Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziewczyny sprawiedliwe - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 września 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziewczyny sprawiedliwe - ebook

„Kto ratuje jedno życie – ratuje cały świat”

Łucja wyprowadziła z getta najlepszą przyjaciółkę Belę

Rodzina Ireny pod nosem gestapowców ukrywała na strychu trzyosobową żydowską rodzinę

Nie musiały się wychylać. Mogły spokojnie przeżyć wojnę w rodzinnych domach. Nie mogły jednak patrzeć na to jak niemieccy okupanci traktują Żydów. Polują na nich, zamykają w gettach, wysyłają do obozów koncentracyjnych na pewną śmierć. Prześladują ich znajomych, sąsiadów, przyjaciół. Niewinnych ludzi, którzy według nazistowskiej ideologii stracili prawo do egzystencji.

Nie pozostały obojętne na ich cierpienie. Nie zawahały się im pomóc, mimo że ryzykowały życiem swoim i swoich najbliższych. Dziewczyny, które zrobiły to co uznały za słuszne.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-5767-2
Rozmiar pliku: 3,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

15 października 1941 roku Hans Frank – niemiecki namiestnik w okupowanej Polsce – podjął jedną z najbardziej barbarzyńskich decyzji w swojej karierze. Mowa o słynnym „Trzecim rozporządzeniu o ograniczeniu pobytu w Generalnym Gubernatorstwie”. W pierwszym paragrafie tego z pozoru standardowego urzędowego dokumentu znalazł się następujący rozkaz:

Żydzi, którzy bez upoważnienia opuszczają wyznaczoną im dzielnicę, podlegają karze śmierci. Tej samej karze podlegają osoby, które takim Żydom świadomie dają kryjówkę.

Słowa te uruchomiły zbrodniczy mechanizm. Od tej pory każdy Polak i każda Polka, którzy chcieli wyciągnąć pomocną dłoń do swoich żydowskich bliźnich, musieli liczyć się z tym, że sami zostaną zgładzeni. Za pomoc okazaną Żydom zapłacą najwyższą cenę. Cenę życia. Swojego i swoich bliskich.

Dlaczego Niemcy wprowadzili tak drakońskie, przerażające przepisy? Bo chcieli zniszczyć ludzką solidarność. Chcieli zastraszyć Polaków, zniechęcić ich do udzielania pomocy. Tak aby bez żadnych przeszkód okupant mógł zrealizować swój szatański plan. Czyli masową eksterminację całego narodu. Mężczyzn, kobiet i dzieci. Aby mógł przeprowadzić Holokaust.

Plan ten nie powiódł się. Niemcy ponieśli klęskę. Znaleźli się bowiem ludzie, tysiące ludzi, którzy nie dali się zastraszyć. Mimo grożącej im kary śmierci pospieszyli na ratunek swoim żydowskim sąsiadom. Przyjęli ich pod swój dach, dzielili się ostatnią kromką chleba i… strachem. Wielu z nich za swój heroizm, za swoje człowieczeństwo zostało zamordowanych. Niemcy nie mieli dla nich litości.

Ale wielu innych – zwyciężyło. Udało im się ocalić żydowskie życie i w ten sposób pokonać Hitlera oraz III Rzeszę. Do tej pory jerozolimski Instytut Yad Vashem zaszczytne tytuły Sprawiedliwych wśród Narodów Świata przyznał blisko siedmiu tysiącom Polaków. A przecież było ich znacznie więcej.

Gdy przegląda się listę odznaczonych, w oczy rzuca się jedna rzecz. Olbrzymia ilość kobiet. Bardzo często to właśnie Polki przełamywały instynkt samozachowawczy i udzielały schronienia Żydom. Było to wręcz niepojęte bohaterstwo. Aby ratować innego – często obcego człowieka, narażały życie swoich własnych dzieci. To najwyższe poświęcenie, na jakie może się zdobyć matka.

Polki ratujące Żydów były największymi bohaterkami ostatniej wojny. Pomoc, jakiej udzielały żydowskim uciekinierom, trwała bowiem często wiele miesięcy, a nawet kilka lat. Kilka lat w permanentnym strachu, napięciu. Kilka lat ze świadomością, że może się nie dożyć kolejnego dnia. W oczekiwaniu na nocne łomotanie do drzwi, blask latarek za oknem, huk wojskowych butów na klatce schodowej.

Choć miały chwile zwątpienia, nie poddały się. Nie załamały. Dotrwały do końca. Dzisiaj są niedoścignionym wzorem dla kolejnych pokoleń Polek i Polaków. Zajęły należne im, czołowe miejsce w panteonie naszych bohaterów narodowych. Kim były? Jakie były motywy ich postępowania? Co dawało im siłę? Jak przezwyciężały lęk? I jak przetrwały?

Pozwólmy, że opowiedzą o tym same. Oto one. Sprawiedliwe.To był rok 1943. Pamiętam nawet dokładną datę. Osiemnasty marca, wtorek. Teraz o tej porze roku wiosna jest już zwykle w pełni, ale wtedy trzymała jeszcze sroga zima. Klimat był surowszy, zimniejszy. Pamiętam, że śnieg wtedy aż chrzęścił pod butami i skrzył się w świetle księżyca. Jakby ktoś rozrzucił po ziemi tysiące małych diamentów. Dachy domów rysowały się czarnymi liniami na tle granatowego, rozgwieżdżonego nieba.

Tego wieczora byliśmy wszyscy razem – rodzice, ja, mój braciszek. A także nasi potajemni lokatorzy. Może ich przedstawię. Abram Słomka i Frania Szpinger, dwójka Żydów, którzy mieszkali u nas na stałe. Ponadto Teresa i Chaskiel Papierowie. Oni ukrywali się w lesie i przychodzili do nas po zmroku, żeby się ogrzać przy piecu, zjeść gorącą zupę.

Mama gotowała wtedy w dużym garze, tak aby dla wszystkich starczyło. Żeby wszyscy się najedli. Mróz był siarczysty. Warunki w ziemiance – straszliwe. Zima była najcięższym okresem dla ukrywających się Żydów. To wtedy ginęło ich najwięcej. Mróz, brak żywności i śnieg, na którym łatwo można było zauważyć ślady ludzkich stóp…

Przy stole siedział jeszcze Piotr. Rosjanin, żołnierz Armii Czerwonej, który uciekł z niemieckiej niewoli. Wyskoczył z pociągu i jakoś tak się stało, że trafił do nas. Staraliśmy się mu pomagać. Piotr zdobył w jakiś sposób karabin i chodził z nim, schowanym pod płaszczem, po okolicy. Zostawił u nas list, żeby w razie gdyby zginął, wysłać do jego rodziny mieszkającej gdzieś w Związku Sowieckim.

Ten wieczór, ta okupacyjna kolacja… Nigdy jej nie zapomnę. Siedzieliśmy przy stole, za oknem ciemno choć oko wykol. Lampa naftowa dawała słabe, migoczące światło i rzucała w kąty izby cienie o fantazyjnych kształtach. Nagle wieczorną ciszę przerwał przejmujący brzęk tłuczonego szkła. Odłamki szyb posypały się na podłogę. Zerwaliśmy się od stołu. Niemcy!!!

Wiedzeni instynktem samozachowawczym, pierwsi rzucili się do ucieczki Żydzi. Jak z procy wylecieli przez tylne okno. Kiedy żandarmi sforsowali drzwi i wpadli przez sień do izby – Żydów nie było już w domu. Biegli w stronę lasu. Oprócz nieszczęsnej Teresy Papier, która nie chciała wybiegać bez kurtki. Na zewnątrz mróz, a ona była w siódmym miesiącu ciąży! Bała się o maleństwo.

Tę matczyną troskę przypłaciła życiem. Myślała, że chwyci kurtkę i pobiegnie w ślad za innymi. Niestety, straciła w ten sposób bezcenne ułamki sekund. Niemiec, który jako pierwszy wbiegł do izby, zauważył ją i od razu strzelił z pistoletu. Bez żadnego ostrzeżenia. W domu rozległ się ogłuszający huk wystrzału. A potem krzyk. Teresa dostała w nogę, mimo to starała się jeszcze uciekać. Ciągnąc za sobą przestrzeloną nogę, wybiegła na podwórko. Tam dogoniła ją seria z pistoletu maszynowego. Padła na ziemię tuż obok domu. Śnieg wokół niej stał się purpurowy.

Niemcy tymczasem rzucili się na nas. Na moją rodzinę. Wyprowadzili tatę przed dom i zaczęli okładać go kolbami karabinów. Tata leżał twarzą w śniegu i kulił się, zasłaniając głowę przed ciosami. Mnie jeden z żandarmów – w wojskowym płaszczu i wysokich butach – chwycił za rękę. Zaczął mną okropnie szarpać. Ciągnął w stronę podwórka.

W jednej chwili przed oczami przeleciało mi całe moje krótkie życie. Miałam przecież dopiero dwanaście lat!

– To już koniec – przemknęło mi przez myśl. – Prowadzi mnie na rozstrzał.

A on krzyczy:

– Kto się u was ukrywa!? Mów!

Nie umiem kłamać, zresztą w tej sytuacji nie miało to już żadnego sensu. Byliśmy zgubieni.

– Żydzi… – odpowiedziałam.

W tym momencie mnie puścił. Odwrócił się i poszedł z powrotem do domu. Nie wiem, dlaczego darował mi życie. Może spodziewał się, że powiem, że ukrywają się u nas partyzanci? A kiedy usłyszał o Żydach, pobiegł ich szukać. To oczywiście tylko przypuszczenie. Prawdziwego powodu, dla którego przeżyłam tę tragiczną noc – nie poznałam. I nie znam go do dzisiaj.

Wkrótce zresztą Niemcy mieli poważniejszy problem na głowie. Piotr – jak już wspomniałam – nosił ze sobą karabin. W pewnym momencie wykorzystał moment nieuwagi Niemców i chwycił za broń. Nie zamierzał ginąć bez walki. Owładnięty jakimś dzikim szałem, wyskoczył przed dom i zaczął do nich strzelać! Bach, bach. Jeden, drugi wystrzał. Niemcy oczywiście odpowiedzieli ogniem. Wywiązała się zacięta walka na śmierć i życie.

To wszystko działo się na naszych oczach. Scena jak z filmu. Tylko że naprawdę! Huk wystrzałów. Błyski. Dzikie krzyki Piotra i Niemców. Strzelanina nie trwała długo. Nasz rosyjski przyjaciel nie miał szans. Niemców było zbyt wielu. Szybko dosięgły go kule, padł na ziemię ciężko ranny. Ale nie śmiertelnie. Niemcy skrępowali go sznurami i położyli obok ojca.

Przed odejściem polski granatowy policjant, który towarzyszył Niemcom, podszedł do mamy i powiedział, żeby ratowała, co może, bo zaraz nas spalą! Mama rzuciła się do domu wyrzucać przez okno jakieś pierzyny, garnki, talerze. Wszystko, co wpadło jej w ręce. Byle szybciej! Byle więcej! A mnie kazała zabrać młodszego braciszka i biec z nim do Gańków. Naszych najbliższych sąsiadów.

W pośpiechu wzięłam więc przerażonego Niutka na ręce i popędziłam wzdłuż lasu. Biegłam boso, a czteroletni Niutek nie miał na sobie spodni, był w samej koszulce. Szybko słabły mi ręce, więc co jakiś czas stawiałam go na ziemi, by przynajmniej kawałeczek szedł o własnych siłach. Był zdezorientowany, nie rozumiał, co się dzieje. Najpierw wyrwano go ze snu. Potem ta strzelanina, krzyki. Jacyś obcy, przerażający ludzie. Płakał, mówił, że chce do mamy. Nie wiedziałam, jak go pocieszyć. Co powiedzieć. Jak wytłumaczyć to, że ci obcy, okrutni ludzie krzywdzą naszych rodziców.

Obejrzałam się za siebie. I ogarnęła mnie zgroza. Nasz dom, nasza ukochana leśniczówka, stała w płomieniach. Zapaliła się jak zapałka – konstrukcja z drewnianych bali była kryta słomianą strzechą. Teraz w czarne niebo wzbijał się wysoki na wiele metrów, jaskrawopomarańczowy słup ognia. Na jego tle widoczne były czarne sylwetki żandarmów, biegali wokół, machali karabinami. Wydawało mi się, że widziałam, jak prowadzą gdzieś ojca i Piotra…

Cała ta sceneria wyglądała wręcz upiornie. Dla mnie, dziecka wychowującego się w tym domu, to był szok. Właśnie z powierzchni ziemi zniknęło miejsce, w którym spędziłam dzieciństwo. Nie mogłam w to uwierzyć, byłam po prostu przerażona. Czy to się dzieje naprawdę? A może to tylko straszny sen? Koszmar? Majak?

Nie było przy mnie rodziców. Tylko mały braciszek. Czułam się samotna, bezbronna. Rozumiałam, że właśnie stało się coś strasznego. Nieodwracalnego. Coś, co trudno objąć rozumem. Do dzisiaj pamiętam ściskające mnie za gardło uczucie grozy. I czuję słony smak łez, które spływały po moich policzkach, gdy patrzyłam spod lasu na płomienie trawiące mój dom. Moje dzieciństwo. Moje życie.

Gańkowie bez wahania przyjęli nas pod swój dach. Tej nocy nie zmrużyliśmy już oka. Po kilku godzinach – ilu? nie wiem – dołączyła do nas mama. Opowiedziała, że któryś z oprawców uderzył ją w głowę, ale potem machnął na nią ręką. Puścił wolno. Tata i Piotr zostali zaś aresztowani. Nie było najmniejszych wątpliwości, jaki los czeka tatę – rozstrzelanie. Taka była kara za pomaganie Żydom.

To była straszna noc. Najstraszniejsza noc mojego życia. Siedziałyśmy z mamą w obcym miejscu i opłakiwałyśmy mojego tatę, nasz dom i nasze dotychczasowe życie. Wiedziałyśmy, że nic już nie będzie takie samo. Myślałyśmy, że serca rozerwą się nam na strzępy. A w oczach zabraknie łez…

Potem dowiedziałyśmy się, że Niemcy przyjechali samochodami, ale zostawili je na skraju naszej wsi, pół kilometra od leśniczówki. Nie chcieli, żeby warkot silników i światła reflektorów zaalarmowały domowników. Skradali się pod osłoną nocy, żeby wziąć nas z zaskoczenia. Otoczyli gajówkę ze wszystkich stron.

To prawdziwy cud, że trójce Żydów udało się jakoś umknąć. Niemcy szukali zresztą nie tylko ich. Myśleli, że w naszym domu znajduje się również główna siedziba miejscowego oddziału partyzanckiego. Nie wiem, skąd przyszło im to do głowy. Wiem natomiast, jak trafili do leśniczówki – jedna z naszych sąsiadek złożyła donos. Tak, Polak Polakowi potrafił wyrządzić taką krzywdę.

Na skraju lasu

Urodziłam się osiem lat przed wybuchem drugiej wojny światowej – w październiku w 1931 roku. Rodzice dali mi na imię Jadwiga, ale w domu wszyscy mówili na mnie Isia. Mój tata – Jan Gawrych – był leśniczym, mieszkaliśmy w gajówce koło wsi Wólka Czarnińska niedaleko Mińska Mazowieckiego.

Miałam liczne rodzeństwo. Niestety, aż troje zmarło przed wojną, jeszcze jako małe dzieci. Nie znano wtedy szczepionek. Każda choroba, z pozoru niegroźna, mogła okazać się śmiertelna. Kiedy umierał mój braciszek Staś, mama wezwała felczera. Okazał się zwykłym partaczem, który na dyfteryt zalecił przystawić dziecku pijawki. A mama go posłuchała! Pijawki zdejmowała już z martwego ciałka…W trakcie wojny było nas już tylko troje. Ja, mój młodszy braciszek Józef – nazywaliśmy go Niutek – i mój starszy brat Jerzy. Jego na szczęście nie było w domu w trakcie najścia niemieckiej żandarmerii. Uczył się w gimnazjum w Mińsku i tam mieszkał na stancji. Być może to uratowało mu życie. Z Niutkiem do dziś mieszkam w jednym mieszkaniu. Jerzy zmarł kilkanaście lat temu.

Wróćmy jednak do leśniczówki. Tak jak wspomniałam, nasz dom był drewniany, z bali, kryty strzechą. Piękny, ale ciasny. Sień, spiżarka, kuchnia i jedna izba. Piec do pieczenia chleba. Cała rodzina spała w jednym mieszkalnym pokoju. W sieni, na ławeczkach, stały bańki z miodem. Oprócz ogródka mieliśmy bowiem również własną pasiekę.

Ojciec był instruktorem pszczelarstwa. I wielkim pasjonatem. Ule robił samodzielnie. Lubiliśmy mu przy pszczołach pomagać. Zakładałam na głowę specjalną siatkę i dmuchałam tak zwanym odkurzaczem, żeby leciał dym. W ten sposób dezorientowałam pszczoły, dzięki czemu ojciec mógł zająć się ulami – oczyścić ramki i wybrać miód. Do dziś mam w ustach jego wspaniały smak. Takiego miodu już nigdy w życiu nie jadłam.

Las, który otaczał nasz dom, był niesamowity. Piękny, gęsty. Tajemniczy. Z brzegu bieliły się brzózki, a w głębi zieleniły sosny. W lesie spędzaliśmy mnóstwo czasu, bawiliśmy się w chowanego, wspinaliśmy po drzewach, spaliśmy w szałasach. Udawaliśmy ludzi lasu. Pełną piersią wdychaliśmy zapach szyszek, mchów i igliwia. A jesienią – grzybów. Było tam również pełno zwierzyny – saren, dzików, lisów, jeży. Cudowne dzieciństwo.

Chcieliśmy być tacy jak nasz tata. On codziennie robił swój leśny obchód. Sprawdzał, czy nikt nie kradnie drzewa. Doglądał zwierząt. Co prawda kończył leśnictwo, ale miłość do drzew, do przyrody miał we krwi. Jego ojciec również był gajowym. Tata od razu spostrzegał, jeśli w strukturze lasu zachodziły jakieś zmiany. Bez trudu zauważał więc przysypany dla niepoznaki warstwą mchu i ścierniska świeżo ścięty pień. Złodzieje drzewa nie mieli z nim szans.

Co jakiś czas tata sam zajmował się wycinką drzew. Ale robił to z głową. Sadził nowe drzewka na ogołoconych fragmentach lasu. Pamiętam, jak ojciec suszył na piecu szyszki. Otwierały się pod wpływem ciepła. Wtedy wysypywały się z nich nasiona na nowe drzewa. Tym sposobem natura – z pomocą leśniczego – miała szansę się odradzać. Wyrąbany las odrastał.

Jaka była mama? Miała poczucie humoru. I lubiła nas straszyć. Wieczorami opowiadała nam rozmaite niestworzone historie, po których baliśmy się wyjść na podwórko. Kiedy szłam do szkoły dwa kilometry przez las, przez całą drogę mówiłam pacierz. Jednocześnie rozglądałam się na wszystkie strony w poszukiwaniu duchów i strasznych stworów.

Mama – na imię miała Aleksandra – była skora do żartów, ale jednocześnie surowa. Ogień i woda w jednej osobie. Na stole zawsze trzymała na podorędziu kij. A że często broiliśmy…

Muszę przyznać, że miałam do niej o to żal. Aż do końca, aż do jej ostatnich dni. Uważam, że dziecku powinno się tłumaczyć, co robi źle. Traktować bardziej po partnersku. No ale to były inne czasy. Wielu rodziców trzymało dzieci krótko. I używało wobec nich pasa.

– Zła metoda – powtarzałam jej, kiedy była już staruszką i leżała bezbronna w łóżku. – Zła metoda, mamo.

Uprawiała ogródek, zajmowała się dziećmi, domem i zwierzętami. Mieliśmy świnie i kury. Całe gospodarstwo. Nigdy nie zapomnę świniobicia. Było to dla mnie traumatyczne przeżycie. My przecież z tymi zwierzętami się bawiliśmy, bardzo się do nich przywiązywaliśmy. I nagle – trach! Nie ma naszej ulubionej świnki. Rozpacz. A potem przecież trzeba było ją jeszcze zjeść… Do dzisiaj jestem wielką miłośniczką zwierząt i nie mogę znieść, kiedy źle się je traktuje.

Stosunek do zwierząt – moim zdaniem – świadczy o poziomie moralnym człowieka.

Nagle pani Jadwiga przerywa swoją opowieść. Na parapecie jej warszawskiego mieszkania ląduje bowiem kruk. Wielki, czarny jak smoła, z mocnym, zakrzywionym dziobem. I inteligentnym błyskiem w hebanowych ślepiach. Patrzy na mnie uważnie, najwyraźniej zaskoczony obecnością obcej, nieznanej mu osoby w mieszkaniu. Wydaje się, że nie ma jednak nic przeciwko mojej wizycie, bo po chwili przestaje zwracać na mnie uwagę i zaczyna moczyć dziób w stojącej na parapecie miseczce. Pani Jadwiga patrzy na kruka z czułością.

Dziwi się pani? Niepotrzebnie. To jest mój współlokator. Kruk. Bardzo sympatyczny. I w ogóle się nas nie boi. Jak mu się chce pić, to do mnie przylatuje. Zawsze czeka na niego świeża woda. Nasza znajomość trwa już od lat. Przed wojną, w naszej leśniczówce, również żyłam obok, a raczej razem z ptakami. Nauczyłam się je wtedy cenić. Są bardzo niezależne. Ponad wszystko cenią sobie wolność.

Jeszcze przed wojną miałam wiele kontaktów z Żydami. Trudno jednak, żeby było inaczej. Obie społeczności – Polacy i Żydzi – żyły wówczas razem. Pod jednym niebem. W Stanisławowie, niewielkim miasteczku w pobliżu naszej wsi, mieszkało bardzo wielu Żydów. Prowadzili sklepiki, trudnili się handlem i usługami.

Moi dziadkowie mieszkali z kolei w Jabłonowie. Mieli tam gospodarstwo, w którym spędzaliśmy wakacje. Zjeżdżała nas tam cała chmara – dziadkowie mieli gromadkę wnuków. A my – kuzynów i kuzynek. Bawiliśmy się wtedy z żydowskimi dziećmi, których mnóstwo było w okolicy. W co się bawiliśmy? W to, co zawsze – w berka, chowanego czy ciuciubabkę. Dla najmłodszych pochodzenie nie miało żadnego znaczenia. Liczyła się dobra zabawa. Dogadywaliśmy się świetnie.

Gajówka i wieś Wólka Czarnińska należały do majątku Czarna. Dwór był położony dwa kilometry od naszej leśniczówki. Bielony, z czerwonym dachem. Taki typowo polski, pocztówkowy. Pamiętam, że dziedziczka nazywała się Karczewska. Była drobna i niska. Codziennie przysyłała nam dwa litry mleka. Dla dzieci.

Nie mieliśmy jeszcze wtedy studni – mama, chodząc z wiadrami po wodę, pokonywała dwa kilometry. Kiedy urodził się mój młodszy brat, dziedziczka przyjechała do nas w odwiedziny. Z okazji jego narodzin zafundowała rodzicom wywiercenie studni. Jej mąż prowadził w Warszawie jakiś biznes owocowy w Hali Mirowskiej. Nie stronił od alkoholu, pamiętam, że kiedy nas odwiedzał, ojciec wysyłał mnie do sklepu po „gorzałkę i zakąskę”.

Z panią Karczewską związana jest pewna powojenna anegdota. Otóż pewnego razu mój brat wszedł do księgarni w Warszawie, spojrzał na sprzedawczynię i… stanął jak wryty. To była ona! Brat bardzo się ucieszył i niewiele myśląc, huknął na całą księgarnię:

– Moje uszanowanie, pani dziedziczko!

Wszyscy spojrzeli na nią zdumieni. Pani Karczewska zbladła. Wyglądała, jakby zobaczyła ducha z przeszłości. Pewnie zrobiło jej się przykro na wspomnienie wspaniałego przedwojennego życia w malowniczym dworku z czerwoną dachówką, połaci ziemi, bocianów przemierzających o świcie miarowym krokiem okoliczne łąki. Życia, które bezpowrotnie przepadło. Dwór oczywiście przejęli komuniści.

Skrzypek z getta

Pamiętam, jak we wrześniu 1939 roku leciały na Warszawę bombowce. Całymi chmarami. Z daleka widzieliśmy łuny pożarów, dochodził do nas odległy ryk detonacji. Wojna. A rodzice wieźli końmi mojego młodszego brata do chrztu. Mama mówiła, że nie daj Boże, jakieś nieszczęście się zdarzy i dziecko zginie nieochrzczone.Była bardzo odważna, zaradna. Jak tylko rozpoczęła się wojna, drogi, lasy, okoliczne tereny zaroiły się od uchodźców. Mama gotowała dla nich zupę. Ludzie przychodzili po zmroku, nieśmiało pukali do drzwi. Zarówno Polacy, jak i Żydzi. Zupa była prosta, mama wrzucała do garnka to, co miała w ogródku. Trochę kartofli, marchew, garść pietruszki. Okraszała to wszystko słoniną.

Pewnie zaraz pani zapyta, czy Żydzi to jedli, bo wieprzowina jest przecież niekoszerna. Jedli, jedli. I to jeszcze jak! Aż im się uszy trzęsły. Frania, dziewczyna, która się u nas ukrywała, po wojnie mówiła mi:

– Koszeru przestrzegałam przed wojną i po wojnie. A w trakcie wojny – nie. Na te pięć lat mieliśmy dyspensę. Tu przecież chodziło o to, żeby przeżyć.

Tak jak wspominałam, w Stanisławowie mieszkało wielu Żydów. Ale Niemcy nie stworzyli tam getta. Zbudowano je w niedalekim Mińsku Mazowieckim. W Stanisławowie okupanci skupili tylko wszystkich Żydów na kilku ulicach i tam kazali im mieszkać. Wokół tego terenu rozstawili straże, ale nie było żadnego ogrodzenia. Dzięki temu udawało mi się czasami zanieść znajomym Żydom trochę chleba czy kawałek słoniny. Nie miałam daleko. Zaledwie trzy kilometry, co to jest dla młodej dziewczyny!

Pierwszy na stałe sprowadził się do nas Abraham Słomka. To było pod koniec 1941 roku. Abram – jak go nazywaliśmy – miał trzydzieści lat, był skrzypkiem Filharmonii Warszawskiej i fryzjerem. Fach odziedziczył po ojcu. A talent do muzyki dostał od Boga.

Abram był uciekinierem z warszawskiego getta. Chodził od domu do domu z walizeczką, w której miał wszystkie niezbędne narzędzia: maszynki, brzytwy, nożyczki. Tu kogoś ogolił, tam kogoś ostrzygł. W zamian za usługi płacono mu parę groszy lub dano przenocować. Jakoś żył. Takie wędrówki robiły się jednak coraz bardziej niebezpieczne. Ktoś mógł Abrama wydać Gestapo, zresztą – na drogach roiło się od Niemców. Wiedział, że aby przeżyć, musi znaleźć jakąś stałą kryjówkę.

Pamiętam ten dzień, kiedy do nas przyszedł. Wychudzony, zmarnowany, o smutnych, błyszczących oczach. Rozejrzał się po chałupie, spojrzał na ścianę i zdziwił się. Zobaczył wiszące na niej skrzypce. Po co komu w chłopskiej chacie skrzypce? Mama zauważyła jego zaciekawienie i wyjaśniła, że kupiła je kiedyś dla dzieci. Ale nie było we wsi nauczyciela muzyki, więc skrzypce czekają na lepsze czasy. Na to Abram zdjął ostrożnie instrument ze ściany. Przejechał po nim ręką. Czule, jak dotyka się dłoni ukochanej osoby. Nastroił. I zagrał… _Czardasza_ Vittorio Montiego!

Grał z przymkniętymi oczami, a naszą izbę wypełniała piękna muzyka. Jak z innego świata. Nagle zniknęła okupacja, wojna i Holokaust. Tylko te piękne, harmonijne dźwięki. My, dzieci, stałyśmy z rozdziawionymi buziami. Mama też była pod wielkim wrażeniem.

– Ależ pan pięknie gra! – zawołała, gdy tylko skończył. I od razu dodała: – Może by pan zgodził się uczyć moje dzieci?

– Szanowna pani, bardzo chętnie przyjąłbym pani propozycję – odparł. – Ale, niestety, jestem Żydem. Tułaczem. Dziś jestem tu, a jutro… sam Bóg raczy wiedzieć, gdzie będę. Nie ma jak! Nie ma jak! – zakończył, rozkładając bezradnie ręce.

Na to moja mama powiedziała coś, czego Abram na pewno nie spodziewał się usłyszeć:

– W takim razie – koniec tułaczki. Od tej pory będzie pan mieszkał u nas.

Słowa te wypowiedziała kategorycznie. Tak jak wspominałam, moja mama potrafiła być bardzo zasadnicza, gdy coś postanowiła – nikt nie śmiał się jej sprzeciwić. Abram, gdy po kilkudziesięciu sekundach dotarł do niego sens usłyszanych słów – nie potrafił ukryć wzruszenia i wdzięczności. A tata? No cóż, pewnie miał wątpliwości, czy to na pewno dobry pomysł, żeby dla nauki gry na skrzypcach ryzykować życie całej rodziny. Ale, między Bogiem a prawdą, nie miał wiele do gadania.Abram został i cześć! Klamka zapadła. Spał razem z nami w jednej izbie, na podłodze na słomie. W ciągu dnia uczył nas gry. Był bardzo cierpliwym nauczycielem. Tłumaczył, poprawiał palce. To był bardzo wrażliwy człowiek. O duszy artysty. Relacje nauczyciel – uczniowie szybko przerodziły się w relacje przyjacielskie. W długie jesienne i zimowe wieczory graliśmy z nim w szachy i warcaby. Mój starszy brat był bardzo zdolny i sam wystrugał z drewna pionki.

Abram w wolnych chwilach dalej chodził ze swoją walizeczką po okolicznych domach i strzygł. Chciał zarobić na swoje utrzymanie i nie być ciężarem dla naszego skromnego domowego budżetu. Wystarczyło mu to, że samą swoją obecnością naraża nas wszystkich na śmierć. Zarobione pieniądze przekazywał mamie, która kupowała za nie produkty żywnościowe.

Abram miał w naszej okolicy stałych klientów. Owszem, miał semickie rysy… gdzieś mam nawet jego zdjęcie. Chwileczkę. O, jest. Tu wszyscy razem pozujemy w ogrodzie. Abram miał zły wygląd i gdyby ktoś doniósł na niego Niemcom – jego los byłby przypieczętowany. Ludzie go jednak znali, lubili. Zresztą był im potrzebny, bo innego porządnego fryzjera w naszej okolicy nie było. Więc nikt nie donosił. Do czasu…

Moja mama w ogóle nie myślała o ludziach w kategoriach „Żyd – nie-Żyd”. Abram był w jej oczach po prostu człowiekiem, który potrzebuje pomocy. Wiadomo, że niosła ze sobą ogromne ryzyko. Proszę mnie nie pytać, czy rodzice się bali, czy my, dzieci, żyliśmy w strachu. Oczywiście, że tak! Bywały chwile, kiedy człowiek bał się nawet wyjrzeć przez okno, bo spodziewał się, że zobaczy podchodzących pod dom żandarmów.

Strach to jest uczucie bardzo ludzkie. Każdy się boi. A jeżeli twierdzi, że się nie boi – kłamie. Tym bardziej w czasie wojny, gdy śmierć czyha na człowieka wszędzie. Może zginąć od bomby, kuli. Zostać schwytanym w łapance. Trafić do obozu. Nad Polakami w Generalnym Gubernatorstwie cały czas wisiało widmo śmierci. Ukrywanie Żydów było tylko jedną z rzeczy, za którą Niemcy karali rozstrzelaniem.

Gdyby mama odmówiła Żydom pomocy – byłoby to zwycięstwem Niemców. Odnieśliby sukces. Udałoby im się nas skutecznie zastraszyć. Każdy, kto znał moją mamę, wiedział jednak, że tak łatwo zastraszyć się jej nie da. Mama miała silnie zakorzenione poczucie solidarności z drugim człowiekiem. Dlatego właśnie pomagała nie tylko Abramowi, ale też innym ukrywającym się w lesie opodal naszej wsi Żydom. Przede wszystkim rodzinom Papierów i Szpingerów. No i oczywiście naszemu „partyzantowi” Piotrowi.

Jak ci wszyscy ludzie do nas trafili? Po prostu, tułając się po okolicy, zaglądali do różnych domów. W jednych pomocy nie otrzymywali – w innych tak. Nasz dom należał do tych drugich. Wkrótce wśród ukrywających się Żydów rozeszła się wieść, że w leśniczówce na skraju lasu mogą liczyć na wsparcie.

Z oczywistych powodów wszyscy nasi „podopieczni”, którzy ukrywali się w lesie, nie mogli u nas mieszkać – nie było tyle miejsca. Dom był malutki, my sami ledwo mieściliśmy się w naszej izdebce. Teresa i Chaskiel Papierowie, młode małżeństwo, o którego tragedii mówiłam na początku mojej opowieści, przychodzili do nas tylko wieczorami. Byli parą, spodziewali się dziecka. Tak, trudno w to uwierzyć. Mimo wojny, Holokaustu – oni się kochali. Tak po prostu. Po ludzku.

Na stałe, oprócz Abrama, mieszkała u nas tylko Frania Szpinger. Taka fajna, szesnastoletnia dziewczyna. Nie musiała się ukrywać w lesie, bo nie miała semickich rysów. Zielone oczy, blond włosy, rumiana buzia. Wyglądała jak wiejska dziewczyna. Dlatego mogła mieszkać u nas. Kiedy na nasze podwórko zajeżdżali furmankami chłopi po drzewo, a Frania akurat była na zewnątrz, wołali do niej:

– Dziewczynkooo, tatuś w domu?

Ona uśmiechała się i biegła po mojego ojca.

Nawet wprawione w ocenie, nieprzychylne polskie oko nie dostrzegało w niej Żydówki. Jej siostra Hela była hafciarką. Ona, jej braciszek i rodzice – Izrael i Bracha – ukrywali się w lesie. Państwo Szpingerowie przez pewien czas również przychodzili do nas wieczorami. Niestety rodzina Frani nie miała tyle szczęścia co ona. Na pierwszy rzut oka widać było, że są Żydami.

Ci nieszczęśni ludzie doskonale zdawali sobie sprawę, że nie sposób ukrywać się w nieskończoność. To mogło się udać przez kilka tygodni, góra – miesięcy. Nie mogli bezustannie wymykać się obławom, toczyć walki o przetrwanie każdego kolejnego dnia. To było ponad ludzkie siły.

Szpingerowie nie chcieli już uciekać. Byli zrezygnowani. I wreszcie dali za wygraną. Kiedy Niemcy ogłosili, że wszyscy Żydzi, którzy ukrywają się w lasach, mają się stawić w getcie w Mińsku Mazowieckim – poszli. Dobrowolnie zgłosili się do władz okupacyjnych, choć wiedzieli, że zostaną wywiezieniu do obozu zagłady w Treblince.

Pamiętam, jak Hela przyszła do nas w przeddzień deportacji i powiedziała:

– To koniec. Wywożą nas do Treblinki. Przyszłam się pożegnać.

Ileż w tych prostych słowach było rozpaczy! Przecież ona ogłosiła nam właśnie, że idzie na śmierć. Taka młoda dziewczyna! Mama rozpłakała się i zaczęła ją zaklinać:

– Nie jedź, Hela, nie jedź! Zostań.Ale Hela tylko potrząsnęła głową.

– Tam, gdzie są rodzice i mój braciszek, tam i ja. A Franka niech robi, jak chce.

Franka spojrzała na nią i powiedziała:

– A ja chcę żyć. Nie pojadę.

I została. Już na dobre.

Zawsze chciałam mieć siostrę i wreszcie ją miałam. Razem się bawiłyśmy, spałyśmy w jednym łóżku. Dużo ze sobą rozmawiałyśmy. Za dnia Frania starała się być dzielna, jakoś trzymać. Ale w nocy… nachodziły ją koszmary. Często przez sen wołała przeraźliwym, rozdzierającym głosem:

– Boże!!! Wszyscy zginęli! Dlaczego?! Boże!

Zrywała z siebie kołdrę, szarpała poduszkę. Łkała. Cała spocona, w szale, rozpaczy. Ależ ja się wtedy o nią bałam! Potrząsałam Franią i wołałam:

– Obudź się, obudź! Na litość boską, Frania!

To były straszne noce.

Obława

Każdy, kto choć raz był na polskiej, mazowieckiej wsi, wie, że nie ma na świecie lepszej kryjówki. Gospodarstwa przeważnie stoją u nas w dużej odległości od siebie, oddzielone miedzami, polami, łąkami. Wokół domów – stodoły, chlewiki, komórki. A w budynkach strychy i piwnice. Jest się gdzie schować.

Stojąca samotnie na skraju lasu leśniczówka wydawała się kryjówką wręcz nie do wykrycia. Niemcy do nas nie zaglądali. Bo i po co? To było odludzie. Najbliższe zabudowania stały ponad pół kilometra od nas. Należały do trzech rodzin – Janków, Staśków i Władków. Mówiono tak na nich od imion głów rodzin. Taki był kiedyś u nas zwyczaj.Naszym przekleństwem stała się Staśkowa. Kobieta słynąca w całej okolicy z tego, że była złym i złośliwym człowiekiem. Z czasem ludzie domyślili się, że udzielamy schronienia Żydom. Pewnie ktoś coś zauważył. Jakieś podejrzane ruchy wieczorem na skraju lasu. Albo obcą postać, która mignęła w oknie rozświetlonym lampą naftową.

A gdy jedna osoba wiedziała, to znaczyło, że wiedziała już cała wieś. Ludzie mają to do siebie, że lubią plotkować. I tak ta niebezpieczna dla nas informacja dotarła do Staśkowej. Ta okropna kobieta chciała nam zaszkodzić i poszła na posterunek żandarmerii.

– Trzeba z Gawrychami zrobić porządek – powiedziała. – Za dużo Żydów tam się kręci.

To wystarczyło. Niemcy zainteresowali się sprawą. Staśkowa nie tylko złożyła na nas donos, ale jeszcze powiedziała Niemcom, kiedy najlepiej na nas napaść, żeby wszyscy byli w domu. Zarówno my, jak i Żydzi, którym pomagaliśmy. Radziła, żeby przyjść wieczorem.

Tak zrobili. Osiemnastego marca 1943 roku.

Samochód zostawili na skraju wsi i cicho, pod osłoną nocy okrążyli nasz dom…

…nad ranem leśniczówka dopalała się. Z naszego domu został tylko nagi, osmalony komin. I stos tlących się, dymiących czarnych krokwi. Przed domem leżała na śniegu rozstrzelana Teresa. Po odejściu Niemców okoliczni chłopi pochowali ją w lesie. Razem z jej nienarodzonym dzieckiem. W bezimiennej mogile.

Jak potoczyły się losy ludzi, którzy tego feralnego wieczora siedzieli razem przy stole i jedli kolację? Różnie.

Zacznijmy od Frani. Ukryła się niedaleko, w rurze pod mostkiem. W tak zwanej drenie. Siedziała tam skulona, jak niemowlę, cała trzęsła się z przerażenia. A Niemcy właśnie tym mostkiem wracali z obławy! Nad jej głową. Słyszała warkot silników i odgłos kół przetaczających się przez mostek. Szczekanie psów pościgowych. Boże, cóż ta dziewczyna musiała wtedy przeżywać! Tego nie można sobie wyobrazić.

Kiedy po wielu latach spotkałyśmy się, zapytałam:

– Frania, a nie było ci tam zimno?

Wybiegła przecież z domu w tym, co miała na sobie. Była bez kurtki, tylko w lichym swetrze. A tu przecież zima, śnieg leżał na polach. Mróz.

Frania spojrzała na mnie i uśmiechnęła się smutno.

– Isia, ja się pociłam ze strachu!

Z rury wyszła dopiero rano. Stanęła na drodze i ogarnęła ją nagle straszna rezygnacja. Co robić? Gdzie pójść? Gdzie szukać ratunku? Była przecież nastolatką! Sama, bez rodziny, znajomych. Tropiona jak dzikie zwierzę. Skazana na śmierć przez wszechpotężną machinę niemieckiego aparatu okupacyjnego.

Czy miała znowu szukać jakichś dobrych ludzi, którzy ją ukryją? I narażać ich w ten sposób na śmierć?

– Już mi wszystko jedno – powiedziała do siebie – niech mnie ci przeklęci Niemcy złapią. Chcę to mieć za sobą.

Los jednak chciał inaczej. Gdy tak stała bezradna na drodze, nagle wyrosła przed nią kobieta w czarnym habicie.

– Co tu robisz, dziewczynko? – zapytała.

Frania podała się za uciekinierkę z Hrubieszowa. Niemcy pacyfikowali wówczas Zamojszczyznę, mnóstwo Polaków z tamtych stron uciekało do centralnej części Generalnego Gubernatorstwa.

Zakonnica uśmiechnęła się ze zrozumieniem.

– Chodź ze mną – powiedziała.

Wyciągnęła do niej dłoń…

I w ten sposób Frania Szpinger, moja żydowska „siostra”, znalazła się w klasztorze szarytek w Ignacowie. Siostry prowadziły tam sierociniec. Oprócz Frani ukrywało się w nim jeszcze wiele żydowskich dzieci. Siostry wyrobiły jej fałszywe dokumenty na nazwisko Malinowska. Frania została tam do końca wojny, pomagała w gospodarstwie, opiekowała się najmłodszymi sierotkami. Przeżyła!

Kiedy do Polski wkroczyła Armia Czerwona i skończyła się niemiecka okupacja, Frania poznała żydowskiego oficera, dużo starszego od siebie. Wzięli ślub, a po zakończeniu wojny uciekli razem do Izraela. Kolejna romantyczna historia!

Z kolei mojego tatę, po aresztowaniu go tego feralnego dnia, Niemcy zabrali na posterunek żandarmerii w Mińsku Mazowieckim. Tam trzymali w areszcie. Jego los był przypieczętowany. Złamał bezwzględne prawo Generalnego Gubernatorstwa. Udzielił pomocy Żydom.

Po dwóch tygodniach gestapowcy wywieźli tatę do lasu Mienia, dziesięć kilometrów za Mińskiem Mazowieckim. Na cieszące się ponurą sławą miejsce straceń. Zginął od pojedynczego strzału w tył głowy. A razem z nim nasz dzielny rosyjski partyzant Piotr. Zostali zamordowani razem i złożono ich we wspólnym grobie.

Taką cenę zapłacił mój tata za ukrywanie Żydów. Za to, że w nieludzkich czasach miał odwagę być człowiekiem. Bezwzględność i okrucieństwo Niemców wobec Polaków ratujących Żydów nie miały granic.

Mama oczywiście robiła wszystko, żeby wyciągnąć tatę z więzienia. Dowiedziała się, że kierownikiem posterunku jest Polak, granatowy policjant o nazwisku Sowiński. Ktoś poradził mamie, żeby poszła do jego domu i poprosiła o wypuszczenie męża. Żeby powiedziała, że ma dzieci, że ojciec nic złego przecież nie zrobił. Odwołała się nie tylko do jego patriotycznych uczuć, ale też do poczucia zwykłej ludzkiej przyzwoitości. W końcu był Polakiem.

Tak też się stało. Jakimś cudem dostała domowy adres Sowińskiego. Kiedy zapukała do jego drzwi, ten nie zgodził się jej przyjąć nieformalnie w mieszkaniu. Nie wpuścił jej do środka – kazał czekać przed drzwiami, a po pewnym czasie wyszedł do niej ubrany w mundur. A więc służbowo. Zaprowadził ją na posterunek, a tam powiedział do dyżurującego kolegi:

– Przyszła żona leśniczego z Czarnej. Nie musimy jej już szukać. Sama się zgłosiła.

Mama była zszokowana. Nie mogła uwierzyć, że ten człowiek tak się zachował. Nie mieściło jej się to w głowie. Ją też zamknęli na dwa tygodnie w areszcie. Wypuścili dopiero wtedy, kiedy ojciec już nie żył. Mama widziała nawet, przez kraty więziennego okna, jak zabierali tatę do samochodu. Widziała, jak jej ukochanego męża wieźli na śmierć. Miał zaledwie pięćdziesiąt jeden lat. Mój ukochany ojciec… Trudno się o tym mówi… Trudno wspomina.

Kiedy wypuścili mamę z więzienia, my z Niutkiem nadal mieszkaliśmy u sąsiadów. Dopiero wtedy wuj przyjechał po nas końmi i zabrał do siebie pod Warszawę, w okolice Grójca. Jeszcze przed wyjazdem mama poszła do gajówki odkopać z ziemi ukryte oszczędności. Niestety umieściła je zbyt płytko, a na dodatek w drewnianej skrzyni. Banknoty były zatem nadpalone. Nie przewidziała, że nasz dom pochłonie ogień! Pamiętam, że poszła do banku i tam wymieniono jej tylko te najmniej zniszczone banknoty. Resztę trzeba było wyrzucić.

Nasze życie się zmieniło. Na gorsze. Całymi dniami pasłam krowę, a w drodze do szkoły pokonywałam wiele kilometrów żwirowej drogi. Boso. To moje najbardziej wyraziste wspomnienia z tamtych ostatnich okupacyjnych miesięcy. Mama jeździła do Warszawy, gdzie handlowała bimbrem. Dzięki temu jakoś wiązaliśmy koniec z końcem.

Niedługo po wojnie – w 1948 roku – mój starszy brat postanowił przeprowadzić ekshumację ciała ojca. Nie chciał, żeby spoczywał w bezimiennym dole. Poszedł do lasu, w którym tata został rozstrzelany, i wykopał jego szczątki. Pochował je na Powązkach Wojskowych. A w miejscu kaźni postawił pomnik.

Chaskiel Papier – mąż biednej Teresy – ukrył się gdzieś i jakoś udało mu się przeżyć wojnę. Dotrwał do końca okupacji.

Z kolei Abram Słomka, nasz nauczyciel gry na skrzypcach, wybrał inną drogę. Mimo że udało mu się uciec z naszego domu przed zmierzającymi do leśniczówki Niemcami, po kilku dniach… powiesił się w lesie. Popełnił samobójstwo.

Dlaczego? Mówiłam pani, że to był bardzo wrażliwy człowiek. Ten okropny, zły świat nie był dla niego odpowiednim miejscem. Abram przynajmniej sam wybrał moment, w którym zszedł ze sceny. Tylko tyle mógł zrobić. Był to czyn wolnego człowieka.

Ciało Abrama odnaleźli w lesie chłopi i zakopali w nieznanym miejscu. Potem staraliśmy się je nawet odnaleźć. Chcieliśmy dokonać ekshumacji i złożyć jego szczątki na kirkucie. Tak aby nasz przyjaciel i nauczyciel miał przynajmniej godny pochówek. Chociaż nagrobek, który moglibyśmy odwiedzać, który by o nim przypominał.

Niestety – nigdy nam się to nie udało. Do dzisiaj Abram Słomka – wybitny skrzypek i dobry człowiek – spoczywa w bezimiennej mogile.

Na perkusji w Klipsach
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: