby odnalezienia własnej tożsamości. Misternie skonstruowana książka o dorastaniu napisana liryczną, zapadającą w pamięć prozą, niezwykła przygoda w krainie zapachów.

„Kirkus Reviews”

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68068-96-2
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Mimo woli nie­siemy w sobie sekrety naszych rodzi­ców, które przy­po­mi­nają fale roz­cho­dzące się w wodzie po wrzu­ce­niu do niej kamie­nia. Ni­gdy nie widzie­li­śmy, co je wywo­łało. Kiedy zamy­kam oczy i wcią­gam powie­trze, pamię­tam strasz­liwą chwilę, gdy ojciec mnie zdra­dził, łamiąc moje i swoje serce. Czuję słodki aro­mat obiet­nic matki.

Może czu­je­cie jesz­cze inne zapa­chy? Chłopca, zbyt roz­go­rącz­ko­wa­nego i prze­ra­żo­nego, by wyra­zić gniew. Dziew­czyny, która stra­ciła wszystko w chwili hero­izmu, jasna i czy­sta. Woń desz­czu, soli, dymu z fajki. Rze­czy, które się wyda­rzyły, nim mnie pozna­li­ście.

Pły­wa­cie w mojej krwi jak maleń­kie ryby, żyje­cie w moim odde­chu. My, ludzie, pra­wie w cało­ści skła­damy się z wody; jedy­nym wyjąt­kiem są tajem­nice podobne do kamieni. Nie­chaj moje tajem­nice staną się kamie­niami, na któ­rych może­cie sta­wiać stopy, prze­kra­cza­jąc sze­roką rzekę życia. Zbu­duj­cie z nich dom, nie pozwól­cie, by wcią­gnęły was pod wodę. To mój dar dla was.

Opo­wiem wam histo­rię.

Opo­wiem wam wszystko.Początek

Nim zro­zu­mia­łam, czym jest czas, miesz­ka­łam z ojcem na wyspie na ogrom­nym archi­pe­lagu wynu­rza­ją­cym się z wody, jakby pra­gnął zaczerp­nąć powie­trza. Dora­sta­łam wśród desz­czu, mchów i sta­rych drzew o gru­bej korze, nie pamię­ta­jąc, że więk­sza część wyspy znaj­duje się pod wodą – dno oce­anu leżało kil­ka­set metrów niżej. Wła­ści­wie nie­skoń­cze­nie daleko, bo ni­gdy nie uda­łoby się wstrzy­mać tchu tak długo, by tam dotrzeć.

Wyspy były azy­lem dla ucie­ki­nie­rów, choć wtedy jesz­cze tego nie rozu­mia­łam. Nie mia­łam przed czym ucie­kać, czu­łam się dobrze w miej­scu, gdzie miesz­ka­łam. Ojciec był dla mnie wszyst­kim. Sły­sza­łam ludzi mówią­cych, że coś jest dla nich całym świa­tem – ich oczy lśniły jak gwiazdy. Dla mnie ojciec naprawdę był całym świa­tem, zupeł­nie dosłow­nie: moje myśli na jego temat przy­po­mi­nają patyki wyrzu­cone na brzeg w cza­sie sztormu.

Nasza chata stała na pola­nie na środku wyspy. Nie byli­śmy pierw­szymi miesz­kań­cami – na wyspach od dawna poja­wiali się przy­by­sze. Pra­wie sto lat wcze­śniej byli to fran­cu­scy tra­pe­rzy polu­jący na zwie­rzęta futer­kowe, mówiący dziw­nym, śpiew­nym języ­kiem. Bar­czy­ści drwale i rybacy łowiący sre­brzy­ste łoso­sie. Póź­niej poja­wili się ludzie uchy­la­jący się od służby woj­sko­wej, ucie­ka­jący przed wojną. Hipisi odrzu­ca­jący tra­dy­cyjne zasady. Wyspy przyj­mo­wały wszyst­kich – więk­szość zni­kała w okre­sie sztor­mów i dłu­gich, ciem­nych zim. Piękno wysp było surowe: mogło olśnić, lecz rów­nież zabić.

Naszą chatę zbu­do­wał naj­bar­dziej uparty ucie­ki­nier z wła­sno­ręcz­nie ścię­tych drzew. Osie­dlił się w miej­scu, gdzie nikt nie mógłby go zna­leźć. Spę­dził na wyspie czter­dzie­ści lat, wykar­czo­wał poletko, na któ­rym posa­dził warzywa i zało­żył sad. Jed­nak pew­nej jesieni po pro­stu znik­nął. Mówiono, że uto­nął. Póź­niej chata długo stała pusta, aż przy­by­li­śmy na wyspę, zna­leź­li­śmy jabło­nie i dom, otwo­rzy­li­śmy drzwi. Liczba lud­no­ści wyspy wzro­sła do dwóch osób.

Nie pamię­tam chwili naszego przy­by­cia: byłam za mała. Pamię­tam tylko poje­dyn­cze sceny i wra­że­nia. Ścieżki bie­gnące mię­dzy obser­wu­ją­cymi nas drze­wami, zapach ziemi pod sto­pami, ciemny i zawiły jak baśnie. Pamię­tam chatę z jed­nym poko­jem, duży fotel obok pie­cyka, zbiór opo­wia­dań i ksią­żek o naukach ści­słych. Pamię­tam brodę ojca pach­nącą dymem i smołą, gdy wie­czo­rami czy­tał mi bajki. Pamię­tam wid­mowy aro­mat dymu z fajki ucie­ki­niera, wonną pamiątkę, która wsią­kła w ściany i ni­gdy naprawdę nie znik­nęła. Pamię­tam, jak deszcz roz­ma­wiał z dachem, gdy zasy­pia­łam, a także trzask ognia, który zda­wał się uci­szać plusk wody.

Przede wszyst­kim pamię­tam szu­fladki. Ojciec zaczął je budo­wać, gdy wpro­wa­dzi­li­śmy się do chaty, aż w końcu pokry­wały ściany od pod­łogi do sufitu. Były nie­wiel­kie – wypo­le­ro­wane kwa­draty miały roz­miar mojej dłoni. Ota­czały nas jak las i wyspy za drzwiami.

Każda szu­fladka zawie­rała małą bute­leczkę, w któ­rej znaj­do­wał się zwi­nięty papie­rek niczym ukryty sekret. Szklane korki bute­le­czek były zapie­czę­to­wane woskiem róż­nych kolo­rów – czer­wo­nym na gór­nych pół­kach, zie­lo­nym na dol­nych. Ojciec pra­wie ni­gdy nie otwie­rał bute­le­czek.

– Musimy je chro­nić – mówił.

Ale ja sły­sza­łam papierki szep­cące w szu­flad­kach.

„Znajdź mnie”.

– Otwórz jedną z nich! – pro­si­łam ojca wiele razy.

W końcu się zgo­dził. Wyjął wypeł­nioną cyframi księgę opra­wioną w skórę i sta­ran­nie wyka­li­gra­fo­wał w niej następny numer. Póź­niej popa­trzył na ścianę pokrytą szu­flad­kami, zasta­na­wia­jąc się, którą bute­leczkę wybrać.

– Tam! – powie­dzia­łam, wska­zu­jąc naj­wyż­szy rząd, gdzie stały bute­leczki zapie­czę­to­wane czer­wo­nym woskiem.

Bajki zawsze zaczy­nają się u góry strony.

Posta­wił pod ścianą skle­coną przez sie­bie dra­binę. Patrzy­łam, jak wspina się pra­wie pod sufit, sięga do szu­fladki i wyj­muje bute­leczkę.

Po zej­ściu ostroż­nie ją odpie­czę­to­wał. Usły­sza­łam chrzęst szkła ocie­ra­ją­cego się o szkło, gdy wycią­gnął korek, a póź­niej sze­lest, kiedy roz­wi­nął papie­rek. Zoba­czy­łam czy­sty, biały kwa­dra­cik. Pochy­lił się, pową­chał go, po czym zapi­sał w księ­dze następny numer.

Chcia­łam pozo­stać w bez­ru­chu, ale też się pochy­li­łam. Uniósł oczy i uśmiech­nął się, trzy­ma­jąc w ręku papie­rek.

– Pową­chaj, ale nie­zbyt mocno – powie­dział. – Niech zapach sam do cie­bie dotrze.

Posłu­cha­łam jego wska­zówki. Nie wcią­gnę­łam głę­boko powie­trza, moja pierś pra­wie się nie poru­szyła. Poczu­łam deli­katną woń wypeł­nia­jącą nos, wni­ka­jącą w moje ciemne włosy. Czu­łam zapach wysu­szo­nej ziemi, desz­czu goto­wego spaść z nie­zna­nego nieba, dymu ogni­ska, choć nie wie­dzia­łam, jakie drewno się w nim pali. Woń koja­rzyła się z ocze­ki­wa­niem.

– A teraz ode­tchnij głę­boko – powie­dział ojciec.

Wcią­gnę­łam powie­trze i wpa­dłam w zapach jak Ali­cja do kró­li­czej nory.

✲✲✲

Póź­niej, gdy mała bute­leczka została zakor­ko­wana, zapie­czę­to­wana i scho­wana do szu­fladki, odwró­ci­łam się w stronę ojca. W dal­szym ciągu czu­łam aro­mat uno­szący się w powie­trzu.

– Opo­wiedz mi bajkę – popro­si­łam.

– Dobrze, skow­ro­neczku – odpo­wie­dział. Usiadł w wiel­kim fotelu, a ja przy­cup­nę­łam obok niego. W piecu trza­skał ogień, świat na zewnątrz był pogrą­żony w ciszy.

– Dawno, dawno temu, Emme­line… – zaczął. Słowa brzmiały miękko, przy­po­mi­nały płynną cze­ko­ladę. – Dawno, dawno temu, Emme­line, w wiel­kim bia­łym zamku wię­ziono piękną kró­lową. Nie mógł jej uwol­nić żaden silny, odważny rycerz. „Przy­nieś mi zapach, który skru­szy mury”, popro­siła odważ­nego chłopca o imie­niu Jack…

Słu­cha­łam, a zapa­chy wni­kały w szcze­liny mię­dzy deskami pod­łogi i w słowa opo­wie­ści. Zmie­niły całe moje życie.Tropicielka zapachów

Póź­niej pyta­łam codzien­nie:

– Możemy otwo­rzyć jesz­cze jedną bute­leczkę?

W końcu się zga­dzał, ale nie tak czę­sto, jak chcia­łam.

– W bute­lecz­kach papierki są bez­pieczne – wyja­śniał. – Jeśli będziemy je zbyt czę­sto wyj­mo­wać, zapa­chy znikną.

Nie miało to dla mnie żad­nego sensu. Zapa­chy są jak deszcz albo ptaki. Zni­kają i wra­cają. Opo­wia­dają wła­sne histo­rie, mówią, kiedy jest odpływ, kiedy ugo­to­wała się owsianka albo zaczy­nają kwit­nąć jabło­nie. Ni­gdy nie są trwałe.

Ale nawet jako mała dziew­czynka rozu­mia­łam, że pach­nące papierki są nie­zwy­kłe, magiczne. Zawie­rają w sobie całe światy. Cza­sem czu­łam w nich piękny zapach słod­kiego owocu, któ­rego jesz­cze ni­gdy nie jadłam. Albo woń leni­wego zwie­rzę­cia, jakiego ni­gdy nie spo­tka­łam. Jed­nak wiele zapa­chów – ostrych i inten­syw­nych, gład­kich i nie­po­ko­ją­cych – z niczym mi się nie koja­rzyło.

Chcia­łam się zanu­rzyć w tych aro­ma­tach, zro­zu­mieć, skąd pocho­dzą. Ale naj­bar­dziej pra­gnę­łam być tro­pi­cielką zapa­chów jak Jack, boha­ter opo­wie­ści ojca: prze­dzie­rać się przez wil­gotne dżun­gle i wspi­nać na szczyty gór, by schwy­tać woń maleń­kiego kwiatu.

– Jak to robił? – pyta­łam. – Jak odnaj­dy­wał zapa­chy?

– Kie­ro­wał się węchem – odpo­wia­dał i doty­kał grzbietu nosa.

Mil­cza­łam.

– Ale jak?

Uśmiech­nął się.

– Ni­gdy się nie pod­da­wał.

Nie rozu­mia­łam, co ma na myśli, ale od tam­tej pory zawsze sta­ra­łam się kie­ro­wać węchem. Czuj­nie uno­si­łam nos w cza­sie każ­dej zmiany pogody, a póź­niej wącha­łam zie­mię, by spraw­dzić, czy jej zapach się zmie­nił. Czu­łam w powie­trzu woń mor­skiej wody, ale gdy fale ude­rzały w skały, wyda­wała się inten­syw­niej­sza. Z dagle­zji spły­wał jak wodo­spad piękny zie­lony zapach; odkry­łam, że jego źró­dłem jest wiatr poru­sza­jący czub­kami drzew i spra­wia­jący, że igły ocie­rają się o sie­bie.

Codzien­nie o świ­cie scho­dzi­łam ze stryszku, by odna­leźć nowe zapa­chy.

– Jesteś moim budzi­kiem – mówił ojciec, gdy stą­pa­łam z tupo­tem po dra­bi­nie. – Skow­ron­kiem śpie­wa­ją­cym o poranku.

✲✲✲

Spę­dza­li­śmy więk­szość dni na dwo­rze. Hodo­wa­li­śmy kury, które zno­siły jajka, pie­lę­gno­wa­li­śmy drzewa owo­cowe i upra­wia­li­śmy warzywa w ogródku. Mimo to więk­szość jedze­nia zbie­ra­li­śmy w róż­nych miej­scach wyspy. Zawsze w tym uczest­ni­czy­łam i w wieku ośmiu lat uwa­ża­łam się za ważną, a może nawet równą ojcu jego part­nerkę.

– Dziś znaj­dziemy coś fan­ta­stycz­nego – mówił ojciec. Wyru­sza­li­śmy do lasu, trzy­ma­jąc w rękach koszyki z kory cedru. W lecie zbie­ra­li­śmy jasno­czer­wone borówki i gra­na­towe jagody gol­te­rii, które wyglą­dały jak noc trzy­mana w dłoni. Jesie­nią znaj­do­wa­li­śmy grzyby kry­jące się pod drze­wami – fascy­no­wały mnie kape­lu­sze smar­dzów, każdy sta­no­wiący labi­rynt zaka­mar­ków.

– Opo­wiesz mi bajkę? – spy­ta­łam ojca pew­nego dnia. Odgar­nę­łam włosy z twa­rzy i spoj­rza­łam na niego. – Pro­szę!

Popa­trzył na mnie i zasta­na­wiał się przez chwilę, przy­glą­da­jąc się smar­dzowi w mojej dłoni.

– Dawno, dawno temu, Emme­line, Jack zna­lazł się w zacza­ro­wa­nym lesie, w któ­rym drzewa się­gały nieba – zaczął. – Żyła tam piękna wróżka miesz­ka­jąca w pałacu zbu­do­wa­nym z zapa­chów, a kiedy Jack ją zoba­czył, natych­miast się w niej zako­chał. Wróżka zapro­wa­dziła go do wspa­nia­łej budowli, ale kiedy zna­lazł się w środku, oka­zało się, że nie może wyjść.

– O nie! – powie­dzia­łam. Prze­szył mnie dreszcz, gdy pomy­śla­łam o gro­żą­cym mu nie­bez­pie­czeń­stwie.

– Mam mówić dalej?

– Tak, pro­szę.

– Nie wypusz­czę cię – rze­kła wróżka i wpro­wa­dziła go do kom­naty wypeł­nio­nej tak fascy­nu­ją­cym aro­ma­tem, że zapo­mniał o całym świe­cie. Kiedy powoli wra­cał do rze­czy­wi­sto­ści, poka­zy­wała mu następną kom­natę, jesz­cze bar­dziej urze­ka­jącą. Błą­kał się po pałacu wiele lat, aż wresz­cie odkrył kom­natę, któ­rej ni­gdy wcze­śniej nie widział. Gdy do niej wszedł, poczuł zapach, który przy­po­mniał mu o wszyst­kim, co chciałby zro­bić, i o tym, kim chciałby się stać. Po chwili zauwa­żył klucz wiszący na nie­bie­skiej wstążce na haczyku obok drzwi.

Nie mogłam się docze­kać dal­szego ciągu. Uwiel­bia­łam opo­wie­ści o magicz­nych klu­czach.

Ojciec powie­dział, że Jack wziął klucz, otwo­rzył drzwi i ni­gdy wię­cej nie wró­cił. Cze­ka­łam na dal­szy ciąg bajki, ale ojciec po pro­stu wło­żył grzyb do koszyka.

– To za krót­kie, tato – powie­dzia­łam. Nawet jako mała dziew­czynka zda­wa­łam sobie sprawę, że zakoń­cze­nia bajek są bar­dziej skom­pli­ko­wane.

– Och, to naprawdę koniec – odparł i poca­ło­wał mnie w czoło. – Zaj­mijmy się zbie­ra­niem jedze­nia. Koszyki same się nie napeł­nią.

✲✲✲

Naj­lep­szym miej­scem do poszu­ki­wa­nia jedze­nia była laguna, owalna zatoka oto­czona ska­łami, połą­czona z morzem wąską cie­śniną, w któ­rej w cza­sie przy­pływu pie­niły się fale. Można było tam spę­dzić cały dzień. Widzia­łam na brzegu dziki czo­snek, soli­ród i weł­ni­ste liście babki nad­mor­skiej; pod kamie­niami kryły się maleń­kie czarne kraby nie więk­sze od kciuka. Kamie­nie leżące na plaży były pokryte pąklami i musz­lami; morze wyrzu­cało nie­zli­czone rodzaje wodo­ro­stów. Naj­bar­dziej lubi­łam morsz­czyn, z nie­wiel­kimi pęche­rzy­kami, które pękały w ustach, pozo­sta­wia­jąc smak soli.

Jed­nak naj­cie­kaw­sze były polo­wa­nia na małże kró­lew­skie.

– Tam! – wołał ojciec, wska­zu­jąc nie­wielką fon­tannę. Bie­głam ku niej po plaży, by ją chwy­cić i poczuć wodę prze­pły­wa­jącą mię­dzy pal­cami. Byłam mała i szybka, ale po dotar­ciu na miej­sce czu­łam tylko zapach soli i widzia­łam nie­wiel­kie wgłę­bie­nie w pia­sku obok swo­ich stóp. Ozna­cza­łam to miej­sce gałązką.

– Jest jesz­cze jedna! – krzy­cza­łam i pędzi­łam po plaży w prze­ciw­nym kie­runku.

– Dobra robota! – mówił ojciec, idąc wzdłuż wetknię­tych przeze mnie patycz­ków z łopatką w dłoni. Po godzi­nie bie­ga­nia i kopa­nia mie­li­śmy pełny koszyk małży kró­lew­skich.

Zwy­kle musie­li­śmy suszyć małże na zimę, kiedy niebo ciem­niało i mrok spo­wi­jał nas jak gruby koc. Nie lubi­łam zimy, plusk desz­czu wyda­wał się ponury, jedze­nie na taler­zach powoli tra­ciło kolory, aż pozo­sta­wały tylko suche potrawy – jabłka, małże, tro­chę wodo­ro­stów. Ojciec rów­nież był coraz bar­dziej przy­ga­szony i pra­wie nie opo­wia­dał bajek.

– Czy musimy suszyć małże? – spy­ta­łam. Tego dnia uśmiech­nął się swoim let­nim uśmie­chem i zgo­dził się na pik­nik. Roz­pa­li­li­śmy ogni­sko i ugo­to­wa­li­śmy małże, doda­li­śmy tro­chę dzi­kiego czosnku i soli­rodu dla smaku, po czym zje­dli­śmy posi­łek na musz­lach uchow­ców, posłu­gu­jąc się mniej­szymi musz­lami jako łyż­kami. Deser sta­no­wiły jagody. Póź­niej sie­dzie­li­śmy na pia­sku. Niebo stało się bla­do­nie­bie­skie, a ojciec patrzył na wodę kotłu­jącą się w wąskim prze­smyku.

Cie­śnina zawsze budziła mój nie­po­kój. Woda pod­no­siła się i opa­dała cztery razy dzien­nie: wpły­wała do laguny przez kręty, kamie­ni­sty kanał albo z niej wypły­wała. Cie­śnina przy­po­mi­nała roz­gnie­wane, nie­bez­pieczne zwie­rzę gotowe połknąć wszystko, co zbliża się do jej wylotu.

Ojciec zauwa­żył, jak sta­ran­nie uni­kam patrze­nia w stronę prze­smyku, i przy kola­cji uniósł łyżkę z muszli w geście toa­stu.

– Za cie­śninę, która zapew­nia nam bez­pie­czeń­stwo! – powie­dział.

Była to prawda. Całą wyspę ota­czały strome urwi­ska opa­da­jące pio­nowo do morza. W szcze­li­nach skał rosły wiecz­nie zie­lone drzewa, któ­rych naj­niż­sze gałę­zie doty­kały wody. Do wyspy można było dotrzeć jedy­nie przez cie­śninę. Widzia­łam rysunki nie­zdo­by­tych zam­ków sto­ją­cych wysoko na ska­łach. Nasza wyspa była zam­kiem, a burz­liwa cie­śnina mostem zwo­dzo­nym.

– Tro­chę się jej boję – powie­dzia­łam.

– Powstrzy­muje pira­tów i niedź­wie­dzie – odparł ojciec.

Widzia­łam w książ­kach rysunki pira­tów i niedź­wie­dzi. Nie mia­łam ochoty się z nimi spo­tkać.

– A zatem za cie­śninę! – powie­dzia­łam i rów­nież unio­słam łyżkę.

✲✲✲

Kiedy co pewien czas odwie­dza­li­śmy lagunę, widzie­li­śmy, że plaża jest pokryta wodo­ro­stami do wyso­ko­ści przy­pływu.

– Syreny zro­biły sobie bal – mówił ojciec. Miało to sens. Pia­sek ozda­biały fan­ta­stycz­nie uło­żone wodo­ro­sty, musiało to być dzieło magicz­nych istot.

– Sprawdźmy, czy coś nam zosta­wiły – doda­wał ojciec. Zaglą­da­li­śmy za kamie­nie i prze­szu­ki­wa­li­śmy krzaki boró­wek rosnące wzdłuż plaży. I rze­czy­wi­ście znaj­do­wa­li­śmy skarby: wodosz­czelne pojem­niki z czar­nego pla­stiku. W środku były cudowne pre­zenty – ryż, mąka, cze­ko­lada i kawa. Cza­sami nawet książki, buty albo ubra­nia.

Pew­nego dnia, gdy mia­łam dzie­więć lat, odkry­li­śmy szcze­gól­nie nie­zwy­kły skarb – dwa czarne pudełka. W jed­nym była nowa para butów i nie­bie­ski płaszcz od desz­czu, ide­alny dla mnie.

– Skąd syreny wie­dzą, czego potrze­bu­jemy? – spy­ta­łam.

– To cza­ro­dziejki – odparł ojciec. Miał rację, bo tylko cza­ro­dziejki mogły prze­pły­nąć cie­śninę.

Wzię­li­śmy pudełka i trium­fal­nie zanie­śli­śmy do chaty. Jack polo­wał na zapa­chy kwia­tów, ale nasza zdo­bycz była duża i ciężka. Wie­czo­rem świę­to­wa­li­śmy, lecz naj­pierw zapo­bie­gli­wie umie­ści­li­śmy więk­szość łupów w spi­żarni. Wie­dzie­li­śmy, że ocean jest kapry­śny, nie da się prze­wi­dzieć jego nastro­jów. Potrafi dawać, ale rów­nież odbie­rać. Stale przy­po­mi­nał o tym lekki zapach fajki ucie­ki­niera.

Po kola­cji ojciec i ja zawsze czy­ta­li­śmy na głos książki. Uwiel­biał nauki przy­rod­ni­cze, uczył mnie nazw drzew rosną­cych na wyspie, opo­wia­dał o pogo­dzie i gwiaz­dach. Godzi­nami oglą­da­li­śmy rysunki dziw­nych istot mor­skich, kwia­tów i zwie­rząt, które zda­wały się pocho­dzić z innego świata.

– Co to takiego? – pyta­łam, wska­zu­jąc rysu­nek brą­zo­wego zwie­rzę­cia o smu­kłych nogach, z małą bródką.

– Koza – odpo­wia­dał.

– Kozy naprawdę ist­nieją?

Kiwał głową.

– Czy syreny dadzą mi kozę? – Koza na rysunku wyda­wała się sprytna i inte­li­gentna, może obda­rzona poczu­ciem humoru. Pomy­śla­łam, że mogła­bym się z nią zaprzy­jaź­nić.

Mil­czał przez chwilę.

– Ni­gdy nie wia­domo, co zro­bią syreny – odpo­wie­dział w końcu.

– Możemy je zapy­tać? – Zawsze odno­si­li­śmy puste pudełka na plażę. Ojciec powta­rzał, że trzeba podzię­ko­wać syre­nom, więc pisa­li­śmy do nich listy i wkła­da­li­śmy do pude­łek.

– Zoba­czymy – mówił, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Ni­gdy nic nie wia­domo.

Temat wyda­wał się wyczer­pany. Ojciec czę­sto tak się zacho­wy­wał. Cza­sem godzi­nami opo­wia­dał, jak drzewo czer­pie soki z głębi ziemi, a kiedy indziej po pro­stu milkł.

– Może prze­czy­tasz mi bajkę? – pyta­łam, wyko­rzy­stu­jąc chwilę ciszy, by go skło­nić do zamiany książki o przy­ro­dzie na wielki, gruby zbiór baśni. Na okładce znaj­do­wał się tytuł napi­sany zło­tymi lite­rami oraz wize­ru­nek kró­lo­wej i dziw­nego karzełka, który zawsze mnie fascy­no­wał. Baśnie były skom­pli­ko­wane, przed­sta­wiały fan­ta­styczne światy, opi­sy­wały dziew­częta, które na zawsze zapa­dły w sen, domy zbu­do­wane z lukru i kłamstw.

Ojciec mówił, że wiele rze­czy opi­sa­nych w baj­kach to zmy­śle­nia; pro­blem pole­gał na tym, że nie wie­dzia­łam, co jest zmy­śle­niem, a co rze­czywistością. Oczy­wi­ście wie­dzia­łam, że lasy ist­nieją naprawdę, ale miesz­ka­łam na wyspie tylko z ojcem, więc wyobra­że­nie dwojga dzieci trzy­ma­ją­cych się za ręce było dla mnie rów­nie nie­zwy­kłe jak prze­miana oło­wiu w złoto. Zasta­na­wia­łam się, jak bym się czuła, trzy­ma­jąc czy­jąś drobną dłoń, zna­jąc kogoś, kto wie o świe­cie mniej niż ja. Zasta­na­wia­łam się nad wie­loma rze­czami.

– Dla­czego nie mam matki? – spy­ta­łam ojca, patrząc na ilu­stra­cję kobiety o dłu­gich jasnych wło­sach, z dziec­kiem na kola­nach.

– Bo masz mnie – odpo­wie­dział. Prze­wró­cił stro­nicę i zoba­czy­łam wize­ru­nek złej cza­ro­dziejki z bladą cerą i ciem­nymi wło­sami, wpa­trzo­nej w lustro. Ojciec nie udzie­lił mi praw­dzi­wej odpo­wie­dzi, ale uzna­łam, że spryt­nie się wykrę­cił – w baj­kach poja­wiały się nie tylko matki, lecz rów­nież cza­row­nice.

Prze­wra­ca­łam kolejne strony, czu­łam na policz­kach podmu­chy powie­trza, na chwilę zapo­mnia­łam o kobie­cie. Mniej wię­cej w poło­wie książki była dziwna luka, wyrwano z niej kil­ka­na­ście kar­tek. Lubi­łam prze­su­wać pal­cem w tym miej­scu, czuć nie­równe kra­wę­dzie przy grzbie­cie.

– Była tu jakaś bajka? – spy­ta­łam ojca.

– Nie­zbyt dobra – odpo­wie­dział.

Popa­trzy­łam na niego pyta­jąco, ale jedyną odpo­wie­dzią był poca­łu­nek w czoło.

– Wystar­czy na dzi­siaj, Emme­line. Pora, by skow­ro­nek poszedł spać.

Wspię­łam się na stry­szek i leża­łam przy­kryta kocami, myśląc o syre­nach, kozach, mat­kach, bra­ku­ją­cych stro­nach i cza­row­ni­cach. O ojcach, któ­rzy nie mówią całej prawdy. Dzień był długi, pudełka cięż­kie, a miłość ojca nie­zmienna i pewna, więc nie zada­wa­łam dal­szych pytań. Gdy­bym to zro­biła, wszystko mogłoby wyglą­dać ina­czej.Maszyna

Maszyna ojca była jesz­cze bar­dziej tajem­ni­cza od syren i kóz. Raz na jakiś czas, po nadej­ściu nowej pory roku, two­rzył za jej pomocą kolejny pach­nący papie­rek. Długo cze­ka­łam na tę chwilę, czu­jąc nara­sta­jące pod­nie­ce­nie. W końcu otwie­rał drzwi spi­żarni, zdej­mo­wał maszynę z naj­wyż­szej półki i odwi­jał z niej długą, szarą, miękką tka­ninę, która ją osła­niała. Uka­zy­wała się smu­kła, sre­brzy­sta skrzynka wiel­ko­ści połowy bochenka chleba, z wiecz­kiem na zawia­sach. W środku znaj­do­wała się meta­lowa płytka z nie­zli­czo­nymi dziur­kami.

Ojciec uno­sił maszynę, kie­ro­wał ją w stronę pie­cyka i naci­skał czarny guzik z boku. Sły­sza­łam szum powie­trza w dziur­kach, jakby maszyna oddy­chała, a póź­niej serię cichych szczęk­nięć. W końcu przy akom­pa­nia­men­cie deli­kat­nego war­cze­nia z otworu u pod­stawy maszyny powoli wysu­wał się kwa­dra­towy papie­rek.

– Daj mi pową­chać – mówi­łam, nim ojciec zamknął go w bute­leczce. Za każ­dym razem mia­łam nadzieję, że prze­żyję coś cza­ro­dziej­skiego – odkryję nowy świat, zapach, któ­rego jesz­cze nie znam, podobny do jed­nej z woni ukry­tych w papier­kach na gór­nych pół­kach. Wcią­ga­łam powie­trze, wie­rząc, że poczuję aro­mat tajem­ni­czego kwiatu, nie­zna­nej przy­prawy. Może okaże się tak dziwny, że zmieni się w kolor albo w uczu­cie? Szept lazuru. Poma­rań­czowy taniec. Gniew. Radość.

Ale za każ­dym razem byłam roz­cza­ro­wana. Nowy kwa­dra­towy papie­rek nie miał żad­nego zapa­chu.

– Dla­czego nie pachną? – pyta­łam ojca.

Wyda­wał się zdzi­wiony. Mówił tylko: „Pachną”, po czym zapi­sy­wał ciąg cyfr na odwrot­nej stro­nie papierka, zwi­jał go i wkła­dał do fla­ko­nika.

Pie­czę­to­wał bute­leczkę sto­pio­nym zie­lo­nym woskiem, po czym sta­wiał w pustej szu­fla­dzie w dol­nym rzę­dzie.

Nie była to satys­fak­cjo­nu­jąca odpo­wiedź. Nie wyobra­ża­łam sobie, że ojciec świa­do­mie two­rzy papierki, które nie pachną. W jaki spo­sób papie­rek pozba­wiony zapa­chu zmie­nia się w jeden z jego fan­ta­stycz­nych two­rów? Czu­łam wycze­ki­wa­nie bute­le­czek zapie­czę­to­wa­nych czer­wo­nym woskiem; stały na gór­nych pół­kach, lśniące i nie­osią­galne. Czy nasy­cają magią niż­sze rzędy, wpły­wają na pobli­skie papierki? Nie wyda­wało się to praw­do­po­dobne. Może nowe papierki są podobne do poczwa­rek, które tkwią w koko­nach, a póź­niej przy­biorą dosko­nałą postać? A może powoli rosną niczym kwiaty uwiel­bia­jące ciem­ność? Wszystko było moż­liwe.

✲✲✲

W tym roku skoń­czy­łam dzie­sięć lat i koniecz­nie pra­gnę­łam mieć wła­sny pach­nący papie­rek, który mogła­bym obser­wo­wać. Ale ojciec uru­cha­miał maszynę rzadko, oszczę­dzał ją. „Jeden papie­rek w cza­sie jed­nej pory roku” – mówił. Prze­strze­gał ter­mi­na­rza, choć wie­czo­rami czę­sto zer­ka­łam ze stryszku i widzia­łam go pochy­lo­nego nad sto­łem, jak czy­ścił maszynę i mani­pu­lo­wał przy niej. Ktoś inny mógłby uznać jego zacho­wa­nie za obse­syjne, ale dla miesz­kańca wyspy – zmu­szo­nego do zbie­ra­nia poży­wie­nia, opału i wody w miej­scu, gdzie pogoda może być przy­ja­cie­lem albo wro­giem – oszczęd­ność i ostroż­ność stają się drugą naturą.

Ni­gdy nie kwe­stio­no­wa­łam tego, że ojciec ostroż­nie obcho­dzi się z maszyną. Z coraz więk­szą nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­łam na oka­zję, by wypo­wie­dzieć swoją prośbę. Powoli mijała jesień i zbli­żała się zima. Czu­łam, że powie­trze staje się coraz zim­niej­sze. Wyczu­wa­łam, że ojciec zamyka się w sobie jak wie­wiórka sku­lona w gnieź­dzie. Po kilku dniach wyj­rza­łam ran­kiem przez okno i zoba­czy­łam świat pokryty szro­nem.

– Dzi­siaj? – spy­ta­łam. Ojciec zro­zu­miał, o co cho­dzi. Nie było to trudne. Moją nie­cier­pli­wość zwięk­szyło pięć dni desz­czu, który wymy­wał świa­tło spo­śród drzew i zmu­szał nas do sie­dze­nia w cha­cie. Ale tego dnia niebo było bez­chmurne, a szron wypi­sy­wał listy na żył­kach opa­dłych liści i ster­czą­cych źdźbłach trawy. Komu­ni­kat był jasny: Już czas.

Ojciec zdjął maszynę z półki w spi­żarni.

– Zro­bisz dla mnie pach­nący papie­rek? – spy­ta­łam.

– To nie zabawa, skow­ro­neczku – odpo­wie­dział.

– To będzie mój pre­zent uro­dzi­nowy.

– Twoje uro­dziny są dopiero za jakiś czas. – Sły­sza­łam w jego gło­sie coś w rodzaju uśmie­chu. Wie­dzia­łam, że pra­wie go prze­ko­na­łam.

– W takim razie pre­zent z oka­zji połowy uro­dzin. Będę ostrożna, przy­rze­kam.

Spoj­rzał na księgę opra­wioną w skórę, w któ­rej robił notatki.

Wziął maszynę i zro­bił to co zawsze: wce­lo­wał ją w koniec pokoju i naci­snął guzik. Wyle­ciał z niej papie­rek, a ojciec scho­wał go do bute­leczki. Obser­wo­wa­łam go, głę­boko roz­cza­ro­wana. Tak długo cze­ka­łam…

Ale póź­niej znowu uniósł maszynę. Myśla­łam, że ją schowa, lecz zamiast tego po raz drugi naci­snął guzik. Dziurki zaczęły wsy­sać powie­trze, roz­legł się zna­jomy szczęk i war­kot, po czym z maszyny wyle­ciał kolejny papie­rek. Deli­kat­nie nim poma­chał i podał mi go.

Popa­trzy­łam na niego zdu­miona. Uśmie­chał się, a jego błę­kitne oczy lśniły.

– Do któ­rej szu­fladki chcia­ła­byś go wło­żyć? – spy­tał. – Możemy napi­sać na niej twoje imię.

Unio­słam papie­rek do nosa i pową­cha­łam. Poczu­łam zna­jomy zapach dymu, gasnący aro­mat owsianki jedzo­nej rano na śnia­da­nie.

Trzy­ma­łam w ręku wła­sny pach­nący papie­rek i byłam gotowa oka­zać cier­pli­wość. Papierki z bute­le­czek zapie­czę­to­wa­nych czer­wo­nym woskiem mówiły, co mogłoby się wyda­rzyć. Drża­łam z pod­nie­ce­nia. Ten papie­rek nie trafi do bute­leczki ani szu­fladki na ścia­nie. Będę go nosić w kie­szeni kurtki, głę­boko, w ciem­nym, bez­piecz­nym miej­scu. Będę go chro­nić, ale rów­nież czu­wać nad tym, co się wyda­rzy.

W gło­wie wiro­wały mi myśli. Jaki nowy świat poznam? Czy pojawi się przy­pad­kowy obraz? A może papie­rek wybiera nowy świat spe­cjal­nie dla danej osoby? Za kogo mnie uzna?

– Emme­line? – spy­tał ojciec.

– Nie wkła­dajmy go do szu­fladki – odpo­wie­dzia­łam.

– Jesteś pewna? – Ręce ojca poru­szały się ner­wowo, gdy patrzył, jak wsu­wam papie­rek do kie­szeni kurtki. – Dłu­żej prze­trwa w bute­leczce.

– Chcę czuć, jak jego zapach się zmie­nia – wyja­śni­łam. Ojciec wyda­wał się smutny, ale nie wie­dzia­łam dla­czego. Może nie należy pró­bo­wać zro­zu­mieć magii? W baj­kach zawsze tak mówiono.

Pomy­śla­łam, że tym razem cho­dzi o coś innego, o wie­dzę. Odkryję tajem­nicę, korzy­sta­jąc z zasad, któ­rych nauczył mnie ojciec, gdy spa­ce­ro­wa­li­śmy po lesie.

„Oceń sytu­ację, Emme­line. Roz­waż różne moż­li­wo­ści. Podej­mij opty­malną decy­zję”.

Jed­nak nawet w wieku dzie­się­ciu lat podej­rze­wa­łam, że zacho­wa­łam papie­rek nie tylko ze względu na wie­dzę.

✲✲✲

Tego ranka pano­wał chłód. Może mroźne powie­trze uwolni zapach papierka nieco wcze­śniej? Nie mia­łam poję­cia, jak długo może trwać stwo­rze­nie nowego świata. Czy zapa­chy przy­by­wają na wyspę z daleka? Czy tkwią w papie­rze, cze­ka­jąc, aż wyzwoli je upływ czasu?

Kiedy wyru­szy­łam w drogę, pod moimi sto­pami chrzę­ścił szron. Powie­dzia­łam sobie, że chcę zoba­czyć, jak wygląda świerk sit­kaj­ski, który przed laty prze­wró­cił się w cza­sie sztormu. Z cza­sem wyro­sło obok niego kilka smu­kłych mło­dych drze­wek: wyglą­dały jak wykrzyk­niki ota­cza­jące próch­nie­jący pień. Poszłam pod górę, choć było wil­gotno po desz­czu i zamo­czy­łam sobie spodnie aż do kolan. Pomy­śla­łam, że gdy­bym dotarła tro­chę wyżej, papie­rek łatwiej chwy­tałby prze­lotne zapa­chy.

Sta­nę­łam na szczy­cie ze sto­pami zanu­rzo­nymi w gru­bym mchu, sta­ra­jąc się nie dep­tać mło­dych drze­wek, i się­gnę­łam do kie­szeni. Poczu­łam ostre rogi papierka. Wie­dzia­łam, że wysta­wia­nie go na świa­tło jest ryzy­kowne, ale pomy­śla­łam, że w tej czę­ści wyspy las jest tak gęsty, że pra­wie zawsze panuje w nim pół­mrok.

Wypu­ści­łam z płuc powie­trze wcią­gnięte w lesie. Ja także stanę się czy­stą kartą gotową do przy­ję­cia nowego aro­matu. Uję­łam kwa­dra­tową kar­teczkę, osła­nia­jąc ją dło­nią, a póź­niej unio­słam do nosa i wcią­gnę­łam powie­trze.

Nic, tylko zapach chaty. Scho­wa­łam papie­rek z powro­tem do kie­szeni, roz­cza­ro­wana.

Póź­niej zamar­łam. Nie byłam w cha­cie, ale w lesie. Czu­łam woń koł­nie­rza kurtki, wło­sów, swo­ich dłoni i ramion. Chcia­łam spraw­dzić, skąd się wziął ten zapach. W głębi z pew­no­ścią krył się szcząt­kowy aro­mat – dym spa­lo­nego drewna, kawa – ale słaby, tak zwią­zany ze mną, że były to tylko nuty dodane do mojego wła­snego zapa­chu. Aro­mat papierka był inny, nowy. Znowu wyję­łam kar­teczkę. Głę­boko wcią­gnę­łam powie­trze z zamknię­tymi oczami.

Wyda­wało się, że las znika. Znaj­do­wa­łam się w cha­cie, każdy jej zapach był żywy: suszone jabłka w spi­żarni, koszyk z cebu­lami w kącie, lekka woń tyto­niu faj­ko­wego.

Znowu zaczerp­nę­łam powie­trza i poja­wił się zapach sta­rego świerku sit­kaj­skiego, wil­got­nego mchu i zimy. Przy­ło­ży­łam nos do kar­teczki. Chata. Nowe papierki nie były pozba­wione zapa­chu.

✲✲✲

Popę­dzi­łam na polanę i wyję­łam papie­rek z kie­szeni, ale kiedy weszłam do chaty, oka­zała się pusta. Pomy­śla­łam, że ojciec poszedł na poszu­ki­wa­nie jedze­nia.

Tym lepiej. Mogę spraw­dzić swoją teo­rię, zanim mu powiem. Przy­ło­ży­łam do nosa pach­nący papie­rek. Poczu­łam woń chaty, dokład­nie taką samą jak w lesie. Dosko­nale. Scho­wa­łam papie­rek z powro­tem do kie­szeni. Zaczerp­nę­łam tchu.

Zda­łam sobie sprawę, że obecny zapach chaty jest inny niż utrwa­lony w papierku. W zeszłym roku stra­ci­li­śmy jedną z jabłoni i jej drewno wyschło na tyle, że mogli­śmy palić nim w pie­cyku. Drewno jabłoni ma szcze­gólny aro­mat, słodki, pełny, nie­moż­liwy do pomy­le­nia. Ni­gdy wcze­śniej nie uży­wa­li­śmy drewna jabłoni jako paliwa, ale teraz pło­nęło w pie­cyku i jego aro­mat przy­po­mi­nał pieśń. Ode­tchnę­łam nim, a póź­niej wypu­ści­łam powie­trze i unio­słam kwa­dra­towy papie­rek do nosa. Nie myli­łam się – kar­teczka i chata pach­niały ina­czej.

Pochy­li­łam się nad dol­nymi szu­flad­kami i wycią­gnę­łam pierw­szą z brzegu. Drżą­cymi pal­cami zła­ma­łam pie­częć z zie­lo­nego wosku na jed­nej z bute­le­czek.

To dla wie­dzy – pomy­śla­łam.

Wyję­łam papie­rek i umie­ści­łam w zło­żo­nych dło­niach, by lepiej poczuć zapach. Oka­zał się nieco inny. Otwo­rzy­łam następną bute­leczkę, póź­niej kolejną. Czu­łam różne odmiany dymu spa­lo­nego drewna, aro­maty świe­żych i suszo­nych małży, nie­dawno zebra­nych jabłek. Błota na butach i jesien­nych liści w desz­czu. Zauwa­ża­łam róż­nice, ale byłam wytrą­cona z rów­no­wagi. Spo­dzie­wa­łam się, że prze­niosę się do zupeł­nie innego świata, nowej kra­iny. To, co zawie­rały papierki, oka­zało się jed­nak znacz­nie bar­dziej tajem­ni­cze.

Zawie­rały wspo­mnie­nia.

✲✲✲

Sto­pi­łam zie­lony wosk, jak robił to ojciec, i znowu zapie­czę­to­wa­łam bute­leczki. Nie byłam rów­nie zręczna jak on, ale mia­łam nadzieję, że nie­prędko wyj­mie je z szu­fla­dek.

Kiedy wró­cił, cze­ka­łam na niego, sie­dząc w fotelu koło pie­cyka.

– Wiem, czym one są! – zawo­ła­łam trium­fal­nie.

– O czym ty mówisz?

– O pach­ną­cych papier­kach.

Zdej­mo­wał płaszcz, więc nie widzia­łam jego twa­rzy.

– To wspo­mnie­nia – powie­dzia­łam.

Znie­ru­cho­miał, wie­sza­jąc płaszcz na haczyku.

– Dla­czego tak sądzisz? – spy­tał gło­sem zacie­ka­wio­nego naukowca.

– No cóż… – zaczę­łam. Słu­chał, na jego twa­rzy malo­wała się naj­pierw obo­jęt­ność, potem zain­te­re­so­wa­nie. Z uwagą kiwał głową, gdy po kolei opi­sy­wa­łam to, co zro­bi­łam.

– Dobrze, skow­ro­neczku – powie­dział, kiedy umil­kłam. – Jestem z cie­bie dumny.

Ukry­łam te słowa głę­boko w sercu, poczu­łam wypeł­nia­jące mnie cie­pło. Ale mia­łam jesz­cze jedno pyta­nie. Myśla­łam o nim, odkąd domy­śli­łam się, czym są pach­nące papierki.

– Więc odkrył je Jack? – Wska­za­łam dziwne aro­maty na gór­nych pół­kach.

– Tak – odpo­wie­dział.

– Kie­dyś po nie wróci? – spy­ta­łam.

Odwró­cił się i popa­trzył na szu­fladki.

– Nie – odparł. – Teraz musimy je chro­nić.

Chro­nić przed czym? – zasta­na­wia­łam się. Byli­śmy na wyspie sami. Chcia­łam zapy­tać, co ma na myśli, ale wyszedł na dwór, by narą­bać drewna.Podarunek

Od tam­tej pory marzy­łam o tym, by zostać tro­pi­cielką zapa­chów. Jeśli pach­nące papierki z bute­le­czek zapie­czę­to­wa­nych czer­wo­nym woskiem zawie­rały wspo­mnie­nia Jacka, ozna­czało to, że poza gra­ni­cami naszej wyspy ist­nieją nie­zwy­kłe kra­iny, a tro­pi­ciele zapa­chów mogą je odkryć. Nie wie­dzia­łam, czy kie­dy­kol­wiek poznam te światy, ale chcia­łam być gotowa.

– Chcę być taka jak Jack – popro­si­łam ojca. – Naucz mnie.

Mil­czał i przez chwilę widzia­łam w jego oczach cichy smu­tek, ale póź­niej pogła­skał mnie po gło­wie.

– Dobrze, skow­ro­neczku – powie­dział. – Weź kurtkę.

Wyszli­śmy na śro­dek polany. Widzie­li­śmy przed sobą śpiący ogród warzywny, przy­go­to­wany do zimy. W pobli­skim kur­niku cicho gda­kały kury. Dalej zaczy­nał się las, tajem­ni­czy i eks­cy­tu­jący. Ojciec stał przez chwilę bez ruchu.

– W porządku – rzekł. – Znajdź świeże jajko. Z zamknię­tymi oczami.

– W kur­niku? – Cią­gle spo­glą­da­łam z nadzieją na drzewa.

– Wła­śnie tam są jajka. – Uśmiech­nął się.

Kur­nik wyda­wał się zbyt pospo­lity dla tro­pi­cielki zapa­chów, ale zamknę­łam oczy i wsłu­cha­łam się w ota­cza­jące dźwięki. Gda­ka­nie kur, ich ciche roz­mowy. Sze­lest łapek wie­wiórki wspi­na­ją­cej się na drzewo. Czy­sty, słodki śpiew strzy­żyka w zimie. Póź­niej usły­sza­łam odgłos uno­szo­nego sko­bla i ojciec wpro­wa­dził mnie do kur­nika.

– Pową­chaj – powie­dział. – Ale pamię­taj, naj­pierw leciutko.

Ostroż­nie pocią­gnę­łam nosem. Poczu­łam ostry odór kurzych odcho­dów, wspo­mnie­nie lata spę­dzo­nego w suchej tra­wie.

– A teraz zapo­mnij o nosie – dodał ojciec. – Uwol­nij umysł i posłu­chaj opo­wie­ści.

Znowu wcią­gnę­łam powie­trze, tym razem głę­boko, i moją głowę wypeł­niły aro­maty, tak pełne i trój­wy­mia­rowe, że mogła­bym wśród nich spa­ce­ro­wać. Czu­łam zapach wody w kory­cie, nie­zu­peł­nie świe­żej, i odór nastro­szo­nych, krę­cą­cych się kur, szu­ka­ją­cych miej­sca, gdzie mogłyby się umo­ścić. Cze­ka­łam, zasta­na­wia­jąc się, jak może pach­nieć świeże jajko. Moje myśli zaczęły błą­dzić, poczu­łam zapach mokrej ziemi przed chatą, dymu sączą­cego się z komina. Póź­niej sku­pi­łam się na cze­ka­ją­cym mnie zada­niu. Jack byłby skon­cen­tro­wany. Ja też będę.

Tutaj. Wśród moc­nych zapa­chów stę­chli­zny poja­wiło się coś nowego. Mięk­kiego. Cichego. Nie poru­szało się jak cie­płe kur­częta, ale trwało w bez­ru­chu jak kamień w słońcu.

Nie otwie­ra­jąc oczu, ostroż­nie prze­szłam przez kur­nik. Woń przy­po­mi­nała czy­sty snop świa­tła. Wycią­gnę­łam dło­nie, dotknę­łam pal­cami suchej trawy. Jedna z kur otarła mi się o kolano i deli­kat­nie ją odsu­nę­łam. Opu­ści­łam rękę, szu­ka­łam. Tutaj.

Wyszłam z kur­nika z jaj­kiem w unie­sio­nej dłoni. Uśmie­cha­łam się wesoło. Byłam tro­pi­cielką zapa­chów. Tak samo jak Jack.

– Udało ci się! – powie­dział z uśmie­chem ojciec.

Zna­la­złam dru­gie jajko, tym razem szyb­ciej, i ugo­to­wa­li­śmy oba na śnia­da­nie.

– Jakie jest następne zada­nie? – spy­ta­łam ojca. – To było zbyt pro­ste.

Spoj­rzał na mnie z pochy­loną głową.

– Powiedz, kiedy zacznie się wio­sna – rzekł.

✲✲✲

To zada­nie wyma­gało wyjąt­ko­wej cier­pli­wo­ści. Nie­dawno przy­szła zima i wio­sna była nie­skoń­cze­nie daleko. Wie­dzia­łam, że znowu nadejdą ciemne, desz­czowe dni, będziemy mokrzy, zzięb­nięci, popsują nam się humory. Cze­kają nas sztormy i wichury, w dach chaty będą ude­rzać uła­mane gałę­zie drzew. Zima nie jest dobrą porą na poszu­ki­wa­nie zapa­chów. Zimowe zapa­chy mają w sobie coś smut­nego, zni­kają przy ogniu albo kryją się pod korze­niami drzew. Ale powta­rza­łam sobie, że Jack by się nie pod­dał. Codzien­nie wkła­da­łam kurtkę i wyru­sza­łam na łowy.

W końcu odkry­łam wię­cej zapa­chów, niż się spo­dzie­wa­łam. Kryły się w desz­czu i mgle, można było je poczuć, jeśli zwra­cało się uwagę. Na wyspie pra­wie ni­gdy nie padał śnieg, ale kiedy koń­czyły się chłody i przy­cho­dziły desz­cze, czu­łam zapach życia pra­gną­cego się odro­dzić. Miało w sobie coś ze wzbie­ra­ją­cego przy­pływu. Sły­sza­łam szept drzew: „Czy już czas?”.

Dni sta­wały się coraz krót­sze, aż wresz­cie wszystko się zmie­niło i świat ruszył w inną stronę. Nad­cho­dziła zmiana – czu­łam jej aro­mat. Mia­łam wra­że­nie, że wkrótce się obu­dzę po dłu­gim śnie. Zbli­żało się prze­si­le­nie, jak wtedy, gdy woda na chwilę nie­ru­cho­mieje i przy­pływ zmie­nia się w odpływ.

✲✲✲

Pew­nego ranka po prze­bu­dze­niu poczu­łam zna­jomy zapach wpa­da­jący przez drzwi. Ojciec zawsze powta­rzał, że moje uro­dziny przy­pa­dają pierw­szego dnia wio­sny. Nie była to kon­kretna data, tylko wra­że­nie, że cie­pła zie­mia budzi się do życia. Woń fioł­ków. Ojciec powta­rzał, że w powie­trzu czuć zie­leń. To, że cza­sami powraca zima, nie ma żad­nego zna­cze­nia; tłu­ma­czył, że to bar­dzo czę­ste zja­wi­sko. Mówił, że możemy obcho­dzić począ­tek wio­sny wiele razy, ale ja chcia­łam to robić tylko raz w roku – liczba kolej­nych wio­sen ozna­czała mój wiek. Mia­łam jede­na­ście lat.

Wyczu­łam, że ojca nie ma w cha­cie. Po chwili usły­sza­łam jego kroki na ścieżce. Towa­rzy­szył im inny dźwięk, wesel­szy i szyb­szy. Zeszłam po dra­bi­nie. Dźwięki roz­le­gły się na ganku, a póź­niej zoba­czy­łam ojca sto­ją­cego w drzwiach. Trzy­mał na sznurku piękną czarną kozę. Jedno kopytko miała białe.

– Popatrz, kogo przy­pro­wa­dzi­łem – powie­dział, jakby koza była czymś zupeł­nie zwy­czaj­nym. Prze­by­wa­li­śmy na nie­wiel­kiej wyspie oto­czo­nej przez morze. Nowe rze­czy docie­rały do nas za sprawą cza­rów w czar­nych pla­sti­ko­wych pudeł­kach. Tym razem widzia­łam przed sobą praw­dziwą kozę, a ojciec non­sza­lancko trzy­mał ją na sznurku.

– Naj­lep­sze życze­nia z oka­zji uro­dzin! – rzekł.

Koza obser­wo­wała mnie uważ­nie. Jej żółte śle­pia były jasne, wesołe.

– Mam na imię Emme­line – powie­dzia­łam, wycho­dząc na ganek. Koza unio­sła białe kopytko, jakby żądała, żeby­śmy zło­żyli na nim poca­łu­nek. Uklę­kłam przed nią, ona zaś opu­ściła kopytko i pochy­liła łeb. Musnęła nosem moją dłoń. Pogła­ska­łam ją.

– Jest piękna jak Kle­opa­tra – powie­dział ojciec. Koza popa­trzyła na niego, prze­krzy­wia­jąc głowę.

– Kle­opa­tra? Kto to? – spy­ta­łam, łagod­nie gła­dząc sztywne, krót­kie włosy na szyi kozy.

Póź­niej ojciec opo­wie­dział o wład­czyni dale­kiego kraju sprzed wielu wie­ków, która pły­wała stat­kami wypeł­nio­nymi płat­kami róż i kąpała się w piż­mie.

✲✲✲

Kle­opa­tra szybko stała się Kleo. Oba imiona paso­wały. Była na tyle młoda, że zdrob­nie­nie nie wyda­wało się dziwne; ojciec mówił, że zacho­wuje się jak kró­lowa. Rzą­dziła nami od samego początku. Ojciec przy­go­to­wał dla niej szopę, nazy­wał ją pała­cem.

– Twoje zada­nie polega na tym, by poka­zać jej wyspę.

– Sama?

– Jesteś już wystar­cza­jąco duża. Teraz będziesz miała towa­rzyszkę, prawda? – Uśmiech­nął się. – Nic ci nie grozi. Tylko obie­caj, że nie pój­dziesz na plażę – dodał poważ­nie.

– Obie­cuję – odpo­wie­dzia­łam. Zamie­rza­łam dotrzy­mać słowa. Myśl o tym, że będę mogła cho­dzić po wyspie zupeł­nie sama z Kleo, wyda­wała się wspa­niała. Nie przej­mo­wa­łam się zaka­zem odwie­dza­nia plaży.

Póź­niej, kiedy koń­czy­łam zbie­ra­nie żyw­no­ści, pracę w ogro­dzie albo lek­cje, wyru­sza­łam na wycieczki z Kle­opa­trą. Na początku trzy­ma­łam ją na sznurku, ale wkrótce stało się oczy­wi­ste, że pój­dzie za mną – albo, ści­śle bio­rąc, ja pójdę za nią. Zawsze szła przo­dem, nie wię­cej niż cztery kroki przede mną, oglą­da­jąc się za sie­bie, by spraw­dzić, czy jej towa­rzy­szę.

Sta­ra­ły­śmy się odkryć każdą ścieżkę na wyspie. Nie­które były ledwo widoczne i ni­gdy wcze­śniej ich nie zauwa­ży­łam. Myśla­łam, że odkry­ły­śmy wszyst­kie, ale pew­nego dnia zna­la­zły­śmy nie­wiel­kie wgłę­bie­nie w splą­ta­nej masie gol­te­rii rosną­cych mię­dzy drze­wami a morzem. Zwy­kle prze­do­sta­nie się mię­dzy sztyw­nymi gałę­ziami byłoby nie­moż­liwe bez maczety, ale ktoś kie­dyś wyty­czył tam ścieżkę, w tej chwili ledwo widoczną jako mniej zaro­śnięte miej­sce. Kle­opa­tra miała grubą skórę, nie­wraż­liwą na ostre brzegi liści, i pew­nie stą­pała mię­dzy korze­niami. Szła na przo­dzie i wyda­wało się, że ścieżka otwiera się przed nią. Podą­ża­łam za nią, zanie­po­ko­jona, że utkniemy w krza­kach i ni­gdy nie odnaj­dziemy drogi do domu. Jed­nak Kle­opa­tra była zde­ter­mi­no­wana i nie mogłam bez niej zawró­cić.

Po pew­nym cza­sie usły­sza­łam w dali dźwięk fal ude­rza­ją­cych w skały. Wyda­wał się ostrzej­szy, nie przy­po­mi­nał łagod­nego plu­sku wody na pia­sku laguny. Kle­opa­tra i ja przedar­ły­śmy się przez ostat­nią zaporę z krza­ków i zna­la­zły­śmy się na nagim, sza­rym wystę­pie skal­nym owie­wa­nym przez wiatr, mają­cym około trzech metrów sze­ro­ko­ści. W górze roz­cią­gało się ogromne niebo. Ostroż­nie zbli­ży­ły­śmy się do kra­wę­dzi i popa­trzy­ły­śmy na hory­zont z tysią­cami innych wysp, a potem na wodę w dole.

Ni­gdy nie widzia­łam takiej pano­ramy. Nie umia­łam sobie pora­dzić z ota­cza­jącą mnie prze­strze­nią. Mia­łam wra­że­nie, że za chwilę mnie pochwyci, porwie. Cofa­łam się krok po kroku, aż ude­rzy­łam pię­tami w szorst­kie, wil­gotne drewno. Obej­rza­łam się i zoba­czy­łam ławkę na skraju lasu, pra­wie zwa­loną na zie­mię, znisz­czoną przez desz­cze i czas.

Ucie­ki­nier – pomy­śla­łam.

Pochy­li­łam się i dotknę­łam spróch­nia­łej powierzchni, zasta­na­wia­jąc się, co spro­wa­dziło tego czło­wieka na wyspę, dla­czego tu prze­sia­dy­wał i patrzył na to, co opu­ścił. Co widział na hory­zon­cie?

Kle­opa­tra i ja sie­dzia­ły­śmy przez długi czas na szczy­cie urwi­ska, po czym wró­ci­ły­śmy ścieżką do chaty. Nie powie­dzia­łam ojcu o swoim odkry­ciu, bojąc się, że nie pozwoli mi pójść znowu w to miej­sce. Nie wie­dzia­łam, co myśleć o urwi­sku. Zda­wa­łam sobie sprawę, że ojciec ni­gdy mi go nie poka­zał, a wyda­wało się nie­moż­liwe, by nie wie­dział o jego ist­nie­niu. Ojciec wie­dział wszystko.

Póź­niej ja i Kle­opa­tra cho­dzi­ły­śmy tam pra­wie codzien­nie; z cza­sem mój począt­kowy lęk ustą­pił miej­sca cie­ka­wo­ści. Zabie­ra­łam ze sobą dru­gie śnia­da­nie i dzie­li­łam się nim z Kle­opa­trą. Sia­da­ły­śmy coraz bli­żej kra­wę­dzi, patrząc na ogromny ocean. Cza­sami widzia­ły­śmy wie­lo­ryba, stado lśnią­cych del­fi­nów albo brą­zowe pnie uno­szące się w dali na wodzie – wyglą­dały, jakby pły­nęły. Nie­kiedy mijała nas war­cząca moto­rówka podobna do gigan­tycz­nego roz­gnie­wa­nego owada. Zna­łam te obrazy tylko z ilu­stra­cji w książ­kach ojca o nauce albo w zbio­rach bajek. Na szczy­cie urwi­ska gra­nice mię­dzy nauką i bajką się roz­ma­zy­wały. Cho­wa­łam się przed łodziami, pewna, że płyną nimi piraci.

Raz zauwa­ży­łam rudo­wło­sego chło­paka sto­ją­cego na rufie kutra rybac­kiego. Wyda­wał się młody, może w moim wieku. Wra­ca­łam na urwi­sko z Kle­opa­trą przez cały następny tydzień, ale ni­gdy wię­cej go nie zoba­czy­łam. Zasta­na­wia­łam się, gdzie mieszka.

Tego wie­czoru przy kola­cji spy­ta­łam ojca:

– Dla­czego miesz­kamy na wyspie, tato? Dla­czego nie ma tu nikogo innego?

Odło­żył wide­lec.

– Ludzie kła­mią, ale zapa­chy ni­gdy, Emme­line – powie­dział. Wyda­wało się, że uważa to za wystar­cza­jące wyja­śnie­nie.

– Wszy­scy kła­mią? – dopy­ty­wa­łam się. – A Jack?

– Nawet Jack – odparł. Miał tak ponurą minę, że nie zada­wa­łam następ­nych pytań.

Wła­śnie wtedy zro­zu­mia­łam, że ni­gdy nie powiem ojcu o ścieżce na urwi­sko. Miał swoje sekrety, ale ten nale­żał do mnie.

✲✲✲

Mijał czas. Zbli­żała się kolejna wio­sna. Skoń­czy­łam dwa­na­ście lat, moje nogi i ramiona stały się mocne i smu­kłe. Odwie­dza­li­śmy lagunę, odkry­wa­łam fon­tanny wody wyrzu­cane przez małże, kopa­łam w pia­sku i samo­dziel­nie wydo­by­wa­łam ukryte muszle. Potra­fi­łam roz­pa­lić ogień za pomocą wier­tła łuko­wego i wysu­szo­nego mchu, szybko oddzie­lać ostrym nożem pąkle od skały. W tej chwili mój koszyk zawie­rał tyle samo jedze­nia co koszyk ojca. Coraz czę­ściej wypeł­nia­łam go samo­dziel­nie, wra­ca­jąc z Kle­opa­trą z wypraw do lasu.

Cho­dzi­ły­śmy po pniach prze­wró­co­nych drzew. Wycią­ga­łam ramiona w obie strony, by utrzy­mać rów­no­wagę; Kle­opa­tra stą­pała pew­nie, sta­wia­jąc kopytka bli­sko sie­bie. Chcia­łam dotrzeć jak naj­wy­żej. Wspi­na­łam się na drzewa, gałąź po gałęzi, uda­jąc, że jestem Jac­kiem, tro­pi­cie­lem zapa­chów. Cza­sami gdy sie­dzia­łam wśród kona­rów i sły­sza­łam deli­katny szum igieł, docie­rały do mnie dziwne, nie­po­ko­jące aro­maty – cie­pła woń chleba pie­czo­nego gdzieś w dali, lekki ciemny odór pozo­sta­wiany przez kutry. Urywki histo­rii, któ­rych ojciec ni­gdy mi nie opo­wie­dział. Światy, któ­rych ni­gdy nie zoba­czę. Wycią­ga­łam szyję, czu­jąc ugi­na­jące się pode mną gałę­zie. Póź­niej byłam bar­dziej nie­spo­kojna, moc­niej doskwie­rała mi samot­ność, ale pod drze­wem zawsze cze­kała na mnie Kle­opa­tra.

Ojciec nauczył mnie pie­lę­gno­wać jej kopytka i szczot­ko­wać sierść. Uwiel­bia­łam mia­rowo prze­su­wać dłoń po jej moc­nym grzbie­cie; w tym cza­sie Kleo deli­kat­nie gry­zła mnie w rękę. Koń­czy­ły­śmy w ten spo­sób każdy dzień. W nocy sły­sza­łam w szo­pie mecze­nie; ojciec mówił, że kozy lubią się do sie­bie przy­tu­lać nie­za­leż­nie od pogody. Cze­ka­łam, aż ojciec zaśnie w cha­cie, po czym scho­dzi­łam po dra­bi­nie, szłam do szopy i przy­tu­la­łam się do Kle­opa­try, by się uspo­ko­iła. Cza­sami zasy­pia­łam i budzi­łam się dopiero o świ­cie.

Mar­twi­łam się, że mnie i ojca dzieli coraz wię­cej sekre­tów. Było coś wspa­nia­łego w tym, że mogę oprzeć głowę o bok Kle­opa­try. Jej cie­płe, jędrne ciało spra­wiało, że ogar­niało mnie szczę­ście. Mia­łam wra­że­nie, że świat nie składa się tylko z dwojga ludzi. Więc się nie skar­ży­łam.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: