Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziewczyny ocalałe - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,99

Dziewczyny ocalałe - ebook

„Powiedziałaś mi, że chcesz żyć” – usłyszała Zofia od swojej mamy. Razem zbiegły z obozu na Majdanku.

Krystyna razem z rodzicami uciekała kanałami z płonącego warszawskiego getta.

Danuta przez całą wojnę zdana była na łaskę obcych sobie ludzi.

Zajęcie terytorium Polski przez nazistów oznacza dla tutejszych Żydów koniec spokojnego życia. Zaczynają się pierwsze szykany – pobicia, kradzieże, nakaz noszenia tzw. gwiazdy Dawida. Dochodzi do zbrodni. Ludzie zamykani są w gettach, w których panuje głód i szerzą się choroby. Jeśli komuś uda się przetrwać, to czeka go obóz koncentracyjny. To piekło przeżyją nieliczni.

Niczym nie zawiniły. Nikogo nie skrzywdziły. Miały pecha, że urodziły się w żydowskich rodzinach. Wychowane w czasach pokoju nagle musiały stanąć oko w oko z okropieństwami wojny. Po kolei traciły najbliższych. Były poniewierane, głodzone i gwałcone. Żyły w nieustannym strachu. Pozbawiono je godności. Nieliczne spotkały na swojej drodze dobrych ludzi, inne musiały o siebie zadbać same. Jednak przetrwały. Czasami jako jedyne z całej rodziny.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-5665-1
Rozmiar pliku: 6,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Adolf Hitler miał plan. Nieludzki, diabelski plan. Chciał zgładzić cały naród. Mężczyzn, kobiety i dzieci. Wszyscy Żydzi mieli zniknąć z powierzchni ziemi. Aby osiągnąć ten upiorny cel III Rzesza zaangażowała kolosalne siły i środki. Stworzyła całą machinę zagłady. Zmobilizowała tysiące żołnierzy SS, gestapowców i policjantów. Zbudowała sieć fabryk śmierci, w których zabijano ludzi w komorach gazowych. A ich szczątki palono w krematoriach.

Rozkaz był jasny. Zabić wszystkich Żydów. Wytropić ich, wyłapać i zamknąć za murami gett. A następnie w transportach śmierci wywieźć do Auschwitz i innych ośrodków masowej eksterminacji. Po narodzie żydowskim nie miał zostać nawet najmniejszy ślad.

Na szczęście oprawcom nie udało się w pełni zrealizować tego ludobójczego zamysłu. Nie zgładzili całego narodu. Mimo, że Holocaust pochłonął miliony niewinnych ofiar, setki tysięcy europejskich Żydów przeżyły wojnę. Ocalały. Ci ludzie byli zwycięzcami. Oni pokonali Hitlera. Wygrali z całym, potężnym aparatem terroru III Rzeszy. Wygrali z SS i Gestapo. Dzięki nim, dzięki tym bohaterom naród żydowski przetrwał.

Główną areną Holocaustu była okupowana Polska. To tutaj Niemcy zbudowali swoje fabryki śmierci, w których życie straciły trzy miliony obywateli Rzeczypospolitej pochodzenia żydowskiego. Ale nie udało im się uśmiercić wszystkich. Historycy szacują, że na terenie okupowanej Polski przeżyło kilkadziesiąt tysięcy Żydów. Pośród ocalonych znajdowało się wiele kobiet i dziewcząt. Każda z nich ma do opowiedzenia swoją historię. Pełną grozy, strachu i cierpienia.

To, co przeszły te kobiety, wykracza poza granice ludzkiej wyobraźni. Tropione niczym dzikie zwierzęta, nie znały dnia ani godziny. Ukrywały się w leśnych, skutych lodem ziemiankach. Na strychach, w piwnicach i stodołach. Cierpiały męki głodu, chorób i poniżenia. Aby przeżyć często musiały się wyrzec swojej tożsamości. Straciły wszystkich bliskich. Rodziców, dziadków, rodzeństwo. W gettach i obozach były świadkami rzeczy potwornych.

Skazano je na śmierć, ale one odnalazły w sobie siłę, by walczyć o życie. Miały nie przetrwać wojny. Ale przetrwały. Wbrew wszystkiemu.

Dziś, po upływie siedemdziesięciu pięciu lat od zakończenia
II wojny światowej, ocalałych pozostało już bardzo niewiele. Czas jest nieubłagany. Ostatni świadkowie Holocaustu odchodzą na naszych oczach. Niedługo ich zabraknie. Książka, którą trzymają Państwo w rękach, ma na celu upamiętnienie tragicznych losów siedmiu z nich. Siedmiu dzielnych kobiet, które przetrwały wojnę na terenie okupowanej Polski.

