Dziewczyny z Solidarności - ebook
Dziewczyny z Solidarności - ebook
Mówili im: "Kobiety, nie przeszkadzajcie nam, to my walczymy o Polskę!"
Nie posłuchały. Dla wolności gotowe były zaryzykować wszystko.
Janina miała 50 lat, gdy została pobita przez ZOMO na demonstracji. Do szpitala trafiła z siedemnastoma szwami na głowie. Za domową drukarnię aresztowali ją dwa razy.
Izabella zostawiła w domu dwójkę maleńkich dzieci. Mimo więzienia nie ugięła się. Zbuntowała całe miasto.
Joanna w oknie celi wywiesiła biały ręcznik, na którym napisała czerwoną szminką Solidarność. Straszyli: jeśli się nie zamkniesz, zamkniemy ci syna. Siedemnastolatek został najmłodszym więźniem stanu wojennego.
Należały do legendarnej Solidarności i chciały lepszej Polski dla swoich dzieci. Czasem walczyły ramię w ramię z mężczyznami, a czasem wbrew nim. Produkowały i kolportowały „bibułę”, strajkowały, chodziły na demonstracje. Wyrzucano je z pracy, podsłuchiwano, bito i aresztowano. Grożono im odebraniem dzieci. Często zostawały bez środków do życia, musiały liczyć na pomoc innych.
To prawdziwe historie naszych mam i babć. Czy zdobylibyśmy się na podobną odwagę?
Anna Herbich przywraca pamięć o kobietach, bez których rewolucja Solidarności nie mogła się udać. Oddaje głos bohaterkom, które zbyt długo pozostawały w cieniu wielkiej historii.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-3465-9 |
Rozmiar pliku: | 4,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ewa była w Solidarności. Po ogłoszeniu stanu wojennego, mimo zagrożonej ciąży, razem z mężem przez pół roku ukrywała u siebie ściganego przez SB opozycjonistę. Ich mieszkanie było punktem kontaktowym dla kurierów. W piwnicy mieli chałupniczy powielacz. Kolportowali antykomunistyczne ulotki.
W czasie stanu wojennego do ich drzwi zapukali „smutni panowie”. Całe szczęście, że młode małżeństwo z córeczką było na wakacjach daleko od Warszawy. Mieszkanie pod ich nieobecność zostało poddane szczegółowej rewizji, a następnie stałej obserwacji. Po powrocie do domu Ewa wraz z mężem miała wpaść w pułapkę. Groziło im aresztowanie.
To były czasy bez telefonów komórkowych, ich bliscy przez kilka dni wychodzili więc na każdy pociąg z Zakopanego. Jedna osoba stała na początku, a druga na końcu peronu. W ten sposób udało się ostrzec Ewę.
Nie mogła wrócić do domu, przez parę miesięcy musiała ukrywać się w obcych mieszkaniach. Miała ze sobą małą córeczkę. Była przerażona – obawiała się, że w momencie aresztowania bezpieka odbierze jej dziecko i umieści je w domu dziecka.
Ewa za działalność w Solidarności zapłaciła najwyższą cenę. Na skutek stresu spowodowanego aresztowaniami przyjaciół, stanem wojennym i groźbą aresztowania, urodziła przedwcześnie dziecko, które zmarło.
Ewa to moja mama. Była jedną z kilku milionów polskich kobiet, które w 1980 roku przystąpiły do Solidarności. Kobiet, które odważyły się rzucić wyzwanie komunizmowi. Wszechobecnemu kłamstwu i przemocy, codziennemu szarganiu ludzkiej godności. Te dzielne Polki nie mogły już dłużej żyć w szarej, beznadziejnej rzeczywistości. Chciały, żeby ich dzieci dorastały w lepszym świecie.
Kobiety z Solidarności organizowały strajki, kolportowały bibułę, urządzały głodówki. Chodziły na wiece i demonstracje. Redagowały podziemne pisma, udzielały pomocy ofiarom systemu. Bez nich Solidarność nie mogłaby istnieć.
Wszystko to robiły bezinteresownie, narażając się na brutalne szykany ze strony władz. Były więzione, bite, upokarzane. Odbierano im dzieci. Rozpadały się ich związki, rodziny. Wyrzucano je z pracy. Mimo to nigdy się nie poddały. Wierzyły, że walka, którą prowadzą, jest słuszna. Warta poświęceń.
Historia przyznała im rację. W 1989 roku epopeja Solidarności zakończyła się wielkim triumfem. Komunizm rozsypał się w gruzy, a narody Europy Środkowej odzyskały wolność. To było również ich zasługą. Zasługą dziewczyn z Solidarności. Często pomijanych podczas rocznicowych akademii, pozostających w cieniu mężczyzn.
To one są bohaterkami tej książki. Posłuchajmy ich opowieści.Mężczyzna zakręcił się wokół własnej osi i runął na chodnik jak rażony piorunem. Do licha, pomyślałam, przecież uderzenie kamieniem nie powinno wywołać takiej reakcji. Po chwili w podobny sposób na ziemię przewróciło się jeszcze parę osób.
Upłynęło dobrych kilka chwil, zanim uświadomiłam sobie, co się dzieje. Zanim dotarło do mnie, że słyszę huk wystrzałów... Wtedy zrozumiałam, że ci ludzie nie padają od kamieni, lecz od kul. ZOMO otworzyło do tłumu ogień z ostrej amunicji!
Te obrazy prześladują mnie do dzisiaj, nie mogę ich wymazać z pamięci. Na moich oczach ginęli ludzie. Ogarnęło mnie poczucie grozy. I wściekłości. Co za bydlaki! Obserwowałam wszystko z czwartego piętra budynku, w którym mieściła się Miejska Pracownia Urbanistyczna w Gdańsku. Nasz gmach stał pomiędzy Komitetem Wojewódzkim PZPR a komendą milicji. Wszystko widziałam jak na dłoni.
Szary, śmiertelnie poważny tłum robotników przemaszerował tu spod bram stoczni.
– Chce-my chleba, chce-my chleba! – skandowali zdesperowani ludzie.
Był to jeden wielki pomruk, połączony z monotonnym stukotem butów o bruk. Szły ich tysiące. Z góry wyglądało to jak falujące morze kasków i czapek uszatek. Zawyły syreny, ZOMO przystąpiło do szturmu. W ruch poszły pałki i gaz łzawiący. Coraz częściej słychać było odgłosy strzałów.
Kwadrans później w naszym budynku rozległ się donośny głos, jakby dochodzący z jakiejś tuby czy mikrofonu. Wyobrażałam sobie, że takim samym tonem musiało do tłumów przemawiać NKWD.
– Proszę natychmiast opuścić budynek! – nakazał głos nieznoszący sprzeciwu.
Wcześniej milicja nawoływała nas, żebyśmy odsunęli się od okien. Nie chciała, żebyśmy byli świadkami masakry robotników.
Dużo nas w pracowni nie było. Najwyżej dziesięć osób. Kiedy wychodziliśmy na zewnątrz, musieliśmy przejść przez korytarze usłane rannymi. Byli na każdym piętrze. Leżeli na gołej podłodze, twarze mieli blade i powykrzywiane od cierpienia. Strasznie jęczeli. Wokół plamy krwi.
Wrzaski milicjantów, syreny, smród prochu. Koszmar.
Biegłam przed siebie, byłam w szoku. Znajdowaliśmy na parkingu, kiedy do jednego z kolegów, zastępcy przewodniczącego pracowni, ktoś zawołał:
– Panie inżynierze, proszę się zatrzymać! Jest pan potrzebny do noszenia rannych!
W grudniu 1970 r. na oczach Joanny ginęli niewinni ludzie. Podczas pacyfikacji demonstracji ZOMO użyło ostrej amunicji. Te obrazy prześladują ją do dziś.
Część mężczyzn już wcześniej poszła pomagać. On się jednak wykręcił. Powiedział, że zostawił dziecko w domu. Bzdura! Po prostu stchórzył. Nie chciał się mieszać.
Wydarzyło się to we wtorek, 15 grudnia 1970 roku. Kilka dni wcześniej Gomułka drastycznie podniósł ceny większości produktów spożywczych, co wywołało falę protestów na Wybrzeżu. Wybuchły strajki, doszło do zaciętych walk ulicznych.
14 grudnia po południu zadzwoniła do mnie koleżanka.
– Słuchaj, Joaśka, oni się w Gdańsku tłuką z komuną – powiedziała. – Musimy pojechać i zobaczyć, co się dzieje.
Mieszkałyśmy we Wrzeszczu, więc musiałyśmy wsiąść do SKM-ki, czyli kolejki, która przejeżdża przez całe Trójmiasto. Chciałyśmy dojechać do centrum miasta, ale na przystanku Gdańsk Stocznia pociąg zakończył jazdę. Konduktorzy powiedzieli, że jest strajk i kolejka dalej nie pojedzie.
Dalej musiałyśmy iść pieszo. Już na peronie zobaczyłam kilku zomowców. Pałki, mundury, tarcze. To byli młodzi chłopcy, bladzi, przerażeni.
– Zobacz, jak oni się boją – powiedziałam do koleżanki.
– I dobrze im tak – odpowiedziała. – Sama chętnie bym w nich rzuciła kamieniem.
Wtedy była bardziej zdecydowana i radykalna niż ja. Gdy weszłyśmy na ulicę prowadzącą do Komitetu Wojewódzkiego PZPR, znalazłyśmy się w strefie wojny. Chodniki były usiane kamieniami i potłuczonym szkłem. Ludzie biegali po ulicach, milicyjne samochody pędziły na sygnałach. W powietrzu furkotały kamienie. Nigdy wcześniej nie widziałam podobnych zamieszek.
Ludzie mieli dość. Postanowili postawić się władzy. Podeszłyśmy prawie pod urząd, ale musiałyśmy zawrócić. Zobaczyłam tylko ogniki papierosów żarzące się w ciemnych oknach na samej górze komitetu. Przerażeni partyjniacy obserwowali to, co się dzieje. Bali się, że robotnicy ich zlinczują. Następnego dnia rzeczywiście tłum podpalił siedzibę komitetu.
Wróciłam do domu rozemocjonowana. Czułam, że dzieje się coś wielkiego. Od progu zaczęłam wszystko opowiadać mężowi. Ale jego w gruncie rzeczy to niespecjalnie obchodziło. Leżał na tapczanie i czytał gazetę.
Następnego dnia, 15 grudnia, poszłam do pracy trochę wcześniej. Byłam bardzo ciekawa, co się będzie działo. W najgorszych snach nie mogłam jednak przewidzieć, że będę świadkiem masakry. Mordowania ludzi.
Mój mąż pracował wówczas w hotelu „Monopol”, naprzeciwko dworca kolejowego. Tam też się działo. Tego dnia pojechał do pracy na popołudnie. Zadzwonił do mnie.
– Wiesz co, ale to fajnie wygląda! – relacjonował na bieżąco. – Ludzie biegają wokół jak na filmach! Rzucają w nich kamieniami. Trwa bitwa. Milicja ich pałuje.
Potem zadzwonił jeszcze raz. Wieczorem. Tym razem był już poważny.
– Aśka, słuchaj. Jakiś facet wyszedł z dworca. I wiesz co? Leży. Zastrzelili go!
Okazało się potem, że ten mężczyzna przyjechał pociągiem z Wrocławia czy z Poznania. A rozkład jazdy nie był jeszcze przystosowany do właśnie wprowadzonej godziny policyjnej. W efekcie wyszedł, jak gdyby nigdy nic, na ulicę. Został zastrzelony z zimną krwią.
W środę rano pojechałam do pracy. Przy wejściu do Urzędu Miejskiego – gdzie mieściła się pracownia – stały straszne typy. Normalny człowiek nawet nie miał pojęcia, że tacy ludzie w ogóle istnieją. Grube karki, świńskie oczka, wstrętne, nalane mordy. To byli panowie z „organów”.
Wpuszczali nas do środka z pogardą i nienawiścią wypisaną na twarzach. Około godziny jedenastej nasz architekt miejski, Zbigniew Czernichowski, powiedział, że mamy się wszyscy zebrać na korytarzu.
– Przed chwilą pod stocznią zastrzelono czterech robotników – poinformował. – I bardzo dobrze. Najwyższy czas, żeby zrobić porządek.
Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Do końca mojej pracy w pracowni nie wybaczyłam temu człowiekowi tych słów. Naprawdę nie wiem, jak coś takiego mogło mu przejść przez gardło. Co ten człowiek miał wtedy w głowie?
Nasz budynek był wypełniony zomowcami. Na dole był bar, w którym chlali wódkę i odurzali się narkotykami. Dlatego potem na ulicach wpadali w taki zwierzęcy amok, tak bestialsko katowali ludzi. Ich popisowym numerem były „ścieżki zdrowia”. Wyglądało to tak: zomowcy tworzyli dwa szpalery, między którymi przepędzali ludzi. Nieszczęśnicy ci byli przez cały ten czas bez litości okładani pałami przez kilkudziesięciu milicjantów.
Widziałam, jak zrobili ścieżkę zdrowia młodemu chłopakowi. Nie miał nawet czternastu lat. A to wszystko były potężne, wyrośnięte chłopy. Bili tego dzieciaka pałami z całej siły. Potem długo płakał, ocierając krew i smarki z twarzy. Opierał się o latarnię, bo nie był w stanie iść o własnych siłach. Tak go skatowali.
Po tym, co widziałam, trudno mi było znaleźć sobie miejsce. Wrócić do normalnego życia. Iść na zakupy, zrobić obiad. Moje życie po prostu nie mogło wrócić na swoje dawne tory. Komuniści w moim rodzinnym mieście zamordowali czterdziestu siedmiu niewinnych ludzi! Tego nie można było im tak po prostu wybaczyć.
Poprzysięgłam sobie wtedy, że będę walczyć z tym systemem. Uznałam, że ten system musi zostać obalony. Do dziś ogarnia mnie groza, gdy wracam myślami do Grudnia ’70. Sceny, których wówczas byłam świadkiem, będą mnie prześladować do końca życia.
Ze Wschodu na Zachód
Urodziłam się w Ostrowcu Świętokrzyskim. Mój ojciec, Zbigniew Kaliszczak, był malarzem. Studiował w Wilnie, potem w Lipsku. Miał innowacyjne podejście do sztuki. Robił przepiękne grafiki. Niedawno w Wilnie, którego ulice często malował, odbyła się wystawa jego obrazów.
W czasie wojny ojciec przewodził grupie konspiracyjnej. Kierował też podziemną drukarnią. Mama zaś prowadziła komplety. Co ciekawe, wszystko było tak tajne, że rodzice nawzajem ukrywali przed sobą swoją działalność w podziemiu. A żeby było jeszcze ciekawiej, rodzice mieszkali wówczas w małym dworku w Ostrowcu, w którym często stacjonowali niemieccy żołnierze. Ryzyko więc było ogromne.
Mam troje starszego rodzeństwa i o wojennych perypetiach mojej rodziny dowiedziałam się od nich. Po wojnie rodzice musieli zabrać wszystkie rzeczy i wyjechać do Gdańska. Dworek został bowiem zarekwirowany przez władze komunistyczne. Do dziś w rodzinie przechowywane jest zdjęcie, na którym wleczemy się z całym dobytkiem pociągiem towarowym na zachód. Mama jechała z półrocznym dzieckiem na ręku. To byłam ja.
Dzieciństwo, jak zresztą całe życie, spędziłam w Gdańsku. Do snu usypiał mnie dźwięk Radia Wolna Europa, którego wieczorami słuchał ojciec. Czytał mi też Pana Tadeusza. Muszę przyznać, że nie znosiłam tego. Byłam jeszcze chyba zbyt mała na Mickiewicza.
W czasie wojny rodzice działali w konspiracji. Robili to tak skutecznie, że sami nie wiedzieli, czym się nawzajem zajmują.
Na zdjęciu: ojciec Zbigniew Kaliszczak.
Z dzieciństwa mam niewiele wesołych wspomnień. Wszystko było raczej smutne, szare. Tak jak cały PRL. Dodatkowo między rodzicami nie bardzo się układało, a rodzeństwo dokuczało mi. Dla braci byłam trochę zabawką, maskotką. Najstarszy brat skończył szkołę morską. Ale władze nie pozwoliły mu pływać. W Szczecinie wziął udział w wiecu z udziałem Stanisława Mikołajczyka, a komuniści byli pamiętliwi.
Wcześnie wyszłam za mąż. Byłam zaledwie rok po maturze. Mój wybranek, Rafał, nikomu z rodziny się nie podobał. Rzeczywiście był dla mnie nieodpowiednim facetem, zupełnie do siebie nie pasowaliśmy. Chciałam jednak wydostać się z domu, małżeństwo wydawało się jedynym sposobem.
Miałam raptem dwadzieścia lat, kiedy urodziłam syna, Michała. Byłam już wtedy na studiach. Poszłam na Politechnikę Gdańską, na Wydział Architektury. Mój mąż pracował w „Społem”. Niestety, miał skłonność do alkoholu, który – nawiasem mówiąc – źle znosił. W efekcie moje życie małżeńskie było dosyć nieprzyjemne. A raczej koszmarne.
Skończyłam studia, zostałam architektem. Do pracy w Miejskiej Pracowni Urbanistycznej poszłam w 1970 roku. Już wtedy byłam zdecydowaną przeciwniczką komunizmu. To był przygnębiający, niesprawiedliwy system. System pomiatający człowiekiem, szargający jego godność. System powszechnych niedoborów i biedy. Do tego pełen absurdów.
Weźmy taki przykład. W mieście nie było jedzenia, a na wsi papieru toaletowego. Brało się więc sześćdziesiąt rolek i jechało na wieś robić transakcje wymienne. A kolega, który pracował w stoczni, mówił, że robotnicy masowo wynosili z niej gwoździe. Na czarnym rynku były bowiem na wagę złota. W sklepach nigdzie nie można było ich dostać. Tak ludzie sobie dorabiali, każdy musiał jakoś kombinować.
Ja trzy razy w roku wyjeżdżałam w rejsy. Ale na niby. Dostawałam tylko zaświadczenie, że jestem oficerem zaopatrzeniowym na takim a takim jachcie. Z tym zaświadczeniem jechałam do Baltony, przedsiębiorstwa zaopatrywania statków. A tam w cudownym aromacie wędlin – niedostępnych w normalnych sklepach – robiłam zakupy. Potem przywoziłam je do pracy, żeby podzielić między siebie i kolegów.
Raz wezwał mnie do siebie dyrektor Baltony.
– Pani przychodzi tu jako oficer zaopatrzeniowy – zaczął. – Proszę mi więc powiedzieć: ile liczy załoga, ile dni trwa rejs i ile ci pani marynarze mogą zjeść!?
Jakoś z tego wybrnęłam. Ale już więcej nie „popłynęłam” w żaden rejs. W Baltonie przejrzeli nasz fortel.
Joanna wcześnie wyszła za mąż. Mimo że jej małżeństwo nie było udane, z tego związku urodził się jej ukochany syn Michał.
Jeździłam za to na wieś po wieprzowinę. Wymieniałam się też kartkami żywnościowymi ze znajomymi.
Po masakrze w grudniu 1970 roku nastroje w społeczeństwie były fatalne. Ludzie byli przygnębieni, rozbici. O tym, co się wydarzyło, mówiliśmy w pracy przyciszonymi głosami. Wszędzie czaili się szpicle.
Z mężem wkrótce się rozwiodłam. Nie potrafiłam już z nim dłużej żyć. Syn został ze mną.
W 1976 roku wyjechałam na trzy miesiące do Stanów Zjednoczonych. Tam w jakimś polskim dzienniku przeczytałam, że w kraju powstał Komitet Obrony Robotników. Że znowu coś się zaczęło dziać. Poczułam, że muszę wracać do domu.
Po powrocie szukałam dojścia do opozycji. Rozpytywałam ludzi, do których miałam zaufanie. Tak trafiłam do małżeństwa Mariusza i Teresy Muskatów, znanych trójmiejskich opozycjonistów. Szybko wsiąkłam w konspirację. W moim mieszkaniu odbywały się spotkania, przepisywałam na maszynie różne „antypaństwowe” materiały. Zaangażowałam się w działalność Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża.
Tereska Muskat była wspaniała. Kiedy na pierwszym zebraniu Wolnych Związków Zawodowych zapytałam ją, czy nie boi się milicji, odpowiedziała bez wahania.
– Właśnie po to mieszkamy na parterze, żeby w momencie najścia bezpieki uciekać. Jedyny szkopuł w tym, że zawsze wtedy zabierają nam powielacze.
Takie podejście mi się szalenie podobało. Zaimponowała mi. To była twarda babka.
W Urzędzie Miejskim nie układało mi się, na początku 1980 roku zwolniłam się z pracy. Wtedy za radą znajomych otworzyłam pracownię ceramiczną. Stała się ona miejscem, w którym ludzie mający problem z przyjęciem do pracy znaleźli zatrudnienie. I mogli dostawać kartki żywnościowe. Zatrudniło się u mnie kilku znanych opozycjonistów.
W piwnicy wyrabialiśmy glinę, a na górze – w mieszkaniu przyjaciół – lepiliśmy z niej różne rzeczy. Wazoniki, świnki-skarbonki, słoniki. Bawiliśmy się przy tym świetnie. Śpiewaliśmy opozycyjne piosenki, gadaliśmy.
Jednocześnie w działalność opozycyjną zaangażował się mój syn Michał. Kiedy miał trzynaście lat, wstąpił do Młodej Polski. Otrzymał tam nawet pseudonim – Pistolet.
Sprawa Grudnia, tego, co wtedy zobaczyłam, nie dawała mi spokoju. Uważałam, że moim obowiązkiem – jako świadka – jest przypominać o tej tragedii i jej ofiarach. W dziesiątą rocznicę masakry, w grudniu 1980 roku, zorganizowałam wystawę fotograficzną przedstawiającą tę tragedię. Napisałam ulotkę, która krążyła po mieście: „Ktokolwiek ma jakieś zdjęcia albo filmy z Grudnia ’70, jest uprzejmie proszony o zgłoszenie się do Joanny Wojciechowicz w pokoju 43 na drugim piętrze budynku Solidarności”.
Zgłosił się między innymi rybak pochodzący z Gdyni. Miał film, który wywołał za granicą. W kraju się bał. Na zdjęciach było widać, jak ludzie niosą na rękach martwą dziewczynkę z białym szaliczkiem. Niósł ją między innymi jej kuzyn, który później również zginął.
Joanna działała w administracji Solidarności. Jako kierownik Działu Rozpowszechniania Informacji miała pod swoją opieką dystrybucję prasy i Radiową Agencję Solidarność.
Udało się w końcu zgromadzić sporo zdjęć. Ludzie przynosili fotografie, nawet już po otwarciu wystawy. Edmund Pepliński przyniósł zdjęcie Zbyszka Godlewskiego, czyli bohatera słynnej Ballady o Janku Wiśniewskim. Widać na nim, jak ciało nieszczęsnego osiemnastoletniego chłopaka jest niesione na drzwiach przez robotników. Komuniści zastrzelili go, gdy szedł do pracy.
Ojciec Zbyszka przyjechał na wystawę. Nigdy wcześniej nie widział tej fotografii...
Andrzej Wajda wykorzystał później to zdjęcie w filmie Człowiek z żelaza. Moja wystawa nosiła tytuł „Od Grudnia do Sierpnia”. Otwarcie zaplanowaliśmy na 16 grudnia 1980 roku w Dworze Artusa w Gdańsku. Teraz mieści się tam muzeum. Mimo że wystawa nie była nagłaśniana, na otwarciu pojawiły się tłumy – ponad trzysta osób. Ludzie byli poruszeni, wstrząśnięci.
Na krótko przed wprowadzeniem stanu wojennego postanowiłam zrobić kopie zdjęć i negatywów z wystawy. Obawiałam się bowiem, że bezpieka może próbować przejąć te materiały i je zniszczyć. Zrobiłam więc pięć kopii i zdeponowałam je u pięciu zaufanych osób. Ludzie ci mieli przechować zdjęcia do lepszych czasów. Zachowała się tylko jedna kopia.
Strajk ’80
Nie było mnie w Trójmieście pierwszego i drugiego dnia strajku. To był sierpień, wakacje. Tak jak wcześniej wspominałam, rozstałam się z mężem i urlop w górach spędzałam z nowym partnerem. Nadawaliśmy na tych samych falach – godzinami rozmawialiśmy o polityce.
14 sierpnia przyjechaliśmy do Warszawy. Zadzwoniłam do mojej przyjaciółki, Jadwigi Staniszkis. Poznałyśmy się, gdy chodziła z jednym z moich starszych braci. Ale u niej było cały czas zajęte. Zajęte i zajęte. Wróciliśmy więc do Gdańska nocnym pociągiem, nic nie wiedząc o tym, co się dzieje w stoczni.
Na dworcu nie było ani jednej taksówki, ulicami nie jeździł żaden tramwaj. Co się dzieje? Spotkaliśmy jednego pana przy dworcu autobusowym. Powiedział nam, że nic nie jeździ, bo w stoczni trwa wielki strajk. Jak to usłyszałam, aż podskoczyłam. Natychmiast popędziłam do domu.
W mieszkaniu zastałam pełno młodych chłopaków, kolegów syna. Byli gotowi do działania, powiedzieli, że jadą po chleb dla stoczniowców. Po pięciu minutach już ich nie było. Położyłam się do łóżka, ale nie byłam w stanie zasnąć. Chciałam działać.
Niestety, nie wiedziałam, jak dostać się stoczni. Następnego dnia zadzwonił telefon… Zdziwiłam się, dlaczego mój telefon działa. Wiele telefonów zostało wtedy odciętych na cały czas trwania strajku. Potem zorientowałam się, że mój bezpieka zostawiła w spokoju, żeby można mnie było podsłuchiwać.
Po drugiej stronie odezwał się Jurek Strzelecki, chłopak Jadwigi Staniszkis.
– Joanna? – powiedział. – Będziemy u ciebie za chwilę.
Bardzo się ucieszyłam, bo spodziewałam się, że przyjdzie z Jadwigą. Tymczasem Jurek przyprowadził Bernarda Guetta, francuskiego dziennikarza z „Le Monde”. Bernard chciał dostać się do stoczni.
Zadzwoniłam do Aleksandra Halla i poprosiłam o pomoc. Zgodził się bez wahania. Razem wkroczyliśmy na teren zakładu. Wpuścili nas pracownicy strajkowej służby porządkowej, którzy śmiertelnie poważnie traktowali swoje obowiązki.
Zaraz po przekroczeniu bramy poczuliśmy moc. Ci sami robotnicy, do których dziesięć lat wcześniej komuna strzelała, postanowili znowu się zbuntować. Wiedzieli doskonale, czym to się może skończyć. Ryzykowali życiem. A mimo to znowu stanęli do walki. Od razu rzuciło mi się w oczy, że wielu z nich się modliło. To byli bardzo wierzący, porządni ludzie.
Weszliśmy na salę BHP. Stał tam bardzo długi stół, przy którym siedziała niewielka grupka ludzi: Leszek Wałęsa, Alinka Pieńkowska, Alojzy Szablewski. Potem przyszli Bogdan Borusewicz i Andrzej Gwiazda.
Nagle otworzyły się drzwi i na salę wkroczyła Henia Krzywonos z dwoma elektrykami po bokach. Powiedziała, że jest tramwajarką i że chciałaby wiedzieć, co się dzieje. Czy tramwaje mają jeździć, czy nie. Bo ona zatrzymała swój tramwaj i nie wie, czy to dobrze, czy źle.
Bogdan zachował się fajnie, bo powiedział:
– To prosimy panią do naszego stołu.
Później dowiedzieliśmy się, że to nie było do końca prawdą. Po pierwsze, tramwajarze strajkowali już od dawna. A po drugie, odłączono prąd i Henia i tak nie mogłaby dalej pojechać. Mieliśmy z nią potem w stoczni sporo bardzo nieprzyjemnych, żenujących problemów.
Wyszłam ze strajku późnym wieczorem z myślą, żeby kolejnego dnia przynieść robotnikom coś do picia i jedzenia. Strajk trwał już trzeci dzień, ludzie byli wykończeni. Następnego dnia o świcie zmobilizowałam koleżanki do robienia kanapek. Zaniosłam je do stoczni, a także grzałkę, żeby na miejscu robić herbatę.
Pod bramą stoczni kłębił się dziki tłum. Trudno było się tam dostać nawet z przepustką. Po drodze zobaczyłam samochód z napisem na boku: „Służba spirytualna”. To był ksiądz Jankowski.
Do stoczni przychodziłam codziennie i codziennie zostawałam do nocy. Tak jak wspominałam, nie wyłączono mi telefonu. W efekcie mój telefon został uznany za dyżurną linię dla strajkujących zakładów. Nieustannie ktoś przy nim czuwał. Moje mieszkanie stało się szybko mieszkaniem otwartym, różni ludzie mieli do niego klucze.
Pewnego dnia odebrałam telefon i usłyszałam po drugiej stronie zrezygnowany męski głos:
– Proszę pani, mamy cały samochód prowiantu dla robotników. Próbujemy się dostać na stocznię, ale nie ma o tym mowy. Milicja cały czas zatrzymuje nasz samochód i nas odsyła.
– To przepakujcie wszystko do plecaków i spróbujcie na rowerach – odpowiedziałam.
Tak też zrobili. To była jedna wielka improwizacja, ale dzięki zapałowi, odwadze i pomysłowości tysięcy ludzi dobrej woli wszystko świetnie działało. Do stoczni napływały produkty żywnościowe, poprosiłam Andrzeja Gwiazdę, żeby ogłosił, że kobiety ze stołówki proszone są o powrót do pracy. Wróciły i zakładowa stołówka zaczęła normalnie obsługiwać strajkujących.
Udało się rozwiązać problem jedzenia, ale został problem z ubraniami! Oni wyglądali jak siedem nieszczęść. Wałęsa i Gwiazda mieli buty całe popękane od potu. W najgorszym stanie były jednak koszule – wręcz sztywne od brudu. Postanowiłam im kupić nowe.
Podeszłam więc do obu – Leszka i Andrzeja – i zapytałam o numer kołnierzyka. Wałęsa pamiętał, natomiast Andrzej nie miał pojęcia. Urwałam więc długą trawę i za jej pomocą zmierzyłam mu kark. Następnie zwróciłam się do Ani Walentynowicz – była skarbniczką – o pieniądze.
Ania się zbulwersowała.
– Też coś! A dlaczego Danusia mężowi koszuli nie przyniesie?
– Bo ma na głowie siedmioro dzieci – odpowiedziałam. – Gdzie jej tutaj jechać na tę stocznię i przepychać się przez te tłumy z koszulami. Nie żałuj tak pieniędzy.
Ania uznała moje argumenty. Pieniądze na koszule się znalazły. Leszek tylko rzucił mi na odchodnym:
– Tylko wiesz, nic specjalnego. Takie zwykłe.
Z Pawłem Mikłaszem jeździliśmy do Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni. Mieliśmy tamtejszym robotnikom zawieźć ulotki. Niedawno dowiedziałam się, że Paweł był współpracownikiem SB. Bardzo smutna historia…
To nie jedyny podobny przypadek. Pewnego dnia znany działacz opozycji, Janusz Molka, poprosił mnie, żebym zrobiła makietę opozycyjnej gazety dla chłopaków z politechniki. A potem dziwnym trafem zapukała do mnie do domu bezpieka i mi ją zabrała. Dostałam za tę sprawę pięćdziesiąt tysięcy złotych kolegium. Powiedziałam, że za nic w świecie nie zapłacę tych pieniędzy, że wolę iść siedzieć. Ostatecznie wykupiła mnie Komisja Charytatywna Solidarności. A cała sprawa okazała się prowokacją. Molka był na liście płac SB.
Wróćmy jednak do naszych wypraw do Gdyni. Załadowywaliśmy z Pawłem samochód po dach bibułą i kluczyliśmy małymi uliczkami, aby zmylić milicję. Ludzie dosłownie rozchwytywali niezależną prasę. W poniedziałek pisaliśmy: „Jest już nas dziesięć tysięcy”. A we wtorek: „Jest już nas trzysta tysięcy”. Chodziło o zakłady pracy. Tyle zakładów strajkowało. To było coś niesamowitego – cała Polska stanęła. Cały naród powstał przeciwko komunie.
Brudnej mnie nie wezmą
Pewnego dnia – już nie pamiętam, gdzie wtedy jechaliśmy – wsiadła nam na ogon esbecja. Zatrzymali nasz samochód na moście i wszystkich wylegitymowali. Mnie, mojego syna Michała i jeszcze dwóch działaczy Solidarności. Potem kazali nam wsiąść do samochodu i jechać za nimi. Paweł, kolega z Solidarności, kategorycznie odmówił. Powiedział, że nigdzie nie pojedzie, że muszą przywieźć dźwig, jeżeli chcą nas stąd ruszyć.
Niestety, nie przejęli się tym i wezwali służbę drogową. Trafiliśmy na komendę. Każdy osobno był brany na przesłuchanie. Mnie pytali o to, co robię w stoczni. Odpowiedziałam, że kanapki. Nawiasem mówiąc, była to święta prawda. Nie było to jednak jakieś bardzo surowe przesłuchanie, czasami przybierało nawet zabawny obrót. Otóż esbek w pewnym momencie zapytał, czy naprawdę uważam, że taki sposób „walki klasowej” jest właściwy. Odparłam, że to nie żadna „walka klasowa”, tylko walka o godny byt.
Po dwóch godzinach mnie wypuścili. Do domu musiałam iść na piechotę. Potem wypuścili chłopaków.
31 sierpnia Solidarność podpisała z władzami PRL porozumienia sierpniowe. Jadwiga Staniszkis, która przyjechała do Gdańska, oceniła to bardzo negatywnie. Jak można podpisywać dokument, w którym mowa jest o „kierowniczej roli partii”! Nawet komuniści nie spodziewali się, że strajkujący to podpiszą. Ale podpisali. No i rzeczywiście źle się to wszystko skończyło…
Po podpisaniu porozumień sierpniowych Solidarność otrzymała Hotel Morski w Gdyni. Tam się rozlokowaliśmy. Pod moją opieką znalazła się dystrybucja prasy i Radiowa Agencja Solidarność. To radio polegało na tym, że codziennie przez tubę, z balkonu, nadawaliśmy wiadomości. Na ulicy stali ludzie i słuchali. A potem podawali te informacje dalej.
Pod moją opieką była również tak zwana Parszywa Dwunastka, czyli nasza grupa szybkiego reagowania. Tworzyli ją młodzi chłopcy, którzy w specjalnych kombinezonach malarskich jeździli po mieście i malowali na ścianach duże antykomunistyczne napisy: „Telewizja kłamie”, „Życzymy sądowi niezawisłości” i tym podobne. Kombinezony były potrzebne do tego, żeby się nie ubrudzić farbą. Ślady farby na ubraniu mogłyby poważnie zaszkodzić w przypadku aresztowania.
Chłopcy z Parszywej Dwunastki malowali na murach duże, antykomunistyczne napisy. W tej grupie działał „Pistolet” (drugi od prawej).
Pewnego dnia zadzwonił do mnie pewien działacz Solidarności.
– Pani Joanno – mówi – złapaliśmy pijanego faceta, który zerwał zdjęcie papieża. Co mamy z nim zrobić?
– Wylegitymujcie go, spiszcie dane i puśćcie do domu.
Tak zrobili. Na parterze naszej siedziby znajdowała się kwiaciarnia. Następnego dnia rano powiesiliśmy zdjęcie papieża z napisem: „To zdjęcie papieża zerwane w nocy z … przez pana …, zamieszkałego...”.
Ujawniliśmy wszystkie jego dane! Postanowiliśmy go skompromitować. Dzień później ten mężczyzna przykleił obok karteczkę: „Przepraszam bardzo wszystkich za swoją głupotę. Zerwałem zdjęcie papieża dlatego, że chciałem je sobie wziąć”.
Jesienią 1981 roku pojechałam do Paryża. Współpracowałam z Francuzami z organizacji Solidarité avec Solidarność. Zaprosili oni trzech piosenkarzy z Polski na konwencję partii socjaldemokratycznej. Zależało im na tym, żeby to byli fajni ludzie, którzy będą reprezentować ducha Solidarności.
Wybrałam grupę Jacka Kaczmarskiego, czyli słynne trio: Kaczmarski – Gintrowski – Łapiński. Warunek był taki, że muszę z nimi jechać. Spotkaliśmy się tam z kapitalnym przyjęciem. Okazało się, że cały świat z zapartym tchem śledzi to, co się u nas dzieje.
Do kraju wróciłam dwa tygodnie przed wprowadzeniem stanu wojennego. Miałam zostać dłużej, ale skróciłam pobyt. Czułam w kościach, że coś się święci. Do Polski przywiozłam pieniądze dla Solidarności. I wspaniałe zachodnie kosmetyki, które dostałam od pań z francuskiej socjaldemokracji. Między innymi czerwoną szminkę. Obiekt marzeń każdej kobiety z PRL-u. Wkrótce miałam jej użyć w sposób dość niestandardowy…
Na kilka dni przed 13 grudnia dostałam informację, że wyższym urzędnikom w Trójmieście, zaufanym partii, wydano broń i ostrą amunicję. Podobnych sygnałów było więcej.
W przeddzień wprowadzenia stanu wojennego zadzwonił do mnie kolega, który właśnie wrócił z Warszawy z książkami z drugiego obiegu.
– Słuchaj, Joanna, dziwne rzeczy dzieją się na szosie – powiedział. – W kierunku Gdańska jadą długie kolumny czołgów.
Gdy powiedziałam o tym na zebraniu Solidarności – wyśmiano mnie. Powiedzieli, że to pewnie wojsko koce wiezie. Leszek Wałęsa zapewniał, że nie ma czego się bać. Machnęłam na nich ręką i pojechałam do domu.
Spodziewałam się aresztowania i pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy, była dość osobliwa. Otóż postanowiłam, że brudnej mnie nie wezmą. Porządnie się wykąpałam, umyłam głowę i położyłam się do łóżka. Zaledwie zdążyłam przeczytać kilka stron kryminału, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Spojrzałam na zegarek: wpół do pierwszej w nocy.
Było ich ośmiu. Pokazali mi nakaz internowania, na którym było napisane, że należy mnie prewencyjnie zatrzymać, gdyż mogę… anarchizować społeczeństwo. Napisałam na nakazie, że przyjęłam pismo do wiadomości, ale nie zgadzam się z decyzją o internowaniu.
Mogłam wziąć ze sobą, co chciałam, ale byłam na tyle głupia, że wzięłam tylko dwie czekolady i paczkę papierosów. Dwa tygodnie wcześniej byłam we Francji i przywiozłam niesamowitą ilość jedzenia. Przede wszystkim pyszne salami. Do dziś żałuję, że to wszystko zostawiłam.
Na komendę przywieźli mnie jako pierwszą. Krótko jednak byłam sama. Zaraz dołączyła do mnie Alinka Pieńkowska. A potem kolejne dziewczyny. Siedziałyśmy dwa dni, a bezpieka i milicja zwoziły z miasta coraz to nowe kobiety.
Na ścianie celi wydrapałyśmy razem z Alinką następujący napis: „Kobiety, wywieźli nas do innego, aby zrobić dla was miejsce. Trzymajcie się!! Do tej pory w tym zakł. jest ok. 150 Solidarności cała krajowa komisja, KZ Gdańsk”. Pod spodem nasze podpisy.
Napis został uwieczniony na fotografii przez jakiegoś Kanadyjczyka. Zdjęcie to, w dużym powiększeniu, wisi teraz w Europejskim Centrum Solidarności w Gdańsku.
Przeniesiono nas do aresztu na Kurkowej. Po drodze Alinka nagle poczuła straszną potrzebę… Powiedziałam jej, żeby poprosiła konwojentów o postój, ale ona za nic w świecie nie chciała się na to zgodzić. Bała się, że jak się zatrzymamy, zomowcy zaczną do nas strzelać. Byli groźni, uzbrojeni po zęby. Nie wiedziałyśmy, czego się po nich spodziewać.
W areszcie długo nie zagrzałyśmy miejsca – trafiliśmy do bydgoskiego Fordonu, najcięższego więzienia dla kobiet w całym PRL-u. Tam… powiesili nam w celi zasłonki w kwiatki. Strasznie się przeciwko temu buntowałyśmy, bo przecież to było więzienie, a nie sanatorium. Po co te pozory?
Na ścianie celi Joanna Wojciechowicz i Alina Pieńkowska wydrapały napis. Jego powiększone zdjęcie znajduje się obecnie w Europejskim Centrum Solidarności.
Przez cały ten czas bałam się o syna. Co się z nim dzieje? Czy jest bezpieczny? Domyślałam się, że jest w stoczni, a przecież przez więzienną „szczekaczkę” poinformowano nas, że 16 grudnia strajk został spacyfikowany. Od razu stanęły mi przed oczami przerażające sceny z Grudnia ’70. Co oni z nim zrobili? Aresztowali? Pobili? Zabili? To był piekielny stres.
Denerwowałam się tym bardziej, że do wszystkich przyjeżdżały na widzenia rodziny, a do mnie nie. Jak przywieźli Anię Walentynowicz do Fordonu, przez podwórko krzyczała do mnie:
– Joanna, nic się nie martw! Widziałam „Pistoleta”! Jest na stoczni!
Ładne mi pocieszenie, zaczęłam się martwić jeszcze bardziej!
W końcu Michał przyjechał do mnie na widzenie. Cóż za ulga! Był bezpieczny, na wolności. Niestety, przyjechał ze swoim ojcem, moim byłym mężem. On na mnie działał wręcz fatalnie. Byłam blada, opuchnięta, wyglądałam koszmarnie. Mój były to zauważył, widziałam, jak na mnie patrzył…
W efekcie widzenie nie przebiegło tak, jak to sobie wyobrażałam. Zachowałam się jak ostatnia idiotka – prawdopodobnie dlatego, że nie chciałam się rozkleić. Otóż przywieźli mi w paczce jedzenie, a ja od razu zapytałam, gdzie jest salami. Byliśmy wszyscy bardzo spięci, wyszło niezręcznie.
Następnego dnia wywieziono nas do Gołdapi. Ta podróż to był koszmar! W mojej „budzie” – czyli milicyjnej ciężarówce więziennej – jechała pani Grażyna Wende. 13 grudnia miała lecieć do Szwecji zbierać pieniądze na Solidarność. Aresztowano ją z bagażami i teraz wszystkie te klamoty wiozła ze sobą. Stłoczono nas, było nam okropnie niewygodnie.
Jechałyśmy dwadzieścia dwie godziny. Strażnicy straszyli, że wywożą nas do Związku Sowieckiego na „białe niedźwiedzie”. Pani Wende zaczęła wtedy rozdawać innymi kobietom ciepłe ciuchy. Część z nich została bowiem aresztowana w środku nocy i zabrana z domów w piżamach.
Gdy przybyłyśmy na miejsce – ulżyło nam. Gołdap to było jednak lepsze miejsce niż Syberia. Tym bardziej że ośrodek internowania był bardzo przyzwoity. Po wyjściu z „budy” stanęłyśmy na malowniczej polance. Świerki, śnieg, piękna przyroda.
Przed nami stał budynek jak marzenie. Dwupiętrowy, z balkonami. Czysty. Jasny. Alinka, która była świetną obserwatorką, wskazała na naszych strażników i rzuciła do mnie:
– Zobacz! Oni mają brązowe, a nie czarne buty. To nie ZOMO, to wojsko. Nie jest tak źle.
Byli jednak i esbecy. Pewnego dnia jeden z funkcjonariuszy wezwał mnie do pokoju przesłuchań. Zaczął mnie szantażować. Że albo pójdę na współpracę i zostanę szpiclem, albo… mój syn zostanie oskarżony o terroryzm i wtrącony do więzienia.
– A terrorystów – tłumaczył mi – traktuje się u nas jak największych zbrodniarzy. Będzie siedział w celi z recydywą. Najgorszymi, zwyrodniałymi kryminalistami. Będą go tam bić, gwałcić, upokarzać. Taki siedemnastoletni chłopiec może tego nie przeżyć...
Ten łobuz długo się nade mną pastwił, znęcał. To był zwyrodnialec. W 2003 roku złożyłam do IPN-u doniesienie o tym zdarzeniu. Łatwo doszli, kim był ten człowiek. Nazywał się Waldemar Misiewicz. Wytoczono mu sprawę, uznano go winnym, ale oczywiście włos mu z głowy nie spadł. Nawet mina mu nie zrzedła, kiedy mnie zobaczył na korytarzu w sądzie…
Protest matek
W końcu kwietnia trafiłam do szpitala w Giżycku. Już od dłuższego czasu się o to starałam, wreszcie mi się udało. Panował tam łagodniejszy reżim. Niestety, w szpitalu przeżyłam straszne chwile. Dowiedziałam się bowiem, że mój syn rzeczywiście został aresztowany. SB spełniło swoją straszliwą groźbę…
Zgarnęli ich z prywatnego mieszkania. W sumie dziewięciu chłopaków. Przygotowywali jakąś antykomunistyczną akcję. Michał, mimo że był najmłodszy, jeszcze niepełnoletni, kierował Ruchem Oporu Młodych.
Zaczęło się dla mnie piekło. Boże, co ja wtedy przeżyłam! Mój niepełnoletni syn w więzieniu! Wszyscy w Giżycku mi bardzo współczuli, łącznie z lekarzami. Siedziałam trzy tygodnie w szpitalu, straszliwie się męcząc. Nie mogłam zmrużyć oka.
Na szczęście przyjeżdżali do mnie w odwiedziny przyjaciele: Jadwiga Staniszkis, moja siostra.
Wróciłam do Gołdapi w końcu maja 1982 roku. Alinka powitała mnie z okrzykiem na ustach:
– Słuchaj, że też ciebie tu nie było! ZOMO rzuciło się na nas 3 maja. Co tu się działo!
Joanna (trzecia od lewej) w gdańskim Biurze Zarządu Regionu Solidarności. Swoją działalność przypłaciła aresztowaniem. Kiedy odmówiła współpracy z władzą, w więzieniu zamknięto także jej 17-letniego syna.
10 czerwca wieczorem w reżimowej telewizji wyemitowano program Kulisy Hotelu Morskiego. Chodziło o budynek, w którym mieściła się siedziba Solidarności. To była dzika, ordynarna propaganda. Kłamstwo od pierwszej do ostatniej minuty.
Jedna wstrętna baba powiedziała na wizji:
– Chwaliła mi się kiedyś Joanna Wojciechowicz, że Kuroń pożycza od niej złotówki. Bo sam ma w kieszeni tylko dolary.
Chodziło oczywiście o skompromitowanie Kuronia jako agenta amerykańskiego, który prowadzi swoją działalność dla pieniędzy. Afera trafiła jednak we mnie rykoszetem.
Następnego dnia wezwał mnie naczelnik aresztu i powiedział, że zostaję przeniesiona do Darłówka. Tam również był ośrodek internowania. Na miejscu, gdy przyjechałam, na moje powitanie wyległ cały męski barak. Nie mieli jednak dobrych intencji. Stojący na przedzie Stefan Niesiołowski krzyknął:
– To ta, co zdradziła Kuronia!
To była całkowita nieprawda. W efekcie doczepiono mi jednak łatkę zdrajczyni. Niby przyjaciele o wszystkim wiedzieli, ale łatka została na długo.
Jak było w rzeczywistości? Otóż ta kobieta z telewizji pracowała w solidarnościowym zespole do spraw interwencji. Razem siedziałyśmy w pokoju, kiedy do biura wszedł Jacek Kuroń. I rzucił żartem:
– Joasiczku, pożycz mi jakieś pieniądze, bo mam same dolary.
Wygłupiał się. To był zwykły żart. To dla wszystkich było oczywiste. Ale ta kobieta – która potem przeszła na stronę komuny i wystąpiła w dzienniku – miała pretekst, żeby go oszkalować. A przy okazji mnie.
Pewnego dnia do Darłówka przyjechał Misiewicz, ten straszliwy esbek, który mnie szantażował. Zobaczyłam go, jak szedł przez podwórko w eskorcie innych funkcjonariuszy. Tak się zdenerwowałam, że aż ręce mi dygotały. Powiedziałam koleżankom, że to na pewno do mnie. Nie pomyliłam się. Wezwano mnie do kierownictwa, a tam już czekał Misiewicz.
– Pani Joanno – powiedział z fałszywym uśmiechem – zwolnienie pani przywiozłem.
Powiedziałam, że skoro zostałam zwolniona, to otrzymam urzędową decyzję. I z nim rozmawiać nie będę. Odwróciłam się i biegiem – mijając zdziwionych zomowców – wróciłam do baraku. I postanowiłam, że się stamtąd nie ruszę. O dziewiątej wieczorem przyszedł do mnie inny esbek.
– Misiewicz pojechał, może pani wyjść.
Więc wyszłam. Z baraku i z Darłówka. O trzeciej rano byłam u mojej siostry w Gdańsku.
Rozpoczęłam szalone starania o wyciągnięcie syna z więzienia. Najpierw musiałam dowiedzieć się, za co siedzi. Myślałam, że za druk bibuły. A tymczasem okazało się, że chłopcy rzeczywiście szykowali jakiś zamach bombowy. To były jeszcze nastolatki, gorące głowy. Władze potraktowały to jednak bardzo poważnie.
Przeprowadziłam prywatne śledztwo, doszłam od nitki do kłębka. Okazało się, że w związku z tą sprawą w więzieniu przebywa dwudziestu trzech chłopaków. Ustaliłam ich personalia, zaczęłam chodzić po rodzicach. Mobilizować ich do wspólnej akcji. Niestety, wsparło mnie zaledwie sześcioro rodziców.
W końcu w grupie czterech matek zaczęłyśmy jeździć i prosić o interwencję. Do kogo? Do kogo tylko się dało. Do władz wojskowych, do Czerwonego Krzyża. Pojechałyśmy nawet do kardynała Józefa Glempa. Najpierw nie chciano mnie do niego wpuścić, ale jak zagroziłam, że zaraz zemdleję w poczekalni, zmienili zdanie. Kiedy do nas wyszedł, zagroziłyśmy mu głodówką matek na schodach pałacu kardynalskiego przy Miodowej, jeśli nic nie zrobi dla naszych chłopców, żeby ich uwolnić.
Po długich i ciężkich bojach osiągnęłyśmy swój cel – 19 września 1982 roku nasze dzieci wyszły na wolność.
Niestety, Misiewicz dotrzymał słowa. Mój syn i jego koledzy siedzieli z najgorszymi kryminalistami. Przeszli przez straszne rzeczy. Kilku kolegów Michała odebrało sobie życie… To dla mojego syna była wielka trauma. Po tym, co przeszedł, nie był w stanie znaleźć sobie miejsca.
Nasze życie powoli wracało do normy, jakoś się układało. Znowu zamieszkaliśmy razem – ja i mój syn. Odnalazł się nawet nasz pies Kliper, z którym mieszkaliśmy. Kiedy oboje siedzieliśmy w więzieniu, przygarnął go fajny młody chłopak. Ten chłopak grał na gitarze, miał swój zespół. Niestety, dwa lata później został zabity przez ZOMO. Po jego śmierci zespół przyjął nazwę „Bez Jacka”.
Po powrocie z więzienia szybko znowu wsiąkłam w podziemie. Ponownie miałam pełne ręce roboty. Szykowałam informacje dla zagranicznych korespondentów akredytowanych w Warszawie. Założyliśmy Gdańską Agencję Informacyjną Solidarności.
Pracowali u mnie między innymi bracia Jarek i Jacek Kurscy oraz Piotr Semka. Siedziba Gdańskiej Agencji Informacyjnej była dość skromna… agencja mieściła się u mnie w mieszkaniu. Mieliśmy kilka telefonów, które cały czas dzwoniły. To już nie był dom, lecz biuro. W dodatku pracujące dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dzień i noc.
Wiele osób u nas nocowało. Do późnych godzin nocnych dyskutowaliśmy i omawialiśmy wszystkie solidarnościowe zebrania. Oczywiście przy nieodłącznej herbacie. Czasami nie było nic do jedzenia, ale herbata musiała być zawsze.
Moja kuchnia była słynna na całe Trójmiasto. Mówiono o niej nawet żartem „kuchnia Solidarności”. Kto się u mnie nie stołował! Mam gdzieś nawet wycięty reportaż jakiegoś holenderskiego dziennikarza, który opisał moją kuchnię. A mnie nazwał „matką Solidarności”.
W 1989 r. Joanna wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Tam próbowała na nowo ułożyć swoje życie. Ostatecznie postanowiła wrócić do ojczyzny. Na zdjęciu: Joanna trzymająca konstytucję pod pomnikiem papieża Jana Pawła II i prezydenta Ronalda Reagana w Gdańsku.
Michał przeciwko temu wszystkiemu się buntował. Biedny chłopak, nie miał zupełnie prywatności. W 1987 roku postanowił wyjechać. Miał już dość. Ciągle mieliśmy w domu rewizje. Zatrzymywali go na ulicy. Udało mu się dostać paszport i wyjechać do Stanów Zjednoczonych.
Odwiedziłam go tam dopiero w 1989 roku. W Polsce trwały już rozmowy Okrągłego Stołu, komuna się waliła. Dopiero wtedy uznałam, że mogę odpuścić. Wziąć trochę wolnego. To „trochę” się nieco przedłużyło. Do Polski wróciłam dopiero po ćwierć wieku.
Muszę przyznać, że byłam trochę rozczarowana tym, w jaki sposób skończyła się nasza walka. Nie tego oczekiwałam po wyborach 1989 roku, które były przecież kompromisem z władzą komunistyczną. Czułam się trochę tak, jak pod koniec strajku w 1980 roku. Mieliśmy szansę na coś wielkiego, na wielką zmianę, a skończyło się jakoś tak niewyraźnie. Byłam rozgoryczona.
Przez cztery lata mieszkałam w Seattle. Potem przeprowadziłam się do Mukilteo w stanie Washington. Wyszłam tam za mąż za Guya Kramera. Amerykanina polskiego pochodzenia – Polką była jego babcia. Niestety, znowu nie trafiłam zbyt dobrze. Nie układało nam się, po czterech latach się rozwiedliśmy.
Potem pracowałam na ranczu. Opiekowałam się jego właścicielem, starszym panem o nazwisku Piotr Zenczak. To też był Polak, który w 1947 roku uciekł do Ameryki. Był chemikiem, miał na koncie dużo ciekawych wynalazków.
Rano przynosiłam mu śniadanie do łóżka i robiłam mu prasówkę. Potem szedł spać i budził się na wiadomości o piątej. Raz w tygodniu jeździliśmy do pięknego domu nad morzem. Dziadek patrzył na fale, a mnie wysyłał na dwór, żebym szukała agatów. Po jego śmierci miałam pieczę nad ranczem. Założyłam tam winnicę, ogród warzywny. Karmiłam ryby w stawach…
Do Polski wróciłam w 2014 roku. Znowu mieszkam w Gdańsku. Sprawuję teraz funkcję babci, gdyż mam troje wnuków. Kamilka jest w szkole plastycznej, jest bardzo dobrą malarką. Ma to po moim ojcu. Franek studiuje filozofię, a Józia jest w piątej klasie szkoły podstawowej.
Aha, nie wyjaśniłam, dlaczego wspomniałam wcześniej o tej czerwonej szmince, którą przywiozłam z Paryża na krótko przed wprowadzeniem stanu wojennego. Otóż, jak bezpieka w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku zabrała mnie z domu, miałam tę szminkę przy sobie.
W areszcie wzięłam biały ręcznik i napisałam na nim tą czerwoną szminką słowo „Solidarność”. Dużymi literami. Następnie razem z koleżankami wywiesiłyśmy ten ręcznik na zewnątrz przez kraty. Tak aby ludzie mogli zobaczyć, że my – kobiety z Solidarności – nie straciłyśmy ducha. Mimo przemocy i represji władzy nie zrezygnowałyśmy z naszej walki. Nie poddałyśmy się.
Joanna WojciechowiczŹRÓDŁA ILUSTRACJI
Zbiory Europejskiego Centrum Solidarności:
fot. Leszek Latos 1
fot. Lech Różański 1
fot. autor nieznany 1
Europejskie Centrum Solidarności dołożyło wszelkich starań aby ustalić autorów prezentowanych fotografii ze swoich zbiorów. W razie odnalezienia się autora którejś fotografii prosimy o kontakt z Europejskim Centrum Solidarności.
Dokumenty i pamiątki – zbiory własne:
Joanny Wojciechowicz: 1, 2, 3, 4, 5
Fotografie dokumentów i pamiątek i fotografie na stronach tytułowych wykonał Rafał Guz.