Dziewczyny od Gucciego - ebook
Dziewczyny od Gucciego - ebook
Witajcie w świecie „Dziewczyn od Gucciego”, gdzie największym zmartwieniem okazują się codzienne potyczki z Mafią Parkingową i Matką Przełożoną, kiedy zawozi się dzieci do najbardziej prestiżowej szkoły w Melbourne. Jednak czy tylko to? Idealna rzeczywistość Mim powoli odsłania kolejne rysy. Gdy tylko udaje się jej dotrzymywać kroku rodzinom Jonesów i Mason-Jacksonów, zaczyna brakować pieniędzy, a mąż musi zostawać w pracy coraz dłużej. I jeśli nawet dwie najlepsze przyjaciółki Mim miałyby podobne kłopoty, ona sama nigdy by się o tym nie dowiedziała. Dziewczyny od Gucciego są zbyt pochłonięte przebierankami i wizytami w salonach kosmetycznych, żeby dostrzegać jakiekolwiek problemy. Cierpki humor, bystre obserwacje i uderzająco realistyczne postaci. „Dziewczyny od Gucciego” wciągną cię już od pierwszej strony!
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-322-4 |
Rozmiar pliku: | 5,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Byłabym szczęśliwa, naprawdę szczęśliwa, gdybym miała taki tyłek”, westchnęła Mim, gdy zobaczyła w witrynie apteki odbicie jędrnej, wymodelowanej pupy w obcisłych dżinsach od Calvina Kleina. „Pieprzona farciara, założę się, że ma idealne życie”, pomyślała z żalem, rzucając jeszcze jedno spojrzenie na naprężone pośladki, i obiecała sobie, że w przyszłym tygodniu znajdzie czas na zajęcia z jogilatesu.
Zabawne, że akurat tego dnia Mim miała na sobie takie same spodnie...
Ale zaraz... Słodki Jezu!
To było JEJ odbicie.
To była JEJ pupa.
Jak to możliwe?
Tyłeczek z witryny należał do radosnej kobiety, ale ta kobieta znajdowała się „tam”. A Mim była nigdzie. I wcale nie była szczęśliwa. Ciągle walczyła i starała się znaleźć przynajmniej obok tego magicznego „tam”.
I nagle pojawia się dylemat. Jak inni odbierają osobę z pośladkami, które prezentują taką pewność siebie? Które wręcz emanują samozadowoleniem ze swojej sprężystości? I podczas gdy tak mało rzeczy idzie z nimi w parze?
„To trochę niepokojące, że tyłek zapewnił sobie awans w życiu społecznym, zanim jego właścicielka zebrała pełen ekwipunek gwarantujący lepsze życie”, myślała zakłopotana Mim, płacąc za tusz do rzęs, po który gnała przed podrzuceniem dzieciaków do szkoły.
Potem obejrzała się ostatni raz w lustrze i szybko wróciła do rzeczywistości.1 Kłopoty w raju
Mim siedziała bez słowa i przeszywała Jamesa wzrokiem, po czym nastąpiła jej naturalna reakcja – ucieczka. Zawsze w takiej sytuacji rozwiązanie było jedno. Iść sobie w cholerę, ulotnić się, po prostu zniknąć. Złapała torebkę i klucze, gotowa do wyparowania przez drzwi. „Jasne, Mim, jak zwykle, uciekaj. Robisz to przez całe życie”. Odwróciła się z wściekłością w stronę swojego męża. Stał tam w typowej pozie dla wkurzonego faceta – ręce na biodrach, nogi w rozkroku. Gapił się na nią w oczekiwaniu, aż Mim łaskawie powie, o co jej tym razem chodzi.
– Czego jeszcze ode mnie chcesz?! – wrzeszczała. – Nie wytrzymam w tym syfie ani sekundy dłużej! Muszę wyjść! I to już!
– To, co musisz, mała rozpuszczona księżniczko, to zostać tutaj i rozwikłać sprawę. Przynajmniej raz przestań się chować. A teraz odłóż te pieprzone kluczyki od auta.
– Jak śmiesz, ty skończony dupku! – odparła Mim, rzucając pękiem kluczy w głowę Jamesa.
Jednak w ostatniej chwili zdołał zrobić unik, a kluczyki ześlizgnęły się po gipsowej ścianie w kąt, zostawiając paskudny ślad.
– No nieźle – powiedział James i podszedł do kąta ocenić straty. – Przemoc domowa to twoja nowa metoda, co?
– Jak możesz tak wszystko odwracać? – Mim była bliska histerii, a jej piskliwy głos zdradzał frustrację. – Tu nie chodzi o mnie, James, tu chodzi o nas, o naszą rodzinę. Od tygodni nie wracałeś z pracy na czas, żeby zobaczyć się z dziećmi! W żaden weekend nie ma cię na wspólnych obiadach. Ostatniej nocy Charley płakał z tęsknoty za tobą. A teraz lecisz sobie do Londynu na Bóg wie jak długo.
James patrzył na nią, a kiedy wziął głębszy oddech, żeby zatrzymać jej słowotok, Mim wcięła się z kolejną tyradą.
– I spójrz na siebie, na litość boską, jak ty wyglądasz. Nie ćwiczyłeś od miesięcy, tyjesz, jesz i pijesz praktycznie tylko na mieście, masz wory pod oczami i brzydką skórę. Ciągle chodzisz zestresowany i zatruwasz tym rodzinę!
– Aha, więc to moja wina, tak? – James wkroczył z impetem do kuchni, wyjął z lodówki piwo i otworzył je jednym pstryknięciem. – Będę jadł i pił, co chcę i kiedy chcę, Mim. W pracy jestem ciągle pod kurewską presją. W domu to samo, a jakże! Czy ja kiedykolwiek będę miał jakieś życie towarzyskie?
Mim z drwiną cisnęła torebkę na skórzaną sofę i podreptała za mężem, słuchając jego wyżaleń.
– Chyba zdajesz sobie sprawę, że wypady i pogaduszki z japońskimi biznesmenami to nie jest mój patent na dobrą zabawę. To nie jest coś, co robię z własnej woli. Tyram w robocie jak pojebany, żeby nadążyć za tym trybem życia, który dla nas wymyśliłaś.
– O czym ty, do diabła, mówisz? To nie ja wybrałam ten... ten... – Mim machała chaotycznie rękami, próbując zilustrować jej dom i styl bycia. – MY podjęliśmy decyzję, żeby tu zamieszkać, żeby zrobić remont, żeby wysłać dzieci do szkoły Langholme – nie ja.
Mim odwróciła się, żeby ukryć łzy.
– Mim! – James rzucił deską do krojenia o granitowy blat z taką siłą, że – z trzaskiem głośnym niczym wystrzał z pistoletu – na całej jego długości pojawiło się bezlitosne pęknięcie.
Mim odwróciła się zszokowana.
– Kiedy się decydowaliśmy, wiedzieliśmy, że trzeba będzie zacisnąć pasa. Zgodziliśmy się na plan oszczędnego życia przez pięć kolejnych lat, żeby potem móc sobie pozwolić na wymarzone rzeczy.
– A, tak, racja – biedne mieszczuchy. – Mim zakreśliła w powietrzu królewski gest.
– Właśnie tak postanowiliśmy! – wrzasnął sfrustrowany James. – Tylko teraz to wszystko ci nie wystarcza. Mamy dom, samochody, wakacje, szkoły, a nawet pierdolone muszle klozetowe od najlepszych projektantów i markowe szczoteczki do zębów. Czego jeszcze ode mnie chcesz?
– Po prostu zwyczajnie chcę, żebyś był w pobliżu, żebyś był częścią tej rodziny. Nie mam zamiaru dłużej wszystkiego robić sama.
– Jak miałbym ci to zapewnić?! Może to ty zajęłabyś się czymś więcej niż twoje gówniane zlecenia, do których jeszcze dopłacasz. Może to ty powinnaś znaleźć prawdziwą pracę?! – krzyczał zielony ze złości James.
– Pracę?! Jak śmiesz mi mówić, co mam robić?! Nie zamierzam siedzieć w jakimś szkaradnym biurze ośmiu godzin. Jak miałabym wychowywać dzieci, kiedy wracałabym wykończona po takiej pracy?
– Cóż, jestem pewien, że na pewno nie byłoby gorzej niż teraz – odbił piłeczkę James, świadomy, że zrobił krok za daleko i powiedział za dużo, ale był tak nabuzowany stresem i adrenaliną, że nie potrafił się już kontrolować.
– Ty gnoju! – Mim była w szoku.
Czy on rzeczywiście sądzi, że jest beznadziejną matką?! Jej ręce powędrowały w stronę bioder.
– Skąd, do kurwy nędzy, możesz wiedzieć, jaką jestem matką, skoro nigdy cię tu nie ma?
– Bo kiedy już tu jestem, widzę, że jesteś wybuchowa, zdążyłaś wypić pół butelki wina, jesteś opryskliwa, agresywna, nie chce ci się kłaść dzieci spać. Zawsze walczyłaś ze mną o porę spania, ale teraz jesteś już poza tym.
– W porządku... („ty skończony imbecylu”, dodała w myślach Mim) raz. – Wyciągnęła oskarżycielsko palec. – Oczywiście, jestem porywcza, jędzowata, a przede wszystkim jestem wyczerpana.
– Ojej, biedactwo – powiedział James. – Tenis w środku tygodnia tak cię wykańcza, hm? A może to wyprzedaż u Prady jest tak stresująca? – W jego głosie słychać było sarkazm.
– Co, nie wierzysz? – Mim patrzyła na niego w osłupieniu. – Masz w ogóle pojęcie, co to znaczy wychowywać trójkę małych dzieci? Jak wielką presję na mnie wywierają? Wieczne użeranie się, wymagania, poświęcanie mojego czasu i uwagi. Przygotowywanie cały dzień jedzenia, które ląduje potem na mnie. I żadnego słowa uznania. Jesteś w stanie to sobie wyobrazić?
– Powinienem teraz wyjąć skrzypce i zagrać coś smutnego? – zapytał złośliwie James, po czym przemaszerował przez salon i rzucił się na tapczan.
Był wściekły na Mim, wkurzony na siebie i pełen pogardy dla własnego życia.
– Jesteś zwykłym, egoistycznym sukinsynem i naprawdę nie wiem, co ja w tobie widziałam.
Mim chwyciła torebkę i zbierała się do wyjścia. Przyszedł czas, żeby odebrać dzieciaki od Liz.
A kiedy już miała zamykać drzwi garażu, mogłaby przysiąc, że usłyszała, jak James mamrocze jeszcze pod nosem:
– Wal się, księżniczko!2 Wszystko po staremu
Poły satynowego szlafroka od Simone Pérèle załopotały frywolnie wokół nóg Mim, kiedy ta skakała niezdarnie, próbując na oślep zerwać garść liści z imponującego, stuletniego dębu rosnącego na przedzie ogrodu. Rozgoryczona rozglądała się po trawniku. Na pewno na ziemi są jakieś liście. Muszą być, w końcu mamy jesień, na litość boską! Ale ogrodnik był tu dzień wcześniej i pozostawił darninę w nieskazitelnym stanie.
Mim spróbowała ponownie, dała susa, ślizgając się po błotnistym podłożu i raniąc sobie ramiona o niższe gałęzie, ale zupełnie ominęła dębowe liście.
Po jeszcze paru podejściach stwierdziła, że potrzebuje dodatkowego napędu.
Wzięła zdecydowany rozbieg, skoczyła i wreszcie udało jej się zerwać kilka pojedynczych liści.
– Juhu! – krzyknęła triumfalnie.
– Poranne prace w ogrodzie, pani Woolcott? – dał się słyszeć melodyjny głos jakiejś zadowolonej z siebie osoby.
Cholerna pani Lacey z ogromnej rezydencji obok oczywiście podziwiała wygibasy Mim, jedząc śniadanie.
– Dzień dobry, pani Lacey – wycedziła przez zęby Mim.
Spojrzała na swoje ubłocone domowe pantofle i pomaszerowała do domu.
– Proszę, oto jesienne liście do twojego projektu, Charley. Broń Boże, żebyś się spóźnił z zaliczeniowym projektem po pierwszej klasie. Kto wie, jak mogłoby to wpłynąć na twoją karierę akademicką?
Nienawidziła się za tę ironię w swoim głosie, ale serio – jak wielką presję muszą wywierać w Langholme na jej sześciolatku, skoro mały panicznie boi się iść do szkoły z nieodrobioną pracą domową?
– Włożę kolaż z liści do twojego zeszytu prac domowych, Charley – powiedziała, sięgając po plecak syna. – O, zobacz, ja... to znaczy my... Cóż, miałam na myśli, że ty, kochanie, dostałeś szóstkę za układ żołądkowo-jelitowy, który ostatnio narysowaliśmy... Wiedziałam, że te wszystkie godziny spędzone na szperaniu w Google się opłacą.
Zerknęła na zegarek. O, cholera! Spóźnią się – jak zwykle.
– Chodźcie, dzieciaki, mamy pół godziny na to, żeby się ubrać, skończyć śniadanie i dojechać do szkoły i Centrum Nauczania Początkowego, zanim zabrzmi dzwonek – i przy okazji nie chcę zgarnąć kolejnych punktów karnych, dzięki – mam ich już więcej niż wszystkie inne matki razem wzięte!
Postawiła na stole słoik pełen pienistej, zielonej cieczy, ignorując fakt, że zawartość naczynia przypomina szumowiny z sadzawki.
– Przygotowałam sok z marchwi i trawy pszenicznej. Szklanka dla ciebie, Chloe. Tylko, proszę, nie wylej tego na nową piżamkę – w Country Road mieli jeden jedyny komplet w twoim rozmiarze. Jack, proszę, zdejmij krawat z głowy i skup się na pożeraniu swojej porcji fasolek mung – dostarczą ci dużo białka.
Jack wydawał dziwne odgłosy, wąchając nieufnie podejrzane fasolki, podczas gdy Chloe przypadkiem szturchnęła swój kubek z sokiem, tworząc na lnianym obrusie obślizgły, zielonkawy strumyk.
Mim westchnęła.
– Przynajmniej zjedz jogurt z musli. Przecież wiesz, jak Saffron ciężko pracuje przy komponowaniu diet, które wpływają na odpowiednią pracę mózgu i sprawność fizyczną.
Sama nie mogła uwierzyć, że rzeczywiście wzięła do siebie ochrzan od władczej dietetyczki za odchodzenie od organicznych, wysoko energetycznych, nisko węglowodanowych produktów z menu ułożonego specjalnie dla jej dzieci.
Jasne, że Mim chciała je dobrze odżywiać, ale w tym momencie najlepsze wydawało się po prostu coś na szybko.
– A, niech to licho! Macie... – Mim wyjęła z kryjówki pudełko czekoladowych chrupek i z impetem postawiła je na stole.
Zostawiła dzieciaki napełniające wielkie michy słodkimi zbożowymi kuleczkami i poszła na górę się ubrać. Po drodze swoją porcję soku z trawy pszenicznej wlała do miski labradoodle’a – przynajmniej jeden członek rodziny doceni walory tego zdrowotnego napoju.
W sypialni Mim momentalnie ochłonęła, jakby właśnie przekroczyła próg sanktuarium spokoju. Po ostatniej wieczornej awanturze z Jamesem czuła się wypompowana, zalękniona i z nerwów nabawiła się bólu głowy, który przybrał rozmiary potwornego kaca. Nigdy przedtem nie kłócili się tak zaciekle – a teraz James opuścił kraj na tydzień, zostawiając między nimi nierozwiązany problem.
Spojrzała na zdjęcie ślubne wiszące na ścianie. „Boże, wyglądamy na takich szczęśliwych”, pomyślała Mim, włączając muzykę. Łzy wypełniły kąciki jej oczu, ale w pośpiechu je wytarła. W końcu ma teraz ważniejszą sprawę – w co się ubrać?
Dzięki Bogu moda działa na nią jak kojący balsam.
Wybrała białe dżinsy od Calvina Kleina, świeżo wyprasowaną koszulę Pucci i z gracją wsunęła stopy w parę pastelowych mokasynów z salonu Todd.
Swoje naturalne, lśniące brązowe loki spięła klamerką na wysokości karku i nałożyła na twarz, szyję i pod oczy ulubiony krem marki La Prairie. Potem podkład od Elizabeth Arden, szminka i korektor (na defekty w okolicach oczu, które sobie ubzdurała), następnie mieniący się cień do powiek, konturówka podkreślająca usta i kredka do oczu. Sięgnęła po kosmetyczkę od Louis Vuitton i nagle uświadomiła sobie coś przerażającego.
O nie, tylko nie to!
Wprost nie mogła uwierzyć, że dzień wcześniej zapomniała kupić nowy tusz do rzęs. Zazwyczaj ma po dwie-trzy sztuki zapasowych kosmetyków posegregowane w szufladzie – każda przegródka na inną okazję. Brak ulubionej mascary tylko świadczył o tym, jak bardzo ostatnio była narażona na stres, no i w takim wypadku nie ma wyjścia – musi skoczyć do drogerii w drodze do szkoły.
Lepiej się spóźnić, niż dotrzeć na miejsce z niepomalowanymi rzęsami.
Teraz, kiedy dodatkowo jej małżeńskie niedole zostały przyćmione przez nagłe tarapaty, w pośpiechu wybrała różowo-złotą bransoletkę i pasujący naszyjnik, okulary przeciwsłoneczne od Prady i brązowoszarą torbę od Hermèsa. Jeszcze tylko obficie spryskać się perfumami Bulgari i Mim jest gotowa.
Zahaczając o pokój dzieci, zabrała brakujące elementy mundurków, o których zapomniały, dodatkowo sprzęt sportowy, fartuch na plastykę i kapelusz Jacka, flet i czytankę Charleya.
Mim przelotnie zerknęła na zegarek i ruszyła na dół. Jezu, już 8.10. Cmoknęła z irytacją, kiedy nagle zadzwonił telefon. Normalne – zawsze w takim momencie. Zazwyczaj dzwoni albo jak właśnie wychodzą do szkoły, albo o 5.30 (barbarzyńska godzina).
– Tak, słucham? – prychnęła w słuchawkę, wcale nie ukrywając swojego zniecierpliwienia.
– Cześć, kochanie. Przepraszam, nie zdawałem sobie sprawy, która u was godzina. – Po drugiej stronie wybrzmiał głos Jamesa.
„No, nigdy sobie nie zdajesz sprawy”, pomyślała Mim, ale w porę ugryzła się w język i odparła głosem promiennym na tyle, na ile udało jej się zmusić:
– Zwyczajne, szalone, poranne tempo. Jesteś na lotnisku?
– Właśnie cziluję w Qantas przy kawce i gazecie. Lot za pół godziny – odpowiedział.
Mim przewróciła tylko oczami, bo pomyślała, jak bardzo poranek męża różni się od jej poranka.
– Jak się miewasz? – zapytał ze szczerą troską.
– Spoko – odparła krótko, wchodząc do kuchni, po czym jednocześnie starła ze stołu rozciapane masło, podniosła przewrócony kubek i energicznym kopnięciem zamknęła klapę od zmywarki.
– Posłuchaj, skarbie. Przepraszam cię za ostatnią noc. Serio uważam, że powinniśmy o tym na spokojnie porozmawiać. Masz teraz chwilkę?
W myślach Mim westchnęła poirytowana, mimo że mąż miał dobre chęci, bo przeklęty zegarek tykał złowieszczo i skracał jej poranek.
– James – zaczęła opanowanym tonem (a przynajmniej tak sądziła). – Naprawdę bardzo bym chciała porozmawiać o wczorajszej „dyskusji”, ale w samochodzie czeka troje delikwentów, których muszę dostarczyć do szkoły w sześć i pół minuty.
– Aha... – powiedział James spokojnie. – W porządku, skoro faktycznie nie masz czasu... – zawiesił głos, nie dokańczając zdania.
– James – odparła Mim pełna podziwu dla siebie, że udało jej się nie krzyknąć na widok przesuwającej się wskazówki. – Kochanie, mnie też jest bardzo przykro, padło wiele nieprzyjemnych i niesprawiedliwych słów, ale uwierz, to nie jest dobry moment na rozmowę. Może jak wylądujesz w Hongkongu, to do mnie zadzwonisz i dokończymy?
– Pewnie, skarbie – odpowiedział delikatnie utemperowany James. – Słuchaj, jest może coś szczególnego, co byś chciała z Harvey Nicks? – zapytał w nadziei, że uda mu się trochę udobruchać Mim. – Czy może wysłać sekretarkę, żeby wybrała dla ciebie cokolwiek?
– Byle co – odparła. – Serio, muszę lecieć. Miłego lotu. Pa, pa, James!
Dzieci wykorzystały okazję, że mama rozmawia przez telefon, i w tym czasie oglądały telewizję w bawialni. Mim zdenerwowana wyłączyła telewizor.
– Wiecie o tym, że nie ma żadnej wzrokowej stymulacji przed szkołą – przypomniała. – A teraz załóżcie mundurki tak, jak należy. Jack, podaj mi klej z szafki na przybory. Chloe, odłóż świnkę morską z powrotem do klatki, nie przemycisz jej kolejny raz do przedszkola. Wiesz dobrze, że pani Casey ma swoje zasady, jeśli chodzi o zwierzęta. Charley, wyjmij prowiant z lodówki. Dobra, ruszmy się wreszcie!
– Oj, mamo... Nie możemy sami sobie kupić lunchu? To jest do kitu – jęczał Charley.
– Nie ma mowy – ucięła Mim i nacisnęła spust pistoletu na klej, przytwierdzając jesienne liście do kawałka złotawej tektury.
Na samą myśl o jedzeniu ze szkolnego sklepiku i wpływie konserwantów na naukę dzieci przeszedł ją zimny dreszcz.
Pognała do pokoju dziennego po pisak i zastała tam Mochę, jej czekoladowobrązowego mieszańca pudla z labradorem, w teatralny sposób wymiotującego sokiem z trawy pszenicznej na wełniany dywan.
– Krówka! – wrzeszczała Mim, wkraczając prosto w jeszcze ciepłe bajoro. – Głupol! Niedobry pies!
Wymyślili, że nie będą przeklinać z uwagi na dobro dzieci, ale w tym momencie Mim bardzo tego żałowała. Oceniła straty, oglądając swoje drogie mokasyny, zrzuciła je z nóg i z wściekłością wyrzuciła do kosza. No i teraz musiała od nowa dobierać pasujące elementy garderoby...
– Cholera jasna! – pękła w końcu.
– Mamo, wrzucasz za karę pięć dolców do skarbonki za przeklinanie – oznajmił Jack. – Mamy już pięćdziesiąt!
Fakt, to był stresujący tydzień.
– Płać – rozkazał z uśmiechem Jack.
– Nie mam w tym momencie żadnych pieniędzy – wypaliła rozzłoszczona Mim. Chyba trochę przegięli z tą finansową odpowiedzialnością. – Słuchaj, załatwimy to później, a teraz wypełnijcie misję i biegnijcie do tego pieprzonego samochodu, na litość boską. Ja się muszę przebrać.
– Maaaaamooooooo.
– Zapomnij, ani centa więcej! – wrzasnęła. – Zabieraj swoją siostrę, zabieraj swojego brata, zakładajcie buty i IDŹCIE DO AUTA!
„Kurde, dopiero 8.20, a ja już krzyczę”, pomyślała.
Mim nie była taką matką, jaką chciała być. Wiecznie poirytowana, zmęczona, w pośpiechu i w nerwach. Zawsze spóźniona. Zawsze poza kontrolą. Co poszło nie tak? Wszystko miała zaplanowane, przeczytała wszystkie potrzebne książki. Dokładnie wiedziała, jakim rodzicem chce być. Razem z Jamesem uczęszczali nawet na kurs dla przyszłych rodziców i obgadali wszystkie kwestie, zanim Mim zaszła w ciążę. Nie chcieli dawać klapsów i krzyczeć na swoje pociechy. Miało nie być telewizji i innych ogłupiaczy, zero śmieciowego jedzenia, a przede wszystkim miało się obyć bez kłótni, przekleństw i picia alkoholu w obecności dzieci.
Ale wszystkie te plany wzięły w łeb, kiedy dzieciaki się pojawiły. Od tamtej pory Mim ciągle ma wrażenie, jakby goniła własny ogon.
W nowym brązowoszarym bezrękawniku, jaki musiała założyć, żeby pasował do obuwia od Prady, które zmieniła w związku z psim incydentem, Mim wskoczyła za kierownicę czarnego mercedesa 4WD i ruszyła z piskiem opon, żeby zawrócić na jezdnię.
Potem wyskoczyła na chwilę, żeby przebiec dookoła auta, otworzyć drzwi pasażera i zapiąć pas Chloe w dziecięcym foteliku.
Wróciła na siedzenie kierowcy, i ruszyła w drogę do drogerii, potem do szkoły, a na końcu do przedszkola.
W tym samym czasie szybko wytuszowała rzęsy, oglądając efekty swoich kosmetycznych zabiegów w samochodowym lusterku.
Zadzwonił telefon, a Mim, zręcznie żonglując mascarą i kierownicą, przyłożyła słuchawkę do ucha.
– Mim Woolcott – odebrała chłodno i dała dzieciom ostrzegawcze gesty, żeby siedziały cicho na tylnym siedzeniu.
– Może jakaś kawa, najdroższa?
– Ellie, pysiu, z rozkoszą – zaszczebiotała Mim, zdejmując grudkę tuszu z rzęs. – Pozbędę się moich bestii i już u ciebie jestem.3 Dzień dobry!
Gdy słońce zaświeciło w zapuchnięte od snu oczy, LJ jęknęła.
– Dzień dobry, aniołku! – zaszczebiotał jej mąż.
Durny Philby. Dlaczego, do cholery, on tak zawsze świergoli o porankach?
– Jak się czujemy? – dopytywał, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę, że dwie butelki szampana połączone ze zbyt małą ilością przespanych godzin raczej nie dają pozytywnych rezultatów.
LJ wygramoliła się powoli z pościeli, usiadła, zsunęła maseczkę z oczu na czubek gniazda uplecionego na głowie z poplątanych rudych włosów i z odrazą przetarła oczy, kiedy promienie słońca nachalnie przedzierały się spomiędzy żaluzji.
Philby postawił przy niej filiżankę z herbatą i pocałował ją czule w czoło, a potem udał się pod prysznic.
– Bono zjadł śniadanie i jest już gotowy do szkoły. – Z szumu wody wydobył się jego głos. – Właśnie wstawał, kiedy wróciłem z porannego joggingu.
LJ tkwiąca w przykurczonej pozycji wyglądała jak prosząca o jałmużnę modliszka. Z trudem wyprostowała kończyny, żeby zapewnić swojemu lichemu korpusowi jakiś przepływ krwi, podziwiając przy okazji pomalowane na czerwono paznokcie u stóp, które niespodziewanie wyłoniły się spod czerwono-czarnej designerskiej narzuty w orientalny motyw. Podpatrzyła go w kolekcji Akiry Isogawy i okazało się, że idealnie pasuje do wystroju jej sypialni stylizowanej na azjatycką. Bzdurna gadanina Philby’ego przelatywała jej koło uszu, kiedy sączyła gorącą herbatę i zaczynała odczuwać jej kojące działanie.
Sięgnęła po gazety, które Philby zostawił skrzętnie poukładane na brzegu łóżka, i zaczęła żarliwie przerzucać strony.
– Ożeż, KURWA! – zaklęła, rozlewając herbatę na pościel.
– Co się stało, cukiereczku? – Philby był przygotowany na najgorsze.
– Galeria z wczorajszego wernisażu Dana Dandrewsa!
Philby’ego zmroziło – z tonu LJ mógł wyczytać, że to było coś więcej niż tylko zła recenzja.
– Nie ma twojego zdjęcia, kochanie? – zaryzykował pytanie, żałując, że sam nie przejrzał wcześniej prasy.
– Ależ oczywiście, kurwa, że jest. Ale takie malutkie i nawet nie mieli na tyle dziennikarskiej uczciwości, żeby podpisać je moim nazwiskiem. Dali tylko „siostrzenica właściciela galerii”, jakbym była jakimś drugorzędnym dodatkiem. Ale co gorsze...
Philby mógłby przysiąc, że LJ buduje napięcie. Powlokła się do łazienki. Jej przewiewny, jedwabny szlafrok ledwo zakrywał płaskie miejsce, gdzie powinien znajdować się tyłek.
– Patrz! – zapiszczała jak ryjówka, przylepiając bulwersującą stronę w gazecie do szyby kabiny prysznica.
Philby westchnął, odwrócił się od hydromasażu, starł parę z szyby i spojrzał – jak nakazała LJ.
Jego trybiki pracowały szybko. Nie było czasu do stracenia. Jeśli w ciągu najbliższych trzech sekund nie namierzy problemu i nie okaże zrozumienia, zawyje syrena alarmowa, sytuacja urośnie do rangi krytycznej i zajmie naprawdę dużo czasu, zanim zostanie załagodzona. Philby wiedział, że wyjście na prostą będzie od niego wymagało sporej dawki wazeliniarstwa. Był pod presją – pocił się mimo stania pod prysznicem. Przeskanował całą stronę zdjęć przedstawiających bawiącą się śmietankę bywalców wernisaży, ale… Kurde, przy całym swoim doświadczeniu przy tego typu dylematach i mimo rygoru ze strony małżonki zwyczajnie nie widział tam absolutnie nic zdrożnego. Co miał powiedzieć?
LJ wyczuła, że Philby się waha, i wyłapała przemykający przez jego mokrą twarz wyraz zmieszania. Postanowiła delikatnie zasugerować odpowiedź.
– ZOBACZ, JAK WIELKIE JEST ZDJĘCIE PIEPRZONEJ ELLIE ASHCOMBE! Przecież to praktycznie jedna czwarta strony! – wrzeszczała do imbecyla, który był jej mężem.
LJ wybuchła. Niedobrze.
Philby postanowił powstrzymać lawinę kolejnych strat. Jako fachowiec od PR-u był zaznajomiony z emocjonalnymi reakcjami i wiedział, jak postępować z tak kruchymi jednostkami, jak jego żona, i pomimo pierwszego oblanego testu miał pewność, że za drugim podejściem już nie spieprzy tej sprawy.
– Ależ, aniołku, Ellie jest atrakcyjną kobietą i jej zdjęcie stanowi przecież świetną reklamę galerii Neva – powiedział, wychodząc z kabiny i szorując ręcznikiem swoją czuprynę z blond pasemkami. – Ma szczęście, że w ogóle pojawiła się na imprezie. Piękni ludzie – tacy jak ty, ma chérie – są jak papiery wartościowe i siłą rzeczy promują galerię.
– Ellie wcale nie jest taka ładna! A zawsze dostaje lepszą działkę w prasie niż ja! Zawsze trafia do galerii zza kulis i w ogóle trafiają się jej lepsze rzeczy!
LJ tupnęła nogą o białe płytki i wydęła swoje kolagenowe usta. W takich momentach kojarzyła się Philby’emu z Mickiem Jaggerem przebranym za kobietę. Powstrzymał się od śmiechu, ale był wyluzowany, bo wojna domowa zdawała się zmierzać ku końcowi.
– Ale, kochanie, to ty ją zaprosiłaś – przypomniał żonie.
– Nie o to chodzi – marudziła jak dziecko LJ. – Wiadomo, że ją zaprosiłam. To było bardzo ważne, żeby ją zaprosić. Przecież to oczywiste, że nie mogłam jej nie zaprosić. Bo jak bym mogła?
Philby miał problem z nadążeniem za jej tokiem rozumowania. Musiał uważać na zawiłą politykę socjalną i zdradliwą składnię wypowiedzi LJ.
– Ale jak to możliwe, że jest ważniejsza ode mnie? Jestem siostrzenicą Neva i też dobrze się prezentuję – jęczała dalej, wypowiadając ostatnie słowo przez kilka irytujących sekund.
Ze złością podarła czasopismo. Skrawki papieru swobodnie opadały na dywan. Ktoś inny je później pozbiera.
Philby dyskretnie wycofał się do garderoby, żeby się ubrać. LJ rozpostarła poły swojej podomki i również stanęła przed szafą. Co dziś założyć?
Czerń.
Miała w zwyczaju nosić się na czarno i podkreślać ubiór kolorem, który odzwierciedlał jej nastrój o poranku.
Dzisiejszy akcent zatem też będzie czarny – wszystko wina tej cholernej Ellie.
LJ zdecydowała się na czarną, dopasowaną, wykrojoną minisukienkę, czarne buty do kolan, a na wierzch czarną narzutkę. Upięła swoje – jak jej się wydawało – bujne loczki (ale w rzeczywistości wyglądały raczej jak postrzępione frędzle ze starego sznura) w luźny kok, po czym zbiegła na dół, a końce narzutki falowały za nią jak skrzydła kruka.
– Bono, idź do samochodu, jesteśmy spóźnieni.
– Jasne, mamo.
Bono zeskoczył z kanapy, chwycił swoją torbę i pognał korytarzem w stronę garażu. Wyczuł, jaki humor ma jego matka, i wiedział, że nie ma sensu się sprzeczać ani ociągać, bo to tylko skomplikuje sytuację.
LJ wzięła banana z miski pełnej owoców, żeby trzymać na wodzy swoją hipoglikemię, napisała krótki liścik do sprzątacza, w którym kazała mu sprawić, żeby wyłożony białymi płytkami salon błyszczał, i szybko podążyła za swoim synkiem do samochodu.
„Pięć minut, jeszcze tylko pięć minut; cztery i pół, już niedużo zostało, dalej, dziewczyno, dasz radę”.
Przysadziste, pokryte lycrowymi getrami nogi Tiffany trzęsły się, kiedy ich właścicielka odmierzała czas do końca swojego codziennego treningu. Policzyła na głos do sześćdziesięciu sekund, potem dwudziestu, potem dziesięciu, zeszła z bieżni i zawisła na podporach do czasu, aż ochłonęła. Większość kobiet trochę się błyszczy po ćwiczeniach; ale nie Tiffany. Z niej lał się pot, jej twarz stała się jasnoczerwona; sapała niepokojąco i jęczała, zginając się wpół.
To właśnie powody, dla których zdecydowała się na siłownię w domu i samodzielną walkę z tłuszczem na udach w prywatnych warunkach.
Gdyby Tiffany mogła zmienić w sobie jakąś rzecz, byłyby to właśnie uda – doszła do takiego wniosku już wiele lat temu. Codziennie rano marszczy się na widok worków sadła, które nosi na nogach – jak muł przygotowany do dalekiej drogi.
To nie było tak, że się nie starała. Po prostu wylosowała najkrótszą słomkę w genetycznej loterii. Kiedy miała dwadzieścia lat, cieszyła się sylwetką normalną wśród drobnych kobiet, ale po ciąży jej biodra i pośladki spuchły do takich rozmiarów, że ze smukłej dziewczyny zamieniła się w nabrzmiałą gruszkę.
Ciągle walcząc o swobodny oddech, powlokła się korytarzem do swojej ogromnej kuchni. Nieskazitelne, szare, granitowe powierzchnie mebli lśniły, tworząc kontrast dla czerwonych kafelków w tle. Zerknęła przez szklaną szybę na swój najnowszy sprzętowy nabytek – wielką lodówkę na wino – żeby się upewnić co do jej zawartości. Szampan na wieczór, postanowione.
Jana, uśmiechnięta francuska opiekunka, pojawiła się dzisiaj wyjątkowo wcześnie i właśnie wypełniała miski specjalnie dobranymi do nich płatkami – Kelloggsy do Wedgwood i Weet-bixy do Mikasy. Dzieci nie tylko miały odmienny gust, jeśli chodzi o śniadaniowy repertuar, ale także wolały inne wzory chińskiej porcelany.
Jana wycisnęła kilka świeżych pomarańczy w sokowirówce i pokroiła w plasterki dojrzałego melona.
– Dzieci, śniadanie! – zawołała Tiffany.
W trakcie oczekiwań na poranną ceremonię zamieniła adidasy na szpilki od Miu Miu. Jako osoba, która ma metr pięćdziesiąt w kapeluszu, Tiffany czuła się niezręcznie w płaskich butach, nawet krzątając się po domu. Lata chodzenia na obcasach sprawiły, że ścięgna Tiffany znacznie się skróciły. Do tego stopnia, że na dobrą sprawę chodzenie boso było dla niej niemożliwe.
– Dzień dobry, moja piękna – powitała swoją córeczkę Sophie, porywając ją w ramiona. – Kto ma prawie sześć lat?
– JA!!! – krzyknęła rozpromieniona dziewczynka i pobiegła do stołu.
– Hej, przystojniaku – zaszczebiotała do potarganego Edwarda. – Dobrze się spało?
– Taa... – otrzymała opóźnioną odpowiedź i mały poczłapał do miski z płatkami.
„Co z tymi ośmiolatkami?”, zastanawiała się Tiffany, podążając za swoim synem ubranym w piżamę. „Jestem pewna, że są zrobieni z plasteliny. On urósł pięć centymetrów w tym tygodniu, przysięgam!”.
Kiedy dzieci głośno chrupały, Tiffany ogryzała kawałek melona.
– Cześć, tato – zaśpiewały chórkiem dzieci, kiedy Cliff pojawił się w kuchni – bez koszulki, świeżo spod prysznica.
– Cześć, dzieciaki – odpowiedział półgębkiem, jednocześnie wodząc desperackim wzrokiem w poszukiwaniu kawy.
Tiffany próbowała skusić go i przekonać do ekspresu, ale Cliff wolał tradycyjne metody. Dreszcz przeszedł ją na samą myśl.
– Dzień dobry, kochanie. Nie słyszałam, jak przyszedłeś w nocy – powiedziała.
Cliff naprężył owłosioną klatę. Pępek był jak czarne oczko na jego umięśnionym brzuchu. Tiffany bardzo się starała, żeby skupić wzrok na jego twarzy.
Chrząknął i ciężko opadł na krzesło ustawione w słonecznym kącie kuchni.
– No, było późno. Starałem się cicho zachowywać – odparł, zanim Tiffany wypaliła z serią pytań i zbił ją z tropu: – A jak twoja noc?
– Och, w porządku. Prace chyba nieźle wypadły, przynajmniej tak mówili w recenzjach... Większość z Langholme się pojawiła, więc było z kim pogadać na wernisażu. Szkoda, że nie mogłeś przyjść, pewnie by ci się spodobało... Bryce Ashcombe też tam był.
– Fajny koleś ten Bryce, naprawdę spoko gość – znów uciął Cliff, żeby uniknąć przesłuchania. Położył swoje kudłate ramiona na stole i leniwie się przeciągnął. – Dobra, trzeba się ubrać. Zaraz mam ważną operację.
Tiffany zawsze starała się wykazać zainteresowanie mężem i jego monotonną pracą, więc zapytała:
– A jaką?
Z kolei Cliff nigdy nie przepuścił okazji, żeby opowiedzieć o perypetiach w karierze ortodonty. Wrócił do kuchni i zaczął wyjaśniać:
– Dziwny przypadek, naprawdę – jej zęby są w idealnym stanie, ale ta kobieta chce, żeby zetrzeć je wszystkie i pokryć porcelanową powłoką! Bardzo trudny i drogi zabieg, a efekt właściwie mało imponujący. Mogłem spróbować odwieść ją od tego pomysłu, ale skoro sama tego chce... Podobno to z powodu hollywoodzkiej gwiazdki, jak jej tam, która zrobiła z zębami dokładnie to samo.
Odwrócił się do wyjścia i rzucił jeszcze przez ramię:
– Cóż, dziesięć patyków za poranną robotę to nie powód do narzekania.
Odrzucona Tiffany poprosiła Janę o sprawdzenie, gdzie się znajdują wszystkie potrzebne prace domowe, czytanki, plecaki, stroje gimnastyczne, a dzieci wysłała, żeby ubrały się w szkolne mundurki. Dokończyła melona, przerzucając kartki ostatniego numeru „Vogue’a”. Okazało się, że jej ulubiony wzór – wężowa skóra – jest na topie, więc Tiffany poszła na górę zmierzyć się z codziennym trudem doboru odpowiedniego ubrania. Niech szafa i lustro będą jej sprzymierzeńcami.
Ubrana w długą do ziemi, ozdobioną piórkami, białą, jedwabną podomkę Ellie pofrunęła do wyłożonej włoskim marmurem kuchni i głośno pocałowała w szyje siedzące przy stole dzieci, które właśnie pałaszowały kaszkę i tosty posmarowane drożdżową pastą.
– Cześć, mamo – zachichotała Paris.
– Maaaaamoooooo! – Rupert zerwał się z miejsca i pobiegł za mamą jak natrętny komar.
W odpowiedzi dostał jeszcze jednego całusa. Cały trząsł się ze śmiechu od łaskotek na szyi.
– Jak się masz, kochana Ursulo? – Ellie z finezją opadła na obłożoną poduszkami sofę, podłożyła miękkie poduszki pod głowę i skopała ze stóp swoje opierzone pantofle.
– Bardzo dobrze, pani Ashcombe, a pani? – zapytała opiekunka, jak co dzień wręczając Ellie ulubioną latte.
– Och, zmęczona jestem, miałam długą noc.
– Wiem, wiem... Proszę spojrzeć, zostawiłam dla pani na wierzchu prasę. Leży na stoliku kawowym.
Ellie przejrzała strony z galerią zdjęć z wernisażu.
– Ładna fotka LJ. Zobacz. Liz wygląda uroczo obok tego artysty, prawda? Była taka zafascynowana jego pracą z upośledzonymi dziećmi. Chyba nie zamieniła z nim słowa na temat wystawy.
Zanurzyła się z powrotem w morzu poduszek na sofie i obserwowała dzieci.
– Chyba musisz dzisiaj wieczorem umyć włosy, Paris.
Dziewczynka zrobiła niepocieszoną minę.
– Tak, pani Ashcombe, pomyślałam to samo. Może być pani pewna, że to zrobimy. Prawda, Paris? – zapewniała Ursula.
– Ursulo, jesteś boska. Dziękuję ci, kochana – wycedziła Ellie, sącząc swoją kawę.
Filiżankę zostawiła na stole, na łóżku rozbabraną gazetę, a kapcie na podłodze i wróciła do sypialni.
Odsunęła ciężkie, kwieciste zasłony, które opadały gustownie na gruby dywan. Słońce skąpało jej nagiego męża przysypiającego na ogromnym małżeńskim łożu i wypełniło biało-malinowy pokój.
Ellie miała zaledwie dwadzieścia trzy lata, kiedy straciła głowę dla magnata międzynarodowych mediów i do dzisiaj nie potrafi powiedzieć, czym sama go urzekła. Bryce jest najbardziej interesującym i szarmanckim mężczyzną, jakiego kiedykolwiek w życiu spotkała, a kiedy są razem, dwanaście lat różnicy zwyczajnie się rozmywa.
Ludzie uznali, że piękna modelka Ellie Fitzpatrick wyszła za mąż tylko dla korzyści finansowych, ale ona sama zignorowała złośliwe komentarze. To prawda, Bryce nie wyglądał jak młodzieniec z malowidła. Może i miał duży nos, coraz rzadsze włosy i przybierał na wadze, ale Ellie widziała w nim coś więcej. Na tyle dużo, żeby zrezygnować dla niego z sukcesów i zawrotnej kariery modelki.
Tuż po ślubie zaczęła w towarzystwie Bryce’a długą podróż, międzynarodową przygodę wypełnioną wizytami w egzotycznych miejscach, ciekawymi doświadczeniami i splendorem. Ta podróż trwała osiem lat, aż oboje zdecydowali się osiąść w Australii i założyć rodzinę.
– Mmmmmmm – wymamrotał Bryce i wyciągnął do żony ręce, kiedy ta podeszła do łóżka.
– O, na pewno nie, chłopaku! – Wyślizgnęła się z jego objęć z uśmiechem. – Raz w ciągu rana ci wystarczy.
– Ojej, mam taki limit?
– Zdecydowanie! – odpowiedziała surowo, ale jej oczy się śmiały.
– Wredna jesteś... – zamruczał Bryce, podnosząc się z łóżka, po czym poczłapał do łazienki.
Ellie wślizgnęła się za nim pod prysznic i automatycznie „poranny limit” Bryce’a został przekroczony.
Chwilę później Ellie stała przed szafą pogrążona w zadumie. To była jej sztuka – moda – a jej ciało było jak płótno. Miała figurę i wytworność, które gwarantowały, że każde ubranie będzie na niej leżało doskonale.
Dżinsy z Guess i kusy top od Tommy’ego Hilfigera będą na dzisiaj najlepsze – postanowiła. Miała talent do dobierania dodatków – łapała pierwszą lepszą starą torbę i buty (oczywiście od projektanta) i po prostu z nimi wychodziła. Jeśli nie pasowały, mówiła, że zwyczajnie ma „eklektyczny” styl. Tym samym oszczędzała sobie wysiłku i nerwów przy dopasowywaniu odpowiednich akcesoriów. Ale jej najlepsza przyjaciółka – Mim – zawsze sobie tym zawraca głowę.
– Ursulo, myślę, że nie dam rady dzisiaj odprowadzić dzieci do szkoły – zawołała z końca korytarza. – Byłabyś tak uprzejma i zrobiła to za mnie?
– Ależ oczywiście, pani Ashcombe – odpowiedziała miło opiekunka.
Szybko ubrała dzieciaki, naszykowała ich wyprawki i – po pożegnalnych przytulankach z rodzicami – usadziła je w samochodzie i ruszyła do szkoły.
Liz wkroczyła do swojego minimalistycznego przedsionka po zakończonym pięciokilometrowym biegu, na jaki wybiera się każdego ranka. Woli niezagracone przestrzenie, żeby uwydatnić swoją kolekcję australijskich dzieł sztuki. Była niezwykle dumna z posiadania obrazu Alberta Namatjiry, który zdobił główną ścianę. Strauss, ich biały pudel, ruszył do miski z wodą, kiedy Liz odpięła go ze smyczy. Poszła za nim do kuchni i włączyła wieżę. Z głośników zaczęły się sączyć klasyczne dźwięki, które wkrótce wypełniły cały dom. To była jej delikatna metoda informowania dzieci, że ich dzień właśnie się zaczyna.
Sebastian wszedł do rozświetlonego pomieszczenia. Jego siwe, sięgające ramion włosy były w nieładzie, wzrok miał utkwiony w karteczce z drobnymi zapiskami i coś do siebie mamrotał.
– Dzień dobry, kochanie – powiedziała Liz promiennie i zabrała się do szykowania śniadania. – Dzisiaj twój wielki wieczór?
– Hmmm... Co...? A, tak... Dobry – odparł nieobecny duchem Sebastian i usiadł przy ławie, ciągle mrucząc coś pod nosem i wykonując w powietrzu falujące gesty.
Jako drugi dyrygent Orkiestry Symfonicznej w Melbourne Sebastian przygotowywał się do wielkiej premiery nowego repertuaru – ukłonu w stronę Beethovena – i był strasznie roztargniony. To zrozumiałe.
Do kuchni wkroczył Roman i wspiął się na stołek przy śniadaniowym blacie. Ubrany w przewiązany w pasie szlafrok, kapcie i z okularami, które trzymał złożone w ręku, wyglądał jak mały staruszek.
– Jak się spało, słonko? – zapytała Liz, wstawiając wodę na jajka i piekąc tosty.
– W porządku, ale całą noc miałem w głowie melodię. Chyba muszę ją zapisać. Masz długopis? – zapytał, stukając palcem o stół w rytm rozbrzmiewającego w myślach utworu.
– Oczywiście, skarbie. Proszę.
Wręczyła mu coś do pisania i kawałek kartki z zeszytu do nut, a Roman zaczął notować jak szalony.
Liz stała i uśmiechała się na widok męża i najstarszego syna przechylonych na boki i pogrążonych we własnym świecie muzyki.
Niedługo potem do kuchni wparował Hubert i rzucił się mamie w objęcia.
– Cześć, kocmołuszku – przywitała się z synem i mocno go uściskała. – Jajka na śniadanko?
– Mmmmmm, tak, poproszę – zaskomlał i wgramolił się na stołek między tatą a bratem.
Nie zawracał sobie głowy powitaniem z pozostałymi facetami – wiedział z doświadczenia, że i tak go nie usłyszą.
Liz przygotowała cztery nakrycia na jajka i tosty, po czym otworzyła czasopismo i zagłębiła się w dział kulturalny. Miała nadzieję, że uda jej się w przyszłym tygodniu znaleźć czas na recital w Hotelu Windsor i potrzebowała więcej szczegółów tego wydarzenia.
Jej uwagę przykuły strony poświęcone relacji z wernisażu. Z niesmakiem spojrzała na zdjęcie LJ, która przesadziła z makijażem i ilością wypitego wina.
„Co za kiepska sztuka – pomyślała Liz. – Tak bardzo NZNP (Nie Z Naszej Półki)”, jak to zwykła mówić z dziewczynami o ludziach z niższych sfer.
Bluzka LJ miała dekolt prawie do pępka, a kusa spódniczka zostawiała naprawdę małe pole do popisu wyobraźni.
Było tam również piękne zdjęcie Ellie, a ona akurat wyglądała bosko – jak zawsze.
Udany wieczór, jednak twórczość Dana Dandrewsa nie przypadła jej do gustu. Jako miłośniczka sztuki współczesnej Liz rościła sobie prawo, żeby uznać go za amatora, ale dawała mu szanse na osiągnięcie dojrzałości i wyrobienie wyczucia przy doborze obiektów.
Odłożyła gazetę, sprawnie wstawiła brudne naczynia do zmywarki Miele i usunęła wszelkie ślady śniadania. Sprzątacz był umówiony na dziś, a Liz nie chciała, żeby zastał bałagan.
W pokoju z łazienką Liz zrzuciła swój dopasowany, granatowy dres i biały T-shirt i obmyła twarz zimną wodą. Woda i mydło stanowiły dla niej receptę ma piękną cerę. Liz nigdy nie wcierała w swoją alabastrową twarz żadnych kremów i rzadko się malowała. Ułożyła włosy w misterny koczek, który stał się jej znakiem firmowym, i udała się do garderoby.
Wyważona elegancja – to był styl Liz. Zazwyczaj zakładała spodnie szyte na miarę, a do kompletu unikatową bluzkę. Dzisiaj zdecydowała się na coś znacznie luźniejszego. Wsunęła stopy w adidasy, portfel, klucze, telefon i kalendarzyk wrzuciła do poręcznego kuferka i wróciła do rodziny.
Współczesny minimalizm – niskie, białe tapczany ożywione pomarańczowymi, czerwonymi i żółtymi poduszkami, z których część leżała na podłodze wyłożonej drewnem z recyklingu.
Nowoczesne rzeźby w każdym kącie.
Chłopcy siedzieli przy niskim, drewnianym stoliku kawowym, ubrani i przygotowani do wyjścia do szkoły. Przeszkodziła im w grze w szachy.
– Widzę, że jesteście już gotowi. Praca domowa odrobiona?
Żaden z synów nie uznał tego pytania za godne odpowiedzi, więc obaj tylko rzucili mamie lekceważące spojrzenie.
– Oczywiście, odrobiona – poprawiła się. – W porządku, w takim razie wskakujcie do auta. Myślę, że dziesięć minut przed czasem nikomu nie zaszkodzi.
Kiedy szła za swoimi dwoma małymi dżentelmenami wzdłuż korytarza, rozmyślała nad ich powagą. Naturalnie była zachwycona ich talentem muzycznym i zdolnością nauki. Jaki rodzic nie byłby dumny? Ale czasami żałuje, że nie psocą, nie taplają się w błocie i nie brudzą na potęgę. Ocknęła się, kiedy znaleźli się przed zaparkowanym w garażu volvo. Wycofała samochód i przestała się zastanawiać, co by było gdyby. Ma wielkie szczęście, że Roman i Hubert są jej synami.