Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziewczyny z Gross-Rosen. Zapomniane historie z obozowego piekła - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 września 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Dziewczyny z Gross-Rosen. Zapomniane historie z obozowego piekła - ebook

Zapomniane historie z obozowego piekła

Ruth, Felice, Fela, Gerda, Alize, Halina – sześć młodych dziewczyn, które połączył jeden los. Wszystkie miały swoje marzenia, plany, ambicje… lecz trafiły tam, gdzie granica między człowieczeństwem a bestialstwem była bardzo cienka. Każda z nich przetrwała piekło Gross-Rosen. Każda z nich została bezdusznie pognana w Marszu Śmierci. Niestety – nie każda z nich przeżyła pochód w środku zimy. Co sprawiło, że niektórym kobietom dane było rozpocząć inne, szczęśliwe życie, podczas gdy pozostałym odebrano szansę na nowy początek?

Fatum? Siła wyższa? A może zwykły przypadek?

Naziści skrupulatnie zacierali ślady po własnych zbrodniach. Niszczyli obozy koncentracyjne, palili dokumenty, zakopywali więźniarki w masowych grobach gdzieś na odludziu. Dlatego przeszłość dziewczyn z Gross-Rosen pokryta jest kurzem zapomnienia. Agnieszka Dobkiewicz – bazując na nielicznych dokumentach zachowanych do naszych czasów – stara się jednak odkryć bolesną prawdę o życiu Ruth, Felice, Feli, Gerdy, Alize oraz Haliny.

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-8032-8
Rozmiar pliku: 6,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

W 2020 roku właściwie przypadkiem odkryłam dla siebie twórczość nigeryjskiej pisarki Chimamandy Ngozi Adichie. To ona zwróciła moją uwagę na „niebezpieczeństwo jednej opowieści”. Ta piękna i mądra czarnoskóra kobieta w dzieciństwie czytała amerykańskie i angielskie książki, więc gdy zaczęła pisać, pchana niezrozumiałym wewnętrznym przymusem, swoje pierwsze powieści wzorowała na literaturze, którą znała. Bohaterowie jej prób literackich byli biali i błękitnoocy. Bawili się śniegiem i jedli jabłka. Często też rozmawiali o pogodzie i o tym, jak jest fajnie, bo właśnie wyszło słońce… Chimamanda Ngozi Adichie nigdy nie mieszkała poza Nigerią, więc nie znała śniegu; jak jej rodacy jadała mango i nigdy nie rozmawiała z nimi o pogodzie, bo słońce na ich niebie świeciło nieustannie. Zapatrzona w bohaterów europejskich i amerykańskich książek, większości swoich postaci kazała pić w nadmiarze piwo imbirowe, choć nie miała pojęcia, co to jest i jak smakuje. Tak bardzo przesiąkła zachodnimi opowieściami o świecie, że nie wyobrażała sobie istnienia innych historii. I wtedy odkryła, że istnieje literatura afrykańska, którą sama jako dorosła kobieta, współtworzy.

Wówczas też zrozumiała, że ludzie – tak jak ona – jedzą mango i nie rozmawiają o pogodzie.

Jednak gdy zaczęła pisać swoje nigeryjskie opowieści, w których pokazywała rodaków inaczej niż w europejskich książkach, spotykała się z zarzutami, że jej literatura nie jest dość afrykańska.

To jest właśnie ryzyko jednej opowieści. Z jej powodu nie widzimy pełnego obrazu miejsc i ludzi.

Jedna opowieść, choć wcale nie musi być zmyślona, to pokazuje świat tylko z jednej strony. W kółko i w kółko – aż zaczyna wydawać się jedyną możliwą. Dlatego jest tak bardzo niebezpieczna.

Ale jedna opowieść jest też groźna z innego powodu – można ją zacząć w każdym momencie. Jak mówi Chimamanda Ngozi Adichie, wystarczy historię o Indianach zacząć od strzał, a nie od najazdu Brytyjczyków, i staje się ona zupełnie inną historią.

Jest jeszcze inne piętno jednej opowieści – jej zakończenie. Nie przewiduje ono dalszych zdarzeń. Co się stało z Indianami, gdy strzał już zabrakło? Co się wydarzyło, gdy znaleźli inną broń? A co działo się z kobietami, które na nich czekały? Tych pytań są zawsze tysiące i na im więcej z nich odpowiemy, tym mniejsze ryzyko, że ulegniemy ułudzie jednej opowieści.

Nie lubię pisania historii ludzi z jednej perspektywy. Odkąd pamiętam, szukałam różnych punktów zaczepienia, by snuć opowieści, i starałam się dawać głos tym, którzy mieli potrzebę mówienia. Jak bardzo może być niebezpieczna ta jednowymiarowa perspektywa, przekonałam się, pisząc _Dziewczyny z Gross-Rosen_. Gdy Wydawnictwo Znak zaproponowało mi napisanie książki o kobietach z KL Gross-Rosen, powiedziałam: „Nie”. Dopiero później przyszła refleksja, że taka książka jednak powinna się ukazać. Podjęłam się tego zadania, jednak pełna obaw, że nie uda mi się z niego wywiązać. I nagle stało się coś, co zmieniło moje wyobrażenia o pisaniu tej historii. Okazało się, że problem tkwi w czymś innym, niż sądziłam. Nie w tym, że tych opowieści nie ma, ale w tym, że za późno zaczęłam po nie sięgać. I o ile w przypadku _Małej Norymbergi. Historii Katów Gross-Rosen_, którą napisałam rok temu, nie miałam aż takiego poczucia bezradności, bo pracowałam, opierając się głównie na odkrytych dokumentach sądowych, o tyle w przypadku mojej drugiej książki, którą trzymają Państwo w rękach, zderzałam się co chwilę ze ścianą. Momentami tak boleśnie, że traciłam wiarę w to, że skończę swoją pracę. Opisywanie Gross-Rosen nie jest łatwe, ponieważ nie zachowała się dokumentacja z tego niemieckiego obozu koncentracyjnego. Została częściowo zniszczona, a częściowo – być może – wywieziona. Żyję wielką nadzieją, że została ukryta.

Obóz nie był jednorodny. Znajdowały się tam siedziba główna i ponad sto filii, w tym męskie, na których skupiłam się w poprzedniej książce. W wielu z nich umieszczono jednak kobiety – polskie, węgierskie, greckie, francuskie, niemieckie Żydówki. Większość filii kobiecych została ewakuowana na zachód i gros więźniarek do Polski już nie wróciło. Gdy zaczęłam szukać historii grossroseńskich dziewczyn, nagle okazało się, że jest ich bardzo dużo. Opowieści, które odnalazłam, zafascynowały mnie od razu. Właściwie w jeden wieczór wybrałam bohaterki do mojej książki. Jedynie z Halinką Elczewską (mówienie o niej „Halina” powoduje, że czuję się, jakbym mówiła o innej kobiecie) było inaczej. Ją wybrałam – a może raczej to ona wybrała mnie, bym opisała jej historię – dużo później. Poznałam też jej fantastyczne córki. Ala i Majka sprawiły, że fascynująca historia Halinki zamyka moją książkę, bo opowiedziały mi także o powojennych losach żydowskich dziewcząt i uświadomiły, że tragedia wcale nie skończyła się w 1945 roku, tak jak byśmy chcieli. Pisanie _Dziewczyn z Gross-Rosen_ było dla mnie jak tkanie z kawałków pourywanych i pogubionych nici. Co chwilę któraś się kończyła, a ja musiałam zawiązywać na supeł kolejne fragmenty, które odnalazłam. Czasem brałam nici z innej opowieści, by połączyć tkane kawałki. Mam jednak nadzieję, że mimo tych niedogodności powstała z nich piękna tkanina, którą można się otulić.

To, co mnie uderzyło w tych wszystkich historiach, to właśnie piętno jednej opowieści. Dziewczyny z Gross-Rosen często były wcześniej więźniarkami Auschwitz. Choć nawet trudno to tak określić, ponieważ Oświęcim był jedynie punktem przerzutowym, wielkim targiem niewolników, gdzie je sprzedano i wysłano do zakładu pracy, przy którym stworzono podobóz. Tak było w przypadku Halinki czy Ruth, jednak w świadomości swojej i bliskich nie były one dziewczynami z Gross-Rosen, ale więźniarkami Auschwitz. I to jest właśnie niebezpieczeństwo jednej historii. Tym dziewczynom odebrano ich prawdę historyczną, którą spłycono do jednego wątku, uczyniono niekompletną. Opowieść o tragedii Auschwitz jest tak mocna, przejmująca i sugestywna, że pochłania inne opowieści. Bo nic straszniejszego niż kominy krematoriów człowiek nie wymyśli… A jednak Auschwitz to nie jest koniec opowieści moich bohaterek. Dla tych dziewczyn to nawet nie początek, ponieważ początek był zazwyczaj w getcie.

Dla części z nich, na przykład Feli czy Alizy, to nawet nie była opowieść ważna. One miały historię marszu śmierci do Volar. To historia w zasadzie w Polsce nieznana, po prostu musiałam ją opisać. Ten marsz kilku tysięcy grossroseńskich dziewczyn śni mi się do dzisiaj. Moim marzeniem jest, by zajęli się nim polscy naukowcy i byśmy wiedzy o tej tragedii nie musieli czerpać z amerykańskich publikacji. Ta opowieść zasługuje na opisanie.

Podobnie jak tragedia dziewczyn z okalających dzisiejszy Wrocław filii grossroseńskich. Ich zadaniem było budowanie umocnień obronnych. Wsadzone do obór czy stodół, w środku zimy karczowały lasy – jak Felice, której miejsca i daty śmierci nawet nie znamy.

Moja książka ucieka od jednej opowieści o Gross-Rosen.

Moja opowieść o dziewczynach grossroseńskich to historia o tragedii, nieszczęściu, śmierci, bólu, strachu, stracie i tęsknocie; ale też o mądrych kobietach, siostrzanych relacjach, sile miłości, buncie, wytrwaniu, szlachetności, marzeniach i nowym życiu, które rodzi się tam, gdzie kończy się poprzednie. I to już jest historia Gerdy.

Nie da się poznać drugiego człowieka bez poznania jego opowieści. Chimamanda Ngozi Adichie ostrzega, że zawężanie narracji do jednej opowieści odziera człowieka z godności, bo trudno traktować ludzi jak równych, gdy podkreśla się tylko różnice, a nie pokazuje podobieństw. Dlatego moje opowieści pełne są zwykłych i prostych spraw, takich jak kawałek czekolady, maszyna do szycia czy miłość dwóch kobiet. Bez tych małych historii moje bohaterki zostałyby odarte z czegoś ważnego. Odrzucając jedną historię człowieka czy miejsca, zbliżamy się do prawdy.

_Agnieszka Dobkiewicz_Rozdział 1

RUTH

Życiorys

Ruth Eldar urodziła się w Łodzi w 1929 roku jako Ruth Berlińska. Jej matką była Róża, z domu Fajtlowicz, a ojcem Izydor Berliński. Dziewczynka miała także brata Salka (urodzonego w 1927 roku). Dorastali w zasymilowanej rodzinie żydowskiej, której powodziło się bardzo dobrze. Ojciec prowadził sklep kolonialny. Gdy wybuchła wojna, został zmobilizowany do polskiej armii. Wrócił, gdy żona z dziećmi przebywały już przymusowo w getcie. W 1941 roku Ruth, podobnie jak inne dzieci, musiała podjąć pracę. Zatrudniono ją w resorcie krawieckim. Rodzinę Berlińskich 24 sierpnia 1944 roku wywieziono do Auschwitz. Rodziców skierowano od razu do zagazowania, a Rutka i Salek trafili do obozów koncentracyjnych – ona do Halbstadt, żeńskiej filii KL Gross-Rosen na terenie dzisiejszych Czech, on do Landsberg-Kaufering, podobozu Dachau, w którym zmarł. Tylko Ruth przeżyła. Po zakończeniu wojny wróciła do Łodzi, gdzie zajęli się nią babcia, wujek i ciocia. W 1946 roku razem z grupą syjonistycznej młodzieży zdecydowała się na wyjazd do Paryża. Tam poznała Józefa Englendera (zmienił nazwisko na Eldar) i wyszła za niego za mąż. Właśnie w Paryżu zajęła się projektowaniem ubrań, a później – już w Jerozolimie – prowadziła znany dom mody. W 1958 roku, w Jerozolimie, urodziła się ich córka – Anath. Po nagłej śmierci ukochanego męża Ruth przeprowadziła się pod Tel Awiw. Łódź do końca życia pozostała jej ukochanym miastem i wracała do niej nieustannie. Ruth Eldar zmarła w czerwcu 2019 roku.Na początku września 1978 roku w jednym z domów na przedmieściach Jerozolimy trwały gorączkowe przygotowania. Dwie kobiety – matka i córka – krzątały się wśród kolekcji ubrań, którą ta pierwsza właśnie przygotowała na pokaz. W cichej, okolonej ogrodami dzielnicy miasta ulokowany był jeden z bardziej znanych w Izraelu domów mody. Prowadziła go Ruth Eldar. Klientki ceniły to miejsce, dlatego że zawsze mogły otrzymać tam ekskluzywne materiały największych projektantów oraz ręcznie malowane tkaniny. Dawało im to poczucie wyjątkowości i przynależności do wielkiego świata. Właścicielka umiała też wsłuchać się w ich pragnienia, dlatego właśnie tu pojawiały się panie mające najbardziej wyszukane gusta i potrzeby. Tym razem wizyta była jednak szczególna – Ruth Eldar miała pokazać swoją najnowszą kolekcję samej żonie premiera Izraela, Alizie Begin. Pani premierowa, wówczas już 58-letnia, za niespełna dwa tygodnie wybierała się do Waszyngtonu. Była to nad wyraz ważna wizyta dyplomatyczna, podczas której jej mąż miał podpisać porozumienie pokojowe z Egipcjanami. Menachema Begina oraz prezydenta Egiptu Anwara as-Sadata zaprosił do siebie Jimmy Carter, prezydent Stanów Zjednoczonych. Był to gest dyplomatyczny, który miał załagodzić wieloletni konflikt zbrojny pomiędzy zwaśnionymi krajami.

Aliza Begin musiała godnie reprezentować swoje państwo. W tym celu wybrała się właśnie do ekskluzywnego i niezwykle popularnego domu mody. Gdy kobieta znalazła się w środku, usłyszała dobiegający z jednego z pomieszczeń znajomy język.

– Anath, stój ładnie – mówiła jakaś osoba głosem o ciepłej barwie. – No, jeszcze trochę, i wciągnij brzuch. Kochanie, no, jeszcze trochę.

Aliza poczuła nagłe wzruszenie. Przypomniało się jej, że w odległym o ponad 3 tysiące kilometrów Drohobyczu tak właśnie mówiła do niej mama. To był język jej dzieciństwa. Coraz rzadziej można go było usłyszeć na ulicach Jerozolimy. Młode pokolenie, które już tu się urodziło, nie chciało się uczyć mowy swoich rodziców i dziadków. Zdała sobie sprawę, że nie słyszała polskiego od bardzo dawna, oni z Menachemem też rzadko się nim posługiwali. Oboje pochodzili z Polski i urodzili się na jej wschodnich rubieżach, które teraz do tego kraju nie należą. W 1942 roku zostali ewakuowani z Armią Andersa do Iranu, ostatecznie trafili do Palestyny, a jej mąż stał się liderem bojowników na rzecz powstania państwa Izrael. To były trudne momenty – ciągłe napięcia, ciągłe ukrywanie się, ciągłe zmienianie tożsamości. Aliza uśmiechnęła się smutno do samej siebie, przypominając sobie te wszystkie chwile, które razem przeżyli. Bezgłośnie poruszając ustami, powtórzyła: „kochanie”. Nie wyszło jej to jednak tak pieszczotliwie jak kobiecie za drzwiami. Zabrzmiało trochę pokracznie, więc spróbowała jeszcze raz, ale już wydając z siebie bardzo cichy głos. Rozczuliła się, gdy wargi ułożyły się w tak emanujące dobrem rodzinnego domu określenie. Nikt do niej nadal nie podchodził, ale nie przeszkadzało jej to, bo delektowała się chwilą. Z pomieszczeń obok nadal słyszała odgłosy nerwowej krzątaniny przerywanej dialogami, jak się domyśliła, matki z córką.

– Anath! – strofowała dziewczynę czule i delikatnie mama. – Anath! Aleś ty niecierpliwa!

Alizie przed oczami przemknęło życie po wyjeździe z Polski. Zawsze była przy mężu i wspierała go w realizacji planów. Teraz Menachema czekało kolejne ważne wyzwanie. Zakończenie konfliktów z krajami arabskimi wydawało się konieczne. Wojna za długo już towarzyszyła narodowi żydowskiemu. Ostatecznie 17 września 1978 roku, po 12 dniach tajnych negocjacji prowadzonych w Camp David, ośrodku wypoczynkowym rządu Stanów Zjednoczonych, porozumienie pokojowe miało zostać podpisane.

Pani Begin zdawała sobie sprawę z wagi wydarzeń, w których weźmie udział, dlatego uznała, że wizyta w domu mody u pięknej Ruth Eldar zapewni jej odpowiedni strój dla ich rangi. Dyskusja niewidocznych kobiet trwała i stawała się coraz głośniejsza. Wyrwało to Alizę z zamyślenia – postanowiła przypomnieć o sobie. Delikatnie chrząknęła. Gospodyni od razu zorientowała się, że ważny i wyczekiwany gość jest już w holu, i wyszła szybkim krokiem do tak bardzo lubianej przez Izraelczyków żony premiera powstałego w 1948 roku państwa. Tego dnia Aliza poznała najnowszą kolekcję projektantki. Do późnej nocy panie oglądały wszystkie stroje, dopasowywały je, omawiały.

– Jak to pięknie, że w tym domu mówi się po polsku – powiedziała w pewnym momencie do Ruth Eldar pani premierowa. – I że nowe pokolenie również włada językiem rodziców¹.

„Ubrałam ją w kolor jasnego nieba pod kolor jej niebieskich oczu, a wieczorowe suknie były w kolorze blue royal” – mówiła potem projektantka. Barwa królewskiego błękitu odbija odcienie lazurowego nieba; ponoć stworzyli ją sukiennicy w hrabstwie Somerset specjalnie dla królowej Charlotty, małżonki króla Jerzego III. „W pierwszym artykule gazety «Haaretz», zatytułowanym «Walizka pani Begin», jest fotografia pokazująca panią Begin, gdy wchodzi do samolotu i prezentuje swoje piękne nogi”².

Kilka dni później relacje z wydarzeń w Waszyngtonie obiegły wszystkie media na świecie. Widziała je też w swoim domu w Jerozolimie 49-letnia Ruth. Oczarowana patrzyła, jak Aliza siedzi obok żony prezydenta Cartera – Rosalynn – i razem z nią bije brawo. Wzruszyła się, zwłaszcza że premierowa wyglądała naprawdę dystyngowanie w kostiumie z jej kolekcji. Regularne ruchy dłoni wykonywane przez Alizę i Rosalynn zahipnotyzowały ją. Nawet nie zorientowała się, kiedy zamienił się w jej głowie w miarowy stukot maszyny do szycia. Wróciła wspomnieniami do dzieciństwa. Znów była 13-letnią Ruth i wchodziła do wielkiej sali w fabryce Glazera, w której stały rzędy takich maszyn, wydające miarowy odgłos. Truk, truk, truk. Tuk, tuk, tuk. Truk, truk, truk…

Gdy słońce świeciło cudnie

Jest 1942 rok. Trwa II wojna światowa. Polska cały czas znajduje się pod niemiecką okupacją. Ruth siedzi przy wysokim, drewnianym stole. Z trudem próbuje dosięgnąć nogą metalowego pedału. Maszyna jest duża i ciężka. Najpierw trzeba nawlec na nią nitkę. Wkłada więc koniec włókniny do ust, by ułatwić sobie zadanie, i namacza go tak, by stał się podatniejszy. W końcu wprawnie przeciąga nitkę przez liczne dziurki mechanizmu. Musi teraz założyć bębenek. Później ręką próbuje ruszyć metalowe koło i jednocześnie nogami rozruszać mechanizm. Dla 13-letniej dziewczynki to skomplikowane zajęcie. Wie jednak, że tylko praca pozwoli jej i rodzinie przeżyć, więc nie ma wyjścia. Męczy się i próbuje zgrać niezborne, dziecięce jeszcze przecież ruchy. Noga boli, nitka się rwie, nic nie idzie tak, jak powinno. Tuk, tuk, tuk – miarowo obracają się koła maszyn. Truk, truk, truk – synchronizują się błyskawiczne odgłosy igieł, które przeszywają nitki przez materiał. Tuk, tuk, tuk. Truk, truk, truk. Tuk, tuk, tuk. Truk, truk, truk. Kobiety siedzą skupione i skulone nad zwojami materiałów. Pracy nie można przerwać. Wszystko musi być w rytmie i na czas. Tuk, tuk, tuk. Truk, truk, truk. Ten odgłos zawsze już będzie jej się kojarzył z pracą w resorcie. W fabryce Glazera umieszczą docelowo aż 800 takich maszyn do szycia. Pracować będzie na nich 1,5 tysiąca osób na dwie zmiany. Wszyscy szyją. Na akord, szybko, sprawnie. Za miskę zupy. To może uratować życie. Dzieci też muszą się nauczyć szyć. Specjalnie dla nich otwarto przy resorcie szkółkę. „Szkółka była jednym z oddziałów resortu Wäsche und Kleider Abteilung , mieściła się przy ulicy Żydowskiej 19³ – mówiła Ruth po latach. – Po likwidacji gimnazjum w 1941 roku prezes getta Chaim Rumkowski zatroszczył się o młodzież i stworzył dla niej możliwość nauki przysposabiającej do pracy rzemieślniczej. Dla nas oznaczało to prawo do kawałka chleba i porcji zupy. W tej szkółce uczono nas kroju i szycia. Po skończonym kursie szyłyśmy już, jak dorośli ludzie, dziecięce sukienki. Do dziś mam przed oczami stosy małych sukienek w czerwono-czarną pepitkę z białymi kołnierzykami, gotowych do prasowania. Zamówienia na tę produkcję przyjmował od niemieckich firm Hans Biebow. Przez dwa lata szyłyśmy na akord, systemem taśmowym, ten sam model sukienki”⁴.

Maszyny nie przestawały pracować nawet na chwilę. Tuk, tuk, tuk. Truk, truk, truk. Nużący odgłos tylko pozornie wprowadzał senną atmosferę. W fabryce Glazera toczyła się walka o przeżycie. Wszędzie było czuć opary z prasowanych sukienek, które dusiły w gardło i podrażniały płuca. I ten ból małej stopy, nieprzyzwyczajonej do tak ciężkiej pracy… I strach, czy zdąży z zamówieniem. Dla 13-letniego dziecka to za dużo.

„Więc szyłyśmy – nasza grupa – szyłyśmy sukienkę dziecięcą z materiału, pepitko-czerwono-czarne – opowiadała w 2005 roku pracowniczce Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie to, co zapamiętała. – Przez dwa lata ten sam model i ta sama sukienka. To znaczy masa sukien wychodziła, bo trzeba było to robić na akord i miałyśmy obliczony czas, kiedy to musi być wydane. To była sukienka z białym kołnierzykiem. Ja szyłam rękawy, pamiętam. Rękawy nie były duże, było trudno uszyć z tym mankiecikiem, to nie było proste. Myślę, żeśmy pracowały więcej niż osiem godzin. Ja nie pamiętam dokładnie, więc mi jest trudno powiedzieć, ale na pewno więcej niż osiem godzin. Bo inaczej byłybyśmy wracały o czwartej do domu, to trochę za wcześnie. Na ósmą trzeba było się stawić, na ósmą rano. Więc musiałyśmy pracować więcej. Najpierw zaczęło się od tej nauki. Przecież musieli nas nauczyć użyć , pracować tym pedałem i umieć nawlec maszynę, umieć coś skroić, zrozumieć tę suknię w ogóle. I do tego były dwie panie, które nas uczyły. Jedna z nich, pani Flora, uczyła nas kroju. Więc nauczyłyśmy się wtedy, jak zbudować manekin, obwody i tak dalej, jak wziąć miarę. I to były pierwsze nasze kroki, jak skroić prostą sukienkę. A ta pani od szycia nazywała się Kujawska. Ja robiłam tę sukienkę. Były takie, które szyły staniki, paski, bo były różne tam oddziały, różnych, różnych rzeczy. Ja pamiętam swoje…”⁵.

Tak między innymi w Getcie Łódzkim pracowały dziewczęta. 13-letnia Rutka szyła ubrania i w ten sposób zarabiała na talerz zupy.
Archiwum Państwowym Miasta Łodzi

Gdy Rutka wracała do domu z talerzem zupy, matka brała tę zupę i razem ze swoją porcją zlewała do jednego garnka. Dodawała wodę, obierki ziemniaków i to był posiłek dla czterech osób – mamy Róży, taty Izydora, brata Salka i samej Rutki. Ta chwila musiała nadawać sens ciężkiej pracy, choć młode serce i tak pewno się buntowało przeciwko zniewoleniu. Głód był strasznym uczuciem. „Nas już chyba Bóg nie kochał – pisała. – Tak myślałam wtedy i potem, gdy pozwolił na nasze głodowanie, a przez następne lata zabierał nas do siebie. Do krematorium”⁶.

Do końca życia dorosła już kobieta miała wyrzuty sumienia, że wyjadała wiśnie z galonu schowanego przez mamę. Hodował je ojciec, który wydzierżawił jedno drzewko. Mama gromadziła owoce i robiła z nich wino, które miało służyć w chorobie. Rutka była tak głodna, że wspinała się do schowanego wysoko naczynia i wyjadała owoce. „Przepraszam Cię, Mamo, gdy wykradałam z gąsiora resztkę wiśni, które chowałaś na najgorszą godzinę. Za to wszystko… wybacz mi teraz, Mamo”⁷ – napisała 60 lat po tym zdarzeniu, pełna wstydu.

To właśnie mama namówiła Rutkę, by zaczęła naukę w szkółce krawieckiej. Czy wiedziała, że to uratuje życie jej dziecku, a potem nada mu sens? Dziś budynek, w którym się mieściła szkółka – przy dawnej ulicy Dworskiej 14, a obecnie ulicy Organizacji Wolność i Niezawisłość – nie istnieje. Podobnie jak mieszcząca się na tyłach szkółki fabryka wyrobów bieliźniarskich i sukien Leona Glazera. Po wojnie w ruinach getta dziennikarz Abraham Wolf Jasny znalazł niewielką książeczkę, malowaną ręcznie. _Bajkę o królewiczu i cudownym kraju_. Nieznany autor utrwalił w ten sposób fabrykę Glazera. Na okładce niebieską i czerwoną kredką dopisano: „Gdzie mimo głodu i nieurodzaju trzy pokolenia przeżyły chwile radosne poprzez zimę, jesień, lato, wiosnę”. Pod spodem autor namalował królewicza w niebiesko-żółtym płaszczu, z mieczem w dłoni i koroną na głowie. Ma on twarz właściciela fabryki. Obok niego biegają dzieci, a może skrzaty. Na drugiej stronie książki królewicz stoi naprzeciw dwóch smutnych, ślicznych dziewczynek w podkolanówkach i z kokardkami we włosach. Dziewczynki przynoszą mu ciężkie bele kolorowych materiałów i gotowe sukienki. Królewicz ma teraz żółty płaszcz i nadal twarz Glazera. Historia zaczyna się od tego, że do biednych i zziębniętych dzieci przychodzi anioł i zapoznaje je z nitką, nożyczkami, maszyną do szycia i igłą. Te, tańcząc, prowadzą dzieci do szkółki. Tam taniec trwa nadal, a szycie pokazane jest jako baśniowa zabawa, w której pomagają dziewczynkom małe skrzaty. Jest wesoło, kolorowo, a dzieci już nie są biedne. Do 17 ilustracji dołączono długi wiersz napisany po polsku.

(…) Gdy słońce świeciło cudnie,

Na łące przy ruczaju,

Aniołowie oznajmili:

Że ten, kto chce zostać w Raju,

ten, nie tracąc ani chwili,

Musi zacząć bieg do mety.

Ten, kto potknie się niestety,

Wyrzucony będzie z Raju,

wróci do starego kraju.

A z daleka już przeszkoda,

Leży w poprzek niby kłoda,

Kto się nie potyka, o nią nie uderza,

Ten pasowany jest na rycerza,

A rycerz taki już znakomity

Przyjęty zostaje do dworskiej świty.

Pracują wszyscy na kraju chwałę

I godziny długie całe spędzają nad maszynami.

Suknie wylatują już drzwiami,

Pasków układają całe stosy

Od nich zależą przecież Raju losy.

Kto przy tej przeszkodzie się nie załamie,

Kto teraz całe wyniesie ramię,

Kto wyjdzie teraz z czołem wzniesionym,

Sowicie zostanie wynagrodzony. (…)⁸

Ale _Bajka o królewiczu i cudownym kraju_ to nie jest zwykły wierszyk dla dzieci, taki, który powinno się czytać w zimowy wieczór przy rozpalonym kominku, pijąc kakao. Za historią o królewiczu z twarzą Glazera i kolorowych dzieciach tańczących z igłą i nitką ukrywa się opowieść o Wielkiej Szperze, podczas której ludzie trafiali do obozu zagłady⁹. Nie zapominajmy bowiem, dokąd przeniosły nas wspomnienia Ruth Eldar – do getta w Litzmannstadt, w Łodzi. A my mamy 1942 rok.

Szatański plan

Na drewnianym podeście na tzw. placu strażackim przy ulicy Lutomierskiej stoi starszy, siwy pan. Mieszkańcy łódzkiego getta są przyzwyczajeni do jego regularnych wystąpień w tym miejscu; 13-letnia Rutka też go zapewne słucha i może nawet wierzy w jego słowa. W domu rodzice – Róża i Izydor – prawdopodobnie głośno komentują to, co obwieszcza stłoczonym w getcie, przerażonym ludziom. Możliwe, że dyskutują o każdym jego słowie czy geście, szukając w nich nadziei dla siebie i potwierdzenia tego, że człowiek w gruncie rzeczy nie może być tak zły, by mordować. Starszy pan pewnym i donośnym głosem mówi o nowych zarządzeniach władz niemieckich, które to miejsce stworzyły, odnosi się do plotek krążących w zamkniętej dzielnicy, zachęca do wydajniejszej pracy, bo ona ma być drogą do wolności. Na sobie ma zazwyczaj jasny, dobrze skrojony garnitur, na piersiach przypiętą żółtą gwiazdę Dawida, srebrne włosy zakrywa kapelusz, a twarz osłaniają okulary. To prezes, niepodzielny władca łódzkiego getta – _der Älteste der Juden_ Chaim Mordechaj Rumkowski. Oglądam jego czarno-białe zdjęcia, których zachowało się całkiem sporo. Widać na nich człowieka, który mówi z zapałem, całym sobą, gestykuluje rękami, przybiera pozy i miny – dziś być może wyglądają one śmiesznie, ale wtedy musiały robić na ludziach wrażenie. To nie era telewizji i Internetu. Zawsze słucha go tłum. Mężczyzna jest nienawidzony i kochany. Nie można mu odmówić charyzmy. Przed wojną był przedsiębiorcą, filantropem i syjonistycznym działaczem społecznym. Na szefa getta w Łodzi wyznaczyli go Niemcy. Oficjalnie pełni funkcję przełożonego Starszeństwa Żydów. To on odpowiada za organizację życia ponad 160 tysięcy ludzi stłoczonych na nieco ponad 4 kilometrach kwadratowych przestrzeni miejskiej. To zadanie jego życia. Za cel postawił sobie stworzenie w łódzkim getcie jak największej liczby zakładów pracy. To one miały uzasadniać istnienie tej zamkniętej dzielnicy. Rumkowski wierzył, że im wydajniej Żydzi będą pracować, tym bardziej będą potrzebni i nic im się nie stanie. Praca miała być też lekarstwem na inne bolączki gettowej społeczności – przestępczość i demoralizację. „Naszą jedyną drogą jest praca – M. Ch. Rumkowski”, napisano na ścianie jednego z resortów. Prezes do końca istnienia getta wierzył w politykę ocalenia właśnie przez pracę. Czas pokazał, jak złudne były to nadzieje. I jaką naiwnością było w nie wierzyć. Z perspektywy czasu niekwestionowany władca wewnątrz getta oceniany jest krytycznie, padają stanowcze oskarżenia o jego kolaborację z Niemcami. Ale współczesna perspektywa nigdy nie będzie właściwa.

Gdy pod wieczór 4 września 1942 roku Rumkowski stanął przed mieszkańcami getta, padły z jego ust słowa, których się nie spodziewali:

– Na getto spadł ciężki cios. Żądają od nas dostarczenia rzeczy najdroższej: naszych dzieci i naszych starców – mówił, gestykulując¹⁰. Wpatrzony w niego tłum stał jak zahipnotyzowany. Na placu zapanowała kompletna cisza. Słowa Rumkowskiego brzmiały jak… wyrok. Nie, one były wyrokiem. – Nie przypuszczałem nigdy, że moje ręce będą musiały złożyć tę ofiarę. W dniach mojej starości muszę wyciągnąć ręce i błagać. Siostry i bracia, oddajcie je nam! Ojcowie i matki – oddajcie mi swoje dzieci.

Świadkowie mówią, że w tym momencie słowa prezesa przerwał płacz. Płakały nie tylko kobiety. Z piersi zniewolonych ludzi wydobył się szloch rozpaczy.

– Wczoraj otrzymałem rozkaz deportowania z getta ponad 20 tysięcy Żydów. Zadaliśmy sobie pytanie: czy mamy przyjąć ten rozkaz i wykonać go sami, czy zostawić jego wykonanie innym? Lecz pytaniem, które zajmowało nasze umysły, nie było, ilu nas zginie, lecz ilu da się uratować. Postanowiliśmy, to znaczy ja i moi współpracownicy, wziąć ten rozkaz na siebie. To ja muszę wykonać tę krwawą operację, to ja muszę amputować członki, by zachować ciało! To ja muszę dostać wasze dzieci, bo inaczej mogą paść ofiarą inni, broń Boże. Nie jestem dziś pocieszycielem, nie przyszedłem was uspokoić.

Rumkowski, nie zważając na reakcję zrozpaczonych ludzi, mówił dalej. Twierdził, że udało mu się wynegocjować z Niemcami, iż z getta wywiezionych zostanie nie 24 tysiące, a 20 tysięcy osób.

– Starałem się wszystkimi siłami zażegnać to nieszczęście, a nie mogąc mu zapobiec, próbowałem je nieco załagodzić – mówił. – Wczoraj wydałem rozkaz zarejestrowania wszystkich dzieci do 9. roku życia, pragnąłem bowiem uratować choć jeden rocznik od 9 do 10 lat, ale i tego nie chcieli mi uznać. I tylko jedno mi się udało: uchylić od tego dzieci w wieku powyżej 10 lat. Niech chociaż to będzie pociechą w naszym ogromnym nieszczęściu. Mamy wielu chorych na gruźlicę, których dni są policzone. Nie wiem sam, czy to plan szatański, czy nie, ale muszę go wam przedłożyć. Oddajcie nam tych chorych, aby ocalić zdrowych. Wiem, jak drogi jest każdemu z nas chory w domu naszym, ale musimy zastanowić się, odmierzyć i odważyć w umysłach, kogo ratować, kto mógłby zyskać ratunek. Zdrowy rozum podpowiada, że wielką szansę na ocalenie ma ten zdrowy.

Przerażeni ludzie płakali, a Rumkowski dodał:

– Będziecie w stanie jeszcze urodzić dzieci.

Rozpoczęło się wyłapywanie przeznaczonych na zagładę. Początkowo robili to żydowscy policjanci, ale nie mogli sobie poradzić z determinacją rodziców zabieranych dzieci. Ostatecznie więc na ulice zamkniętej dzielnicy wkroczyli Niemcy. Systematycznie, dom po domu, wyprowadzali mieszkańców i dokonywali selekcji. Wybierali dzieci poniżej lat 10 i dorosłych powyżej 65 lat. W tym czasie patrole dokonywały przeszukiwań. Jak podają badacze tej strasznej historii, podczas całej akcji zastrzelono 600 osób, w większości rodziców odbieranych gwałtem dzieci.

Życie Ruth, jej brata i kuzynów widocznie też było zagrożone, bo rodzice ich ukryli. „Nas, tzn. mnie, mojego brata i dwóch młodszych od nas kuzynów rodzice umieścili na antresoli, którą było bardzo trudno spostrzec. Mieszkaliśmy przecież na trzecim piętrze i wejście na antresolę zasłaniała firanka. Słyszeliśmy tragiczne krzyki, tumult, szczekanie psów i trzęśliśmy się ze strachu. Strach odbierał nam mowę. Szpera trwała 9 dni”¹¹ – wspominała po latach. Co musi dziać się w głowie dziecka, które – przerażone – zamknięto na antresoli i któremu nakazano nie istnieć? Czy tyle wystarczy, by pożegnać się z dzieciństwem?

Wyselekcjonowanych podczas Wielkiej Szpery przewieziono do miejscowych szpitali i tam ich przetrzymywano przed wywiezieniem na śmierć. W przewodniku po getcie w Litzmannstadt _Ślady_ zamieszczone jest czarno-białe zdjęcie dokumentujące te dni. Zrozpaczona kobieta stoi przy otwartym oknie szpitala. Ale pojawiają się przed nim dwaj żydowscy funkcjonariusze. Jeden trzyma kobietę za rękę. Odpycha ją czy łapie? Próbowała uciec czy kogoś ratować? Jest młoda, wygląda na zdrową. Może przyszła po swoje dziecko, które jej tak okrutnie odebrano? Jak przeżyć taką zbrodnię? Jak żyć ze świadomością, że twoje dziecko zginie niebawem zagazowane w obozie zagłady Kulmhof w Chełmnie nad Nerem? Między 5 a 12 września z getta w Litzmannstadt wywieziono 15 tysięcy 681 osób. Nikt nie przeżył. To właśnie te wydarzenia nazwano Wielką Szperą. Rumkowski w lutym 1942 roku skończył 65 lat. Żył jeszcze dwa lata. W 1944 roku razem z ostatnią grupą zniewolonych w getcie został wywieziony transportem do Auschwitz-Birkenau. Zginął między 30 sierpnia a 1 września w niewyjaśnionych okolicznościach. W grupie tej byli też Rutka, Salek i jej rodzice – Róża i Izydor. Była to ich ostatnia wspólna podróż. Ojciec Ruth do końca nie wierzył w istnienie krematoriów.

Pętla

– Historia getta łódzkiego zaczęła się już jesienią 1939 roku, nim Niemcy oficjalnie zadecydowali o utworzeniu dzielnicy zamkniętej. – O historii, która spowodowała wyniszczenie 1/3 ludności Łodzi i przecięła dzieciństwo Ruth Eldar, wtedy jeszcze Rutki Berlińskiej, opowiada mi pewnego jesiennego przedpołudnia mieszkaniec Łodzi, doktor Adam Sitarek z Centrum Badań Żydowskich Uniwersytetu Łódzkiego. – Już wtedy zaczęły się pierwsze prześladowania Żydów. Od pierwszych dni niemieckiej okupacji stali się oni celem ataków tak niemieckich żołnierzy, jak lokalnych sympatyków nazizmu. Stopniowo byli wyłączani z życia społecznego, gospodarczego, później także dotknęło ich fizyczne wykluczenie z przestrzeni miejskiej, czyli zamknięcie w izolowanej dzielnicy¹².

Ruth (pierwsza z lewej w górnym rzędzie), jeszcze wtedy Berlińska, z jedyną ocalałą po wojnie rodziną. Holocaustu nie przeżyli jej mama, tata i brat. Do końca życia nosiła w sobie ten ciężar.
United States Holocaust Memorial Museum

Co musieli czuć? Jak to jest, gdy stopniowo zabiera ci się wszystko, co posiadałeś i co cię otaczało? Polacy mówią w takich chwilach o honorze i godności. Ale jak zachować honor i godność, gdy twoje dzieci umierają z głodu, gdy twoja żona przestała już nawet płakać z bezradności, a niemoc męża jest jedyną zawstydzającą prawdą, jaka została w rodzinie?

„Przed wojną gmina żydowska w Łodzi była drugą pod względem wielkości w Polsce. Ponad trzecią część mieszkańców miasta stanowili Żydzi. Byli związani z różnymi prądami i stowarzyszeniami religijnymi, społecznymi i politycznymi. Ortodoksi należeli przeważnie do wyznawców Rabina z Gór (Kalwarii), a niektórzy – do tzw. Litwaków. Liczni Żydzi zaliczali się do członków politycznego ruchu Bund (organizacja socjalistyczna), a niektórzy przystąpili do ruchów syjonistycznych. (…) Byli w Łodzi żydowscy przemysłowcy – bogacze – i byli też ubodzy chasydzi, którzy z trudem potrafili wyżywić liczne potomstwo” – opisywała w książce _Gwizd życia_ Rachel Grynfeld. Napisała ją z mężem Eliezerem. Los ich wszystkich został przesądzony 8 września 1939 roku. „We wrześniu 1939 roku do Łodzi, naszego rodzinnego miasta, wkroczyły wojska hitlerowskie i staliśmy się ofiarami prześladowań. Sponiewierano nas, zagłodzono i skazano na śmierć, nie z rozkazu marginalnej grupy fanatyków, lecz na podstawie legalnych ustaw państwowych, zgodnie z prawem rasistowskich Niemiec”¹³.

Zanim stworzono getto, pojawił się plan, by wszystkich Żydów wysiedlić do Generalnego Gubernatorstwa, ale nie zgodził się na to gubernator Hans Frank, który zresztą wcześniej przebywał w Łodzi przez kilka dni. Znajdowało się tutaj największe w okupowanej Polsce skupisko ludności niemieckiej. Ostatecznie Łódź włączono w Kraj Warty. Miała stać się miastem czysto niemieckim, gdzie Żydzi mieli przebywać w dzielnicy zamkniętej, a Polacy mieli być robotnikami. Tu miało powstać centrum niemieckości dla tej części III Rzeszy.

– Żydzi, stopniowo poddawani opresjom, stali się jedną z najuboższych warstw społecznych w mieście. To było celem Niemców – wyjaśnia doktor Sitarek. – Równolegle od jesieni 1939 roku pozbawiono ich możliwości uprawiania kultu religijnego. W końcu władze niemieckie zaczęły systematyzować swoje podejście do ludności żydowskiej, a podstawą do tego było rozporządzenie wydane przez szefa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy w sprawie postępowania Niemców wobec Żydów. Sprecyzowano je w kilku punktach.

To właśnie w tym dokumencie pojawił się zapis o tym, że Żydzi mają być izolowani w dużych ośrodkach blisko ważnych szlaków komunikacyjnych.

– Miało to ułatwić realizację celu ostatecznego, który jeszcze wtedy nie był sprecyzowany – mówi doktor Sitarek. – My oczywiście wiemy, co się stało z Żydami po 1942 roku i że niemal wszyscy zostali zamordowani w obozach natychmiastowej zagłady. Ale jeszcze w 1939 roku tym celem prawdopodobnie była emigracja, zmuszenie Żydów do opuszczenia Europy. Po wydaniu rozkazu pętla jednak powoli się zaciskała.

Już w grudniu Żydzi musieli naszyć na ubrania – z przodu i z tyłu – żółte gwiazdy Dawida. Zastąpiły one dotychczasowe opaski w tym samym kolorze. Uznawali je między sobą za symbole hańby. W końcu odizolowano ich w północnej części Łodzi, nazywając miejsce koncentracji jeszcze wcale nie gettem, ale „dzielnicą dla Żydów”. Formalnie powstała w lutym 1940 roku. W kwietniu jej granice zamknięto.

– Na kilku kilometrach kwadratowych zamknięto 163 tysiące ludzi – opowiada o niewyobrażalnej skali zbrodni doktor Sitarek. – Zaraz w maju wyszedł rozkaz, zgodnie z którym wszystkie osoby próbujące opuścić teren getta miały zostać zastrzelone bez ostrzeżenia. Izolacja symboliczna i gospodarcza przekształciły się w fizyczną formę zniewolenia.

Życie w getcie organizowała starszyzna, której przewodził właśnie Chaim Mordechaj Rumkowski. Faktycznie rządził on w tym miejscu.

– Wolna ręka Rumkowskiego kończyła się tam, gdzie wyznaczono granice getta, gdzie były druty oddzielające getto od Litzmannstadtu – podkreśla doktor Sitarek. – Udało mu się stworzyć bardzo rozbudowaną sieć administracyjną. Jedną z najbardziej rozbudowanych w gettach nie tylko w Polsce, lecz także w Europie. To było kilkadziesiąt instytucji i kilkaset zakładów pracy.

Getto sprawiało wrażenie normalnie funkcjonującego miasta. Wewnątrz działał Wydział Zdrowia, który zawiadywał ośmioma szpitalami, w tym szpitalem dla umysłowo chorych przy ulicy Wesołej czy szpitalem z oddziałami położniczymi. Zlokalizowano też tutaj Wydział Opieki Społecznej, który dostarczał specjalne zasiłki dla niepracujących oraz mleko dla dzieci. W getcie obowiązywała wewnętrzna waluta, umożliwiająca zresztą okupantowi wyciągnięcie od Żydów całej posiadanej gotówki, którą musieli wymienić na pozbawione wartości poza drutami marki. Działała poczta pozwalająca przekazywać przesyłki na zewnątrz getta. „Spokój” zapewniała Służba Porządkowa, która asystowała także przy akcjach deportacyjnych do obozów zagłady i eskortowała skazańców do stacji Radegast. Bardzo szybko życie w tym miejscu zostało scentralizowane.

– Jedzenie było dystrybuowane – mówi doktor Sitarek. – Osoby pracujące posiadały odpowiednie talony, dzięki którym mogły to jedzenie wykupić. Ale jeśli nie miałeś talonu, nie miałeś nic.

Sercem getta stał się Bałucki Rynek.

– Nazywano go „gettową Downing Street” – opowiada łodzianin, starając się plastycznie mówić o miejscu, w którego powstanie trudno jest uwierzyć. – Mieściły się tutaj najważniejsze urzędy w getcie. Tu znajdowały się: Centralny Sekretariat, Centralne Biuro Resortów Pracy, które zajmowało się organizacją produkcji, oraz ekspozytura, czyli biuro niemieckiego Zarządu Getta, Gettoverwaltung. Był to wydział Zarządu Miejskiego, który powstał z komórki gospodarki żywności getta wiosną 1940 roku. Kierował nim Hans Biebow, który przyjechał z Bremy w poszukiwaniu szansy na realizację swoich planów zawodowych. Z powojennych dokumentów procesowych wiemy, że nie był zagorzałym nazistą, a raczej przedsiębiorcą w stylu Oskara Schindlera, który w sytuacji wojennej skorzystał z możliwości wzbogacenia się. Przyjechał do Łodzi szukać zysków.

Nie zmienia to faktu, że stał się elementem zbrodniczej machiny.

– To on naciskał, by budować w getcie coraz więcej zakładów pracy – mówi doktor Sitarek. – Z jednej strony miały przynieść korzyść zniewolonym tu ludziom, bo za zarobione pieniądze kupowana była dla nich żywność. Z drugiej – getto miało być samowystarczalne. Ale nie było, bo są dowody na to, że musiało brać kredyty z Miejskiej Kasy Oszczędnościowej, by funkcjonować. Na tej płaszczyźnie Biebow doskonale się porozumiał z samym Rumkowskim, który widział w pracy szansę na przetrwanie Żydów.

Skala tego, co się tutaj wydarzyło, jest niewyobrażalna. Na zamkniętym obszarze utworzono ponad 100 resortów pracy. Zatrudniono w nich tysiące wygłodzonych ludzi po to, by możliwe było ubranie w niemieckie mundury kilkudziesięciu tysięcy cywilnych robotników i wysłanie ich na front wschodni. W łódzkim getcie produkowano rozmaite towary. Na zamówienia składane zarówno przez armię – a więc Wehrmacht, Kriegsmarine i Luftwaffe – jak i przez prywatne firmy, produkujące chociażby bieliznę oraz istniejące do dziś na rynku.

– Prywatne firmy zamawiały na przykład koronki, elementy dekoracyjne, a armia: mundury, czapki wojskowe, specjalne płaszcze, słomiane obuwie – wymienia łódzki historyk. – Produkowano miliony par tych specjalnych ochraniaczy na buty, które służyły później podczas wojny z ZSRR. Dla gospodarki III Rzeszy produkcja getta była bardzo ważna.

Jesienią 1941 roku sytuacja w getcie w Litzmannstadt się zmienia. Wsiedlonych – to taki ciekawy termin – zostaje tutaj 20 tysięcy Żydów z Rzeszy i Protektoratu Czech i Moraw oraz 5 tysięcy Romów. „Wsiedlenie” w tym przypadku oznacza wepchnięcie na siłę w miejsce, w którym brakuje powietrza i jedzenia, i dociśnięcie kolanem kolejnych osób.

– To wydarzenie doprowadziło do wielu zmian – potwierdza doktor Sitarek. – Między innymi do likwidacji szkolnictwa, bo budynki szkół zostały zmienione na miejsca zamieszkania wsiedleńców, oraz do perturbacji społecznych i gospodarczych. Bo ci ludzie przywieźli ze sobą olbrzymie ilości rzeczy, które zaczęli wyprzedawać za jedzenie. Jego ceny zaczęły drastycznie rosnąć. A to spowodowało, że za obiad (sic!) płacono na przykład odzieżą dla całej rodziny. Miejscowi już nie mogli sobie pozwolić na wyprzedawanie mienia. Sytuacja stawała się napięta.

Rutka pisała, że głównym pytaniem zadawanym przez jej rówieśników było: „Dlaczego?”¹⁴.

W 1942 roku rozpoczęły się deportacje z getta do obozu zagłady w Kulmhof (Chełmno) nad Nerem – pierwszego uruchomionego obozu zagłady w Europie. Najpierw skierowano tam 4,5 tysiąca Romów i Sinti, bo tylu przeżyło dwa miesiące w getcie. Kim byli? Nie do końca wiadomo. Wiadomo, że pochodzili z pogranicza austro-węgierskiego, z Burgenlandu. I jeszcze, że byli bogaci i wykształceni. Po nich ze stacji Radegast wysyłano do Kulmhof kolejne grupy Żydów. W efekcie w ruchomych komorach gazowych zamordowano tam ponad 50 tysięcy osób. Kulminacją tych wydarzeń była Wielka Szpera we wrześniu 1942 roku, którą rozpoczęło przemówienie Rumkowskiego, a którą Ruth przesiedziała z najbliższymi schowana na antresoli. To po tej deportacji dzieci, chorych i bezrobotnych getto zmieniło się w jeden wielki obóz pracy przymusowej. I właśnie wtedy Ruth zaczęła codziennie słyszeć regularny stukot maszyn: tuk, tuk, tuk, truk, truk, truk, tuk, tuk, tuk, truk, truk, truk, tuk, tuk, tuk. To był etap maksymalnej produktywizacji dzielnicy żydowskiej. Niemal wszyscy musieli pracować fizycznie. I cierpieli coraz większy głód.

– W 1944 roku, w połowie czerwca, zapadła decyzja o likwidacji getta – kończy swoją opowieść doktor Sitarek. – W tym celu ponownie uruchomiono obóz zagłady w Chełmnie nad Nerem, dokąd wywieziono ponad 7 tysięcy osób. W lipcu jednak, wobec ówczesnej sytuacji na frontach, Niemcy doszli do wniosku, że optymalne będzie wykorzystanie Żydów do dalszej pracy i postanowili, że transporty będą kierowane do Auschwitz-Birkenau. Do komór gazowych po selekcji trafiło 40 procent deportowanych. Reszta była jako więźniowie „depozytowi” trzymana w barakach i kierowana do dalszej pracy.

Z 200 tysięcy osób zamkniętych w getcie w Łodzi przeżyła garstka. Do obozów w Chełmnie nad Nerem i Auschwitz-Birkenau wywieziono około 145 tysięcy z nich. Przetrwało zaledwie 7–12 tysięcy osób.

Wyjęty spod prawa

Doktor Adam Sitarek jest naukowcem. Podaje więc fakty. Nie spytam go zatem, co znaczyło „wsiedlenie dodatkowych 20 tysięcy osób do getta” z perspektywy zwykłego człowieka. Choćby z perspektywy nastoletniej Rutki. Bo przecież już wcześniej gęstość zaludnienia wynosiła tutaj 40 tysięcy osób na kilometr kwadratowy. Czyli w metrach to będzie… Sprawdzam kilka razy. Nie chce wyjść inaczej – na jednym metrze kwadratowym egzystowały w getcie 2 osoby… Obecnie średnia na świecie to 49 osób na kilometr kwadratowy. W Polsce 124 osoby. Powtórzę więc jeszcze raz – w getcie łódzkim to było 40 tysięcy osób! Po wsiedleniu ta liczba jeszcze rośnie. Kto zbadał, czy w takiej ciasnocie getto nie poczuło ulgi po pierwszej deportacji 4,5 tysiąca Romów i Sinti? Przecież to musiała być ulga, jak po uchyleniu okna w dusznym, nabitym ludźmi pomieszczeniu, kiedy można złapać na chwilę oddech i poczuć ożywczy powiew na twarzy. A przecież tych ludzi Niemcy wywieźli na zagładę. Czy zbadano, jak w getcie potrafili odnaleźć się Żydzi, którzy byli w swojej świadomości Niemcami i nimi się czuli, a wysłano ich z III Rzeszy do Litzmannstadt, do żydowskiej dzielnicy, bo dopatrzono się w ich rodzinie nie takich jak trzeba przodków, by mogli dalej mieszkać w Rzeszy? Przez polskich Żydów byli traktowani wręcz wrogo i utożsamiani z ciemiężcami.

Czy ktoś w końcu zbadał, jak zachowują się ludzie, którzy pracują ponad siły za talerz zupy i widzą tych, którzy nie pracują i też ten talerz dostają? Czy jest wtedy jeszcze miejsce na empatię i czułość? Czy wysiedlenie tych nieproduktywnych oznacza ulgę?

Nawet najdociekliwszy naukowiec nie odpowie na te piętrzące się pytania, bo naukowcy potrzebują faktów, a mnie interesuje też coś poza ich zasięgiem.

– Proszę wziąć pod uwagę, że zagęszczenie było jeszcze większe – mówi mi niespodziewanie doktor Sitarek. – Nie cała część getta była zabudowana. Część zajmował przecież cmentarz. Są takie relacje, które mówią na przykład o tym, że ludzie spali na zmianę.

By tę tragedię choć w najmniejszym stopniu zrozumieć, uciekam się do swojej wyobraźni. Ktoś, kogo nawet nie znam, tylko dlatego, że mam takie, a nie inne pochodzenie, z dnia na dzień zabiera mi dom, moją świętą przestrzeń, komfort, ulubione książki, gry lub filmy, a nawet ulubioną poduszkę czy rzeczy niematerialne, może ważniejsze – widok z okna, odgłosy w mieszkaniu sąsiadki, które towarzyszą mi każdego dnia od godziny 8.00 rano i wyznaczają codzienny rytm. Więc ktoś mi to odbiera, choć nie jest mu to do niczego potrzebne, i wsiedla mnie do dzielnicy, gdzie nie można swobodnie oddychać, siedzieć czy spać i gdzie cierpię ciągły, niepozwalający funkcjonować głód, który miesza moje myśli i powoduje, że zaczynam śnić tylko o tym, jak go zaspokoić. Podobnie musiała czuć się Ruth. Czy świadomość połączona ze strachem, że w każdej chwili czyjąś kolejną decyzją może trafić do komory gazowej, w której zginie zaczadzona oparami samochodowymi, przytępiała to ciągłe niezaspokojenie, czy wręcz przeciwnie – powodowała, że Ruth stawała się bardziej zachłanna? Czy taka perspektywa zakrzywiała czas i przestrzeń, w której żyła? Bo przecież nagle cały jej świat zawęża się do kilku ulic, które jest w stanie przejść w ciągu dwóch godzin. W ciągu doby może więc przemierzyć swój nowy świat wielokrotnie. A czas? W jej nowym świecie, powstałym po brutalnej grabieży poprzedniego, nie ma już miejsca na przyszłość, a przeszłości lepiej nie ruszać, zresztą ona sama się zdegradowała. Czas teraźniejszy Ruth też musiał w takim miejscu płynąć zupełnie inaczej.

Tego doktor Adam z Łodzi mi nie powie. Ale może opowie mi coś więcej o koronkach, o których wspomniał, a które Rutka i jej koleżanki musiały szyć. To są przecież fakty. W getcie, jak wspomniałam wcześniej, szyto bowiem bieliznę dla znanych do dzisiaj firm.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_

------------------------------------------------------------------------

1 R. Eldar, _Ukryte skarby_, Łódź 2014, s. 128.

2 _Ibidem_.

3 We wszystkich oficjalnych dokumentach podawana jest ulica Dworska 14.

4 R. Eldar, _Ukryte skarby_, _op. cit._, s. 40.

5 Wywiad z Ruth Eldar z 27 marca 2005 roku, USHMM Archives, https://collections.ushmm.org/search/catalog/irn44157, dostęp: 1.09.2020.

6 R. Eldar, _Ukryte skarby_, _op. cit._, s. 4.

7 R. Eldar, _Wstrząsnąć filarami świątyni_, Łódź 2004, s. 64.

8 https://www.yadvashem.org/education/other-languages/polish/educational-materials/ghetto-lodz/legende.html, dostęp: 15.11.2020.

9 „Ukryta w jaskrawych ilustracjach i rymowankach pisanych regularnym wierszem historia to jednak nic innego jak tragiczna historia Szpery, którą zarządzono w dniach 5–12 września 1942 roku – przypomina Irene Kohn w _The Book of Laughter and „Unforgetting”: Countersigning the „Sperre” of September 1942 in „The Legend” of the Lodz Ghetto Children_. – Wszystkie fabryki łódzkiego getta zostały zamknięte, a mieszkańcy musieli zostać w domach, które patrolowali policjanci z getta, a potem naziści. Wywoływali każdą rodzinę na zewnątrz i wybierali do deportacji starszych, chorych i dzieci poniżej 10. roku życia. Przedstawiona w duchu wesołej i odważnej baśni bajka, napisana właśnie po tych wydarzeniach, jest w istocie wyrafinowanym aktem pamięci”, cyt. za: https://muse.jhu.edu/article/244584/summary, dostęp: 15.11.2020.

10 R. Grynfeld, E. Grynfeld, _Gwizd życia_, Łódź 2005–2009, s. 37–38. Kolejne wypowiedzi Chaima Rumkowskiego pochodzą z tego źródła.

11 R. Eldar, _Ukryte skarby_, _op. cit._, s. 34.

12 Rozmowę z doktorem Adamem Sitarkiem przeprowadziłam w listopadzie 2020 roku. Z uwagi na epidemię koronawirusa odbyła się ona poprzez Skype’a.

13 R. Grynfeld, E. Grynfeld, _Gwizd życia_, _op. cit._, s. 7.

14 R. Eldar, _Ukryte skarby_, _op. cit._, s. 32.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: