- promocja
Dziewczyna z wyspy zapachów - ebook
Dziewczyna z wyspy zapachów - ebook
Jej piękno było surowe zabijało z taką samą łatwością, co zachwycało
Wzruszająca, klimatyczna powieść o magii dzieciństwa, utracie i odnalezieniu rodziny, o tym, jak aromaty wywołują wspomnienia mogące kształtować życie.
Emmeline mieszka na odludnej wyspie z ojcem, który uczy ją poznawać zmysłami świat natury. Nie wyjaśnia pochodzenia maszyny wytwarzającej tajemnicze zapachy przechowywane w szklanych buteleczkach w szufladkach na ścianach domu. Dziewczyna rośnie, jej ciekawość również. Pewnego dnia nieprzewidziane wypadki rzucają ją w prawdziwy świat, którym rządzą miłość, zdrada, ambicja i zemsta. Emmeline musi zrozumieć przeszłość i odkryć sekrety swojego pochodzenia. W czasie tych poszukiwań przekracza granice własnej wyobraźni i na nowo poznaje własne serce.
Dziewczyna z wyspy zapachów, urzekająca i nasycona emocjami, analizuje prowokacyjne piękno aromatów mogących ujawniać ukryte prawdy, prowadzić nas do osób, których szukamy, a nawet pomóc odnaleźć drogę do domu.
Fascynujące studium, jak aromaty wpływają na ludzkie zachowania i próby odnalezienia własnej tożsamości. Misternie skonstruowana książka o dorastaniu napisana liryczną, zapadającą w pamięć prozą, niezwykła przygoda w krainie zapachów.
„Kirkus Reviews”
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68068-96-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mimo woli niesiemy w sobie sekrety naszych rodziców, które przypominają fale rozchodzące się w wodzie po wrzuceniu do niej kamienia. Nigdy nie widzieliśmy, co je wywołało. Kiedy zamykam oczy i wciągam powietrze, pamiętam straszliwą chwilę, gdy ojciec mnie zdradził, łamiąc moje i swoje serce. Czuję słodki aromat obietnic matki.
Może czujecie jeszcze inne zapachy? Chłopca, zbyt rozgorączkowanego i przerażonego, by wyrazić gniew. Dziewczyny, która straciła wszystko w chwili heroizmu, jasna i czysta. Woń deszczu, soli, dymu z fajki. Rzeczy, które się wydarzyły, nim mnie poznaliście.
Pływacie w mojej krwi jak maleńkie ryby, żyjecie w moim oddechu. My, ludzie, prawie w całości składamy się z wody; jedynym wyjątkiem są tajemnice podobne do kamieni. Niechaj moje tajemnice staną się kamieniami, na których możecie stawiać stopy, przekraczając szeroką rzekę życia. Zbudujcie z nich dom, nie pozwólcie, by wciągnęły was pod wodę. To mój dar dla was.
Opowiem wam historię.
Opowiem wam wszystko.Początek
Nim zrozumiałam, czym jest czas, mieszkałam z ojcem na wyspie na ogromnym archipelagu wynurzającym się z wody, jakby pragnął zaczerpnąć powietrza. Dorastałam wśród deszczu, mchów i starych drzew o grubej korze, nie pamiętając, że większa część wyspy znajduje się pod wodą – dno oceanu leżało kilkaset metrów niżej. Właściwie nieskończenie daleko, bo nigdy nie udałoby się wstrzymać tchu tak długo, by tam dotrzeć.
Wyspy były azylem dla uciekinierów, choć wtedy jeszcze tego nie rozumiałam. Nie miałam przed czym uciekać, czułam się dobrze w miejscu, gdzie mieszkałam. Ojciec był dla mnie wszystkim. Słyszałam ludzi mówiących, że coś jest dla nich całym światem – ich oczy lśniły jak gwiazdy. Dla mnie ojciec naprawdę był całym światem, zupełnie dosłownie: moje myśli na jego temat przypominają patyki wyrzucone na brzeg w czasie sztormu.
Nasza chata stała na polanie na środku wyspy. Nie byliśmy pierwszymi mieszkańcami – na wyspach od dawna pojawiali się przybysze. Prawie sto lat wcześniej byli to francuscy traperzy polujący na zwierzęta futerkowe, mówiący dziwnym, śpiewnym językiem. Barczyści drwale i rybacy łowiący srebrzyste łososie. Później pojawili się ludzie uchylający się od służby wojskowej, uciekający przed wojną. Hipisi odrzucający tradycyjne zasady. Wyspy przyjmowały wszystkich – większość znikała w okresie sztormów i długich, ciemnych zim. Piękno wysp było surowe: mogło olśnić, lecz również zabić.
Naszą chatę zbudował najbardziej uparty uciekinier z własnoręcznie ściętych drzew. Osiedlił się w miejscu, gdzie nikt nie mógłby go znaleźć. Spędził na wyspie czterdzieści lat, wykarczował poletko, na którym posadził warzywa i założył sad. Jednak pewnej jesieni po prostu zniknął. Mówiono, że utonął. Później chata długo stała pusta, aż przybyliśmy na wyspę, znaleźliśmy jabłonie i dom, otworzyliśmy drzwi. Liczba ludności wyspy wzrosła do dwóch osób.
Nie pamiętam chwili naszego przybycia: byłam za mała. Pamiętam tylko pojedyncze sceny i wrażenia. Ścieżki biegnące między obserwującymi nas drzewami, zapach ziemi pod stopami, ciemny i zawiły jak baśnie. Pamiętam chatę z jednym pokojem, duży fotel obok piecyka, zbiór opowiadań i książek o naukach ścisłych. Pamiętam brodę ojca pachnącą dymem i smołą, gdy wieczorami czytał mi bajki. Pamiętam widmowy aromat dymu z fajki uciekiniera, wonną pamiątkę, która wsiąkła w ściany i nigdy naprawdę nie zniknęła. Pamiętam, jak deszcz rozmawiał z dachem, gdy zasypiałam, a także trzask ognia, który zdawał się uciszać plusk wody.
Przede wszystkim pamiętam szufladki. Ojciec zaczął je budować, gdy wprowadziliśmy się do chaty, aż w końcu pokrywały ściany od podłogi do sufitu. Były niewielkie – wypolerowane kwadraty miały rozmiar mojej dłoni. Otaczały nas jak las i wyspy za drzwiami.
Każda szufladka zawierała małą buteleczkę, w której znajdował się zwinięty papierek niczym ukryty sekret. Szklane korki buteleczek były zapieczętowane woskiem różnych kolorów – czerwonym na górnych półkach, zielonym na dolnych. Ojciec prawie nigdy nie otwierał buteleczek.
– Musimy je chronić – mówił.
Ale ja słyszałam papierki szepcące w szufladkach.
„Znajdź mnie”.
– Otwórz jedną z nich! – prosiłam ojca wiele razy.
W końcu się zgodził. Wyjął wypełnioną cyframi księgę oprawioną w skórę i starannie wykaligrafował w niej następny numer. Później popatrzył na ścianę pokrytą szufladkami, zastanawiając się, którą buteleczkę wybrać.
– Tam! – powiedziałam, wskazując najwyższy rząd, gdzie stały buteleczki zapieczętowane czerwonym woskiem.
Bajki zawsze zaczynają się u góry strony.
Postawił pod ścianą skleconą przez siebie drabinę. Patrzyłam, jak wspina się prawie pod sufit, sięga do szufladki i wyjmuje buteleczkę.
Po zejściu ostrożnie ją odpieczętował. Usłyszałam chrzęst szkła ocierającego się o szkło, gdy wyciągnął korek, a później szelest, kiedy rozwinął papierek. Zobaczyłam czysty, biały kwadracik. Pochylił się, powąchał go, po czym zapisał w księdze następny numer.
Chciałam pozostać w bezruchu, ale też się pochyliłam. Uniósł oczy i uśmiechnął się, trzymając w ręku papierek.
– Powąchaj, ale niezbyt mocno – powiedział. – Niech zapach sam do ciebie dotrze.
Posłuchałam jego wskazówki. Nie wciągnęłam głęboko powietrza, moja pierś prawie się nie poruszyła. Poczułam delikatną woń wypełniającą nos, wnikającą w moje ciemne włosy. Czułam zapach wysuszonej ziemi, deszczu gotowego spaść z nieznanego nieba, dymu ogniska, choć nie wiedziałam, jakie drewno się w nim pali. Woń kojarzyła się z oczekiwaniem.
– A teraz odetchnij głęboko – powiedział ojciec.
Wciągnęłam powietrze i wpadłam w zapach jak Alicja do króliczej nory.
✲✲✲
Później, gdy mała buteleczka została zakorkowana, zapieczętowana i schowana do szufladki, odwróciłam się w stronę ojca. W dalszym ciągu czułam aromat unoszący się w powietrzu.
– Opowiedz mi bajkę – poprosiłam.
– Dobrze, skowroneczku – odpowiedział. Usiadł w wielkim fotelu, a ja przycupnęłam obok niego. W piecu trzaskał ogień, świat na zewnątrz był pogrążony w ciszy.
– Dawno, dawno temu, Emmeline… – zaczął. Słowa brzmiały miękko, przypominały płynną czekoladę. – Dawno, dawno temu, Emmeline, w wielkim białym zamku więziono piękną królową. Nie mógł jej uwolnić żaden silny, odważny rycerz. „Przynieś mi zapach, który skruszy mury”, poprosiła odważnego chłopca o imieniu Jack…
Słuchałam, a zapachy wnikały w szczeliny między deskami podłogi i w słowa opowieści. Zmieniły całe moje życie.Tropicielka zapachów
Później pytałam codziennie:
– Możemy otworzyć jeszcze jedną buteleczkę?
W końcu się zgadzał, ale nie tak często, jak chciałam.
– W buteleczkach papierki są bezpieczne – wyjaśniał. – Jeśli będziemy je zbyt często wyjmować, zapachy znikną.
Nie miało to dla mnie żadnego sensu. Zapachy są jak deszcz albo ptaki. Znikają i wracają. Opowiadają własne historie, mówią, kiedy jest odpływ, kiedy ugotowała się owsianka albo zaczynają kwitnąć jabłonie. Nigdy nie są trwałe.
Ale nawet jako mała dziewczynka rozumiałam, że pachnące papierki są niezwykłe, magiczne. Zawierają w sobie całe światy. Czasem czułam w nich piękny zapach słodkiego owocu, którego jeszcze nigdy nie jadłam. Albo woń leniwego zwierzęcia, jakiego nigdy nie spotkałam. Jednak wiele zapachów – ostrych i intensywnych, gładkich i niepokojących – z niczym mi się nie kojarzyło.
Chciałam się zanurzyć w tych aromatach, zrozumieć, skąd pochodzą. Ale najbardziej pragnęłam być tropicielką zapachów jak Jack, bohater opowieści ojca: przedzierać się przez wilgotne dżungle i wspinać na szczyty gór, by schwytać woń maleńkiego kwiatu.
– Jak to robił? – pytałam. – Jak odnajdywał zapachy?
– Kierował się węchem – odpowiadał i dotykał grzbietu nosa.
Milczałam.
– Ale jak?
Uśmiechnął się.
– Nigdy się nie poddawał.
Nie rozumiałam, co ma na myśli, ale od tamtej pory zawsze starałam się kierować węchem. Czujnie unosiłam nos w czasie każdej zmiany pogody, a później wąchałam ziemię, by sprawdzić, czy jej zapach się zmienił. Czułam w powietrzu woń morskiej wody, ale gdy fale uderzały w skały, wydawała się intensywniejsza. Z daglezji spływał jak wodospad piękny zielony zapach; odkryłam, że jego źródłem jest wiatr poruszający czubkami drzew i sprawiający, że igły ocierają się o siebie.
Codziennie o świcie schodziłam ze stryszku, by odnaleźć nowe zapachy.
– Jesteś moim budzikiem – mówił ojciec, gdy stąpałam z tupotem po drabinie. – Skowronkiem śpiewającym o poranku.
✲✲✲
Spędzaliśmy większość dni na dworze. Hodowaliśmy kury, które znosiły jajka, pielęgnowaliśmy drzewa owocowe i uprawialiśmy warzywa w ogródku. Mimo to większość jedzenia zbieraliśmy w różnych miejscach wyspy. Zawsze w tym uczestniczyłam i w wieku ośmiu lat uważałam się za ważną, a może nawet równą ojcu jego partnerkę.
– Dziś znajdziemy coś fantastycznego – mówił ojciec. Wyruszaliśmy do lasu, trzymając w rękach koszyki z kory cedru. W lecie zbieraliśmy jasnoczerwone borówki i granatowe jagody golterii, które wyglądały jak noc trzymana w dłoni. Jesienią znajdowaliśmy grzyby kryjące się pod drzewami – fascynowały mnie kapelusze smardzów, każdy stanowiący labirynt zakamarków.
– Opowiesz mi bajkę? – spytałam ojca pewnego dnia. Odgarnęłam włosy z twarzy i spojrzałam na niego. – Proszę!
Popatrzył na mnie i zastanawiał się przez chwilę, przyglądając się smardzowi w mojej dłoni.
– Dawno, dawno temu, Emmeline, Jack znalazł się w zaczarowanym lesie, w którym drzewa sięgały nieba – zaczął. – Żyła tam piękna wróżka mieszkająca w pałacu zbudowanym z zapachów, a kiedy Jack ją zobaczył, natychmiast się w niej zakochał. Wróżka zaprowadziła go do wspaniałej budowli, ale kiedy znalazł się w środku, okazało się, że nie może wyjść.
– O nie! – powiedziałam. Przeszył mnie dreszcz, gdy pomyślałam o grożącym mu niebezpieczeństwie.
– Mam mówić dalej?
– Tak, proszę.
– Nie wypuszczę cię – rzekła wróżka i wprowadziła go do komnaty wypełnionej tak fascynującym aromatem, że zapomniał o całym świecie. Kiedy powoli wracał do rzeczywistości, pokazywała mu następną komnatę, jeszcze bardziej urzekającą. Błąkał się po pałacu wiele lat, aż wreszcie odkrył komnatę, której nigdy wcześniej nie widział. Gdy do niej wszedł, poczuł zapach, który przypomniał mu o wszystkim, co chciałby zrobić, i o tym, kim chciałby się stać. Po chwili zauważył klucz wiszący na niebieskiej wstążce na haczyku obok drzwi.
Nie mogłam się doczekać dalszego ciągu. Uwielbiałam opowieści o magicznych kluczach.
Ojciec powiedział, że Jack wziął klucz, otworzył drzwi i nigdy więcej nie wrócił. Czekałam na dalszy ciąg bajki, ale ojciec po prostu włożył grzyb do koszyka.
– To za krótkie, tato – powiedziałam. Nawet jako mała dziewczynka zdawałam sobie sprawę, że zakończenia bajek są bardziej skomplikowane.
– Och, to naprawdę koniec – odparł i pocałował mnie w czoło. – Zajmijmy się zbieraniem jedzenia. Koszyki same się nie napełnią.
✲✲✲
Najlepszym miejscem do poszukiwania jedzenia była laguna, owalna zatoka otoczona skałami, połączona z morzem wąską cieśniną, w której w czasie przypływu pieniły się fale. Można było tam spędzić cały dzień. Widziałam na brzegu dziki czosnek, soliród i wełniste liście babki nadmorskiej; pod kamieniami kryły się maleńkie czarne kraby nie większe od kciuka. Kamienie leżące na plaży były pokryte pąklami i muszlami; morze wyrzucało niezliczone rodzaje wodorostów. Najbardziej lubiłam morszczyn, z niewielkimi pęcherzykami, które pękały w ustach, pozostawiając smak soli.
Jednak najciekawsze były polowania na małże królewskie.
– Tam! – wołał ojciec, wskazując niewielką fontannę. Biegłam ku niej po plaży, by ją chwycić i poczuć wodę przepływającą między palcami. Byłam mała i szybka, ale po dotarciu na miejsce czułam tylko zapach soli i widziałam niewielkie wgłębienie w piasku obok swoich stóp. Oznaczałam to miejsce gałązką.
– Jest jeszcze jedna! – krzyczałam i pędziłam po plaży w przeciwnym kierunku.
– Dobra robota! – mówił ojciec, idąc wzdłuż wetkniętych przeze mnie patyczków z łopatką w dłoni. Po godzinie biegania i kopania mieliśmy pełny koszyk małży królewskich.
Zwykle musieliśmy suszyć małże na zimę, kiedy niebo ciemniało i mrok spowijał nas jak gruby koc. Nie lubiłam zimy, plusk deszczu wydawał się ponury, jedzenie na talerzach powoli traciło kolory, aż pozostawały tylko suche potrawy – jabłka, małże, trochę wodorostów. Ojciec również był coraz bardziej przygaszony i prawie nie opowiadał bajek.
– Czy musimy suszyć małże? – spytałam. Tego dnia uśmiechnął się swoim letnim uśmiechem i zgodził się na piknik. Rozpaliliśmy ognisko i ugotowaliśmy małże, dodaliśmy trochę dzikiego czosnku i solirodu dla smaku, po czym zjedliśmy posiłek na muszlach uchowców, posługując się mniejszymi muszlami jako łyżkami. Deser stanowiły jagody. Później siedzieliśmy na piasku. Niebo stało się bladoniebieskie, a ojciec patrzył na wodę kotłującą się w wąskim przesmyku.
Cieśnina zawsze budziła mój niepokój. Woda podnosiła się i opadała cztery razy dziennie: wpływała do laguny przez kręty, kamienisty kanał albo z niej wypływała. Cieśnina przypominała rozgniewane, niebezpieczne zwierzę gotowe połknąć wszystko, co zbliża się do jej wylotu.
Ojciec zauważył, jak starannie unikam patrzenia w stronę przesmyku, i przy kolacji uniósł łyżkę z muszli w geście toastu.
– Za cieśninę, która zapewnia nam bezpieczeństwo! – powiedział.
Była to prawda. Całą wyspę otaczały strome urwiska opadające pionowo do morza. W szczelinach skał rosły wiecznie zielone drzewa, których najniższe gałęzie dotykały wody. Do wyspy można było dotrzeć jedynie przez cieśninę. Widziałam rysunki niezdobytych zamków stojących wysoko na skałach. Nasza wyspa była zamkiem, a burzliwa cieśnina mostem zwodzonym.
– Trochę się jej boję – powiedziałam.
– Powstrzymuje piratów i niedźwiedzie – odparł ojciec.
Widziałam w książkach rysunki piratów i niedźwiedzi. Nie miałam ochoty się z nimi spotkać.
– A zatem za cieśninę! – powiedziałam i również uniosłam łyżkę.
✲✲✲
Kiedy co pewien czas odwiedzaliśmy lagunę, widzieliśmy, że plaża jest pokryta wodorostami do wysokości przypływu.
– Syreny zrobiły sobie bal – mówił ojciec. Miało to sens. Piasek ozdabiały fantastycznie ułożone wodorosty, musiało to być dzieło magicznych istot.
– Sprawdźmy, czy coś nam zostawiły – dodawał ojciec. Zaglądaliśmy za kamienie i przeszukiwaliśmy krzaki borówek rosnące wzdłuż plaży. I rzeczywiście znajdowaliśmy skarby: wodoszczelne pojemniki z czarnego plastiku. W środku były cudowne prezenty – ryż, mąka, czekolada i kawa. Czasami nawet książki, buty albo ubrania.
Pewnego dnia, gdy miałam dziewięć lat, odkryliśmy szczególnie niezwykły skarb – dwa czarne pudełka. W jednym była nowa para butów i niebieski płaszcz od deszczu, idealny dla mnie.
– Skąd syreny wiedzą, czego potrzebujemy? – spytałam.
– To czarodziejki – odparł ojciec. Miał rację, bo tylko czarodziejki mogły przepłynąć cieśninę.
Wzięliśmy pudełka i triumfalnie zanieśliśmy do chaty. Jack polował na zapachy kwiatów, ale nasza zdobycz była duża i ciężka. Wieczorem świętowaliśmy, lecz najpierw zapobiegliwie umieściliśmy większość łupów w spiżarni. Wiedzieliśmy, że ocean jest kapryśny, nie da się przewidzieć jego nastrojów. Potrafi dawać, ale również odbierać. Stale przypominał o tym lekki zapach fajki uciekiniera.
Po kolacji ojciec i ja zawsze czytaliśmy na głos książki. Uwielbiał nauki przyrodnicze, uczył mnie nazw drzew rosnących na wyspie, opowiadał o pogodzie i gwiazdach. Godzinami oglądaliśmy rysunki dziwnych istot morskich, kwiatów i zwierząt, które zdawały się pochodzić z innego świata.
– Co to takiego? – pytałam, wskazując rysunek brązowego zwierzęcia o smukłych nogach, z małą bródką.
– Koza – odpowiadał.
– Kozy naprawdę istnieją?
Kiwał głową.
– Czy syreny dadzą mi kozę? – Koza na rysunku wydawała się sprytna i inteligentna, może obdarzona poczuciem humoru. Pomyślałam, że mogłabym się z nią zaprzyjaźnić.
Milczał przez chwilę.
– Nigdy nie wiadomo, co zrobią syreny – odpowiedział w końcu.
– Możemy je zapytać? – Zawsze odnosiliśmy puste pudełka na plażę. Ojciec powtarzał, że trzeba podziękować syrenom, więc pisaliśmy do nich listy i wkładaliśmy do pudełek.
– Zobaczymy – mówił, wzruszając ramionami. – Nigdy nic nie wiadomo.
Temat wydawał się wyczerpany. Ojciec często tak się zachowywał. Czasem godzinami opowiadał, jak drzewo czerpie soki z głębi ziemi, a kiedy indziej po prostu milkł.
– Może przeczytasz mi bajkę? – pytałam, wykorzystując chwilę ciszy, by go skłonić do zamiany książki o przyrodzie na wielki, gruby zbiór baśni. Na okładce znajdował się tytuł napisany złotymi literami oraz wizerunek królowej i dziwnego karzełka, który zawsze mnie fascynował. Baśnie były skomplikowane, przedstawiały fantastyczne światy, opisywały dziewczęta, które na zawsze zapadły w sen, domy zbudowane z lukru i kłamstw.
Ojciec mówił, że wiele rzeczy opisanych w bajkach to zmyślenia; problem polegał na tym, że nie wiedziałam, co jest zmyśleniem, a co rzeczywistością. Oczywiście wiedziałam, że lasy istnieją naprawdę, ale mieszkałam na wyspie tylko z ojcem, więc wyobrażenie dwojga dzieci trzymających się za ręce było dla mnie równie niezwykłe jak przemiana ołowiu w złoto. Zastanawiałam się, jak bym się czuła, trzymając czyjąś drobną dłoń, znając kogoś, kto wie o świecie mniej niż ja. Zastanawiałam się nad wieloma rzeczami.
– Dlaczego nie mam matki? – spytałam ojca, patrząc na ilustrację kobiety o długich jasnych włosach, z dzieckiem na kolanach.
– Bo masz mnie – odpowiedział. Przewrócił stronicę i zobaczyłam wizerunek złej czarodziejki z bladą cerą i ciemnymi włosami, wpatrzonej w lustro. Ojciec nie udzielił mi prawdziwej odpowiedzi, ale uznałam, że sprytnie się wykręcił – w bajkach pojawiały się nie tylko matki, lecz również czarownice.
Przewracałam kolejne strony, czułam na policzkach podmuchy powietrza, na chwilę zapomniałam o kobiecie. Mniej więcej w połowie książki była dziwna luka, wyrwano z niej kilkanaście kartek. Lubiłam przesuwać palcem w tym miejscu, czuć nierówne krawędzie przy grzbiecie.
– Była tu jakaś bajka? – spytałam ojca.
– Niezbyt dobra – odpowiedział.
Popatrzyłam na niego pytająco, ale jedyną odpowiedzią był pocałunek w czoło.
– Wystarczy na dzisiaj, Emmeline. Pora, by skowronek poszedł spać.
Wspięłam się na stryszek i leżałam przykryta kocami, myśląc o syrenach, kozach, matkach, brakujących stronach i czarownicach. O ojcach, którzy nie mówią całej prawdy. Dzień był długi, pudełka ciężkie, a miłość ojca niezmienna i pewna, więc nie zadawałam dalszych pytań. Gdybym to zrobiła, wszystko mogłoby wyglądać inaczej.Maszyna
Maszyna ojca była jeszcze bardziej tajemnicza od syren i kóz. Raz na jakiś czas, po nadejściu nowej pory roku, tworzył za jej pomocą kolejny pachnący papierek. Długo czekałam na tę chwilę, czując narastające podniecenie. W końcu otwierał drzwi spiżarni, zdejmował maszynę z najwyższej półki i odwijał z niej długą, szarą, miękką tkaninę, która ją osłaniała. Ukazywała się smukła, srebrzysta skrzynka wielkości połowy bochenka chleba, z wieczkiem na zawiasach. W środku znajdowała się metalowa płytka z niezliczonymi dziurkami.
Ojciec unosił maszynę, kierował ją w stronę piecyka i naciskał czarny guzik z boku. Słyszałam szum powietrza w dziurkach, jakby maszyna oddychała, a później serię cichych szczęknięć. W końcu przy akompaniamencie delikatnego warczenia z otworu u podstawy maszyny powoli wysuwał się kwadratowy papierek.
– Daj mi powąchać – mówiłam, nim ojciec zamknął go w buteleczce. Za każdym razem miałam nadzieję, że przeżyję coś czarodziejskiego – odkryję nowy świat, zapach, którego jeszcze nie znam, podobny do jednej z woni ukrytych w papierkach na górnych półkach. Wciągałam powietrze, wierząc, że poczuję aromat tajemniczego kwiatu, nieznanej przyprawy. Może okaże się tak dziwny, że zmieni się w kolor albo w uczucie? Szept lazuru. Pomarańczowy taniec. Gniew. Radość.
Ale za każdym razem byłam rozczarowana. Nowy kwadratowy papierek nie miał żadnego zapachu.
– Dlaczego nie pachną? – pytałam ojca.
Wydawał się zdziwiony. Mówił tylko: „Pachną”, po czym zapisywał ciąg cyfr na odwrotnej stronie papierka, zwijał go i wkładał do flakonika.
Pieczętował buteleczkę stopionym zielonym woskiem, po czym stawiał w pustej szufladzie w dolnym rzędzie.
Nie była to satysfakcjonująca odpowiedź. Nie wyobrażałam sobie, że ojciec świadomie tworzy papierki, które nie pachną. W jaki sposób papierek pozbawiony zapachu zmienia się w jeden z jego fantastycznych tworów? Czułam wyczekiwanie buteleczek zapieczętowanych czerwonym woskiem; stały na górnych półkach, lśniące i nieosiągalne. Czy nasycają magią niższe rzędy, wpływają na pobliskie papierki? Nie wydawało się to prawdopodobne. Może nowe papierki są podobne do poczwarek, które tkwią w kokonach, a później przybiorą doskonałą postać? A może powoli rosną niczym kwiaty uwielbiające ciemność? Wszystko było możliwe.
✲✲✲
W tym roku skończyłam dziesięć lat i koniecznie pragnęłam mieć własny pachnący papierek, który mogłabym obserwować. Ale ojciec uruchamiał maszynę rzadko, oszczędzał ją. „Jeden papierek w czasie jednej pory roku” – mówił. Przestrzegał terminarza, choć wieczorami często zerkałam ze stryszku i widziałam go pochylonego nad stołem, jak czyścił maszynę i manipulował przy niej. Ktoś inny mógłby uznać jego zachowanie za obsesyjne, ale dla mieszkańca wyspy – zmuszonego do zbierania pożywienia, opału i wody w miejscu, gdzie pogoda może być przyjacielem albo wrogiem – oszczędność i ostrożność stają się drugą naturą.
Nigdy nie kwestionowałam tego, że ojciec ostrożnie obchodzi się z maszyną. Z coraz większą niecierpliwością czekałam na okazję, by wypowiedzieć swoją prośbę. Powoli mijała jesień i zbliżała się zima. Czułam, że powietrze staje się coraz zimniejsze. Wyczuwałam, że ojciec zamyka się w sobie jak wiewiórka skulona w gnieździe. Po kilku dniach wyjrzałam rankiem przez okno i zobaczyłam świat pokryty szronem.
– Dzisiaj? – spytałam. Ojciec zrozumiał, o co chodzi. Nie było to trudne. Moją niecierpliwość zwiększyło pięć dni deszczu, który wymywał światło spośród drzew i zmuszał nas do siedzenia w chacie. Ale tego dnia niebo było bezchmurne, a szron wypisywał listy na żyłkach opadłych liści i sterczących źdźbłach trawy. Komunikat był jasny: Już czas.
Ojciec zdjął maszynę z półki w spiżarni.
– Zrobisz dla mnie pachnący papierek? – spytałam.
– To nie zabawa, skowroneczku – odpowiedział.
– To będzie mój prezent urodzinowy.
– Twoje urodziny są dopiero za jakiś czas. – Słyszałam w jego głosie coś w rodzaju uśmiechu. Wiedziałam, że prawie go przekonałam.
– W takim razie prezent z okazji połowy urodzin. Będę ostrożna, przyrzekam.
Spojrzał na księgę oprawioną w skórę, w której robił notatki.
Wziął maszynę i zrobił to co zawsze: wcelował ją w koniec pokoju i nacisnął guzik. Wyleciał z niej papierek, a ojciec schował go do buteleczki. Obserwowałam go, głęboko rozczarowana. Tak długo czekałam…
Ale później znowu uniósł maszynę. Myślałam, że ją schowa, lecz zamiast tego po raz drugi nacisnął guzik. Dziurki zaczęły wsysać powietrze, rozległ się znajomy szczęk i warkot, po czym z maszyny wyleciał kolejny papierek. Delikatnie nim pomachał i podał mi go.
Popatrzyłam na niego zdumiona. Uśmiechał się, a jego błękitne oczy lśniły.
– Do której szufladki chciałabyś go włożyć? – spytał. – Możemy napisać na niej twoje imię.
Uniosłam papierek do nosa i powąchałam. Poczułam znajomy zapach dymu, gasnący aromat owsianki jedzonej rano na śniadanie.
Trzymałam w ręku własny pachnący papierek i byłam gotowa okazać cierpliwość. Papierki z buteleczek zapieczętowanych czerwonym woskiem mówiły, co mogłoby się wydarzyć. Drżałam z podniecenia. Ten papierek nie trafi do buteleczki ani szufladki na ścianie. Będę go nosić w kieszeni kurtki, głęboko, w ciemnym, bezpiecznym miejscu. Będę go chronić, ale również czuwać nad tym, co się wydarzy.
W głowie wirowały mi myśli. Jaki nowy świat poznam? Czy pojawi się przypadkowy obraz? A może papierek wybiera nowy świat specjalnie dla danej osoby? Za kogo mnie uzna?
– Emmeline? – spytał ojciec.
– Nie wkładajmy go do szufladki – odpowiedziałam.
– Jesteś pewna? – Ręce ojca poruszały się nerwowo, gdy patrzył, jak wsuwam papierek do kieszeni kurtki. – Dłużej przetrwa w buteleczce.
– Chcę czuć, jak jego zapach się zmienia – wyjaśniłam. Ojciec wydawał się smutny, ale nie wiedziałam dlaczego. Może nie należy próbować zrozumieć magii? W bajkach zawsze tak mówiono.
Pomyślałam, że tym razem chodzi o coś innego, o wiedzę. Odkryję tajemnicę, korzystając z zasad, których nauczył mnie ojciec, gdy spacerowaliśmy po lesie.
„Oceń sytuację, Emmeline. Rozważ różne możliwości. Podejmij optymalną decyzję”.
Jednak nawet w wieku dziesięciu lat podejrzewałam, że zachowałam papierek nie tylko ze względu na wiedzę.
✲✲✲
Tego ranka panował chłód. Może mroźne powietrze uwolni zapach papierka nieco wcześniej? Nie miałam pojęcia, jak długo może trwać stworzenie nowego świata. Czy zapachy przybywają na wyspę z daleka? Czy tkwią w papierze, czekając, aż wyzwoli je upływ czasu?
Kiedy wyruszyłam w drogę, pod moimi stopami chrzęścił szron. Powiedziałam sobie, że chcę zobaczyć, jak wygląda świerk sitkajski, który przed laty przewrócił się w czasie sztormu. Z czasem wyrosło obok niego kilka smukłych młodych drzewek: wyglądały jak wykrzykniki otaczające próchniejący pień. Poszłam pod górę, choć było wilgotno po deszczu i zamoczyłam sobie spodnie aż do kolan. Pomyślałam, że gdybym dotarła trochę wyżej, papierek łatwiej chwytałby przelotne zapachy.
Stanęłam na szczycie ze stopami zanurzonymi w grubym mchu, starając się nie deptać młodych drzewek, i sięgnęłam do kieszeni. Poczułam ostre rogi papierka. Wiedziałam, że wystawianie go na światło jest ryzykowne, ale pomyślałam, że w tej części wyspy las jest tak gęsty, że prawie zawsze panuje w nim półmrok.
Wypuściłam z płuc powietrze wciągnięte w lesie. Ja także stanę się czystą kartą gotową do przyjęcia nowego aromatu. Ujęłam kwadratową karteczkę, osłaniając ją dłonią, a później uniosłam do nosa i wciągnęłam powietrze.
Nic, tylko zapach chaty. Schowałam papierek z powrotem do kieszeni, rozczarowana.
Później zamarłam. Nie byłam w chacie, ale w lesie. Czułam woń kołnierza kurtki, włosów, swoich dłoni i ramion. Chciałam sprawdzić, skąd się wziął ten zapach. W głębi z pewnością krył się szczątkowy aromat – dym spalonego drewna, kawa – ale słaby, tak związany ze mną, że były to tylko nuty dodane do mojego własnego zapachu. Aromat papierka był inny, nowy. Znowu wyjęłam karteczkę. Głęboko wciągnęłam powietrze z zamkniętymi oczami.
Wydawało się, że las znika. Znajdowałam się w chacie, każdy jej zapach był żywy: suszone jabłka w spiżarni, koszyk z cebulami w kącie, lekka woń tytoniu fajkowego.
Znowu zaczerpnęłam powietrza i pojawił się zapach starego świerku sitkajskiego, wilgotnego mchu i zimy. Przyłożyłam nos do karteczki. Chata. Nowe papierki nie były pozbawione zapachu.
✲✲✲
Popędziłam na polanę i wyjęłam papierek z kieszeni, ale kiedy weszłam do chaty, okazała się pusta. Pomyślałam, że ojciec poszedł na poszukiwanie jedzenia.
Tym lepiej. Mogę sprawdzić swoją teorię, zanim mu powiem. Przyłożyłam do nosa pachnący papierek. Poczułam woń chaty, dokładnie taką samą jak w lesie. Doskonale. Schowałam papierek z powrotem do kieszeni. Zaczerpnęłam tchu.
Zdałam sobie sprawę, że obecny zapach chaty jest inny niż utrwalony w papierku. W zeszłym roku straciliśmy jedną z jabłoni i jej drewno wyschło na tyle, że mogliśmy palić nim w piecyku. Drewno jabłoni ma szczególny aromat, słodki, pełny, niemożliwy do pomylenia. Nigdy wcześniej nie używaliśmy drewna jabłoni jako paliwa, ale teraz płonęło w piecyku i jego aromat przypominał pieśń. Odetchnęłam nim, a później wypuściłam powietrze i uniosłam kwadratowy papierek do nosa. Nie myliłam się – karteczka i chata pachniały inaczej.
Pochyliłam się nad dolnymi szufladkami i wyciągnęłam pierwszą z brzegu. Drżącymi palcami złamałam pieczęć z zielonego wosku na jednej z buteleczek.
To dla wiedzy – pomyślałam.
Wyjęłam papierek i umieściłam w złożonych dłoniach, by lepiej poczuć zapach. Okazał się nieco inny. Otworzyłam następną buteleczkę, później kolejną. Czułam różne odmiany dymu spalonego drewna, aromaty świeżych i suszonych małży, niedawno zebranych jabłek. Błota na butach i jesiennych liści w deszczu. Zauważałam różnice, ale byłam wytrącona z równowagi. Spodziewałam się, że przeniosę się do zupełnie innego świata, nowej krainy. To, co zawierały papierki, okazało się jednak znacznie bardziej tajemnicze.
Zawierały wspomnienia.
✲✲✲
Stopiłam zielony wosk, jak robił to ojciec, i znowu zapieczętowałam buteleczki. Nie byłam równie zręczna jak on, ale miałam nadzieję, że nieprędko wyjmie je z szufladek.
Kiedy wrócił, czekałam na niego, siedząc w fotelu koło piecyka.
– Wiem, czym one są! – zawołałam triumfalnie.
– O czym ty mówisz?
– O pachnących papierkach.
Zdejmował płaszcz, więc nie widziałam jego twarzy.
– To wspomnienia – powiedziałam.
Znieruchomiał, wieszając płaszcz na haczyku.
– Dlaczego tak sądzisz? – spytał głosem zaciekawionego naukowca.
– No cóż… – zaczęłam. Słuchał, na jego twarzy malowała się najpierw obojętność, potem zainteresowanie. Z uwagą kiwał głową, gdy po kolei opisywałam to, co zrobiłam.
– Dobrze, skowroneczku – powiedział, kiedy umilkłam. – Jestem z ciebie dumny.
Ukryłam te słowa głęboko w sercu, poczułam wypełniające mnie ciepło. Ale miałam jeszcze jedno pytanie. Myślałam o nim, odkąd domyśliłam się, czym są pachnące papierki.
– Więc odkrył je Jack? – Wskazałam dziwne aromaty na górnych półkach.
– Tak – odpowiedział.
– Kiedyś po nie wróci? – spytałam.
Odwrócił się i popatrzył na szufladki.
– Nie – odparł. – Teraz musimy je chronić.
Chronić przed czym? – zastanawiałam się. Byliśmy na wyspie sami. Chciałam zapytać, co ma na myśli, ale wyszedł na dwór, by narąbać drewna.Podarunek
Od tamtej pory marzyłam o tym, by zostać tropicielką zapachów. Jeśli pachnące papierki z buteleczek zapieczętowanych czerwonym woskiem zawierały wspomnienia Jacka, oznaczało to, że poza granicami naszej wyspy istnieją niezwykłe krainy, a tropiciele zapachów mogą je odkryć. Nie wiedziałam, czy kiedykolwiek poznam te światy, ale chciałam być gotowa.
– Chcę być taka jak Jack – poprosiłam ojca. – Naucz mnie.
Milczał i przez chwilę widziałam w jego oczach cichy smutek, ale później pogłaskał mnie po głowie.
– Dobrze, skowroneczku – powiedział. – Weź kurtkę.
Wyszliśmy na środek polany. Widzieliśmy przed sobą śpiący ogród warzywny, przygotowany do zimy. W pobliskim kurniku cicho gdakały kury. Dalej zaczynał się las, tajemniczy i ekscytujący. Ojciec stał przez chwilę bez ruchu.
– W porządku – rzekł. – Znajdź świeże jajko. Z zamkniętymi oczami.
– W kurniku? – Ciągle spoglądałam z nadzieją na drzewa.
– Właśnie tam są jajka. – Uśmiechnął się.
Kurnik wydawał się zbyt pospolity dla tropicielki zapachów, ale zamknęłam oczy i wsłuchałam się w otaczające dźwięki. Gdakanie kur, ich ciche rozmowy. Szelest łapek wiewiórki wspinającej się na drzewo. Czysty, słodki śpiew strzyżyka w zimie. Później usłyszałam odgłos unoszonego skobla i ojciec wprowadził mnie do kurnika.
– Powąchaj – powiedział. – Ale pamiętaj, najpierw leciutko.
Ostrożnie pociągnęłam nosem. Poczułam ostry odór kurzych odchodów, wspomnienie lata spędzonego w suchej trawie.
– A teraz zapomnij o nosie – dodał ojciec. – Uwolnij umysł i posłuchaj opowieści.
Znowu wciągnęłam powietrze, tym razem głęboko, i moją głowę wypełniły aromaty, tak pełne i trójwymiarowe, że mogłabym wśród nich spacerować. Czułam zapach wody w korycie, niezupełnie świeżej, i odór nastroszonych, kręcących się kur, szukających miejsca, gdzie mogłyby się umościć. Czekałam, zastanawiając się, jak może pachnieć świeże jajko. Moje myśli zaczęły błądzić, poczułam zapach mokrej ziemi przed chatą, dymu sączącego się z komina. Później skupiłam się na czekającym mnie zadaniu. Jack byłby skoncentrowany. Ja też będę.
Tutaj. Wśród mocnych zapachów stęchlizny pojawiło się coś nowego. Miękkiego. Cichego. Nie poruszało się jak ciepłe kurczęta, ale trwało w bezruchu jak kamień w słońcu.
Nie otwierając oczu, ostrożnie przeszłam przez kurnik. Woń przypominała czysty snop światła. Wyciągnęłam dłonie, dotknęłam palcami suchej trawy. Jedna z kur otarła mi się o kolano i delikatnie ją odsunęłam. Opuściłam rękę, szukałam. Tutaj.
Wyszłam z kurnika z jajkiem w uniesionej dłoni. Uśmiechałam się wesoło. Byłam tropicielką zapachów. Tak samo jak Jack.
– Udało ci się! – powiedział z uśmiechem ojciec.
Znalazłam drugie jajko, tym razem szybciej, i ugotowaliśmy oba na śniadanie.
– Jakie jest następne zadanie? – spytałam ojca. – To było zbyt proste.
Spojrzał na mnie z pochyloną głową.
– Powiedz, kiedy zacznie się wiosna – rzekł.
✲✲✲
To zadanie wymagało wyjątkowej cierpliwości. Niedawno przyszła zima i wiosna była nieskończenie daleko. Wiedziałam, że znowu nadejdą ciemne, deszczowe dni, będziemy mokrzy, zziębnięci, popsują nam się humory. Czekają nas sztormy i wichury, w dach chaty będą uderzać ułamane gałęzie drzew. Zima nie jest dobrą porą na poszukiwanie zapachów. Zimowe zapachy mają w sobie coś smutnego, znikają przy ogniu albo kryją się pod korzeniami drzew. Ale powtarzałam sobie, że Jack by się nie poddał. Codziennie wkładałam kurtkę i wyruszałam na łowy.
W końcu odkryłam więcej zapachów, niż się spodziewałam. Kryły się w deszczu i mgle, można było je poczuć, jeśli zwracało się uwagę. Na wyspie prawie nigdy nie padał śnieg, ale kiedy kończyły się chłody i przychodziły deszcze, czułam zapach życia pragnącego się odrodzić. Miało w sobie coś ze wzbierającego przypływu. Słyszałam szept drzew: „Czy już czas?”.
Dni stawały się coraz krótsze, aż wreszcie wszystko się zmieniło i świat ruszył w inną stronę. Nadchodziła zmiana – czułam jej aromat. Miałam wrażenie, że wkrótce się obudzę po długim śnie. Zbliżało się przesilenie, jak wtedy, gdy woda na chwilę nieruchomieje i przypływ zmienia się w odpływ.
✲✲✲
Pewnego ranka po przebudzeniu poczułam znajomy zapach wpadający przez drzwi. Ojciec zawsze powtarzał, że moje urodziny przypadają pierwszego dnia wiosny. Nie była to konkretna data, tylko wrażenie, że ciepła ziemia budzi się do życia. Woń fiołków. Ojciec powtarzał, że w powietrzu czuć zieleń. To, że czasami powraca zima, nie ma żadnego znaczenia; tłumaczył, że to bardzo częste zjawisko. Mówił, że możemy obchodzić początek wiosny wiele razy, ale ja chciałam to robić tylko raz w roku – liczba kolejnych wiosen oznaczała mój wiek. Miałam jedenaście lat.
Wyczułam, że ojca nie ma w chacie. Po chwili usłyszałam jego kroki na ścieżce. Towarzyszył im inny dźwięk, weselszy i szybszy. Zeszłam po drabinie. Dźwięki rozległy się na ganku, a później zobaczyłam ojca stojącego w drzwiach. Trzymał na sznurku piękną czarną kozę. Jedno kopytko miała białe.
– Popatrz, kogo przyprowadziłem – powiedział, jakby koza była czymś zupełnie zwyczajnym. Przebywaliśmy na niewielkiej wyspie otoczonej przez morze. Nowe rzeczy docierały do nas za sprawą czarów w czarnych plastikowych pudełkach. Tym razem widziałam przed sobą prawdziwą kozę, a ojciec nonszalancko trzymał ją na sznurku.
– Najlepsze życzenia z okazji urodzin! – rzekł.
Koza obserwowała mnie uważnie. Jej żółte ślepia były jasne, wesołe.
– Mam na imię Emmeline – powiedziałam, wychodząc na ganek. Koza uniosła białe kopytko, jakby żądała, żebyśmy złożyli na nim pocałunek. Uklękłam przed nią, ona zaś opuściła kopytko i pochyliła łeb. Musnęła nosem moją dłoń. Pogłaskałam ją.
– Jest piękna jak Kleopatra – powiedział ojciec. Koza popatrzyła na niego, przekrzywiając głowę.
– Kleopatra? Kto to? – spytałam, łagodnie gładząc sztywne, krótkie włosy na szyi kozy.
Później ojciec opowiedział o władczyni dalekiego kraju sprzed wielu wieków, która pływała statkami wypełnionymi płatkami róż i kąpała się w piżmie.
✲✲✲
Kleopatra szybko stała się Kleo. Oba imiona pasowały. Była na tyle młoda, że zdrobnienie nie wydawało się dziwne; ojciec mówił, że zachowuje się jak królowa. Rządziła nami od samego początku. Ojciec przygotował dla niej szopę, nazywał ją pałacem.
– Twoje zadanie polega na tym, by pokazać jej wyspę.
– Sama?
– Jesteś już wystarczająco duża. Teraz będziesz miała towarzyszkę, prawda? – Uśmiechnął się. – Nic ci nie grozi. Tylko obiecaj, że nie pójdziesz na plażę – dodał poważnie.
– Obiecuję – odpowiedziałam. Zamierzałam dotrzymać słowa. Myśl o tym, że będę mogła chodzić po wyspie zupełnie sama z Kleo, wydawała się wspaniała. Nie przejmowałam się zakazem odwiedzania plaży.
Później, kiedy kończyłam zbieranie żywności, pracę w ogrodzie albo lekcje, wyruszałam na wycieczki z Kleopatrą. Na początku trzymałam ją na sznurku, ale wkrótce stało się oczywiste, że pójdzie za mną – albo, ściśle biorąc, ja pójdę za nią. Zawsze szła przodem, nie więcej niż cztery kroki przede mną, oglądając się za siebie, by sprawdzić, czy jej towarzyszę.
Starałyśmy się odkryć każdą ścieżkę na wyspie. Niektóre były ledwo widoczne i nigdy wcześniej ich nie zauważyłam. Myślałam, że odkryłyśmy wszystkie, ale pewnego dnia znalazłyśmy niewielkie wgłębienie w splątanej masie golterii rosnących między drzewami a morzem. Zwykle przedostanie się między sztywnymi gałęziami byłoby niemożliwe bez maczety, ale ktoś kiedyś wytyczył tam ścieżkę, w tej chwili ledwo widoczną jako mniej zarośnięte miejsce. Kleopatra miała grubą skórę, niewrażliwą na ostre brzegi liści, i pewnie stąpała między korzeniami. Szła na przodzie i wydawało się, że ścieżka otwiera się przed nią. Podążałam za nią, zaniepokojona, że utkniemy w krzakach i nigdy nie odnajdziemy drogi do domu. Jednak Kleopatra była zdeterminowana i nie mogłam bez niej zawrócić.
Po pewnym czasie usłyszałam w dali dźwięk fal uderzających w skały. Wydawał się ostrzejszy, nie przypominał łagodnego plusku wody na piasku laguny. Kleopatra i ja przedarłyśmy się przez ostatnią zaporę z krzaków i znalazłyśmy się na nagim, szarym występie skalnym owiewanym przez wiatr, mającym około trzech metrów szerokości. W górze rozciągało się ogromne niebo. Ostrożnie zbliżyłyśmy się do krawędzi i popatrzyłyśmy na horyzont z tysiącami innych wysp, a potem na wodę w dole.
Nigdy nie widziałam takiej panoramy. Nie umiałam sobie poradzić z otaczającą mnie przestrzenią. Miałam wrażenie, że za chwilę mnie pochwyci, porwie. Cofałam się krok po kroku, aż uderzyłam piętami w szorstkie, wilgotne drewno. Obejrzałam się i zobaczyłam ławkę na skraju lasu, prawie zwaloną na ziemię, zniszczoną przez deszcze i czas.
Uciekinier – pomyślałam.
Pochyliłam się i dotknęłam spróchniałej powierzchni, zastanawiając się, co sprowadziło tego człowieka na wyspę, dlaczego tu przesiadywał i patrzył na to, co opuścił. Co widział na horyzoncie?
Kleopatra i ja siedziałyśmy przez długi czas na szczycie urwiska, po czym wróciłyśmy ścieżką do chaty. Nie powiedziałam ojcu o swoim odkryciu, bojąc się, że nie pozwoli mi pójść znowu w to miejsce. Nie wiedziałam, co myśleć o urwisku. Zdawałam sobie sprawę, że ojciec nigdy mi go nie pokazał, a wydawało się niemożliwe, by nie wiedział o jego istnieniu. Ojciec wiedział wszystko.
Później ja i Kleopatra chodziłyśmy tam prawie codziennie; z czasem mój początkowy lęk ustąpił miejsca ciekawości. Zabierałam ze sobą drugie śniadanie i dzieliłam się nim z Kleopatrą. Siadałyśmy coraz bliżej krawędzi, patrząc na ogromny ocean. Czasami widziałyśmy wieloryba, stado lśniących delfinów albo brązowe pnie unoszące się w dali na wodzie – wyglądały, jakby płynęły. Niekiedy mijała nas warcząca motorówka podobna do gigantycznego rozgniewanego owada. Znałam te obrazy tylko z ilustracji w książkach ojca o nauce albo w zbiorach bajek. Na szczycie urwiska granice między nauką i bajką się rozmazywały. Chowałam się przed łodziami, pewna, że płyną nimi piraci.
Raz zauważyłam rudowłosego chłopaka stojącego na rufie kutra rybackiego. Wydawał się młody, może w moim wieku. Wracałam na urwisko z Kleopatrą przez cały następny tydzień, ale nigdy więcej go nie zobaczyłam. Zastanawiałam się, gdzie mieszka.
Tego wieczoru przy kolacji spytałam ojca:
– Dlaczego mieszkamy na wyspie, tato? Dlaczego nie ma tu nikogo innego?
Odłożył widelec.
– Ludzie kłamią, ale zapachy nigdy, Emmeline – powiedział. Wydawało się, że uważa to za wystarczające wyjaśnienie.
– Wszyscy kłamią? – dopytywałam się. – A Jack?
– Nawet Jack – odparł. Miał tak ponurą minę, że nie zadawałam następnych pytań.
Właśnie wtedy zrozumiałam, że nigdy nie powiem ojcu o ścieżce na urwisko. Miał swoje sekrety, ale ten należał do mnie.
✲✲✲
Mijał czas. Zbliżała się kolejna wiosna. Skończyłam dwanaście lat, moje nogi i ramiona stały się mocne i smukłe. Odwiedzaliśmy lagunę, odkrywałam fontanny wody wyrzucane przez małże, kopałam w piasku i samodzielnie wydobywałam ukryte muszle. Potrafiłam rozpalić ogień za pomocą wiertła łukowego i wysuszonego mchu, szybko oddzielać ostrym nożem pąkle od skały. W tej chwili mój koszyk zawierał tyle samo jedzenia co koszyk ojca. Coraz częściej wypełniałam go samodzielnie, wracając z Kleopatrą z wypraw do lasu.
Chodziłyśmy po pniach przewróconych drzew. Wyciągałam ramiona w obie strony, by utrzymać równowagę; Kleopatra stąpała pewnie, stawiając kopytka blisko siebie. Chciałam dotrzeć jak najwyżej. Wspinałam się na drzewa, gałąź po gałęzi, udając, że jestem Jackiem, tropicielem zapachów. Czasami gdy siedziałam wśród konarów i słyszałam delikatny szum igieł, docierały do mnie dziwne, niepokojące aromaty – ciepła woń chleba pieczonego gdzieś w dali, lekki ciemny odór pozostawiany przez kutry. Urywki historii, których ojciec nigdy mi nie opowiedział. Światy, których nigdy nie zobaczę. Wyciągałam szyję, czując uginające się pode mną gałęzie. Później byłam bardziej niespokojna, mocniej doskwierała mi samotność, ale pod drzewem zawsze czekała na mnie Kleopatra.
Ojciec nauczył mnie pielęgnować jej kopytka i szczotkować sierść. Uwielbiałam miarowo przesuwać dłoń po jej mocnym grzbiecie; w tym czasie Kleo delikatnie gryzła mnie w rękę. Kończyłyśmy w ten sposób każdy dzień. W nocy słyszałam w szopie meczenie; ojciec mówił, że kozy lubią się do siebie przytulać niezależnie od pogody. Czekałam, aż ojciec zaśnie w chacie, po czym schodziłam po drabinie, szłam do szopy i przytulałam się do Kleopatry, by się uspokoiła. Czasami zasypiałam i budziłam się dopiero o świcie.
Martwiłam się, że mnie i ojca dzieli coraz więcej sekretów. Było coś wspaniałego w tym, że mogę oprzeć głowę o bok Kleopatry. Jej ciepłe, jędrne ciało sprawiało, że ogarniało mnie szczęście. Miałam wrażenie, że świat nie składa się tylko z dwojga ludzi. Więc się nie skarżyłam.