To książka o tym, jak przerażających czynów mogą dopuścić się ludzie opętani totalitarną ideologią. O niewyobrażalnych cierpieniach, jakie człowiek może zadać drugiemu człowiekowi. Ale to również opowieść o poświęceniu, harcie ducha i odwadze, które pozwalają wyjść obronną ręką z nawet najbardziej dramatycznych sytuacji. To opowieść o nadziei i miłości. O tym, że wola życia okazała się silniejsza niż wola zabijania.Moi rodzice pracowali w niewielkiej fabryce na terenie lwowskiego getta. Robili tam walonki na potrzeby Wehrmachtu. Gotowe buty leżały ułożone w pryzmy. Od podłogi do sufitu. Zawalały w zasadzie całe, dość nieduże, pomieszczenie.

Gdy rozpoczęła się akcja deportacyjna i Niemcy zaczęli wywozić Żydów z getta do obozów, tata od razu pomyślał o tym pomieszczeniu. Istniała szansa, że do składu walonek nikt nie zajrzy! Schowaliśmy się tam. Ja z rodzicami, jakaś pani z niemowlęciem i ktoś z rodziny innych pracowników fabryczki. Garstka ludzi.

Ukrywaliśmy się tam przez dziesięć dni. Długich i tragicznych. Prawie nic nie jedliśmy. Wtajemniczeni ludzie podawali nam nocą wodę i jedzenie, które starczało jedynie na przeżycie. My podawaliśmy im nasze nieczystości. Miejsca było bardzo niewiele, siedzieliśmy skuleni, otoczeni walonkami. Nie mogliśmy nawet wyprostować nóg.

Niemcy chodzili cały czas po getcie, ich głosy to przybliżały się, to oddalały. Trwała akcja poszukiwawcza ukrywających się Żydów. Każdy, nawet najmniejszy hałas mógł zdradzić nasze położenie. Baliśmy się poruszać, odzywać, oddychać. I nagle to niemowlę zaczęło płakać… W środku nocy, kiedy jest najciszej, kiedy Niemcy byli wyjątkowo czujni.

Dziecko płakało długo i głośno. Matka robiła wszystko, co mogła, aby je uspokoić. Nic nie pomagało. Za nic nie chciało zamilknąć. Sytuacja robiła się coraz bardziej nerwowa. Coraz groźniejsza. Stało się
dla nas jasne, że jeżeli niemowlę natychmiast nie przestanie płakać, to… z nami koniec. Krzyk sprowadzi Niemców. I wszyscy zginiemy.

Wtedy matka dziecka, ta biedna, oszalała z rozpaczy kobieta, wzięła poduszkę… i… zadusiła niemowlę… własne dziecko…

Najpierw słychać było stłumiony płacz… po chwili już tylko ciszę… Koniec.

Wiem, że to, co opisałam, jest dla współczesnego czytelnika szokujące. Ale ci, którzy nie żyli w tamtych czasach i nie doświadczyli tego co my, nie mają prawa oceniać tej kobiety. Po prostu nie mają prawa. Wybór, przed jakim stała, był prosty. Albo zginiemy wszyscy, albo tylko jej dziecko. Zdecydowała się na największe możliwe poświęcenie…

Żeby to zrozumieć, należało wtedy być tam razem z nami. Ukrytymi między walonkami, przerażonymi, tropionymi. Nasłuchującymi nadejścia Niemców… To nie ona była winna temu, co się stało. Winni byli ludzie, którzy doprowadzili do tej sytuacji. Ale nie
ona. Nie ona.

Szczęśliwe lata we Lwowie

Urodziłam się w 1930 roku jako Danuta Schmerler. Córka Markusa Schmerlera i Lei z domu Rotenstreich. Miałam starszego o sześć lat brata Hermana. Rodzice stworzyli nam ciepły, kochający dom.
Pełen książek i muzyki.

Mieszkaliśmy we Lwowie. Najpierw przy ulicy Kochanowskiego 83. Dwa lata przed wybuchem wojny mój tata razem ze wspólnikiem, panem Baronem, kupił parcelę, tuż przy Politechnice Lwowskiej, przy ulicy Nowy Świat 16. Razem wybudowali tam dwa domy. W jednym z nich zamieszkała nasza rodzina.

_Rodzina Danuty tworzyła ciepły i kochający dom. Na zdjęciu brat Herman i rodzice Danuty, Lea i Markus Schmerler, ok. 1927 r._
// fot. Danuty Lis

Tata ze swoim wspólnikiem otworzyli firmę konfekcyjną Polubior. To był oczywiście skrót od słów Polski Ubiór. Firma cieszyła się dużą popularnością w południowo-wschodniej Polsce. Polubior zaopatrywał w ubrania wszystkie sklepy od Lwowa do Zaleszczyk.

Rodzice byli zamożni, tatuś był z zawodu ekonomistą. To była
zasługa jego rodziców, a moich dziadków. Zapewnili mu wykształcenie, mimo że pochodził z bardzo biednego domu. Mieszkali w małym miasteczku pod Stanisławowem. Dziadkowie mieli niewielkie gospodarstwo. Pamiętam jeszcze wizyty u nich, dojenie krowy i konie pasące się na łące. Mój dziadek był pobożny. Przestrzegał zasad judaizmu. Nosił jarmułkę, a babcia perukę. Bardzo dziadków kochałam.

Ojciec mojej matki również pochodził z Galicji. Miał posiadłość ziemską przy ukraińskiej wsi Mołodyłow. Mama studiowała filozofię w Wiedniu, ale nie skończyła studiów, bo wyszła za mojego tatę. Rodzice byli zasymilowani. Języka żydowskiego, czyli jidysz, nie znałam w ogóle. Dopiero w getcie się z nim osłuchałam. W domu mówiliśmy wyłącznie po polsku.

Gdy miałam sześć lat, zaczęłam grać na pianinie. Mój brat Herman był szalenie muzykalny. Uwielbiał nastawiać płytę winylową i udawać, że dyryguje orkiestrą. To było jego ulubione zajęcie. Miał niesamowitą wyobraźnię, a wojna pokazała, że i dużą odwagę. W szkole był straszną nogą z chemii i algebry. Mama straszyła go, że jeżeli nie zda do kolejnej klasy, odda go na czeladnika do szewca albo krawca. Mój brat od nauki wolał jednak sport – świetnie grał w tenisa, jeździł na nartach.

Ja też uwielbiałam zimowe sporty. Wtedy jeździło się na tak zwanych kaloszówkach, czyli zwyczajnych nartach, które przyczepiało się do zimowych butów, tak zwanych śniegowców. Miałam nawet strój narciarski, oczywiście nie wyglądał tak profesjonalnie i kolorowo jak dzisiejsze stroje dla dzieci. Po prostu zakładało się specjalny kożuszek i ciepłe spodnie. Zimą wszystkie dzieci ze Lwowa zjeżdżały na sankach i nartach z Wólki. To były wspaniałe, szczęśliwe zimy. Przedwojenne.

_Dzieciństwo Danuty było szczęśliwe. Dziewczynka kochała sporty zimowe – tak jak dzieci widoczne na tym przedwojennym zdjęciu z Zakopanego_
// fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

W domu panował ostry rygor. W ten sposób wychowywała nas mama. Mieliśmy na stałe służącą, która nazywała się Helenka. Ale mimo to mama każdego ranka robiła przegląd naszych pokoi. Wkraczała do nich zamaszystym krokiem i – jeśli nasze rzeczy leżały porozrzucane po podłodze, w nieładzie – stale słyszeliśmy to samo pytanie:

– A po co wy macie szafy i biurka?

A potem zawsze dodawała, jak gdyby uprzedzając nasze wyjaśnienia:

– Helenka nie jest od tego, żeby robić w waszych pokojach porządek! A buty proszę wystawić na kuchenny balkon i porządnie wyczyścić.

Samodyscyplinę i dobre wychowanie wyniosłam z rodzinnego domu. To się nazywa po niemiecku kindersztuba.

Nasz dom był elegancki, w prostym, ale funkcjonalnym stylu. Mama uważała, że musi być ponadczasowy. Klasyczne meble, stonowane kolory, pianino, dużo książek. Większość w języku niemieckim, który rodzice znali perfekcyjnie. Mama nie pracowała, zajmowała się nami i domem, ale nigdy nie zrezygnowała z rozwoju intelektualnego. Stale zamawiała z zagranicy książki, prenumerowała gazety.

Była osobą skromną i inteligentną. Do tej pory mam ją przed oczami. Włosy upięte w ciasny kok, nos lekko upudrowany. Nosiła się zwykle elegancko, ale czasem również na sportowo. Styl ubierania się odziedziczyłam po mamie. Wspaniałe lwowskie kawiarnie mogły dla niej nie istnieć, wolała siedzieć w domu. Chodziła za to na różne odczyty. No i paliła papierosy.

Mama miała bardzo lewicowe poglądy, uważała, że komunizm może być zbawieniem dla świata. Ale ubolewała nad tym, że ta ideologia narodziła się w Rosji, a nie w Niemczech. Uważała, że Rosja nie dorosła do komunizmu i dlatego wyszło to tak, jak wyszło.

Tatuś był człowiekiem postępowym, wykształconym. Zawsze wyglądał elegancko – fraki, marynarki, garnitury. Jego buty były tak wypastowane, że aż lśniły. Miał bardzo regularny tryb życia. Codziennie wracał z pracy około siódmej wieczorem. Zimą nosił pelisę, czyli futro podszyte miękkim materiałem. Zawsze jak je rozpinał, wtulałam się w niego, w to futro. Ubóstwiałam mojego ojca. Był dla mnie wszystkim.

Mimo że nasz dom był zasymilowany, rodzice starali się przestrzegać najważniejszych tradycji. Może dlatego, że oboje wychowali się w pobożnych domach. Żydowskie obyczaje kojarzyły im się z dzieciństwem, z ciepłem domowego ogniska.

Rodzice raczej przestrzegali koszeru. Mówię „raczej”, bo pamiętam, że mnie i bratu podawano szynkę. Jak wtedy mówiono – dla zdrowia. W piątki odbywały się u nas szabasowe kolacje, podczas których mama zapalała świece. A w sobotę nie chodziliśmy do szkoły i nie mogłam ćwiczyć na pianinie. To był dzień odpoczynku. Moja rodzina była więc jakby rozpięta między nowoczesnością a tradycją. Między przeszłością a przyszłością. Polskością i żydowskością.

Herman skończył szkołę podstawową imienia Marii Konopnickiej. A ja chodziłam do najlepszej we Lwowie prywatnej szkoły kierowanej przez Olgę Filippi. To była placówka tylko dla dziewcząt.

_Prywatne Gimnazjum Żeńskie Olgi Filippi-Żychowiczowej im. Adama Mickiewicza we Lwowie było prestiżową szkołą. Danuta wspomina te czasy bardzo dobrze. Na zdjęciu aula gimnazjum w okresie międzywojennym_
// fot. Archiwum Historii Mówionej Domu Spotkań z Historią i Ośrodka KARTA

Całe moje dzieciństwo świetnie pamiętam. Pewnie się pani temu dziwi? Ale tak to już jest. Im jestem starsza, tym więcej wraca do mnie wspomnień. Tych dobrych, ale niestety również tych złych…

Zaczynam się bać

Granicę między dobrymi a złymi wspomnieniami wyznacza wrzesień 1939 roku. Pierwszego dnia wojny, nad ranem, niemieckie samoloty zbombardowały Skniłów, lotnisko we Lwowie. Huk bomb, łuny pożarów. Bezsenne noce. Moja rodzina nie czekała, aż Niemcy zrównają z ziemią całe miasto. Kilka dni później dużym wozem zaprzęgniętym w parę koni ruszyliśmy w kierunku Zaleszczyk.

Rodzice planowali uciec do Rumunii, z którą Polska wówczas graniczyła. Mieszkał tam brat mojego ojca. Znalazł się tam jeszcze podczas I wojny światowej. Zakochał się w miejscowej dziewczynie, ożenił i został na stałe. Mieliśmy się więc u kogo zatrzymać. A potem by się zobaczyło. Jakoś byśmy się w tej Rumunii urządzili i przeczekali najgorsze.

Niestety, nie tylko my wpadliśmy na taki pomysł. Na południe uciekali wszyscy. Dosłownie wszyscy. Na czele z polskim rządem i wojskiem. Tak w praktyce wyglądała realizacja hasła „silni, zwarci i gotowi”. Teraz wszyscy uciekali za granicę, pozostawiwszy obywateli na pastwę Niemców.

Drogi były zablokowane. Tłumami uchodźców, oddziałami wojskowymi, no i oczywiście limuzynami wiozącymi dygnitarzy. Przez ten exodus nie mogliśmy jechać główną drogą, tylko bocznymi. Bo cywilów już nie przepuszczano. Jaki był wówczas stan bocznych dróg w Galicji Wschodniej, nie muszę chyba opowiadać. Nie była to komfortowa podróż.

_We wrześniu 1939 r. rodzice Danuty postanowili uciekać do Rumunii. Niestety nie oni jedyni wpadli na ten pomysł_
// fot. FORUM

Zatrzymaliśmy się mniej więcej w połowie drogi do granicy, w Buczaczu. To było 17 września. Tam dowiedzieliśmy się o wkroczeniu Sowietów. O kontynuowaniu podróży do Rumunii nie było mowy. Dostać się w ręce bolszewików – strach. Musieliśmy więc zawrócić z powrotem do Lwowa. Tak skończyła się nasza wrześniowa odyseja. W punkcie wyjścia.

Polska przestała istnieć, rozebrana przez Hitlera i Stalina. Lwów znalazł się pod okupacją sowiecką. Naszej rodzinie, jako „burżujskiej”, groziła wywózka na Sybir. Udało nam się tego uniknąć, bo tatuś okazał się bolszewikom potrzebny. Mieli kolosalne problemy kadrowe, bardzo potrzebowali wykształconych ludzi. Zatrudnili więc tatę w jakimś urzędzie. To chroniło przed deportacją.

Nie oznacza to jednak, że mogliśmy żyć jak przed wojną. Władze sowieckie uznały, że jedna rodzina nie może mieszkać w tak dużym mieszkaniu. To byłaby jakaś pańska fanaberia! Zabrano nam więc trzy pokoje i dokwaterowano przybyszy ze Związku Sowieckiego. Ci ludzie… co tu dużo mówić – przepraszam za brzydkie słowo – zwykłe chamy. Mieliśmy z nimi skaranie boskie.

Moja mama już wtedy zaczęła chorować na serce. Pierwszego ataku dostała, kiedy zobaczyła Sowietów na ulicach Lwowa. To była po prostu dzicz. Obszarpani, brudni. Rzucali się dosłownie na wszystko. Jedzenie, ubrania, zegarki. Armia nędzarzy. Tak jak wspomniałam, mama wierzyła w ideę komunizmu i teraz musiała skonfrontować swoje wyobrażenia z rzeczywistością.

Zrozumiała, że komuniści za nic mają ideały, które powinni wyznawać. Że są okrutni, bezwzględni. I zamiast powszechnego szczęścia przynoszą powszechny strach i biedę. To był dla niej cios, z którego już się nie podniosła.

_Wejście Sowietów do Lwowa uświadomiło matce Danuty, że komuniści nie przestrzegają ideałów, w które wcześniej wierzyła_
// fot. Domena publiczna

Mama wpadła w apatię. Doszło nawet do tego, że tata przejął za nią obowiązki domowe. Wychodził na zakupy, zajmował się domem. I, oczywiście w żartach, dokuczał mamie.

– Ten twój komunizm coś się nie bardzo sprawdził – żartował, a mama nic na to nie odpowiadała. Bo i co miała odpowiedzieć. Tata miał rację.

Pod koniec sowieckiej okupacji dokwaterowano nam jeszcze moskiewską dziennikarkę z „Prawdy”. Komunistkę pełną gębą. Któregoś dnia ta pani wróciła do domu niesamowicie podniecona faktem, że ktoś zwrócił się do niej na ulicy per pani. Była dumna, że wygląda na prawdziwą „panią”, a nie jakąś tam „towarzyszkę”. Mama, słysząc to, łapała się za głowę. Żeby takie rzeczy opowiadała komunistka!

Najgorsze były jednak noce. Sowieci łomotali do drzwi mieszkań inteligencji i wyciągali przerażonych ludzi z łóżek. Kazali zabierać najpotrzebniejsze rzeczy i pędzili ich na stację kolejową. Rozpoczęły się wywózki na Syberię i do Kazachstanu. Takie dramatyczne sceny miały również miejsce na naszej ulicy. Mama obserwowała je, stojąc w oknie, zza firanki.

– Kto wie – mówiła smutno – czy kiedyś nie będziemy żałowali, że i nas nie wywieźli.

Jej słowa okazały się prorocze.

W czasie sowieckiej okupacji cały czas chodziłam do szkoły, brat też. Zdawał maturę akurat w chwili, kiedy Hitler napadł na swojego dotychczasowego sojusznika – Stalina. Czyli w czerwcu 1941 roku. To był kolejny przełomowy moment w życiu naszej rodziny, który w tragiczny sposób splótł się z wielką historią. Od tego czasu zaczęłam się naprawdę bać. O nasze życie.

Pamiętam to jak dziś. Był letni dzień. Upalny, lipcowy. Przez szeroko otwarte okna do moich uszu dotarł gwar. Jakiś tumult. Był coraz głośniejszy, zbliżał się. Co się dzieje? Co to za hałasy? Po chwili rozległ się dźwięk wyważanych drzwi. Do domu z impetem wpadli umundurowani Niemcy w asyście ukraińskich cywilów. Obszarpanych, brudnych, zupełnie niepasujących do eleganckich żołnierzy Wehrmachtu. Jedni i drudzy mieli jednak nienawiść w oczach.

Szukali enkawudzisty, który przez pewien czas kwaterował u nas w jednym z zarekwirowanych pokojów. Oczywiście dawno go już tam nie było. Kiedy tylko wkroczyli Niemcy, czmychnął ze swoimi kamratami na Wschód. Ale to intruzom, którzy wpadli do naszego domu, nie przeszkadzało. Poszukiwanie tego człowieka to był tylko pretekst. Chodziło im o coś innego.

Przewracali meble, wyrzucali wszystko z szuflad. Krzyczeli. Cały dom został spustoszony. Wyglądał jak po przejściu Hunów. Straszliwie się bałam. Całe szczęście nic mi nie zrobili. Miałam sporo szczęścia, bo w tych dniach we Lwowie doszło do wielkiego pogromu żydowskiej ludności miasta. Ludzie byli wywlekani z domów i bici przez tłum żelaznymi prętami. Na Żydów padł blady strach. Zaczął się koszmar.

_Latem 1941 r., po rozpoczęciu okupacji Lwowa przez Niemców, rozpoczęły się pogromy – ludność żydowska miasta była prześladowana zarówno przez okupantów, jak i Ukraińców_
// fot. Domena publiczna

Od tego czasu Niemcy przychodzili do nas regularnie. Nękali nas, zastraszali. Demolowali dom, okradali z cennych rzeczy. Jak coś im się podobało, to po prostu to zabierali. Ot, tak. Jeśli chcieli lampę – ucinali kabel, na którym zwisała z sufitu. Kazali nam otwierać szafy i wyciągali z nich lepsze ubrania. A potem zabierali już wszystko, jak leci. Nasze mieszkanie było pięknie urządzone, moi rodzice mieli bardzo dobry gust. Teraz wszystko zostało ukradzione. Dla mnie było to szokujące. Zostałam wychowana w szacunku do cudzej własności.

W zamknięciu

Po trzech miesiącach pogromów, rabunków i szykan Niemcy postanowili odizolować Żydów od reszty mieszkańców Lwowa. Od naszych polskich i ukraińskich sąsiadów. Najpierw nazywało się to „żydowską dzielnicą zamkniętą”. A potem – gettem. 18 września 1941 roku gubernator galicyjski Karl Lasch wydał specjalne zarządzenie o przeniesieniu Żydów do północnej części miasta – na Zniesienie. Do grudnia Niemcy wtłoczyli tam prawie 140 tysięcy osób! W tym naszą rodzinę.

Zamieszkaliśmy przy ulicy Słonecznej 3. Było to mieszkanie znajomej taty, która była wdową. My zajęliśmy dwa pokoje, dla niej został jeden. Było ciężko, ale rodzice starali się stwarzać jakieś pozory normalności. Tworzyliśmy rodzinę, niezależnie od tego, gdzie się znajdowaliśmy. Trzymaliśmy się razem.

Getto było dla mnie czymś zupełnie nowym. Innym. Nieznanym. I nie chodzi tu tylko o koszmarne warunki, jakie w nim panowały. Otóż do tej pory nie myślałam o sobie jako Żydówce, jako osobie innej niż reszta. Nagle moja żydowskość stała się piętnem. Powodem do tego, by zamknąć mnie za murem. Odizolować. Za co? Dlaczego? – pytałam. Dlaczego nie dają nam normalnie żyć? Przecież nikomu niczego złego nie zrobiliśmy. Trudno było to pojąć jedenastoletniej dziewczynce.

_Jesienią 1941 r. upokarzani wcześniej lwowscy Żydzi zostali zamknięci w północnej części miasta. Na zdjęciu zamieszki antyżydowskie_
// fot. United States Holocaust Memorial Museum

To było moje pierwsze zetknięcie z brutalnym, bezwzględnym światem. Wyszłam spod klosza, w jakim zamknęli mnie rodzice. I przekonałam się, jaką bestią może być człowiek. Zetknęłam się ze złem w czystej postaci. Od tamtej pory kompleks bycia inną, a co za tym idzie zagrożoną, towarzyszył mi nieustannie. Przez całą wojnę i pierwsze lata po jej zakończeniu. Musiało minąć wiele lat, żebym wyzbyła się uczucia bycia kimś gorszym…

_Warunki we lwowskim getcie nie pozwalały na przeżycie – ludzie skłębieni na małej powierzchni głodowali, chorowali i umierali na ulicach_
// fot. FORUM

Już od początku istnienia getta Niemcy przystąpili do systematycznego zmniejszania liczby jego ludności. Jak? Oczywiście łapankami i wywożeniem schwytanych nieszczęśników do obozów pracy. W wyniku jednej z takich akcji deportacyjnych do obozu pracy pod Lwowem trafił mój biedny brat. Jeszcze niedawno udawał, że dyryguje orkiestrą, grał na różnych instrumentach. Uprawiał sporty. Cieszył się życiem. A teraz musiał całymi godzinami kopać doły. Poganiany przez brutalnych strażników, głodzony. Na początku był przekonany, że jeden z tych dołów będzie przeznaczony dla niego. Ale na szczęście okazało się, że młodzi i silni mężczyźni są Niemcom potrzebni. Przynajmniej do pewnego czasu.

Nie wiem w jaki sposób, ale tacie udało się wykupić Hermana z obozu. Wrócił do getta. Warunki i tak odbiegały od wszelkich cywilizowanych standardów. A wraz z zacieśnianiem obszaru getta – cały czas się pogarszały. Wkrótce straciliśmy nasze dwa pokoje i zamieszkaliśmy w jednym dużym, w cztery rodziny. Każda zajmowała jeden z kątów… Na naszą czwórkę mieliśmy tylko jedno składane łóżko.

Tatuś zaczął szukać dla nas ratunku. W pierwszej kolejności załatwił dla mojego brata fałszywe polskie dokumenty. Czyli lipną kenkartę. Od tamtej pory nazywał się Roman Kowalski i był katolikiem. Dzięki dobrym aryjskim papierom mógł opuścić getto. Wtopić się w polskie otoczenie. Nasza rodzina rozdzieliła się. Zostaliśmy w trójkę.

Potem tata wyrwał z getta mnie. Miał dobrych znajomych w Banku Polskim. Teraz nawiązał z nimi kontakt, zgodzili się mnie przyjąć. Byłam blondynką z zielonymi oczami. Po polsku mówiłam jak rodowita Polka. Bez najmniejszego akcentu. Na dodatek miałam krótki nos. W niczym nie przypominałam Żydówki.

Tatuś załatwił dla mnie fałszywą metrykę chrztu, według której nazywałam się Danuta Zakrzewska i byłam o dwa lata starsza niż w rzeczywistości. Tymi dokumentami miałam posługiwać się do końca wojny. Wszystko było załatwione. Nadszedł moment rozstania. Za nic nie chciałam opuszczać rodziców. Zostawiać ich w tym piekle, jakim było getto. Niestety, nie miałam wyjścia. Jeżeli chciałam przeżyć – musiałam odejść.

Państwo, u których się znalazłam, traktowali mnie dobrze. Nie mam do nich żadnych zastrzeżeń. Zresztą tatuś płacił im za mój pobyt w ich domu. Z umowy wywiązywali się bez zarzutu.

Moi rodzice pracowali w getcie. W zakładzie przemysłowym robili walonki dla Niemców walczących na froncie wschodnim. Mam nawet dokumenty niemieckie – ktoś mi je wyciągnął z lwowskiego archiwum – z zaświadczeniem o tej pracy. Jest tam wpisany nasz adres w getcie.

_Ojciec Danuty zdobył dla niej fałszywą metrykę chrztu. Od tej pory miała nazywać się Danuta Zakrzewska. Musiała uciec z getta, tak jak artystka Sophia Kalski, która swoje dzieciństwo odzwierciedliła w sztuce. Obraz _Ucieczka z getta_, _koniec marca 1943 r. Zamarstynowska #1,_ 1985 r._
// fot. United States Holocaust Memorial Museum

Wkrótce rozpoczęła się tam wielka akcja wymierzona w Żydów. Niemcy otoczyli dzielnicę i zaczęli systematycznie wywozić jej mieszkańców. Na śmierć. Kiedy się o tym dowiedziałam, postanowiłam wrócić do rodziców. Byłam jeszcze dzieckiem, ale świadomym sytuacji i zagrożenia. Jeżeli rodzice mieli zginąć – to ja z nimi. Nie wyobrażałam sobie życia bez nich. Nie chciałam zostać sama na tym świecie. Życie w pojedynkę, bez nich, bez najbliższych mi osób, nie stanowiło dla mnie żadnej wartości. Było puste. Równie dobrze mogło mnie nie być.

Wróciłam więc do getta. Bez trudu odnalazłam nasze mieszkanie. Otworzyłam drzwi, stanęłam w progu. Rodzice dosłownie struchleli! Okazało się, że w trakcie tej fazy akcji deportacyjnej Niemcy wywożą głównie dzieci! Oddziały policyjne przeszukiwały ulice, kamienice i mieszkania w poszukiwaniu najmłodszych, których uznali za „nieprodukcyjnych”. A co za tym idzie, niepotrzebnych dla gospodarki III Rzeszy.

