- W empik go
Dziewczyny jego życia - ebook
Dziewczyny jego życia - ebook
ASPEKTY: Asia Czytasia — recenzja zbiorcza dla wydania WIOSNA-LATO-JESIEN-ZIMA. „Należy przyznać, ze autor pięknie udźwignął sceny erotyczne, które w Jego wydaniu są naprawdę zmysłowe, świeże, pozbawione żenady, wulgaryzmów czy infantylności. Okazuje się, ze można pisać o seksie w sposób urozmaicony, piękny, żywy i plastyczny.” Bohaterem powieści, postacią wiodącą jest Kuba i historia jego życia, młodości, lat dojrzałych i czterech małżeństw.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8351-393-5 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przed decyzją
_To nie ubóstwo nas nęka, tylko_
_pragnienie bogactwa_
Marek Aureliusz
Zbliżało się południe. Przez uśpione upałem miasto leciał stłumiony odległością spiżowy głos kościelnych dzwonów. W radio rozpoczął się popis hejnalisty z wieży kościoła Mariackiego. Błękitne niebo bez śladu najmniejszej chmurki podparte było złotymi słupami słońca. Ziemia zmęczona kilkudniowymi upałami dyszała czekając deszczu lub strzępu wiatru, który jak na ironię nadleci dopiero z wieczorną morką. Teraz było południe wypełnione gwarem tysięcznego tłumu przemieszczającego się na trawiasto — piaszczystych terenach wyścigów konnych w Sopocie. Dzisiaj nie było słychać łomotu kopyt ścigających się wierzchowców. Dzisiaj zamiast rasowych koni stadionem zawładnęły poszczekujące i warczące na siebie, setki rasowych psów różnej maści, wzrostu i ceny. Wzdłuż bieżni rozparły się stragany oferujące karmę dla psów, obroże, kagańce i dziesiątki różnych drobiazgów mających umilić psom ich psie życie. Obnoszący pudła z lodami zachęcali do kupna najlepszych na świecie lodów ‘Pingwin’ w czekoladowej polewie. Właściciele dystrybutorów zalecali picie wyśmienitej i zdrowej wody sodowej, popularnie zwanej gruźliczanką. Pomimo ponad dwudziestu stopni w cieniu nie było wielu chętnych. Na kilku stanowiskach odbywał się pokaz fryzjerskiego kunsztu właścicieli psów dopieszczających każdy włos na grzbiecie i łapach swoich ulubieńców. Na wybiegu słychać okrzyki zwycięstwa, a także pojedyncze głosy niezadowolonych z werdyktu.
— Proszę o chwilę uwagi — doleciało z kilku rozstawionych na stadionie megafonów — Dokładnie za trzydzieści minut rozpoczynamy konkurs na najlepszego psa grupy drugiej i piątej. Konkurs zakończy wybór najpiękniejszego psa dzisiejszej międzynarodowej wystawy psów rasowych. Prosimy o dopingowanie swoich faworytów. Dziękuję.
— Mamy trochę czasu — stwierdziła Natasza — Idziemy obejrzeć szczeniaki. Chodź.
Na obrzeżu stadionu pod wysokim ogrodzeniem rozsiedli się hodowcy zachęcający do kupna trzymiesięcznych, zgodnie z wymogiem związku kynologicznego, puszystych maluchów.
— Kuba! Zobacz, jaki śliczny. Jaka czarna mordka — zachwycała się maluchami.
Nie zakończyło się na wyrażaniu zachwytu, nie tylko same ochy i achy, ale trzeba było każdego dotknąć, wziąć na ręce i połaskotać brzuszek uważając, aby nie zostać osikanym. Było w czym wybierać. Szeroki i różnorodny sortyment piszczących psich niemowlaków zostawiał kupującym wybór odpowiedniego czworonoga. Trudno było uwierzyć, że z małego kłębuszka wyrośnie wielki zły owczarek kaukaski pilnujący gospodarskiego obejścia, albo groźny rottweiler. Kuba oglądał różnej maści boksery, żółte i gładkowłose, brunatne, ciemno pręgowane o szerokich śmiesznych mordkach i przyciętych ogonkach. Trafił się także bokser albinos z różowym noskiem i bladych ślepiach, którego los będzie przypieczętowany gdy nie znajdzie się kupiec. Kuba oglądał potomstwo długowłosego podpalanego owczarka alzackiego, którego był zdecydowany kupić. Tylko, co dalej? Psiaka należało nauczyć sikać na podwórzu. Wychodzić na długie spacery, a także zostawiać zamkniętego w domu gdy wyjdzie do pracy. Od pochopnej decyzji powstrzymało go wołanie Nataszy dochodzące od stanowiska obleganego w większości przez dzieci. Nie wiedział co jest powodem ich zainteresowania.
— Kuba! Kup mi pieska — wskazała na trzy ciemne kłębuszki.
Miłe, poparte uśmiechem życzenie było dla Kuby rozkazem. Zbywającym szczekający drobiazg był pochodzący z Torunia hodowca, sympatyczny młody mężczyzna o uśmiechniętej twarzy i dziewczęcych oczach
— Muszę z czegoś żyć — tłumaczył swój przyjazd z miasta odległego o dziesiątki kilometrów — Ponadto kocham psy. Tylko one mi pozostały — dodał wesoło — A, to jest duma mojej hodowli i ojciec tych huncwotów. Przedstawiam państwu championa świata, Wanga.
Pies był naprawdę piękny. Miał szeroką pierś i potężne łapy, a wzrostem dorównywał owczarkowi. Spoglądał nieufnie na Nataszę zabierającą z kojca najtłustszego malucha o ciemnej sierści i czarnej warczącej mordce.
— Nie zrobi krzywdy — uspokoił Sławek — Wang to spokojny osobnik.
— Nasz przeżył ponad osiemnaście lat — powiedziała Natasza — To był pies taty.
— Bardzo dużo — odezwały się głosy hodowców zainteresowanych pochodzeniem.
— Nie wiem. Tatko dostał go w czasie wojny od niemieckiego oficera SS, który nie miał sumienia psiaka zastrzelić, a musiał uciekać przed ruskimi.
— Nie zastrzelił psa, ale strzelał do dzieci — odezwał się starszy mężczyzna.
— Kuba, kup mi psa — powtórzyła — Tego! — wskazała paluszkiem małego złośliwca gryzącego ogon brata.
— Dobrze pani wybrała — Sławek poświadczył trafny wybór — Wyrośnie na championa.
— Co taki pewny? — odezwał się ktoś z tłumu.
— No!
— Właśnie. Co taki pewny? — dołączyli koledzy przedmówcy.
— Ponieważ to jego ojciec — wskazał na Wanga.
Nie było dalszych niestosownych pytań i uwag.
Kuba spełnił życzenie — zachciankę pięknej dziewczyny wysupłując z kieszeni kilkanaście setek ostatnich zaskórniaków. Rodowodowy psiak nie posiadał jeszcze odpowiedniej wagi ale odpowiednio kosztował. Wystawę opuszczali z nowym nabytkiem, dzisiaj jeszcze brunatnym, za kilka miesięcy rudym chow — chow. Kuba nie zdawał sobie sprawy w jakie tarapaty się wpakował i, co go jeszcze czeka. Kupno psiaka to nie wszystko.
— Nazwiemy go Chang-Wong — postanowiła zamykając dyskusję na temat psiego imienia.
— Ładne — zdobył się tylko na tyle — Wieczorem jadę do domu — dodał.
— Przyjedziesz w tygodniu? Przyjedź w czwartek będziemy sami w domu.
— Oczywiście kochanie.
Pomimo zapewnienia; — ‘Chciała dusza do raju, ale nie puszczają’ — nie przyjechał w czwartek, ani piątek, nie pokazał w sobotę i niedzielę, i nie zjawiał się przez następny tydzień, co nie było zamierzone. Powodem personalne i techniczne problemy w kombinacie.
*
Zbliżało się przesilenie dnia z nocą i przypadające w tym dniu imieniny dwóch Janów, Jana Wykręta z Zapyziała i Jana kierownika chlewni, a wieczorem puszczanie wianków na rzece i zabawa pod chmurką ( a chmurek jak na lekarstwo). Słońce od kilkunastu dni niemiłosiernie katowało ziemię, cięło w głębokie spękane bruzdy, kładło plastry złotego blasku na wszystkim co żyło zmieniając ziemię w szary wyschnięty ugór. Zaczęły wysypywać stojące na polach zboża, trawa spalona na żółtobrudny pył wirowała pod byle podmuchem wiatru. Na krajowej drodze miękki asfalt nawijał się na opony pędzących ciężarowych samochodów. Autobusy zatrzymujące się na przystanku PKS wygniatały w miękkim asfalcie głębokie koleiny. Wczorajszy wiatr rozmienił się na drobne tchnienia niosące oddech samego słońca i nawet drzewa chciały się schować we własnym cieniu. Na osłoniętych ze wszystkich stron ugorach nie było czym oddychać, a nad ciągnącymi przez wykarczowane pola piachami wisiał żar nie do zniesienia. Na rozgrzanym piachu wygrzewały się plamiste jaszczurki i będące pod ochroną zygzakowate żmije. Nie wiadomo skąd zerwał się gorący wiatr goniąc po pustkowiach kłębuszki suchej trawy. Sypnęło rudym piachem szeleszczącym w badylach spopielonych zbóż i traw. Rudy, unoszony ku niebu pył zakrył słońce wyglądające jak miedziany talerz zawieszony pośrodku bezmiaru błękitnego nieba. Słońce nie oszczędziło nawet kolczastych ostów sypiących nasionami roznoszącymi przez wiatr po polach i pustkowiach. Po rozgrzanym piachu biegały wielkie czarnogłowe mrówki. Z wiszącego na gałęzi dzikiej gruszy gniazda podobnego do papierowej torebki słychać brzęczenie pszczół-klecanek. Z leżących odłogiem pustkowi i ugorów uciekło życie zakłócane graniem brunatnych świerszczy, trelami wiszących na błękicie nieba skowronków oraz krzykiem orła bielika lecącego w stronę jeziora.
Wiejska kapela braci Wrezów grała od ucha do ucha, bez nut, bez ładu i składu, melodię za melodią, piosenkę za piosenką, byle głośno i wesoło. Nad brzegiem śpiewne pohukiwanie, piwo lało się strumieniem. Zdarzały się pierwsze i nie ostatnie towarzyskie nieporozumienia o dziewczynę lub chłopaka. Kupalny stos pachniał świerkowym dymem sypiąc pod czarne niebo iskrami wyglądającymi jak świętojańskie poczwary. Na spokojnie płynącą rzekę puszczono pierwsze wianki splecione z kwiatów i traw z palącymi się ogarkami świec rzucających na czarną toń rzeki złote migocące blaski. Rzeka wyglądała, jakby spadły na nią okruchy gwiazd. Dziewczyny puszczały wianki oplecione kolorowymi wstążkami oraz doczepioną, wyrwaną z zeszytu kartką z życzeniem, prośbą lub tylko imieniem kochanej osoby, ażeby sprawdziła się wróżba o wierności i szczęśliwej miłości. Wzdłuż brzegu słychać głośny śmiech, krzyżowały nie zawsze wesołe docinki i pochlipywanie dziewczyn zawiedzionych gdy wianek porwany leniwym nurtem zboczył lub odpłynął popychany wiatrem daleko pod przeciwny brzeg lub, co najgorsze, jeżeli zgasł nikły płomyczek ogarka.
W czasie gdy nad rzeką bawiono się w najlepsze w kombinacie wybuchł pożar suszarni. Wszystkie służby stanęły na głowie. Z wyciem syren zajechało kilka bojowych wozów straży pożarnej i na wszelki przypadek karetki pogotowia. Przecież nie wiadomo ilu rannych albo zabitych? Zjawił się także samochód Milicji. Następnego dnia przyjechała wysoka __ komisja ze zjednoczenia oraz prokurator śledczy, doszukując się sabotażu skierowanego przeciw narodowi, klasie robotniczej, demokratycznym władzom, wspaniałemu systemowi społecznemu i niezawisłości kraju. Węszyli kilka dni ‘maglując’ Bogu ducha winną obsługę. Jeździli do Białego __ Domku w powiatowym mieście na naradę i dobrą popijawę wracając nazajutrz w fatalnych humorach i widocznym w oczach kacem. Kuba faszerował ich technicznymi argumentami, wiedząc, że nie posiadali najmniejszego pojęcia, co się właściwie zdarzyło, ale w zapitym łbie kołatało jedno; — ukarać winnych. Zdaniem fachowców nie było winnych, więc należało ich znaleźć i ukarać. Kogokolwiek. Najlepiej pracowników obsługi obrotowego pieca, albo przesypowego czyli łopatologa na wieży lub portiera, który zbyt późno zauważył ogień. Ostatecznie uznanym za winnego mógł zostać nawet przypadkowy robol w brudnym kombinezonie upaćkanym smarem i węglowym pyłem.
Kuba aby ‘zmiękczyć’ znanych mu z imienia, oraz osobistych kontaktow, członków komisji zapraszał do biura. Z szafy służącej do innych celów, wyciągał zwój suchej kiełbasy dostarczonej z firmowego zajazdu, kilka butelek czystej wódki, słój korniszonów i czarne łepki podgrzybków. Posiadając genetyczną awersję do alkoholu nie towarzyszył im w uczcie cedując obowiązki gospodarza na kierownika zbytu, Czesia Kiełbasę. Czesław znany z mocnej głowy odpornej na alkohol potrafił przetrzymać na trzeźwo największą weselną popijawę. Zabawa była na kilka fajerek. Nie minęło wiele czasu i łby kołysały się jak topole przy osiedlowej drodze. Ukołysani ich szumem wyjeżdżali w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Kuba nie pozwolił nikogo ukarać. Bo za co? Szkody po pożarze były żadne. Z dymem poszło kilkanaście worków bezwartościowych plew zawieszonych pomiędzy sitami. Operatorzy jak zawsze w takich wypadkach zdążyli wcześniej przesypać wysuszone ziarno do silosów, gdzie sobie leżakowało tracąc resztki wilgoci i oczekując na siew. Wysoka wieża suszarni jeszcze przez długie lata (do dzisiaj) straszyła jak memento, czarną plamą spalonej farby której nie zeskrobano i nie pokryto lakierem. Nikomu to nie przeszkadzało.
Kuba na długo przed terminem miał wszystko zapięte na ostatni guzik i tylko wyjeżdżać w pola. Naczelny cały w skowronkach chwalił załogę i wielką dyrektorską łapą klepał mechaników po ramieniu, ściskał ręce kombajnistom i operatorom obiecując wszystkim wysokie premie (skąd My to znamy) i roztańczone dożynki. Na ścianie świetlicy duży transparent, taki sam jaki można było zobaczyć we wszystkich zakładach pracy i kombinatach w kraju, o wiele mówiącej treści „KAŻDEMU WEDŁUG PRACY”. — Podział musi być demokratyczny — niosło z ukwieconej mównicy — żeby każdy otrzymał należną premię obliczoną według faktycznie włożonej pracy, a nie za piękne oczy.
Pomiędzy pracowników fizycznych rozdzielono sprawiedliwie wszystko to, co jeszcze do podziału pozostało, a mogło także nic nie pozostać, gdyż mógł zaistnieć jakiś ważki zaplanowany lub niezaplanowany powód. Zdarzyć się mogło, że zebrano zbyt małe plony lub wkład pracy przekroczył wstępne założenia kosztorysu. W dniach rozdziału premii oraz należnych deputatów pracownicy kombinatu chodzili pijani ze szczęścia. Dosłownie. Tego sierpnia nie było dożynek. Tego sierpnia był strajk i niepokój.
*
Po długim milczeniu odezwała się Bożena informując Kubę, o zakończeniu formalności związanych z wyjazdem, który zaplanowali pod koniec przyszłego miesiąca.
— Wszystko zapięte na ostatni guzik. Termin już ustalony — paplała.
Kuba wiedział, że ukrywa przed nim najważniejsze.
— Miło, że dałaś o sobie znać. A teraz mów jaki macie problem. Tylko bez krętactwa siostrzyczko, gdyż znam ciebie nie od dzisiaj. Karty na stół!
Po rozmowie pełnej kluczenia, niedomówień i sprzeczności dowiedział się w czym rzecz.
— Nie możemy wyjechać — rozpoczęła w świetnym stylu — Dlaczego? Bo Krystian ma do spłacenie pewne zobowiązania. Ile? Zadajesz tylko pytania, braciszku. Dużo. Wiem, że nie możesz nam pomóc… Dobrze, już dobrze. Nie musisz brać pożyczki. Mam inną propozycję — zawisła w próżni — Sprzedaj samochód.
— Nie!? — Kubę aż podrzuciło — Co to, to nic z tego.
— Spokojnie braciszku. Spokojnie. Nic nie stracisz a zarobisz. Dostaniesz nasz nowy samochód. Ma dopiero dwa miesiące. To duży Fiat 125 MR. Zawieziesz nas do Poznania na dworzec… Tam się pożegnamy i wrócisz nowym i własnym autem.
Wiadomość walnęła Kubę jak łomem. Nowy samochód? Skąd? Oczywiście, że od Mamy! Trafił w dziesiątkę. Niespodzianka nie byłaby niespodzianką, gdyby się okazało, że szwagier Krystian wielki macho jest dupą z uszami i nie potrafi, pomimo posiadania prawa jazdy, prowadzić samochodu. Nigdy nie odważył się siąść za kierownicą lub samodzielnie prowadzić motocykl lub nawet roweru. Strach pętał mu członki i nikt za żadne pieniądze nie zmusiłby do prowadzenia auta. Kosztowny prezent stał pod domem niewykorzystany lecz konsumowany przez korozję. W tym czasie autka szły jak ciepłe bułki. Natasza wyręczyła Kubę w poszukiwaniu kupca kontaktując z kolegą z pracy, który bez targowania wyłożył całą żądaną kwotę z dodatkiem. Podpisali umowę i piękny, stylizowany przez Pininfarinę szary ‘Mirafiori’ zmienił właściciela. Szwagier ‘Macho’ spłacił zobowiązania… zaległe alimenty. Droga wolna. Bożena zamówiła w Orbisie bilety w jedną stronę, Kuba zobowiązał się pomóc przy pakowaniu wiedząc, że sami sobie nie poradzą i zapakują auto po dach, że miejsca będzie tyle, co w konserwie ze szprotkami.
— Pomieścimy się — uspakajał siostrę — Krystian z przodu ty z Dorotą na kanapie. Dwie walizy wpakujemy na dach… Oczywiście, że musi kupić bagażnik.
— Zostało nam kilka tysięcy złotych, których nie możemy zabrać, więc zostawiamy je ojcu Krystiana i na paliwo. Trzymaj się braciszku i do.
Jazda dużym Fiatem bez klimatyzacji w środku lata ponadto wypełnionym do granic możliwości nie należała, ani do wygodnych, ani przyjemnych. Słońce prażyło przez tylną szybę, jechali przecież na zachód. Wewnątrz auta temperatura wzrosła do granicy wrzenia wody. Szyby w dół i nawiew do końca na niewiele się zdało. Nie obniżyło temperatury nawiewając do środka gorące powietrze wiszące nad rozgrzanym asfaltem szosy. Ruch pojazdów prawie żaden. Na rogatkach mijanych miasteczek patrole drogówki, ale nikt nie zatrzymywał, więc gaz do dechy. Autko poszło jak burza. Z każdym kolejnym kilometrem ubywało paliwa ze zbiornika.
— Zbyt dużo żłopie — stwierdził Kuba zdejmując nogę z gazu — trzeba trochę oszczędniej, bo i autko jeszcze na gwarancji, a do tego jego dziewicza podróż.
— Zatankowałeś do pełna? — spytał Krystian — Nie jesteście głodni?
— Ja jestem — odezwała się Dorota oparta o śpiącą matkę.
— Kuba. Zatrzymaj przy najbliższym zajeździe. Dobrze? Muszę spuścić wodę.
— Do usług — odpowiedział wyprzedzając jadący autobus PKS — Powiedz mi stary, bo Bożena na ten temat ani słowa, jak udało się wam wyjechać?
Krystian milczał jakby zbierał słowa, zastanawiając czy powiedzieć prawdę, że ojciec był w czasie drugiej wojny w Wermachcie, więc posiadają niemieckie pochodzenie. To sprawiło, że wyjeżdżają na zasadzie łączenia rodzin.
— Wiesz przecież jakie tam warunki socjalne — zakończył wyjawiając najważniejszy powód dla którego podjęli decyzję wyjazdu — Dostaniemy mieszkanie, rozejrzę się za pracą… Mam przecież zawód.
— Masz na uwadze lekką, gdzie nie trzeba brudzić sobie rąk. Prawda?
— Jakoś sobie poradzimy. Mam przecież akademickie wykształcenie — skorygował uwagę Kuby — Najpierw kurs języka… Tam! Za tamtym zagajnikiem widać jakąś karczmę. Zajeżdżamy!
Kuba wiedział swoje. Zdanie o socjalnych warunkach było bardzo wymowne, a znając ich awersyjną niechęć do pracy mógł spodziewać się jednego… Ciężar utrzymania nierobów weźmie na siebie urząd socjalny i Matka. Godzinę przed odjazdem pociągu zajechali na niewielki parking przed dworcem. Krystian przywołał bagażowego z wózkiem.
— Musimy na trzeci peron — informowała Bożena dyrygując bagażowym.
— Tam odchodzą tylko pociągi do Berlina, proszę pani. A, wy dokąd?
— Właśnie tam! — odezwała się niezbyt grzecznie.
Pożegnał z Bożeną, szwagrem i Dorotą, pomógł przy wnoszeniu walizek do przedziału, wycałował z dubeltówki życząc wszystkiego najlepszego na obczyźnie — Macie wszystko? Nic nie zostało? Ucałujcie Mamę. Napisz jak znajdziesz czas. Jedźcie z Bogiem — dodał jeszcze kilka stereotypowych zdań wyskakując na peron, gdzie czekał do czasu, aż ostatni wagon zniknął mu z oczu. Peron pustoszał.
Nie odmówił sobie przejechania rondem na Kaponierze, przejechał św. Marcinem wykręcił przed szarym budynkiem WSE wspominając bal z Dwojaczkiem i obronę jej pracy magisterskiej. Zajechał na strzeżony parking przed ‘Bazarem’ jednym ze starszych hoteli miasta dysponującym na parterze restauracją i kawiarnią. Spał bez sennych zwidów wstając rano rześki i wypoczęty. Po zjedzeniu obfitego śniadania ruszył w powrotną drogę do domu.ROZDZIAŁ DRUGI
Jedziemy do Babci
_Ojczyzna jest Matką, obczyzna macochą_
Autor
Dzień był pogodny i wypełniony prażącym słońcem. Nad zżętymi polami wisiała dusząca spiekota spleciona z zapachami łąk i sadów, wypełniona ostrą wonią majeranku i macierzanki, tymianu i rozmarynu. Na miedzach kołysał się olbrzymi nie wiadomo skąd przybyły parzący dzięgiel. Na błękitnym niebie przesuwały strzępy chmur z których przez najbliższe cztery dni nie spadnie ani kropla deszczu. Przed dwoma dniami oficjalnie zakończyli koszenie pól we wszystkich trzynastu gospodarstwach kombinatu. Suszarnia pracowała na pełny gwizdek i na ostatnim wydechu zapełniając świeżym ziarnem dwadzieścia sześć trzysta tonowych silosów. Tegoroczne zbiory okazały się nad wyraz obfite i nawet największe zmartwienie, zielonka sypnęła nieoczekiwanie ponad ustaloną normę z hektara łąk. Zapowiadano wspaniałe tańcujące dożynki w zamian których był przelatujący nad krajem niepokój. W powietrzu jak smród krowiego zapachu w chlewach wisiała niepewność. Ludzie czekali na coś, co powinno było nadejść jak nagłe i gwałtowne burze. Czekali jak człowiek na nadchodzącą starość, która nadejdzie niezależnie od ich wysiłków, ażeby ją powstrzymać lub odwlec. Czekali na coś, czego i tak mieli się doczekać, co przewróci zastały uporządkowany, lecz chwiejący się jak pijany epileptyk, demokratyczny porządek. Panujące napięcie bywało nie do zniesienia. Ludzie stali się nerwowi, eksplodowali na byle słowo, gest czy zachowanie. Wokoło dawały się zauważyć jawnie manifestowane oznaki lekceważenia ustalonego od lat porządku. Atmosfera nastrojów była naładowana do granic wytrzymałości, jak gradowa chmura mogąca w każdej chwili pozbyć się ładunku. Mądrzejsi doświadczeniami poprzednich lat zatrzymanych w pamięci jak w kadrze filmu czekali jutra. Natomiast ci inni mieli ochotę się wychylić, lecz czekali na posunięcia innych. Jeszcze inni nie mieli zamiaru się wychylać, stosując zasadę, lepiej patrzeć z daleka, aniżeli dostać po gębie. Dzisiaj jeszcze nie. Nie teraz. Nie wszyscy byli przygotowani do ostatecznej konfrontacji z systemem. Niektórych dławił jeszcze strach i wspomnienie tamtych nieudanych tragicznie zakończonych zrywów; powstania na Wybrzeżu, Szczecińskiej Stoczni i masakry na gdyńskim wiadukcie. Powstrzymywała ich niepewność jutra, lecz dojrzewali do czynu jak szumiące na polu zboża. Rośli wolno jak drożdżowe ciasto w dzieży, które, gdy zacznie rosnąć wtedy nic go już nie powstrzyma. Towarzysze w Białych Domkach głowili się nad innym niż żniwa problemem. Nad narastającym w kraju niepokojem mogącym lada moment wysadzić ich z wygodnych partyjnych i państwowych stołków. Oraz od zaraz pozbawić przyjemności dyrygowania narodem przy pomocy wskazującego palucha, służącego często do innych prozaicznych czynności. Naczelny kombinatu jeździł dzień w dzień rozklekotaną śmierdzącą etyliną i spalinami dostawczą „Syrenką __ R-20” w towarzystwie dyrektora administracyjnego po wszystkich zakładach kombinatu. Na skrzyni auta zapasowe koło, niepotrzebne nikomu rupiecie i kilka pustych dwudziestolitrowych kanistrów do swoich prywatnych autek, które napełnią państwową kerozyny na agrotechnicznym lotnisku. Syrenka pyrkotała, pluła śmierdzącymi spalinami, trzęsła na polnych wybojach, wzniecała tumany szaroburego pyłu tocząc się dzielnie po państwowych, czyli dyrektorskich włościach. Dyrektorzy przemieszczają się w iście sprinterskim tempie od gospodarstwa do gospodarstwa, a gospodarstw było ni mniej, ni więcej tylko trzynaście. Trzynastka niby pechowa lecz dla nich szczęśliwa. Do czasu.
Kuba trzymał się z daleka od wszelkich problemów cedując obowiązki na przyjętego niedawno absolwenta ART z Olsztyna żeby w godzinie i dniu ‘D’ być wolnym od wszelkich zobowiązań mogących zatrzymać go w kombinacie. Od dłuższego czasu planował wyjazd na stałe do Niemiec. Sprawę trzymał w tajemnicy przed Ciapkiem, aby nie snuła podejrzeń, że wakacyjny wyjazd z Dwojaczkami będzie podróżą w jedną stronę. Potrzebował od niej — matki jego dzieci — zezwolenia na wyjazd. Po miesiącu zabiegów o otrzymanie paszportów, co w tym czasie do łatwych nie nakazało, osiągnął swoje. Oczywiście nie obyło bez pomocy kolegi Masłowicza i Tadeusza udzielających poparcia w załatwianiu urzędowych formalności. Masłowicz popierał w urzędzie, a przyjaciel Tadeusz, będący majorem ubecji załatwił otrzymanie paszportów.
*
Kuba od kilku dni przygotowany do wyjazdu pakował z Mateuszem torby do których wciskali najbardziej potrzebne rzeczy. Martusia zajęta segregowaniem ulubionych pluszaków. Niestety nie wystarczało miejsca aby zabrać wszystkie i wszystko. Mechanicy przygotowywali auto do dalekiej podróży na urlop. Wymienili olej i płyn do chłodnicy i założyli nowe opony. Nadszedł słoneczny dzień 14 lipca nazwany przez Kubę dniem D. Dniem wyjazdu. Auto załadowane po dach stało gotowe do drogi przed bramą dworku. Kuba zabezpieczył okna i drzwi, bramę zamknął na wielką kłódkę i westchnął ciężko żegnając się z domem i zakładem w którym spędził kilkanaście lat życia. W oczach mokro. Aby ukryć łzy zatrzymał się na krótko przed furtką i pieszczotliwym ruchem pogładził ciężką mosiężną klamkę.
— Czas na nas. Jedziemy.
Koła wyciskały w miękkim asfalcie wzór bieżników. Z obydwu stron drogi kłaniały się wysokie topole i grube wierzby o pustych pniach przystrojone miotłami witek. Krajowa dwupasmówka wspinała się zawijasami pod górkę, aby zjechać zakrętami w kolejny niebezpieczny zawijas. Wyprzedzał konne zaprzęgi, zjeżdżające z pól kombajny, ślimaczące traktory ciągnące przyczepy obciążone ziarnem. Czym dalej od Zadupia tym spokojniej na drodze ciągnącej jak strzelił na przejście graniczne w Słubicach nad Odrą. Do granicy ponad czterysta kilometrów szerokiej drogi, którą musi pokonać w zapakowanym po dach Fiacie bez klimatyzacji. Pomimo otwartych okien wewnątrz jak w saunie. Ostatni postój przed granicą zaplanował w Torzymiu na stacji benzynowej. Uzupełnił paliwo, sprawdził mocowanie walizy na dachu auta. Dopiero teraz i tutaj na parkingu wyjawił Dwojaczkom prawdę. Był przygotowany na łzy. O dziwo, niespodziewaną wiadomość zniosły spokojnie.
— Jedziemy na wakacje do babci… ale nie wrócimy do domu. — rozpoczął ze ściśniętym gardłem — Zostajemy w Niemczech.
— Tak normalnie? — zdziwił się Mateusz.
— Nie mogłem wam wcześniej powiedzieć. Mogliście niechcąco wypaplać.
— Nie jestem paplą — żachnął się Mateusz.
— Ja też nie — dodała Martusia.
— Co będzie z naszym ładnym domem, tato?
— To nie był nasz dom. Dworek jest własnością kombinatu.
— A mój rower? Zabawki i prezent od ciebie, kolorowa lala?
— Co ze szkołą? Tam zostali moi koledzy Antek… i Mariusz.
Odpowiedź na te i wiele innych pytań jest im winien do dzisiaj.
— Dwojaczki! Do wozu. Jedziemy.
— Z Bożą pomocą — dodał Mateusz.
Zegarek wskazywał dokładnie szesnastą, czyli ponad cztery godziny w drodze, a do granicy jeszcze ponad sto kilometrów. Gaz do dechy.
— Tato! Widzę drogowskaz Słubice. — Dwadzieścia… — smutno potwierdziła Martusia.
Z każdym przebytym kilometrem Kuba był coraz bardziej nerwowy, co ukrywał przed Dwojaczkami. Zadawał sobie pytanie, co czeka ich na granicy. Słyszał o prowokacyjnych metodach dedeerowskich i polskich wopowców. Tylko spokój Kuba. Tylko spokój. Nie pytać, stosować do poleceń, grzecznie odpowiadać, a najważniejsze trzymać nerwy na wodzy. Dobrze mówić, gdy siedzi się w domu, a nie na granicy gdzie zależymy od ‘widzi mi się’ strażnika. Szeroka droga oznaczona wielkim szyldem z napisem TRANSIT prowadziła prosto w stronę granicy. Stojące na poboczu tablice informowały o zachowaniu prędkości 50 kilometrów, zamknięciu szyb, zachowaniu odległości pomiędzy jadącymi oraz wyłączeniu radia. Kuba jechał w ślimaczym tempie za dwoma innymi samochodami zdążającymi do punktów kontroli. Na granicy w parterowych pomieszczeniach za szczelnie zamkniętymi okienkami kilku dedeerowskich WOP i polskich celników nieprzejawiających chęci wyjścia z klimatyzowanych pomieszczeń. Spoglądali na nadjeżdżających z kpiącym uśmieszkiem na beznamiętnych twarzach ocienionych daszkami służbowych czapek z emblematem cyrkla na otoku. Świdrujące oczy wopistów doprowadzały podróżnych w stan paniki. Kuba miał wrażenie, że bawią świetnie się widząc przerażone twarze czekających na odprawę. Do punktu kontroli prowadziła wąska na szerokość samochodu ścieżka dojazdu ogrodzona betonowymi zaporami, kolczastymi łańcuchami oraz szlabanami zmuszającymi do jazdy slalomem.
— Spokojnie Kuba. Dobrze, że Dwojaczki śpią. Może nie będzie tak źle — mruczał do siebie — Tylko nerwy na wodzy.
Słońce jeszcze nie zaszło za horyzont, wokoło żadnych drzew, żadnego cienia od nagrzanego betonu bucha gorąc zamieniając wnętrze auta w piekarniczy piec. Kuba opuścił szyby co i tak niewiele zmieniło.
— Na co czekamy, tato? — spytał zbudzony Mateusz — Przed nami tylko dwa auta.
— I kilka za nami. Celnicy mają czas. To jest pierwszy stopień szykan. Następne jeszcze nadejdą. Obyśmy tylko nie czekali kilka godzin.
— Godzin?
— Na tej granicy wszystko jest możliwe i wszystko może się zdarzyć.
— Czy wiesz, że dzisiaj jest rocznica bitwy pod Grunwaldem? — spytał Mateusz.
— Wspaniale! Tutaj także wygramy. Hahaha… — zanieśli się serdecznym śmiechem rozładowującym energetyczną atmosferę.
Nagle, jak diabły z zaczarowanego pudełka, z zielonego baraku wypadli polscy celnicy oraz dedeerowscy wopiści wydając polecenia i nie pochylając się do szyb samochodu wyciągali łapy po paszporty.
— Dokumenty! — bezosobowo do pierwszego ze stojących.
— Fahren zur Seite — ruchem ręki polecają następnemu podjechać do betonowych płyt imitujących stoły, którymi były w istocie.
— Einer nach Links, der andere nach Rechts — padają polecenia.
— Obok stoła z beton — poucza wopo podniesionym głosem kalecząc polski język.
Tutaj nic nie odbywa się bez krzyku stwierdził Kuba. Boże, gdzie ja jadę? Rozumiał każde zdanie, każde słowo. Znajdował się w komfortowej sytuacji rozumiejąc język oraz mógł się porozumieć z celnikiem.
— Nie widzi stoła? Dort na pszodek jest jedna stoła — wskazuje łapą.
— Alles auspacken — gestykulując polecają otworzyć i rozpakować torby.
— Ja! Dumme Frage. Alles ist alles. — Wszystko jest wszystko — tłumaczył polski celnik.
— Ist das schwer zu kapieren?
— Was hab in der Handtasche? — pyta bezosobowo niemiecki celnik — Co ma w torba?
— Kosmetyki — odpowiada szlochająca kobieta otwierając torebkę.
— Kosmetika… Solche Mengen von Kosmetika für eine Frau? To je szmugiel.
— Motorhaube hoch und Kofferraum öffnen… Alles muss raus — poleca kolejny wopi pchający przed sobą niewielkie lustro na kołach wjeżdżajac nim pod podwozie auta.
Na stołach rosną wyciągane z bagażników góry walizek, toreb i kartonów, które należy rozpakować. Kuba stoi z wyłączonym silnikiem przed zielonym barakiem wpatrzony w okienko za którym widać pucatą twarz niemieckiego celnika. Nie zauważa stojącego przed autem pogranicznika z dystynkcjami porucznika.
— Was taten die Kinder? — zadaje Kubie bardzo inteligentne pytanie.
— Schlafen. Sie sind müde — odpowiada po niemiecku.
— Sie kennen deutsche sprache? — pyta ździwiony
— Ja. Vom zu Hause und Schule.
— Rozumiem. Ja tesz trocha polski rozumieć. Moja dziadek z Gdansk — gwoli wyjaśnienia — Biedna zmęczony dzieciak. Sie fahren nur mit Kinder — przechodzi na niemiecki — Sie kommen aus Danzig — stwierdza zaglądajac w paszporty. Kartkując wyciąga matalową pieczątkę odciskając w paszporcie stempel z napisem ‘Transitvisum’. Bitte.
— Die dürfen passieren! — woła w kierunku ostatniego posterunku i życząc przyjemnej podróży dodaje, ażeby uważać na autostradzie i nie przekraczać zalecanej prędkości oraz w żadnym przypadku nie zjeżdżać z tranzytowej trasy — Mit Gott.
— Danke, Herr Leutnant — podziękował.
Zachowanie niemieckiego wopisty było dla Kuby trudne do wytłumaczenia. Przejechali bez kontroli, bez wypakowywania bagaży i bez nieodzownych szykan wopistów. Co czeka ich na dwóch kolejnych granicach pomiędzy dwoma narodami mówiącymi tym samym językiem, których dzieliło wszystko od muru począwszy na zawiści i nienawiści skończywszy. Musi przejechać dwie granice obstawione wieżami strażnic ogrodzonych i zabezpieczonych kolczastym drutem pomiędzy którymi ziemia niczyja wysypana piaskiem i ustawione betonowe kozły zaporowe.
Kuba był zachwycony dwupasmową betonową drogą prowadzącą prosto do celu. Kolejnego przejścia granicznego w Dreilinden. Kilka krętych wąskich ścieżek dojazdu zablokowanych autami jadącymi z zachodnich Niemiec, Austrii i zachodnich krajów Europy. Celnicy mają czas. Ten sam obraz jak w Słubicach z małą różnicą, tutaj ruchem kierowały światła. Kuba jest spokojny. Tutaj nic poważnego nie może się już zdarzyć, pomyślał, lecz gdyby wiedział zmieniłby zdanie. Zielone! Ma podjechać jadąc slalomem pomiędzy zabezpieczeniami pod biały kontener straży granicznej. Od tego miejsca rozpoczyna się rutynowa kontrola. O dziwo, jeden z celników władał dosyć biegle po polsku — chyba studiował polonistykę pomyślał Kuba podając paszporty.
— Proszę opuścić szyby… Tylko dwoje dzieci i wy?
— Was bringen sie mit nach West Berlin? — pyta drugi z celników zaglądając do wnętrza z przeciwnej strony — Nur persönliche Sachen. Keine Zigaretten und alkoholisierte Getränke?
— Nein. Żadnych papierosów i alkoholu — odpowiada Kuba po niemiecku.
— Lassen sie die Kinder schlafen und bleiben sie im Auto. Proszę, pańskie paszporty.
Kuba był nie tylko zaskoczony, ale szczęśliwy. Mój Boże? Co to było? Przejechałem prawie bez kontroli. Jeszcze dwa łuki drogi, widzi przed sobą jasno oświetlony punkt kontroli zachodniego Berlin, dziesiątki samochodów i policji granicznej. Jeden z policjantów ruchem ręki wskazuje wolną drogę. Pogania. Z tyłu kolejne spieszące do Berlina samochody.
Wpada na szeroką wewnętrzną autostradę znaną AVUsem widzi w perspektywie jasno oświetloną wysoką wieżę radiostacji na Charlottenburg. Kuba do dzisiaj nie wie jak trafił na Spandau nie znając planu miasta. Wystarczyło znakomite oznakowanie ulic.
— Mój Boże! — powitała ich zaskoczona stawiając chaotyczne pytania — Co? Skąd wy tutaj! — Nic nie pisałeś, że przyjedziesz z dziećmi. Co to ma znaczyć?
— Spać, Mamo. Tylko spać. Jutro wszystko wytłumaczę.
Dwa dni po przyjeździe spotkał się z Bożeną i zameldował w obozie dla przesiedleńców na Marienfelde. Dla Kuby i Dwojaczków rozpoczął się kolejny rozdział życia w nowej ojczyźnie.
*
Natasza przyjechała trzy miesięcy później otrzymując wizę rodzinną na odwiedzenie ‘śmiertelnie’ chorego stryja w Hannowerze. Wizę załatwił od ręki kolega ze studiów, wysoki rangą oficer służb bezpieczeństwa, czyli popularnej bezpieki. Kuba zdenerwowany opóźnieniem pociągu przytrzymywanego na granicy w Gubinie czekał na peronie dworca Zoologische Garten trzymając w trzęsącej się łapie mały bukiecik więdnących kwiatków.
W przesuwających się szybko jak klatki filmu oknach wjeżdżającego na peron pociągu szukał jej twarzy. Jest! Pomógł zejść z wysokich stopni wagonu, później długo tulił w ramionach całując turlające się po policzkach koraliki łez szczęścia.
— Nie zostawiaj mnie nigdy samej, kochanie. Nigdy.
Tym razem Wróżda nie rechotała lecz uśmiechała smutno, jakby wiedziała o czymś, czego obydwoje jeszcze nie wiedzieli zajęci radością bycia z sobą.