Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziewczynka z Widow Hills - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 sierpnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,99

Dziewczynka z Widow Hills - ebook

Skrywana przeszłość powraca

ZE ZDWOJONĄ SIŁĄ

Sześcioletnia Arden Maynor podczas lunatykowania zostaje porwana przez szalejącą burzę i znika na wiele dni. Jej odnalezienie staje się lokalną sensacją, a na dziewczynkę i jej matkę spada niespodziewana sława. Z biegiem czasu Arden za wszelką cenę pragnie odciąć się od traumatycznych wydarzeń i zacząć od nowa. Zmienia imię i wyjeżdża z miasta.

W dwudziestą rocznicę jej ocalenia wspomnienia wracają ze zdwojoną siłą. Media rozpisują się o sprawie,

a kobieta znów czuje się obserwowana. I zaczyna lunatykować. Którejś nocy budzi się na podwórku własnego domu, a u jej stóp leżą zwłoki zamordowanego mężczyzny.

Mężczyzny z jej poprzedniego życia.

Megan Miranda – amerykańska pisarka, autorka thrillerów, między innymi bestsellerowego Miasteczka kłamców.

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-6345-1
Rozmiar pliku: 862 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Byłam tą, która ocalała.

Która nie dała za wygraną. Za którą wszyscy się modlili, a przynajmniej próbowali to robić, bo w głębi duszy każdy dziękował, że to nie jego dziecko zginęło tam, w ciemności.

A potem byłam cudem, sensacją. Historią.

Ludzie chcieli sensacji, szczególnie takiej jak ta. Oto dowód potęgi człowieka, potęgi nadziei i hartu ducha. O mały włos nie doszło do tragedii, gdy więc się okazało, że zdarzył się cud, opinia publiczna wprost oszalała. Nie wiadomo, czy to była radość czy może szok – trudno to odróżnić.

Przez chwilę byłam sławna. Pisano o mnie artykuły, robiono ze mną wywiady, powstała nawet o mnie książka. To była historia, którą się pamięta jeszcze po roku, a nawet po pięciu czy dziesięciu latach.

Teraz już wiedziałam, jak to jest, kiedy się przekazuje swoją historię innym. Człowiek staje się wtedy kimś innym, starając się wpasować w strony zapisane czyimś pismem. Staje się produktem przeznaczonym do konsumpcji.

Tamta dziewczynka zatrzymała się w czasie, podobnie jak jej początek, środek i koniec: ofiara, wojowniczka, bohaterka. To była dobra historia. Dobre uczucie. I dobre zakończenie.

A potem stopniowo zapadła ciemność.

Zupełnie jakby wszystko się skończyło, kiedy w wiadomościach pojawiły się nowe tematy, dziennikarze znaleźli nowe sensacje, a ja przestałam być tematem rozmów. Jakby to wcale nie był początek czegoś wielkiego.

------------------------------------------------------------------------

Był czas, kiedy wiedziałam, o co im chodzi. Gdy ktoś do kogoś mówił: „Pamiętasz tę dziewczynkę z Widow Hills?” – czułam nagły strach, nadzieję i ulgę, wszystko naraz.

To było przyjemne.

------------------------------------------------------------------------

Od dawna już nie jestem tamtą dziewczynką.ROZDZIAŁ 1

Środa, 7 wieczór

Pudło leżało u stóp schodków na ganek, na małej łatce gołej ziemi, gdzie wciąż nie chciało urosnąć ani jedno źdźbło trawy. Kartonowe ściany były wystawione na działanie pogody. Na pudle widniało moje imię i nazwisko napisane czarnym flamastrem. Adres już zaczynał się rozmywać.

Z łatwością uniosłam karton i oparłam sobie na biodrze, jak dziecko.

„Jeszcze zanim się obudziłam, wiedziałam, że jej nie ma”.

Książka mojej matki zaczynała się od tego, co podobno powiedziała policjantom, gdy przyjechali. Powtarzała to zdanie z przesadnym uczuciem w każdym wywiadzie dla prasy i telewizji, którego udzieliła w ciągu kilku miesięcy po wypadku. Jej słowa rozbrzmiewały w tysiącach domów w całym kraju.

Prawie dwadzieścia lat później wciąż słyszałam je w głowie jak echo, nawet teraz, kiedy niosłam pudło do domu, wspinając się po drewnianych schodkach na ganek.

Pamiętam, jak łamał jej się głos. Nigdy nie zapomnę tej intonacji.

Weszłam do domu i zamknęłam drzwi na klucz. Minęłam hol z łukowatym sklepieniem, weszłam do kuchni i położyłam przesyłkę na stole. Zawartość pudła przemieściła się, choć ważyła tyle co nic. Coś zagrzechotało, kiedy kładłam karton na stole, ale sądząc po odgłosie, przedmiot musiał być mały.

Skierowałam się do szuflady obok zlewu. Nie chciałam odwlekać tej chwili, żeby nie nadawać jej zbytniego znaczenia.

Wzięłam z szuflady nożyk do kartonu i przecięłam trzy warstwy taśmy klejącej. Rogi pudła zdążyły zmięknąć od wilgoci, która wciąż unosiła się w powietrzu po wczorajszym deszczu. Górne skrzydełka były ciasno założone za siebie. A w środku czaiła się chłodna ciemność.

„Wiedziałam, że jej nie ma”.

Jej słowa były w najlepszym wypadku banałem, w najgorszym zaś – kłamstwem, historią wymyśloną po fakcie.

Może naprawdę w to wierzyła. Ja raczej nie, chyba że akurat byłam w dobrym humorze, a tak się złożyło, że patrząc na smętną zawartość na wpół pustego pudełka, nie mogłam narzekać na kiepski nastrój. W tej chwili ja też chciałam w to uwierzyć – chciałam wierzyć, że kiedyś między jej duszą a moją istniała jakaś więź, że coś poczuła, gdy mnie nie było, choćby dziwne mrowienie na karku. Może mnie wołała, a moje imię niosło się echem po ciemnym holu, który zawsze wydawał się zatęchły, nawet w zimie. „Arden?!” Może wołała, choć wiedziała – po prostu wiedziała – że nie usłyszy odpowiedzi. Drzwi frontowe były uchylone – to był pierwszy znak. Drugie drzwi, siatkowe, zatrzasnęły się za nią, kiedy boso wybiegła na mokrą trawę we flanelowych spodniach od piżamy i spłowiałym T-shircie, wciąż wołając mnie po imieniu, póki nie zachrypła. Dopóki nie pojawili się sąsiedzi. Policja. Media.

„Tak mi podpowiadała intuicja”. Drugie zdanie w książce. Wiedziała, że mnie nie ma. Oczywiście, że wiedziała.

Żałuję, że mnie intuicja nic nie podpowiedziała, gdy moja matka znikła na siedem miesięcy. Tym razem nie wpadła w ciąg alkoholowy, nie odłączyli jej telefonu za nieopłacone rachunki, nie znalazła sobie kolejnego faceta, z którym postanowiła dzielić życie, zapominając o poprzednim. A ja byłam po prostu zadowolona, że od dawna nie miałam od niej wiadomości.

Bo podświadomie zawsze się bałam, że nieważne, jak daleko ucieknę i czym się od niej odgrodzę, pewnego dnia i tak się zjawi: na przykład gdy któregoś ranka będę wychodzić do pracy, zastanę ją na schodkach na ganek, z tym sztucznym, zbyt szerokim uśmiechem i z wyciągniętymi do mnie kościstymi ramionami. Rzuci mi się na szyję ze śmiechem, jakbym ją tu zaprosiła.

Dowiedziałam się prawdy dopiero po siedmiu miesiącach, kiedy władze uporały się z innymi, pilniejszymi sprawami. Jakoś tak się działo, że zawsze schodziła na dalszy plan. Okazało się, że przedawkowała. Znalazła się w okręgu, w którym przedawkowania zdarzają się nader często, w zakątku, do którego nikt nigdy nie zagląda w dobie narastającej fali narkomanii. Nie miała przy sobie dokumentów, nikt nie znał jej nazwiska ani adresu. Dopiero po jakimś czasie zdołano to ustalić.

Może ktoś znalazł jej dane – jakiś niczym niewyróżniający się urzędnik. Może w systemie mieli jej odciski palców. Nie wiedziałam i nic mnie to nie obchodziło.

Nie mam pojęcia jak, ale w końcu doszli do tego, że kobieta nazywa się Laurel Maynor. Potem musiała jeszcze trochę poczekać. Ktoś sprawdził jeszcze raz, kopał głębiej. Może w ciągu ostatnich lat była w szpitalu, może wpisała mnie jako osobę, z którą należy się kontaktować.

A może nie było nic, co mogłoby ich do mnie doprowadzić? Może po prostu ktoś sobie przypomniał: „Czy to nie jest przypadkiem matka tamtej dziewczynki? Tej z Widow Hills?”. Może ktoś skojarzył tamtą historię i nagłówki w gazetach. Wyciągnęli moje nazwisko z odmętów przeszłości i zadali sobie niemały trud, żeby mnie znaleźć.

Kiedy zadzwonił telefon i ktoś wymienił moje poprzednie nazwisko, to, którego nie używam już od liceum, wciąż nie docierało do mnie, co to oznacza. Nie miałam żadnych przeczuć. „Czy rozmawiam z Arden Maynor, córką Laurel Maynor? Pani Maynor, obawiam się, że mamy złe wieści”.

Nawet wtedy przyszło mi do głowy coś innego: moja matka trafiła do więziennej celi i prosi, żebym wpłaciła kaucję i wyciągnęła ją stamtąd. Szykowałam się już na złe emocje – zacisnęłam zęby, powtarzałam sobie w duchu, że z tym też sobie poradzę.

Tymczasem usłyszałam, że nie żyje od siedmiu miesięcy. Państwo zajęło się sprawami praktycznymi, ponieważ nikt nie zgłosił się po ciało. Nic już nie muszę robić. Jest jeszcze tylko drobna kwestia odebrania rzeczy, które po niej zostały.

Władzom chyba ulżyło, gdy wreszcie mogły skreślić moją matkę z listy spraw niezałatwionych, opatrzyć moim nazwiskiem to, co po niej zostało, owinąć wszystko trzy razy taśmą i przysłać na drugi koniec kraju, do mnie.

W kopercie znalazłam bezosobowy, rzeczowy spis tego, co włożono do pudła: „Ubrania, płócienna torba, telefon, biżuteria”. Ale jedynym ubraniem, które mi przysłano, był zielony wysłużony sweter z dziurami na rękawach. Pewnie miała go wtedy na sobie. Nie chciałam sobie wyobrażać, w jakim stanie musiała być reszta ubrania, skoro władze uznały, że wyślą mi tylko sweter. Pusta torba, taka jak te, które zabiera się na zakupy, zapinana na zamek, teraz zepsuty. Na zewnątrz zdobił ją kiedyś nadruk, teraz jednak zostały z niego tylko szaroniebieskie, wyblakłe smugi. Pod spodem leżał telefon. Obróciłam go w ręce: stary, podrapany model z klapką. Pewnie na kartę. Musiała go kupić z dziesięć lat temu.

Na dnie, w plastikowym woreczku, znalazłam bransoletkę. Wzięłam ją do ręki. Przywieszka zwisała na łańcuszku, który kiedyś był złoty, ale przez lata nabrał zielonkawo-czarnej barwy. Miała kształt bucika – baletki z kokardką ozdobioną jakąś miniaturową błyskotką.

Wstrzymałam oddech. Przywieszka kołysała się na boki jak metronom, odmierzając czas nawet w chwili, gdy świat się zatrzymał. Część naszej przeszłości, która wytrzymała próbę czasu. Tej jednej rzeczy nie sprzedała.

Cóż, nawet zmarli mogą nas czymś zaskoczyć.

W tamtej chwili, gdy trzymałam w ręce delikatną bransoletkę, poczułam, że coś zamyka się w mojej piersi, jakby los zasypał jakąś przepaść w mej duszy i połączył to, co na tym świecie, z tym, co nas czeka na drugim.

Bransoletka wysunęła mi się z dłoni i upadła na stół, zwijając się jak wąż. Znów sięgnęłam na dno pudła, dotknęłam palcami rogów, szukając czegoś jeszcze. Ale nic więcej nie było.

Światło w pokoju się zmieniło, jakby zasłona się poruszyła. Może to tylko ruchome cienie drzew rosnących za oknem. Zakręciło mi się w głowie, gdy dookoła zrobiło się ciemniej. Próbowałam się skupić i chwyciłam się krawędzi stołu, żeby zachować równowagę. Usłyszałam jakiś szmer, jakby pokój zapadał się w sobie.

Wtedy to poczułam. To, o czym mówiła: pustkę, nieobecność. I otwierającą się przede mną ciemną otchłań.

W pudełku pozostał już tylko ziemisty zapach. Wyobraziłam sobie zimne skały i stojącą wodę – cztery ściany zamykające się wokół mnie – i nieświadomie zrobiłam krok w kierunku drzwi.

Przed dwudziestu laty zaginęłam w środku nocy, podczas burzy. Wylądowałam w rurach kanalizacyjnych pod lasami Widow Hills. Ale przeżyłam, nie dałam się. Wygrałam walkę z gwałtownym, burzliwym nurtem, który mnie porwał, zdołałam utrzymać głowę nad wodą i przetrwać, dopóki deszcz nie przestał padać. W końcu ruszyłam w stronę światła i zacisnęłam palce na kracie – to tam mnie odnaleziono. Poszukiwania trwały prawie trzy dni, ale nie pamiętałam już tego czasu. Byłam mała, a przeżycie było traumatyczne. Poza tym zadziałał mechanizm obronny – chronił mnie własny umysł. Teraz nie potrafiłabym wydobyć tych wspomnień na światło dzienne, nawet gdybym chciała. Pozostał tylko strach. Lęk przed zamkniętymi pomieszczeniami, przed niekończącą się ciemnością i przed sytuacją bez wyjścia. Pamięć zastąpił instynkt.

Matka twierdziła, że obie ocalałyśmy. Przez długi czas jej wierzyłam.

Ten zapach pochodził chyba z kartonu, który leżał na wilgotnej ziemi, a wieczór był przecież chłodny. Taka atmosfera panowała przed moim domem, a teraz wniosłam jej kawałek do środka.

Na ułamek sekundy wspomnienia wróciły – jak nigdy dotąd i nigdy potem. Przypomniałam sobie ciemność i zimno. Swoją rączkę zaciśniętą na zardzewiałej metalowej kracie. Swój urywany oddech w martwej ciszy i coś jeszcze, w oddali. Echo jakiegoś dźwięku, jakby krzyku – jakby ktoś wołał mnie po imieniu. Wiatr niósł ten odgłos przez bezmiar ciemności – przez wiele kilometrów, by dotarł pod ziemię, tam gdzie czekałam, aż ktoś mnie znajdzie.

ZAPIS KONFERENCJI PRASOWEJ

17 PAŹDZIERNIKA 2000

Prosimy o pomoc w odnalezieniu sześcioletniej Arden Maynor, która zaginęła wczoraj w nocy lub dzisiaj we wczesnych godzinach rannych. Dziewczynka ma brązowe włosy, piwne oczy, sto siedem centymetrów wzrostu i waży około siedemnastu kilogramów. Ostatnio widziano ją w jej pokoju, w domu przy Warren Street, niedaleko centrum miasta Widow Hills. Miała na sobie niebieską piżamę. Wszelkie informacje, które mogą pomóc w poszukiwaniach, prosimy zgłaszać pod numer telefonu podany u dołu ekranu.

KAPITAN MORGAN HOWARD

Komenda Policji w Widow HillsROZDZIAŁ 2

Piątek, 3 nad ranem

Znów usłyszałam swoje imię. Dochodziło z daleka, dotarło do mnie w ciemności.

– Liv. Ej, Liv!

Teraz bliżej.

– Olivia.

Zmysły wyostrzyły mi się, a głos nagle zabrzmiał łagodniej. Zamrugałam dwa razy i skupiłam wzrok na rosnącym naprzeciwko żywopłocie. Spojrzałam na zwisające nisko gałęzie. Światło z ganku przenikało przez listowie, tworząc dziwne żółtawe wzory. Chwilę później dostrzegłam twarz Ricka i jego białą koszulkę. Ustawił się bokiem, żeby zmieścić się między krzewami dzielącymi nasze posesje.

– Już dobrze – powiedział, podchodząc bliżej. Wyciągnął ręce w uspokajającym geście, jakby nie chciał mnie przestraszyć. – Wszystko w porządku?

– Co?

Byłam zdezorientowana. Zimny nocny wiatr, ciemność i stojący przede mną Rick w T-shircie i szarych spodniach od dresu. Widziałam zmarszczki w kącikach jego oczu i pokryte odciskami dłonie, które położył mi na ramionach, a następnie cofnął.

Zrobiłam krok w tył i skrzywiłam się z bólu, czując ukłucie w podeszwę prawej stopy. Opadała mgła. Znalazłam się na zewnątrz, w środku nocy i…

„Nie. Tylko nie to. Nie po raz kolejny”.

Moje odruchy były jeszcze zbyt powolne, by wziąć je za panikę, ale docierały do mnie bezsprzeczne fakty: wyszłam na zewnątrz, boso, a w zaschniętym gardle zaczynało mnie drapać. Szybko zrobiłam bilans sytuacji: czułam rozdzierający ból między dwoma palcami u nogi, brzegi nogawek moich spodni od piżamy były wilgotne od rosy, a dłonie miałam ubrudzone ziemią.

– Już dobrze. Jestem. – Rick znowu położył mi dłonie na ramionach i odwrócił mnie w stronę domu, jak zwierzątko, które trzeba zaprowadzić do środka. – Już dobrze. Mój syn kiedyś lunatykował. Ale nigdy nie znalazłem go na zewnątrz.

Próbowałam się skupić na ruchu jego ust, na słowach, które do mnie mówił, ale coś mi umykało. Jego głos wciąż dobiegał z daleka, a cała scena była jak ze snu. Nie byłam pewna, czy zdążyłam już całkiem wrócić do rzeczywistości z miejsca, w które zawędrowałam.

– Nie lunatykuję – odparłam, czując drapanie w gardle. Nagle potwornie zachciało mi się pić. – Już nie lunatykuję.

Podnosiłam nogi i stawiałam je na stopniach ganku. Czułam mrowienie w kończynach, jakby po dłuższym czasie wracało mi czucie.

– Uhm – chrząknął Rick.

Powiedziałam mu prawdę. Niekończący się strach, który dręczył mnie nocami – szczególnie gdy zbliżała się rocznica. Wtedy wszystko było znów na wyciągnięcie ręki. Każde pukanie do drzwi, każde połączenie od nieznanego numeru wywoływało u mnie atak paniki. Ale już nie lunatykowałam. Nie zdarzało mi się to od dzieciństwa. Kiedy byłam młodsza, brałam leki, a gdy je odstawiłam – zapomniałam o nich raz i drugi, a później nie poszłam po kolejną receptę – okazało się, że już z tego wyrosłam. Zostawiłam to za sobą. Jak wiele innych rzeczy, również i ta należała do mojego poprzedniego życia – kiedy byłam jeszcze tamtą dziewczynką.

– No – odezwał się Rick, stając koło mnie na ganku. – Wygląda na to, że jednak lunatykujesz.

Światło z ganku rzucało w ogródku długie cienie.

Rick położył dłoń na klamce, ale drzwi ani drgnęły. Szarpnął trochę mocniej.

– Jak ci się to udało? – westchnął.

Spojrzał na moje puste dłonie, jakby się spodziewał, że ukrywam klucz w zaciśniętej pięści, po czym zmrużył oczy, patrząc na brud pod moimi paznokciami, a potem na moje zakrwawione palce u nogi.

Chciałam mu coś powiedzieć – o tym, do czego jest zdolna moja podświadomość. O przetrwaniu, o instynkcie. Ale w tej samej chwili poczułam zimny powiew wiatru i dopiero wtedy zorientowałam się, że noc jest chłodna. Nagle dostałam gęsiej skórki. Letnie noce w Karolinie Północnej, na tej wysokości, potrafią być nieprzyjemnie zimne.

Rick zadrżał i odwrócił wzrok, jakby następnym razem był w stanie dostrzec zbliżający się podmuch wiatru.

– Masz jeszcze klucz? – zapytałam, krzyżując ręce na brzuchu i splatając dłonie.

To Rick był właścicielem obu posesji – od niego kupiłam ten dom. Sam go zresztą zaprojektował. Kiedyś mieszkał tu jego syn, ale przed kilku laty wyjechał z miasta.

Twarz Ricka stężała, kąciki ust nagle opadły.

– Przecież mówiłem ci, żebyś zmieniła zamki.

– Pamiętam, niedługo to zrobię. To jak, masz klucz?

Rick pokręcił głową. Widziałam, że ma ochotę się uśmiechnąć.

– Wszystkie ci dałem.

Teraz ja szarpnęłam za drzwi. Wyobrażałam sobie drugą wersję siebie – tę, która musiała wyjść z domu, ale jakoś zdołała zamknąć za sobą drzwi. Pamięć ciała. Najważniejsze jest bezpieczeństwo.

Deski ganku zaskrzypiały, kiedy podchodziłam do okna w salonie. Chciałam je podnieść, ale było zaryglowane.

– Liv – odezwał się Rick, widząc, jak zaglądam do ciemnego wnętrza, osłaniając oczy dłońmi. W domu nie paliło się ani jedno światło. – Proszę, zmień te zamki. Nie wszyscy znajomi mojego syna byli przyzwoitymi ludźmi, a…

– Rick. – Odwróciłam się do niego.

On zawsze widział to miejsce takim, jakie było kilka lat wcześniej. Lecz tamta rzeczywistość już nie istniała. Skończyła się, zanim tu przyjechałam, gdy zbudowano szpital, nowe budynki, lśniący nowy chodnik, sieciowe restauracje i wprowadzili się nowi ludzie.

– Gdyby ktoś chciał mnie okraść, chyba nie czekałby z tym aż rok.

Rick otworzył usta, lecz uciszyłam go gestem dłoni.

– Zmienię te zamki, obiecuję. Ale teraz i tak w niczym mi to nie pomoże.

Rick westchnął. Jego oddech utworzył w chłodnym powietrzu mały obłoczek.

– Może wyszłaś z domu inną drogą?

Zeszłam za nim z ganku i po chwili, ostrożnie stąpając po trawie i chwastach, przemierzaliśmy ogródek, jakbyśmy podążali po śladach mojego ducha. Okno do mojej sypialni znajdowało się za wysoko – nie mogłam go dosięgnąć, stojąc na pochyłym gruncie pod domem, ale i tak wyglądało na zamknięte. Potem zerknęliśmy na tylne wejście i okna w gabinecie oraz w kuchni. Sprawdziliśmy każdą możliwą drogę.

Żadne z okien nie było otwarte, żadne nie chciało się uchylić ani o centymetr. Rick spojrzał w górę, na ukośne szyby w oknach niedokończonego poddasza. Zmarszczył czoło. Okna były uchylone. Wychodziły na nieduży balkon, który zaprojektowano wyłącznie w celach dekoracyjnych.

Przeszły mnie ciarki.

– Bez przesady – powiedziałam.

Piętro było wyłączone z użytku. Było tam pusto, nie licząc drewnianego fotela bujanego, który został tam tylko dlatego, że okazał się za duży, by znieść go na dół. Na środku belkowanego sufitu zwisała naga żarówka. Było to zresztą jedyne miejsce, w którym dało się wyprostować pod spadzistym dachem.

Na górę prowadziły wąskie schody schowane za drzwiami w holu. Poddasze było zamkniętą, ciemną przestrzenią, w której wyostrzały się wszystkie moje zmysły. Z samej góry słyszałam wszystko, co dzieje się w domu: wodę szumiącą w rurach, dźwięk włączającego się grzejnika i warkot wentylatora. Rzadko tam chodziłam, a jeśli już, to tylko po to, by posprzątać. Za każdym razem najpierw otwierałam okna. Słyszałam, że jeśli człowiek znajdzie się pod wodą i straci orientację w przestrzeni, może sobie pomóc, wydmuchując powietrze – bąbelki zawsze polecą w górę, więc podążając za nimi, mamy szansę na ratunek. Otwarte okno na poddaszu pełniło mniej więcej tę samą funkcję. W razie potrzeby podmuch powietrza pokaże mi drogę do wyjścia.

Widocznie ostatnim razem zapomniałam pozamykać okna. Gdybym wyskoczyła z takiej wysokości, zrobiłabym sobie krzywdę, a przecież miałam tylko ubrudzone dłonie i rozcięcie na stopie.

Rick przestąpił z nogi na nogę. Dopiero wtedy zauważyłam, że on też jest boso. Usłyszał mnie w środku nocy i wybiegł mi na ratunek, nie wkładając butów ani kurtki.

Teraz okrążył dom i znów się skierował do tylnego wejścia. Poszłam za nim.

– Mój syn trzymał zapasowy klucz…

Mówiąc to, schylił się do dolnej poręczy drewnianych schodków i wsunął palce w niewielką szczelinę, po czym wyjął z niej jakiś oblepiony błotem przedmiot. Oparł dłoń na kolanie, wyprostował się.

– Jeszcze tu jest. – Podał mi klucz, uśmiechając się półgębkiem.

Wsunęłam klucz do tylnych drzwi, przekręciłam.

– Alleluja! – powiedziałam z ulgą.

Podałam klucz Rickowi, lecz nie chciał go wziąć.

– Na wszelki wypadek – wyjaśniłam. – Będę się lepiej czuła, wiedząc, że go masz.

Rick zmarszczył czoło, kiedy położyłam klucz na jego otwartej dłoni, wsunął go jednak do kieszeni spodni. W nocy wyglądał jak zupełnie inny człowiek – bez swoich dżinsów, flanelowej koszuli i beżowych wiązanych traperów. Mimo że dawno przeszedł na emeryturę i nie pracował już w budownictwie, nie rozstawał się ze swoimi butami roboczymi. W tym roku skończył siedemdziesiąt lat. Miał burzę siwych włosów i pooraną zmarszczkami, ogorzałą twarz, jak przystało na kogoś, kto przez kilkadziesiąt lat pracował na świeżym powietrzu i własnymi rękami zarabiał na życie. Wciąż lubił majsterkować w szopie i co jakiś czas powtarzał mi, że gdybym chciała dokończyć urządzanie poddasza, to możemy się za to zabrać razem. Ale poza tym, że był teraz ubrany inaczej niż zwykle, wydawał się też mniejszy. I słabszy. Ta zmiana wytrąciła mnie z równowagi.

Rick wszedł do domu jako pierwszy, włączył światło w kuchni, rozejrzał się po pokoju. W zlewie stał kieliszek po winie. Poczułam się w obowiązku jakoś to wyjaśnić, pokazać, że dbam o dom i że na niego zasługuję. Rick był uprzejmy, ale spostrzegawczy. Jego wzrok przesuwał się teraz w stronę łukowatego wejścia i ciemnego holu.

To do Ricka się zwróciłam, kiedy w biały dzień znalazłam młodziutkiego nietoperza wiszącego na ganku, kiedy zauważyłam węża pod schodami albo kiedy usłyszałam, że coś rusza się w krzakach. Powiedział mi, że nietoperz prawdopodobnie się zabłąkał, a potem zachęcił go miotłą do dalszej drogi. Wąż okazał się nieszkodliwy, a co do szelestu w krzakach, Rick powiedział, że wystarczy tupnąć nogą, narobić hałasu i zachowywać się tak, jakbym była większa, niż jestem, a zwierzę, które się tam czai, z pewnością się przestraszy. W ciągu ostatnich kilku lat zwierzęta rzadko się tu zapuszczały, bo teren zabudowano, lecz czasami coś się tu jeszcze zapuszczało. Gubiło. Upominało o swoje. Próbowało odzyskać teren.

Rick rozglądał się teraz po domu, jakby dostrzegał echa dawnego życia, różnych ludzi i ich historie. Przekręcił złotą obrączkę na palcu.

– Usłyszałem twój krzyk – powiedział. – Słyszałem cię.

Zamknęłam oczy, próbując sobie przypomnieć, co mi się śniło. Zastanawiałam się, co takiego mogłam wykrzykiwać. Czy to był zwykły krzyk, czy może czyjeś imię – słowo, które miałam na końcu języka, które czaiło się gdzieś w zakamarkach pamięci, kiedy patrzyłam na pusty stół kuchenny. Pudło z jej rzeczami schowałam w garderobie. Zaniosłam je tam dwa dni temu, zaraz po tym, jak je dostarczono.

– Przepraszam – powiedziałam tylko.

– Nie ma za co – odrzekł Rick.

Zauważyłam, że ręce mu się trzęsą. Stawały się coraz bardziej ruchliwe. Zwiastowało to albo początek choroby, albo chęć na kolejnego drinka. Z grzeczności nie drążyłam tematu. Podobnie jak on nie pytał o ślady na moim ramieniu, choć jego wzrok często zatrzymywał się na długiej bliźnie.

Teraz uniósł drżące palce i dotknął moich włosów, by wyjąć suchy liść, który utknął mi nad uchem. Musiał się tam zaplątać, kiedy szłam pod zwisającymi nisko gałęziami drzew dzielących nasze posesje.

– Cieszę się, że cię znalazłem – odezwał się.

Pokręciłam głową i cofnęłam się.

– Kiedyś lunatykowałam, to fakt. Ale już mi się to nie zdarza – powtarzałam jak dziecko, które za nic nie chce przyjąć do wiadomości bolesnej prawdy.

Rick skinął głową. Zegar mikrofalówki wskazywał 3.16.

– Idź spać – powiedział i otworzył tylne drzwi.

Za niecałe trzy godziny i tak musiałabym wstać, więc nie było sensu się kłaść.

– Ty też – odparłam.

– I zamknij drzwi na klucz! – zawołał, gdy zamykałam zasuwę tak zamaszystym gestem, że aż zachrzęściły sztućce w szufladzie.

Rick zszedł z ganku, bezszelestnie stawiając bose stopy na schodkach.

Teraz ja rozejrzałam się po domu, tak jak przed chwilą Rick. Szukałam śladów intruza. Wstrzymałam oddech i nasłuchiwałam, czy ktoś nie ukrywa się w domu, choć wiedziałam, że nikogo poza mną tu nie ma. Idąc do sypialni, przesunęłam palcami po ścianie pogrążonego w ciemności holu. Zmierzałam do otwartych drzwi na drugim końcu korytarza, a kiedy dotarłam do celu, włączyłam światło w pokoju. Pościel była rozkopana, prześcieradło wydarte spod materaca. Zmroziło mnie. Ta scena wyglądała niepokojąco znajomo – jak pokłosie nocnego koszmaru. A przecież od lat mnie już nie dręczyły. Pediatrzy tłumaczyli te epizody zespołem stresu pourazowego – w ten sposób wracał do mnie koszmar trzech dni spędzonych pod ziemią.

Uznałam, że tym razem to kwestia pudła, które leżało na półce w garderobie – moja podświadomość zareagowała na strzępy wspomnień z tamtej ciemnej i zimnej przestrzeni, które mogły, ale nie musiały być prawdziwe. Znów powracał koszmar z dzieciństwa, który męczył mnie jeszcze przez kilka lat po tamtych przeżyciach: skały, jak okiem sięgnąć tylko skały i kamienie. Zimno i wilgoć. I niekończąca się ciemność.

Budziłam się, czując, że ściany zamykają się wokół mnie – rozkopywałam pościel, machałam rękami i nogami, opędzając się od czegoś, czego już nie było. Zamiast wspomnień został tylko strach. Pamiętam, co robiła wtedy moja matka. Przynosiła mi gorącą czekoladę na uspokojenie i tabletki, które miały mnie chronić. Zamykała drzwi do mojego pokoju na haczyk. Gdybym próbowała się wydostać, szczęk metalu natychmiast by ją obudził. Następnym razem zdoła powstrzymać mnie na czas.

Odwróciłam się w stronę holu. Światło z sypialni padało na drewnianą podłogę. Dostrzegłam na niej krople krwi. Nie miałam pojęcia, czy zostawiłam je, zanim wyszłam z domu, czy przed chwilą, kiedy wracałam do pokoju. Podążyłam z powrotem po śladach krwi, lecz urwały się przed wejściem do kuchni. W tym miejscu hol się rozwidlał: droga w lewo prowadziła do kuchni i drugiej sypialni, która służyła mi za gabinet, w prawo zaś do łukowatego przejścia do salonu, a stamtąd prosto do drzwi frontowych. Nigdzie indziej nie znalazłam śladów krwi. Tylko w holu.

Usiadłam na kanapie w salonie i obejrzałam skaleczenie na stopie. Coś utkwiło między pierwszymi dwoma palcami. Pomyślałam, że to drzazga, ale to coś było błyszczące. Coś metalowego. Nie, jednak szkło. Wyjęłam je palcami, uniosłam do światła i zmrużyłam oczy, by zobaczyć, co to takiego.

To był mały, ostry kawałek szkła pokryty brudem i krwią. Nie dało się powiedzieć, jakiego jest koloru. Rozejrzałam się po pokoju, szukając czegoś, co mogło być uszkodzone – może wazon na stoliku, lustro nad kanapą albo lampka na szafce nocnej. Ale nic nie wydawało się wyszczerbione. Ruszyłam zatem do innych pomieszczeń – zawędrowałam nawet na piętro, choć nie trzymałam tam nic tłukącego. Na schodach nie było światła, więc szłam po omacku, dotykając rękoma ścian w wąskim przejściu. Przez otwarte okno do środka sączył się blask księżyca. Najpierw zauważyłam cień bujanego fotela. Sięgnęłam do łańcuszka, by zapalić światło, ale kiedy za niego pociągnęłam, nic się nie wydarzyło. Wyciągnęłam rękę nad głowę, lecz nie wyczułam żarówki – nie było jej. Nie pamiętałam, czy w ogóle kiedyś tu była.

Przez okno wpadł gwałtowny podmuch powietrza – przeszły mnie ciarki. Zatrzasnęłam okno i zamknęłam je na haczyk. Nie było tu siatki, więc do środka mógł dostać się ptak. Kiedy wyjrzałam na zewnątrz z tej wysokości, poczułam nieprzyjemny ucisk w żołądku. Szybko się wycofałam, zeszłam na dół, zanim ogarnęła mnie panika, i wróciłam do poszukiwań. Zajrzałam na półki, sprawdziłam okna, przeliczyłam kubki w szafkach, a na koniec zerknęłam też do kosza na śmieci. Z każdą minutą czułam coraz większy niepokój. Robiłam się nerwowa. I przez cały czas szukałam śladów, które mogłyby mnie naprowadzić na to, co robiłam tamtej nocy w ciemnościach.ZAPIS WYWIADU NA ŻYWO

18 PAŹDZIERNIKA 2000

To było maleństwo, kruszynka. Zresztą widzieliście jej zdjęcia. Ma duże piwne oczy, gęste włosy. Stała w nocy na środku ulicy, pod moim kuchennym oknem. To było jakiś miesiąc lub dwa przed jej zaginięciem. Moja córka chorowała, więc poszłam przynieść jej szklankę wody. Przestraszyłam się, widząc, że ktoś stoi przed domem i patrzy w okno. Kiedy włączyłam światło, zorientowałam się, że to ona. Stanęłam w drzwiach i zawołałam ją, ale nie odpowiedziała. Wiedziałam, kim jest. Znałam jej matkę. Wiedziałam, gdzie mieszkają – to niedaleko nas, może kilometr. Ale musiała pokonać tę odległość boso, w ciemności. Przeszła jakieś trzy albo cztery ulice, zanim dotarła pod mój dom. Bogu dzięki, że o tej porze nie ma już dużego ruchu. Podeszłam i zwróciłam się do niej po imieniu, ale ona spojrzała przeze mnie jak przez szybę. W jej oczach dostrzegłam tylko pustkę.

MARY LONG

Mieszkanka Widow HillsROZDZIAŁ 3

Piątek, 6 rano

Nie wróciłam do łóżka. Byłam zbyt nakręcona po takiej dawce adrenaliny. Wciąż starałam się zrozumieć, co mogło się wydarzyć w czasie, który pozostawił w mojej pamięci tylko czarną dziurę.

Za dnia jednak wszystko wydawało się mniej podejrzane. Kawałek szkła mógł już od dawna leżeć przed domem. Zapomniany odłamek, który deszcz dopiero teraz wydobył na powierzchnię. Wpadłam w panikę, bo obudziłam się na zewnątrz i nie wiedziałam, skąd się tam wzięłam. Naturalna reakcja.

Musiałam się czymś zająć i oderwać myśli od zawartości pudła schowanego w garderobie. Od swetra. Telefonu. Torby. Bransoletki.

Wzięłam długi prysznic, skupiając się na pilnych sprawach, z którymi miałam się uporać w pracy: czekał na mnie raport kwartalny dla szpitala i budżet, który za nic nie chciał się rozciągnąć i zdecydowanie wymagał cięć w zasobach ludzkich, ja zaś miałam wydać w tej kwestii wiążącą opinię. Po dwóch latach wciąż musiałam udowadniać swą wartość, nie mogłam zawieść oczekiwań.

Budzik zadzwonił, kiedy się ubierałam. Wyłączyłam go i dopiero wtedy zauważyłam, że tuż przed północą dostałam esemes. Widząc, że przysłał go Jonah Lowell, zdenerwowałam się. Nawet teraz. Za każdym razem.

„Myślę o tobie”. Oczywiście. Odzywa się sam z siebie, nieproszony, po kilku miesiącach milczenia. Jakby czekał, aż wyrzucę go z pamięci. I jakżeby inaczej, pisze w środku nocy, żebym mogła sobie wyobrazić, jak siedzi w swoim salonie, rozczochrany, z nogami na stole i z kieliszkiem burbona koło laptopa.

Po raz ostatni odezwał się trzy miesiące wcześniej, w maju. Napisał wtedy: „Przyjedziesz do miasta na rozdanie dyplomów?”. Wiedziałam już, że jest mistrzem techniki stopy w drzwiach.

W maju odruchowo mu odpisałam i pozwoliłam się wciągnąć w dłuższą rozmowę, która wkrótce przerodziła się we flirt. Dałam się namówić na wizytę. Teraz już wiedziałam swoje. Odległość pozwoliła mi zapomnieć, dlaczego nam nie wyszło.

Prawdę mówiąc, to z jego powodu znalazłam się tu, w Central Valley, i rozpoczęłam obecną pracę. Na początku był moim wykładowcą, kiedy studiowałam zarządzanie w służbie zdrowia. Miał przyjechać tu na jakiś czas jako konsultant i zaproponował mi miejsce w tutejszym zespole. Zgodziłam się, zanim jeszcze poznałam wszystkie szczegóły: to był nowy wiejski szpital mający zaspokoić potrzeby lokalnej społeczności, ale jeszcze doświadczał pewnych problemów, na przykład finansowych. Były trudności z pozyskaniem personelu, w związku z tym placówka borykała się ze sporą rotacją wśród lekarzy i pielęgniarek.

Central Valley znajdowało się w połowie drogi między dwoma miejscowościami, ale w takiej odległości, że trudno byłoby z nich dojeżdżać. College leżał dalej na wschód. Tutaj zapuszczali się jedynie narciarze zmierzający na zachód. Ta miejscowość była tylko przystankiem na trasie. Nadawała się, by odpocząć w niej w drodze z większego miasta w góry.

Przyjechałam tu, bo wtedy wydawało mi się, że jestem zakochana w Jonahu. Zostałam, bo zakochałam się w tym miejscu. Kiedy szpital zaproponował mi posadę na pełen etat, zgodziłam się. Wiedziałam, że to będzie dobrze wyglądało w CV – wyższe stanowisko i więcej niezależności, niż miałabym w większej placówce. Poza tym udało mi się już ściągnąć tu sporo specjalistów.

Większość lekarzy i pielęgniarek była młoda. Nie byli przywiązani do żadnego miejsca, nie mieli rodzin, więc chętnie korzystali z nadarzających się sposobności. Miejscowość Central Valley zmieniła się, kiedy powstał tu szpital, i to jemu zawdzięczała swój obecny kształt. Wszystko lśniło tu nowością, choć miasteczko powstało na terenie wiejskim. Teraz łączyło w sobie najlepsze cechy zacisza i nowoczesności. To była młoda miejscowość. I ja też byłam młoda.

Centrum miasteczka było właściwie samowystarczalne. Stanowiło zamkniętą całość. Stare wiktoriańskie kamienice zmieniły wygląd – zyskały nowe fasady, odnowione ganki. Miasteczko okalały nowoczesne osiedla z przeszklonymi siłowniami i z placami zabaw, które przez większość czasu stały puste. Kiedy tu przyjechałam i szkoła zapewniała mi zakwaterowanie, przez jakiś czas mieszkałam na takim osiedlu.

To był zupełnie inny świat niż miasto, z którego pochodziłam – Widow Hills w stanie Kentucky, oddalone o siedem godzin jazdy na zachód. Widow Hills to miłe miejsce. Są tam alejki wśród drzew, stojące pod lasem domki o regularnych kształtach, ale od dwóch pokoleń nie powstało tam nic nowego. Wyglądało na to, że nikt nie chce inwestować w miasteczku, które nazywa się Wdowie Wzgórza.

Nazwa Widow Hills nie pochodzi od żadnego strasznego wydarzenia. To bardzo bezpieczne miejsce, a przynajmniej było takie przed moim wypadkiem. Tak pisano we wszystkich artykułach.

Życie w Central Valley wymagało większej aktywności. To miasteczko przyciągało określony typ ludzi: odpornych, lubiących spędzać czas poza domem. Bo kto inny zamieniłby wygodę na przygodę? Albo stabilizację na ciekawość świata.

Sama mówiłam kandydatom do pracy w szpitalu, że tylko tutaj można jeździć na nartach i pływać pontonem po rzece. Tu można coś odkryć, dowiedzieć się więcej o tym miejscu i o sobie. Tutaj można było stać się tym, kim zawsze chciało się być. Powtarzałam to tyle razy, że zdążyłam w to uwierzyć.

Każdego dnia po drodze do pracy mijałam pewien dom z tabliczką „Na sprzedaż”. Codziennie, kiedy liście zmieniały kolory i spadały z drzew, zauważałam coś nowego. Karmnik dla ptaków. Balkon na piętrze. Ścieżkę z kamieni prowadzącą przez trawnik. Coś w tym domu mnie wzywało. Przypominało mi o duchu tamtego pierwszego domu, w którym mieszkałam z mamą. Zanim oślepił nas blask fleszy i pojawiły się pieniądze. Zanim przeprowadziłyśmy się na pozbawione charakteru przedmieście, gdzie każdy dom był otoczony takim samym białym płotkiem – to był pierwszy krok na drodze, która miała nas zaprowadzić o kilka stanów dalej na północ, ale koniec końców nie dotarłyśmy donikąd.

Kiedy konsultacje Jonaha dobiegły końca, a ja przyjęłam posadę w szpitalu, lecz jednocześnie straciłam dotowane zakwaterowanie zapewniane przez uczelnię, od razu przypomniałam sobie o tym domu i zadzwoniłam pod numer podany na tabliczce.

Jonah widział ten dom raz, tuż po tym, jak się wprowadziłam. Zaśmiał się pod nosem i powiedział, że teraz to już ze mnie prawdziwa farmerka. Odparłam, że przeniosłam się raptem parę kilometrów dalej i mieszkam rzut kamieniem od centrum miasta. Na co Jonah odrzekł, że sam fakt, że mówię „rzut kamieniem”, dowodzi, że ma rację.

Spędziłam mnóstwo czasu, analizując wszystko, co powiedział, i zastanawiając się, co mógł mieć na myśli. Próbowałam odgadnąć, czy poszczególne zwroty miały być krytyczne w stosunku do mnie czy do niego. I czy w ogóle miały jakieś znaczenie, bo równie dobrze mogły być go pozbawione.

Tego dnia ubrałam się wcześnie rano, włożyłam buty i szybko związałam włosy w kok. Zanim wyszłam, wyczyściłam krew ze szczelin między deskami podłogi.

Esemes postanowiłam zignorować.

------------------------------------------------------------------------

Trzy bloki za szpitalem, tam gdzie ulica, przy której mieszkam, łączy się z resztą cywilizacji, mieści się całodobowy sklep spożywczo-wielobranżowy – to jedno z niewielu miejsc, które były tu od początku. Nazywa się Nie Tylko Spożywczy. Sama nie wymyśliłabym lepszej nazwy. Można tu było dostać coś na obiad i taśmę klejącą, czasopisma i paczkę gwoździ, środki przeciwbólowe i wino. Właściciele wiedzieli, że całodobowy sklep ze wszystkim to dobry biznes w sąsiedztwie szpitala, którego personel pracuje w różnych godzinach.

Kiedy przyjechałam na parking, dochodziła siódma. Tu i ówdzie stało już kilka samochodów, ale nic nie zwiastowało jeszcze ścisku, jaki zwykle panował tu po południu. Z głośnika w sklepie dobiegały ciche dźwięki muzyki klasycznej. To miejsce było jak pętla czasowa: nigdy nie dało się rozpoznać pory dnia, nie tylko za sprawą jasnego światła jarzeniówek, ale także z powodu specyficznego wystroju wnętrza. Obok alejki z artykułami z drewna i metalu stał obrotowy stojak z chipsami. Za rogiem znajdowały się lodówki z mrożonymi owocami i lodami. Niedaleko kasy stał dystrybutor z kawą. Na porannej zmianie pracował tylko jeden sprzedawca. Siedział za ladą i patrzył w telewizor, w którym akurat migotał czarno-biały western z wyłączonym dźwiękiem. Mężczyzna skinął głową w moją stronę, kiedy drzwi zamknęły się za mną bezszelestnie. Teraz byliśmy tu sami.

Wzięłam jeden z koszyków ustawionych przy wejściu i ruszyłam prosto do alejki z artykułami metalowymi. Nocna wędrówka była prawdopodobnie jednorazowym epizodem, ale nie zaszkodzi zamontować dodatkowe zamknięcie.

Były plusy i minusy takiego rozwiązania: w razie pożaru kilka sekund potrzebne na otwarcie dodatkowego zamknięcia może kosztować mnie życie. Ale włączenie piekarnika przez sen również nie brzmi za dobrze. Albo wyjście w nocy na ulicę – można wpaść pod samochód, zgubić się, spaść z wysokości.

Haczyki do drzwi leżały pod stertą różnych rygli i zamków, lecz w końcu udało mi się do nich dokopać i wybrać jeden. Wychodziłam już z alejki, gdy nagle na kogoś wpadłam.

– Och…

– Cholera, przepraszam – powiedziała tamta kobieta.

Nasze koszyki się zakleszczyły, więc postawiłyśmy je na ziemi, żeby je rozłączyć. Kobieta nie podniosła jeszcze głowy, ale zdążyłam ją rozpoznać. Miała jasne, prawie białe włosy związane w koński ogon i wyraźnie zarysowane kości policzkowe. Też pracowała w szpitalu, ale teraz nie miała na sobie kitla, a w takich wypadkach zawsze wolniej kojarzyłam. Przewijałam w myślach kolejne twarze, usuwałam stetoskopy, identyfikatory z nazwiskami, zielone fartuchy. Tak, to doktor Britton z izby przyjęć. Sydney.

– Cześć, Sydney. Przepraszam bardzo, nie chciałam.

Lekarka powoli wstała, przewiesiła przez blade przedramię koszyk, w którym dostrzegłam lasagne do odgrzania w mikrofalówce i butelkę czerwonego wina.

– Liv? O rany, przepraszam. Nawet nie zauważyłam, że to ty. – Uniosła rękę, a koszyk delikatnie się zakołysał. – Właśnie skończyłam dyżur. Nie muszę ci tłumaczyć.

Zerknęła do mojego koszyka, w którym nie było nic oprócz haczyka do drzwi, a potem przetarła oczy.

– Przepraszam. Jeśli zaraz stąd nie wyjdę, zasnę na stojąco. A w domu czeka na mnie maraton _Prawa i porządku_.

– No to miłego dnia – powiedziałam, po czym skręciłam w następną alejkę i przez chwilę próbowałam sobie przypomnieć, jaki alkohol widziałam w barku Ricka.

W końcu zdecydowałam się na butelkę ciemnego rumu, która wyglądała podobnie jak coś, co u niego stało – chciałam mu w ten sposób podziękować i go przeprosić. Zanim podeszłam do kasy, wzięłam sobie jeszcze kawę.

– Szwarc, mydło i powidło – zauważył sprzedawca, patrząc do koszyka.

Był wesoły, łagodny i nie dało się określić jego wieku – mógł mieć od dwudziestu pięciu do czterdziestu lat. Ale uśmiech miał zdecydowanie zaraźliwy, nawet o tak wczesnej porze.

Zeskanował haczyk i nabił kawę, którą sobie nalałam z dystrybutora.

– Taki jest w końcu pański sklep – odparłam.

Mężczyzna zaśmiał się głośno, po czym spojrzał na butelkę rumu, na mnie, a potem znów na butelkę.

– Mogę prosić dowód osobisty?

Wyjęłam dowód z portfela, a sprzedawca wziął go ode mnie i spojrzał nań, mrużąc oczy.

W alejce za mną coś stuknęło. Usłyszałam odgłos spadających ze stojaka pudełek. Odwróciłam się z uśmiechem, spodziewając się znów zobaczyć słaniającą się ze zmęczenia Sydney. Co też brak snu robi z człowiekiem – dezorientuje, spowalnia reakcje. Jednak zamiast niej zobaczyłam jakiegoś mężczyznę w dżinsach, koszuli z krótkimi rękawami i czapce z daszkiem. Kiedy się obejrzałam, akurat chował się za obrotowym stojakiem z chipsami.

Mina mi zrzedła, a mięśnie mimowolnie się napięły.

Wydawało mi się, że ten człowiek mi się przygląda, i pomyślałam, że chyba skądś go znam. Ale było coś jeszcze – instynkt, który od dawna mi towarzyszył.

Moją uwagę zwróciło to, jak mężczyzna stoi – ewidentnie się chował. To dlatego przeszły mnie ciarki. Kiedy odwrócił się w stronę chipsów i zakręcił stojakiem, zauważyłam, że wcale na nie nie patrzy. Zdążyłam już zapomnieć, jak to jest, kiedy ktoś ci się przygląda.

Chociaż w sumie to miało sens: dziesięć lat wcześniej, w dziesiątą rocznicę wypadku, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki na każdym kroku pojawiali się dziennikarze. Czyhali w alejkach sklepowych, przed szkołą, za domem sąsiada. Wyłaniali się z każdego miejsca w mieście niczym postacie z horroru.

Miałam wtedy szesnaście lat i chodziłam do drugiej klasy liceum. W telewizji oglądałam wywiad z moim nauczycielem angielskiego – mówił, że jestem dobrym dzieckiem, pilną uczennicą, może trochę zbyt cichą, ale co się dziwić. Moja matka wystąpiła w jakimś programie – twierdziła, że to była propozycja nie do odrzucenia, ale ja i tak nie chciałam jej towarzyszyć. Nasz dom pokazywano w wiadomościach. Zamazywali numer, jakby to coś zmieniało. Wykorzystali nawet moje zdjęcie ze szkolnego albumu.

Przez kolejne sześć

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: