Dziewczynka, która nie potrafiła nienawidzić - ebook
Dziewczynka, która nie potrafiła nienawidzić - ebook
Lidia Maksymowicz była jedną z półtora miliona osób, które przeszły przez Auschwitz. Kiedy trafiła do obozu, miała zaledwie trzy latka. Eksperymenty, jakie przeprowadzał na niej doktor Josef Mengele, Zwany Aniołem Śmierci, pamięta do dzisiaj.
Lidia przetrwała gehennę Auschwitz – była jedną z siedmiu tysięcy osób, które doczekały wyzwolenia obozu. Po wojnie dziewczynką zaopiekowała się mieszkająca w Oświęcimiu Polka, która niedługo później, razem z mężem, adoptowała ją. To wtedy Maksymowicz zyskała imię Lidia i polskie obywatelstwo. Po latach postanowiła spróbować odszukać swoją biologiczną matkę. Mimo tego, że wiele wskazywało na śmierć kobiety w obozie, mama Lidii żyła. Mieszkała w Rosji i nigdy nie przestała szukać córki.
Wytatuowany na ręku numer 70072 przez długi czas zaklejała plastrem, chciała uniknąć spojrzeń i pytań. Po latach wyblakłe cyfry ucałuje papież Franciszek. Lidia Maksymowicz nigdy nie zdecydowała się na usunięcie numeru, aby dziś opowiadać o koszmarze wojny, piekle obozu koncentracyjnego i utraconym dzieciństwie.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8528-6 |
Rozmiar pliku: | 5,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cieszę się, że książka Lidii, ocalałej z obozu zagłady Auschwitz-Birkenau, ukazuje się w Dniu Pamięci. Mam nadzieję, że dzięki tej książce będziemy pamiętać o przeszłości. Albowiem pamiętanie jest wyrazem człowieczeństwa, pamiętanie jest oznaką cywilizacji, pamiętanie jest warunkiem lepszej przyszłości wypełnionej pokojem i braterstwem. To, co powiedziałem podczas audiencji generalnej 27 stycznia 2021 roku, jest wciąż aktualne: „Pamiętanie oznacza czujność, ponieważ te rzeczy mogą się powtórzyć raz jeszcze, począwszy od propozycji ideologicznych, które wyrażają pragnienie uratowania świata i narodu, a prowadzą do zniszczenia narodu i ludzkości – bądźcie ostrożni, nie zapominając, w jaki sposób zaczęła się ta droga do śmierci, zagłady, brutalności”.
Kiedy 26 maja 2021 roku przywitałem się z Lidią na dziedzińcu Świętego Damazego, zapragnąłem pocałować jej rękę, na której w obozie Auschwitz-Birkenau wytatuowano numer: 70072. Był to prosty gest pojednania, wykonany, aby pamięć o przeszłości była wciąż żywa i abyśmy mogli czerpać naukę z czarnych kart historii – tak by się nie powtórzyła, by już nigdy więcej nie popełnić tych samych błędów. Musimy dalej, niestrudzenie, kultywować sprawiedliwość, propagować zgodę i podtrzymywać integrację, być narzędziami pokoju i twórcami lepszego świata. Wspierajmy zatem cel Lidii, która rok temu powiedziała: „misja, którą wybrałam i którą będę pełnić, póki żyję, to pamiętać, mówić o tym, co się wydarzyło”. A także: „Opowiadać o tym – szczególnie młodym, aby nie pozwolili na to, żeby coś podobnego wydarzyło się raz jeszcze”.
Papież FranciszekPRZESŁANIE LILIANY SEGRE*
Historia Lidii jest jednym odłamkiem obozowego wszechświata, przeklętym miejscem jest Birkenau, opowiedziana historia zaś jest grą w kości ze śmiercią. A w tle najbardziej niespotykana tragedia XX wieku. Rok zerowy cywilizacji.
Dlaczego należy wciąż o tym mówić? Z obowiązku – obowiązku pamięci. Teraz i zawsze, niczym mantra trzeciego tysiąclecia. Słowem kluczem jest pamięć, ta wyjątkowa kategoria, która, jeśli praktykowana, pozwala nam utrzymać demokrację w dobrym zdrowiu. Natomiast ten, kto zapomina, jest bardziej narażony na zagrożenia ze strony nietolerancji i przemocy.
Jak można się zaszczepić przeciwko temu „strasznemu wirusowi”?
Studiując historię i wprowadzając w życie Konstytucję, od której wszystko pochodzi. Czytającym te strony dziewczynom i chłopakom życzę dobrej przyszłości wolnej od widma przeszłości – czasu niemijającego dla takich jak ja, którzy wciąż się czują trochę pogrążeni, a trochę ocaleni.
* Liliana Segre – Włoszka pochodzenia żydowskiego, urodzona w Mediolanie w 1930 roku. W czasie drugiej wojny światowej najpierw aresztowana we Włoszech (1943), a potem deportowana do obozu Auschwitz-Birkenau (1944), w którym była aż do oswobodzenia. Po zakończeniu wojny wróciła do Mediolanu. Od początku lat 90. jest aktywnie zaangażowana w upamiętnienie Zagłady Żydów włoskich i edukację o niej, dając osobiste świadectwo i opowiadając o losach swoich i rodziny. W uznaniu zasług Liliany Segre została ona dożywotnio senatorką i w sposób zdecydowany walczy w przestrzeni politycznej i publicznej z antysemityzmem, rasizmem i homofobią, niejednokrotnie narażając się na niebezpieczeństwo. Lidia Maksymowicz i Liliana Segre znają się osobiście.PRZESŁANIE SAMIEGO MODIANO*
Spotkanie z taką osobą jak Lidia wzruszyło mnie i nie mogłem jej nie przytulić!
Jej historia jest jak moja: samotność i okropne doświadczenia w obozach zagłady, bycie wyrwanym z ramion mamy w wieku zaledwie trzech lat, niepewność jutra!
Tyle rzeczy nas łączy w tym bolesnym doświadczeniu naszej przeszłości, ale wola, by się nie poddać, pomogła nam pokonać życiowe przeciwności.
Rana pozostaje, ale tak jak po wielu latach Lidia odnalazła swoją mamę i opowiedziała swoją tragedię, tak samo ja znalazłem osobę, która się mną zajęła i była zawsze blisko mnie – moją żonę Selmę. Tekst Lidii powinien być przykładem życia – siły, odwagi, wytrwałości w dobru, miłości bliźniego i żadnych więcej wojen!
Po wielu latach milczenia, tak samo jak ona, ja też zdecydowałem się zabrać głos, uzewnętrznić moje doświadczenie, by wyrazić przesłanie: „Nigdy więcej”.
* Sami Modiano – urodził się w 1930 roku na wyspie Rodos, która ówcześnie była kolonią włoską. W wieku czternastu lat trafił do obozu Auschwitz-Birkenau, gdzie stracił ojca i siostrę. Był jedną z nielicznych osób ze społeczności żydowskiej z Rodos, którym udało się przeżyć uwięzienie w obozie zagłady. Od 2005 roku czynnie daje świadectwo o Holocauście. Wraz z żoną Selmą dzielą życie między Ostię a Rodos, gdzie Sami piastuje pieczę nad synagogą i małą społecznością żydowską.ROZDZIAŁ 1
Jedynie kilka migawek. Niczym błyskawice pojawiające się i znikające w mroku przeszłości odległej, a zarazem bliskiej, bardzo bliskiej, jakby to było wczoraj. Towarzyszą mi od dekad, od kiedy razem z matką zostałam deportowana do obozu zagłady.
Mam zaledwie trzy lata. Ona – dwadzieścia dwa.
Trzyma mnie w ramionach, kiedy wchodzimy na torowisko w Birkenau. Jest grudzień 1943 roku. Jest strasznie zimno. Sypie zmrożony śnieg. Wiatr smaga. Wokół jedynie pustkowie. Patrzę na czerwony wagon, w którym w ścisku podróżowałyśmy przez długie dni. Brak czucia w nogach, wrażenie, jakbyśmy w każdej chwili mogły się zadusić. Silna chęć, by tam wrócić. Jeszcze chwilę wcześniej pragnęłam jedynie się stamtąd wydostać, wciągnąć powietrze, tlen. Teraz nie – chcę wrócić tam, do środka. Wrócić do domu. Pamiętam silny uścisk. Mamę przysłaniającą mi twarz. A może to ja próbuję wtulić buzię w jej pierś, już wychudłą po dniach podróży, która zdawała się nie mieć końca. Pociąg co chwilę a to przyspieszał, a to zwalniał. Bardzo długie postoje wśród nieznanych pól. Kilku żołnierzy dzieli nowo przybyłych na dwa szeregi. Z ceglanej wieży kilkadziesiąt metrów za nami pilnują nas Niemcy. Trafiamy do szeregu po prawej stronie. Inni na lewo, wybrani spośród najstarszych – pewnie uznano ich za najsłabszych i najbardziej wątłych. Westchnienia ulgi z jednej strony, desperacja z drugiej. Nieliczne znaki pozwalają domyślić się, jak to się skończy. Brak słów, jedynie rezygnacja. Brak energii na stawianie jakiegokolwiek oporu. Brak sił, by zorganizować jakąkolwiek formę buntu.
Śmierdzę i śmierdzi moja matka. Śmierdzą wszyscy ci, którzy właśnie wyszli z pociągu. Jednak ten smród jest jedyną przyjazną, znajomą – w całkiem obcy sposób – rzeczą. Gdzie jesteśmy? Nikt się nie odzywa, nikt nic nie wyjaśnia. Jesteśmy tu i tyle.
Ujadanie psów – nigdy go nie zapomnę. Po dziś dzień, kiedy na ulicy szczeka pies, mój umysł powraca tam, do tego torowiska zawieszonego między wiatrem a śniegiem, gdzie wojskowi wrzeszczą w nieznanym mi języku. Bardzo często esesmani – nauczę się, że tak się nazywają – powracają we śnie, w snach, które zdają się rzeczywistością. I budzę się nagle w środku nocy, zlana potem, przerażona, drżąca. Krzyczą, a ja nie rozumiem znaczenia ich słów. Splunięcia, szyderczy śmiech, spojrzenia pełne nienawiści.
Psy są trzymane na smyczach. Z ich pysków leci piana – to z wściekłości, bo Niemcy drażnią je szpicrutami. Bawi ich popychanie psów w naszą stronę, smycze trzymają się na mięśniach wyćwiczonych do zabijania. Zwierzęta szczerzą kły, stają na tylnych łapach, nie zdając sobie sprawy, że ich ofiary już się poddały. Już umarły. Moja matka zostaje ode mnie oddzielona siłą. Tak samo pozostałe matki od swoich dzieci. Krzyki i lamenty. Odchodzi, nie wiem dokąd. Po jakimś czasie widzę ją ponownie, ma ogoloną głowę i jest całkiem naga. Nie pozostał jej ani jeden włos. Ale znów mnie tuli. I uśmiecha się. Pamiętam to, uśmiecha się do mnie, jakby chciała powiedzieć: „Spokojnie, wszystko będzie dobrze”. Pytam się: „Co się stało z twoimi warkoczami?”. Nie odpowiada. „A dziadkowie? Gdzie są dziadkowie?” Wciąż nie odpowiada.
Patrzymy w głąb obozu. Z dwóch kominów unosi się czarny dym. Później odkryję, że są one drogą ucieczki płomieni buchających z krematoriów. Sadza pokrywa niebo. Sadza, która – powiedzą mi – zatyka płuca Polaków zamieszkujących okolicę, długie kilometry za Oświęcimiem, za Wisłą. Smród palonego mięsa. Zapach śmierci. Nic do siebie nie mówimy. Nikt nic nie mówi. Polacy również tym oddychają, ale nie są w stanie zareagować. My i oni wszystkiego się domyślamy.
Nie ma już dziadków.
Za kominami rozciąga się drut kolczasty. Za drutem kolczastym widać nagie drzewa. Polanę, która ciągnie się nie wiem dokąd. Chciałabym być tam, na zewnątrz, biec ku wolności, daleko, najdalej, jak to tylko możliwe. Wolność jest tak blisko, a jednocześnie jest tak nieosiągalna. To zaledwie kilka metrów. Nie można się zbliżyć. Mówią mi, że ktoś już próbował. Został porażony podczas próby sforsowania drutu. Inni zostali rozstrzelani kilka kroków od ucieczki.
Dziś z trudem odtwarzam to, co mi się przydarzyło. Po ponad osiemdziesięciu latach nie jestem w stanie powiedzieć, czy migawki, które niczym ostre żyletki przecinają moją pamięć, są owocem tego, co rzeczywiście przeżyłam, czy tego, co po latach opowiedzieli mi kilka lat starsi ocaleli przyjaciele, którzy przeżywali to razem ze mną. Jedyną pewną rzeczą jest to, że tam byłam. Moje wspomnienia i opowieści innych nakładają się na siebie do tego stopnia, że stają się jedną wielką mieszaniną. I nie potrafię do końca rozróżnić, co jest moje, a co ich. Ale nic na to nie poradzę. Taka już jest kolej rzeczy. Wchodzę do obozu, kiedy jestem bardzo mała. Kiedy go opuszczam, mam już skończone pięć lat, niedługo skończę sześć. Jestem jednym z dzieci, które spędziły najwięcej czasu tam, w środku, może jednym z najmłodszych, którym udało się ocaleć. Czasami zadaję sobie pytanie: czy byłam zbyt mała, bym mogła to dziś opowiadać? Trudno na nie odpowiedzieć. Z pewnością około trzynastu miesięcy w Birkenau odciska piętno, niezależnie od wieku. Tamte dni, miesiące, lata są raną, która towarzyszy mi od zawsze i która – wiem to – będzie mi towarzyszyć do końca moich dni. A co więcej, to, że dokładnie nie pamiętam wszystkiego, wzmaga ból wywoływany tą raną, zwiększa jej ucisk. Nie mam świadomości całej doznanej przemocy. A jednak była. A jednak jest. Żyje we mnie, w mojej podświadomości. Jest moim towarzyszem podróży. Uciążliwa, cały czas obecna. Wpływa na moje dni. Na moje milczenie. Na moje uśmiechy, po których następują chwile smutku. Birkenau nigdy nie umiera. Birkenau jest nieusuwalną częścią tych, którzy przez nie przeszli. To potwór, który wciąż się odzywa, daje znać o swoim niewypowiedzianym przeżyciu.
Zdaję sobie z tego sprawę po każdym spotkaniu, na którym daję świadectwo i opowiadam wszem wobec, co mi się przydarzyło. Za każdym razem łapię się na tym, że mówię coś, o czym wcześniej nie mówiłam. Szczegóły pochowane w umyśle powracają i odnajdują nowe słowa, i zaskakują – przede wszystkim mnie, ale także moich bliskich i tych, którzy mnie kochają. „O tym nigdy wcześniej nam nie opowiadałaś”, mówią mi, zaskoczeni. „Wiem”, odpowiadam. To zawsze było we mnie, ale dopiero teraz znalazło ścieżkę, którą mogło wydostać się na zewnątrz. Naprawdę wierzę, że wszystko to dzieje się dlatego, że w Birkenau byłam zaledwie dzieckiem. Dzieci magazynują wspomnienia, czasami jedne ukrywają, a inne spowijają mrokiem, ale nie zapominają. Nigdy. A kiedy dorastają, patrzą na to, co im się przydarzyło, z nowej perspektywy. To, co zostaje pogrzebane w umyśle, nie umiera. Odżywa, z czasem powraca do życia. A pełną świadomość doznanej przemocy ma się dopiero po latach, nawet dekadach. Wielu tak ma. Ja również.
Ile przemocy doznałam w Birkenau? Co mi zrobiono podczas tych długich miesięcy niewoli? Ciało przeżyło, umysł nagromadził wspomnienia, a potem je pogrzebał. I znów – powoli, rok po roku – uwalniał je, niczym morze, które najpierw coś przechowuje, a potem, po czasie, to zwraca. Często myślę o moim duchu. Porównuję go do topniejącego pradawnego lodowca. W Birkenau dotkliwe zimno przenikało wszystko – emocje, uczucia, słowa. Potem, powoli, zima ustępowała innym porom roku. Temperatura na zewnątrz znów była umiarkowana. A to, co wcześniej było spowite mrokiem, teraz odnajduje światło. Zmierzenie się z tym nie jest łatwe. To zadanie mojego życia. Żmudne, a jednocześnie konieczne. Robię to dla siebie – oczywiście. Ale robię to także dla tych wszystkich, którzy mnie otaczają, przyjaciół i znajomych, przyjaciół przyjaciół, dla tych, których nie znam, ale którzy są częścią mojej wielkiej rodziny – ludzkości. Powiem jasno, raz a dobrze, co myślę – mrok obozów nie jest jeszcze zamkniętym rozdziałem. Nienawiść, która karmiła tamte miejsca, jest wciąż w natarciu, w każdej chwili może wyjść na światło dzienne. Należy czuwać, szczególnie poprzez pamięć, opowieść o tym, co było. Czemu służyły zimy obozów zagłady? Czemu, jeśli przynajmniej nie temu, aby ludzkość uświadomiła sobie istnienie swojej ciemnej strony i zrobiła wszystko, by ona się nie podniosła, nie zabrała głosu, nie przyjęła tożsamości, nie nabrała sił? Czemu służą Auschwitz-Birkenau i wszystkie obozy zagłady, jeśli nie temu, aby sprawić, że cała ta ciemność więcej nas nie spowije? Czytam gazety i widzę nawrót antysemityzmu. Komuś, kto tak jak ja przeżył obóz, zdaje się to niemożliwe, by mógł powrócić – ponieważ dla nas, ocalałych z obozów, nie są to wydarzenia sprzed dziesięcioleci. Nie, to zdarzenia z wczoraj, sprzed kilku godzin, to dopiero co opuszczone czeluście piekielne. Są tutaj, tuż za rogiem, a nam się dopiero udało skręcić, zmienić drogę. Powrót jest wciąż możliwy. Zanim obozy zostały otwarte, jaki błąd popełniono? Błędem było nadanie obywatelstwa słowom wrogim, niespotykanym i wychodzącym poza wszelkie ramy logiki, słowom, które jednak, nie do końca wiadomo jak, stały się nagle w pełni prawowite. I tak po dziś dzień. Słowa, które mają posmak nienawiści, rozłamów, zamknięcia, bez widocznej logiki stają się dopuszczalne. Kiedy wciąż słyszę – szczególnie w ustach polityków – że niektóre wyrażenia odnajdują swoją przestrzeń, brak mi tchu. Tutaj, w mojej Europie, w moim domu, wciąż te straszne słowa… To właśnie teraz, w momentach takich jak te, mrok może znów mieć swój początek. Nigdy o tym nie zapominajmy.
Moja matka to piękna kobieta. W pociągu jadącym do piekła ma długie blond włosy upięte w warkocze. Jest silna, prężna, dumna ze swojego pochodzenia. To Białorusinka, potomkini słowiańskiego plemienia ze Wschodu. Partyzantka opierająca się każdemu najeźdźcy kapituluje dopiero, kiedy zostaje pojmana przez nazistów pod koniec 1943 roku. Ale w obozie wciąż walczy. Stawia opór. W Birkenau jej strategią staje się milczenie. W białoruskich lasach mówiła, dowodziła, prowadziła defensywę. Była obecna i aktywna. W Birkenau natomiast zachowuje się wręcz odwrotnie. Przestaje mówić. Nie odpowiada Niemcom. W stosunku do wrogów udaje obojętność. A przede wszystkim uczy się czołgać.
Jej barak od mojego – zdałam sobie z tego sprawę, kiedy ostatnio powróciłam, by odwiedzić to miejsce śmierci – dzieli zaledwie jakieś pięćdziesiąt metrów. Dzieli nas trzeci barak. Ona od czasu do czasu ryzykuje i odwiedza mnie. Na drewnianej wieży czatuje Niemiec z karabinem. Obserwuje każdy ruch, a tego, kto zostanie przyłapany, czeka marny los. Jeśli zobaczy, że się czołga, to koniec – rozstrzelanie albo komora gazowa to pewny finał. Ale ona i tak wychodzi. Zanurza się w ciemności. Wtapia się w trawę i błoto. Czołga się. Nieulękniona, czołga się.
Z naszych spotkań pamiętam przede wszystkim uściski. Jedzenia nie ma. A jednak od czasu do czasu przynosi mi cebule. Jem je kawałek po kawałku, pierwszy kęs z jej wychudzonych dłoni, a potem sama w nocnej ciemności. Czasami między zębami czuję ziemię, brud. Nie ma wody, żeby umyć cebule. Trzeba je jeść takie, jakie są, nie marnując ani grama. Z nikim się nimi nie dzielę. Kieruje mną zasadniczo jeden instynkt – przetrwania. Być może nie powinno się do tego przyznawać, ale tak się sprawy mają. To samo tyczy się pozostałych dzieci. To instynkt zwierzęcy, dziki i brutalny. Tacy się staliśmy. Tacy jesteśmy. To nas łączy w Birkenau.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_