Znalazłam się więc w ogromnym niebezpieczeństwie. Rodzice nie gniewali się na mnie, rozumieli, że chcę być z nimi. Musieli jednak szybko działać, w mgnieniu oka znaleźć dla mnie kryjówkę. W tym jednym pokoju stał stół, pod którym leżały jakieś garnki. Tata chwycił mnie i ukrył między tymi garnkami! Przykrył kocem. Dosłownie kilka chwil później do mieszkania wkroczyli Niemcy. Narobili hałasu, zaczęli przetrząsać wszystkie kąty. Świecili latarką. Smuga światła oświetliła moją kryjówkę.

Tata zaczął gorączkowo szukać ratunku. Za stołem stała szafa. Mój tatuś, który mówił świetnie po niemiecku, otworzył tę szafę i wyciągnął z niej przyrząd gimnastyczny mojego brata.

– Może się panu do czegoś przyda – powiedział, odwracając uwagę Niemca od miejsca, w którym się ukryłam.

Niemiec zgasił latarkę, wziął tę osobliwą łapówkę i – zadowolony – wyszedł. Rodzice odetchnęli z ulgą.

Niestety, nie oznaczało to wcale, że zagrożenie minęło. Akcja deportacyjna w getcie trwała. O wyjściu z getta na „aryjską” stronę nie było mowy – Niemcy uszczelnili granicę. Rodzice byli przerażeni, a ja… byłam szczęśliwa. Miałam ich blisko siebie. To było dla mnie najważniejsze. Bardzo źle znosiłam rozłąkę. Nie brałam pod uwagę tego, jak wielki kłopot im sprawiam, nie chcąc ukrywać się w miejscu, które z takim trudem dla mnie znaleźli.

Tymczasem łapanka trwała. Trzeba było się natychmiast ukryć, jeżeli chcieliśmy uniknąć deportacji. Ale gdzie? Jak? Na szczęście tata wpadł na pomysł. To właśnie wtedy ukryliśmy się w składzie walonek. I to tam, w tej kryjówce, osaczona przez Niemców, byłam świadkiem tego strasznego wydarzenia. Czegoś, co nie mieści się w głowie. Matka zabiła własne dziecko…

Akcja deportacyjna zakończyła się po dziesięciu dniach. Przetrwaliśmy. Niemcy nas nie odnaleźli. Opuściliśmy naszą kryjówkę. Tata znowu ulokował mnie po „aryjskiej” stronie. Tym razem w domu przy ulicy Ostrogskich na Łyczakowie, u pani Bieńkowskiej. Jej mąż również był pracownikiem banku, w 1939 roku brał udział w ewakuacji skarbca za granicę. Pani Bieńkowska została w okupowanym Lwowie sama z dwójką dzieci. Przyjęła mnie za pieniądze.

Nie musiałam ukrywać się w piwnicy czy na strychu – jak tysiące innych Żydów. Podawałam się za kuzynkę córek pani Bieńkowskiej. Miałam „dobry wygląd”, ale tatuś na wszelki wypadek nauczył mnie katolickich modlitw. „Zdrowaś Mario…”, „Ojcze nasz…”. Budził mnie w nocy i przepytywał na wyrywki.

W razie kłopotliwych pytań sąsiadów czy zatrzymania przez Niemców miałam wyrecytować modlitwę jako dowód, że jestem polską dziewczynką. Byłam w lepszej sytuacji niż ukrywający się chłopcy. Im zawsze można było opuścić spodnie… i bez trudu w ten sposób zdemaskować.

Na Łyczakowie mieszkałam dobrych kilka miesięcy. Nie czułam się tam jednak bezpieczna. Córki pani Bieńkowskiej często odwiedzali ich koledzy. Nie wiem skąd, ale dowiedzieli się o moim pochodzeniu. Często dawali mi do zrozumienia, że wiedzą, iż jestem Żydówką. To było bardzo przykre. Nie czułam się pewnie, z czasem zaczęłam się chować w kącie za szafą, kiedy przychodzili w odwiedziny. Siedziałam tam całymi godzinami i czekałam. Aż wyjdą.

Przez ten czas nie widziałam moich rodziców. Oni, jako posiadający kartę zatrudnienia, zostali w getcie. Niemcy pozostawili część Żydów, którzy pracowali w zakładach przemysłowych.

Codziennie przed snem klękałam przy łóżku, składałam ręce do modlitwy i mówiłam cichutko:

– Mode ani le-fanecha…

To pierwsze słowa żydowskiej modlitwy. Mama nauczyła mnie jej, gdy byłam malutka, ale zapamiętałam tylko ten początek. Potem wypowiadałam słowa katolickiej modlitwy.

– Boziu, spraw, żebym mogła być z powrotem z rodzicami. Żebym mogła żyć tak jak kiedyś. – Tak kończyłam codzienny rytuał.

Niestety moje modlitwy nie zostały wysłuchane. Pan Bóg mi nie pomógł.

_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: