- promocja
Dziewczyny ze Słowaka - ebook
Dziewczyny ze Słowaka - ebook
Opowieść o przemilczanych bohaterkach.
Wszyscy znamy „Alka”, „Zośkę” i „Rudego” z Kamieni na szaniec. A kto pamięta o dziewczynach ze Słowaka?
Drobna Natalia zostaje „królową kanałów”, Ewka, szybowniczka i spadochroniarka, ryzykuje życie w zasadzce na esesmana Alfreda Milkego. Halina podrzuca policjantom zakazane druki „N”, a Wandzia przeprowadza ewakuację Szpitala Ujazdowskiego.
Harcerki z warszawskiego Liceum im. Słowackiego w innym świecie opalałyby się nad Wisłą, ściągały na matematyce, tańczyły na dansingach na Bielanach, snuły marzenia o czekającej je dorosłości. Ale żyją w złym miejscu i złym czasie. Zamiast na parkiecie spotykają się w kanałach, zamiast do szkoły jeżdżą na tajne komplety, a zamiast wzorów matematycznych na tablicy, rysują na murach stworzony przez jedną z nich znak Polski Walczącej.
Za wszystko grozi im śmierć.
Maria Paszyńska w pełnej emocji i napięcia powieści opowiada mniej znaną – kobiecą historię okupowanej Warszawy i Powstania Warszawskiego. Na podstawie starannie zgromadzonych materiałów historycznych opisuje losy tych, których wkład w walkę o niepodległą Polskę wciąż pozostaje niedoceniony.
Historia, która zbyt długo czekała na opowiedzenie.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8367-765-1 |
Rozmiar pliku: | 5,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Helena
1
Im głębiej wchodziła w miasto, tym trudniej było jej się zorientować w przestrzeni, zrozumieć, gdzie się znajduje. Przykrywające wszystko wokół śniegowe zaspy i trwająca od rana zadymka nie ułatwiały zadania. Gnane wiatrem grube płatki śniegu wirowały w obłąkańczym tańcu, osiadały na jej rzęsach, rozmazując obraz.
Helena Kasperowiczowa błądziła po mieście, w którym wprawdzie się nie urodziła, lecz które przez ostatnie ćwierć wieku stało się jej miejscem na ziemi.
Teraz miała pięćdziesiąt osiem lat, zbyt dużo, by kolejny raz zaczynać od nowa. Zbyt mało, by się poddać. Zbyt dużo, by naiwnie wierzyć, że wszystko się ułoży. Zbyt mało, by zwątpić.
Helena znała Warszawę na pamięć, nosiła jej mapę w umyśle i w sercu, znała ją tak, jak oglądaną co dzień w lustrze własną twarz. Wspomnienia innych miast, tamtejszych ulic, placów, parków nakładały się na siebie, mieszały lub już dawno wypłowiały. Czasem nie dowierzała, że wszystkie te miejsca z przeszłości w ogóle odegrały w jej życiu jakąś rolę, czy kiedykolwiek naprawdę tam była. Przypominało to przeglądanie fotografii z dzieciństwa. Niby wiedziała, że patrzy na samą siebie, a jednak nie pamiętała siebie takiej. Naprawdę dobrze znała tylko tę dorosłą Helenę, a jej los związany był ściśle z miastem skazanym przez Hitlera na zagładę.
Śnieżna kurzawa przywołała wspomnienia dymiących zgliszczy z czasu powstania. Pożarów w zasadzie nie gaszono, bo nie działała sieć wodociągów. Wiele razy zastanawiała się w tamtym czasie, po co w ogóle zaciemniają okna, skoro płonące miasto jest doskonale widoczne z daleka. Był to ostatni obraz, który zatrzasnęła pod powiekami, nim kolumna wychodźców z Warszawy, w sierpniowym skwarze pędzonych po upadku Ochoty do obozu w Pruszkowie, poniosła ją ze sobą.
Raz jeszcze rozejrzała się wokoło, szukając jakiegokolwiek punktu zaczepienia, jakiejkolwiek wskazówki, gdzie się znajduje i w którą stronę powinna pójść. W tej chwili tęskniła nawet za panującym dawniej na Ochocie chaosem, pomieszaniem, w którym eleganckie domy wyrastały tuż obok drewnianych ruder pamiętających czasy zaborów. Najjaskrawszym przykładem tego był fakt, że nieco ponad kilometr dzielił wspaniały nowoczesny budynek jej ukochanej szkoły od walącego się drewniaka, w którym mieściła się jedna z ochockich placówek powszechnych. Po drewniaku nie było już śladu. To tętniące życiem miejsce było teraz fragmentem przysypanej śniegiem pustki.
Minęła plac Narutowicza z uszkodzonym pożarami kościołem Świętego Jakuba i szczątkami drewnianej wieży, w której przechowywano dzwony do Świątyni Opatrzności Bożej. Po chwili straciła z oczu stojący w południowej pierzei placu, pozostający w doskonałym stanie Dom Akademicki, w którym w czasie walk stacjonował sztab generała Günthera Rohra, okresowo pomieszkiwał sam von dem Bach, a po upadku powstania podobno także komendant twierdzy Warszawa, generał Hellmuth Eisenstuck. Nagle poczuła się zdezorientowana.
Rozejrzała się po okolicy, rozważając, w którą stronę iść.
Nic nie było takie, jak powinno. Niemcy pozrywali nawet szyny tramwajowe. W morzu ruin nic się nie zgadzało, choć wydawało się niepokojąco znajome. Czuła się tak jak wówczas, gdy z niedożywienia czy braku snu zdarzało jej się gubić słowa. Wiedziała, że je zna, gorączkowo przeszukiwała umysł w poszukiwaniu ich brzmienia i sensu, ale nie mogła go uchwycić.
I ten wszechobecny śnieg. Lśniąca nieskalaną bielą przestrzeń napawała ją trudną do wytłumaczenia nostalgią, jakby Helena była jedynym człowiekiem w tym oceanie surowej, milczącej jasności. Czuła się opuszczona i samotna, pozbawiona własnego miejsca na ziemi.
Żałowała, że jest tak wcześnie. O zmierzchu znikające słońce zabarwiłoby nieboskłon fioletem, różem, pomarańczem, granatem, czerwienią. Tymczasem teraz, o poranku, pozbawione barw niebo zlewało się w jedno z ziemią, odbierając i tak zgnębionym już dość ludziom resztki otuchy.
Zabrakło jej tchu. Przeżycia ostatnich miesięcy mocno dały się jej we znaki. Nigdy wcześniej nie zastanawiała się nad swoim wiekiem, nie odczuwała ograniczeń związanych z upływem czasu. Była na to zbyt zajęta. Powstanie zmieniło nie tylko rzeczywistość wokoło, ale i ją samą. Postarzała się. Jej włosy zbielały, skóra się zmarszczyła, ciało skurczyło pod ciężarem ogromu tragedii.
Helena przystanęła. Oparła dłoń o pień drzewa, żeby nie stracić równowagi. Świat wirował jej przed oczami. Odetchnęła głęboko z nadzieją, że lodowate powietrze ją otrzeźwi, pomoże oddalić atakujące ją widma przeszłości.
„Nie powinnaś wracać”, słyszała tak wiele razy. „To niepotrzebne ryzyko”. „Przysporzysz sobie jedynie cierpień”. „Warszawy już nie ma”. „Twojej szkoły już nie ma”. „Nic tam nie znajdziesz”. „Nikt tam na ciebie nie czeka”. „Nie masz czego tam szukać”. „Musisz się z tym pogodzić”. „Musisz zostawić przeszłość i zacząć żyć dalej”.
Próbowała. Bóg jej świadkiem, jak bardzo nie chciała tu wracać. Gdy po koszmarze obozu przejściowego w Pruszkowie została wepchnięta do bydlęcego wagonu, myślała, że to już ostatni rozdział jej życia. Długo walczyła, by nie dać się porwać śmierci, ale teraz nadszedł jej czas. Przez szparę w deskach patrzyła na przyozdobione jesiennymi kolorami drzewa i usiłowała pogodzić się ze swoim losem – a może po prostu była zbyt zmęczona, by dalej walczyć? Nie pamiętała zbyt wiele z tamtych dni. Zlewały się w jej głowie w długi, przerażający sen. Tylko jeden moment podróży przez swoją niezwykłość zapisał się w jej pamięci ostro i wyraźnie. Wiozący warszawiaków pociąg zatrzymał się nagle w okolicy Częstochowy, a wtedy z pobliskich rowów wyskoczyli młodzi ludzie i zaczęli się wspinać w stronę wagonów. W pierwszej chwili pasażerowie zlękli się, że to jakaś akcja sabotażowa, w której niechybnie zginą od przypadkowej kuli podczas wymiany ognia między swoimi a szkopami eskortującymi transport. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Młodzi ludzie podbiegli do wagonów i przez niewielkie okienka podawali nieszczęśnikom wewnątrz bochenki chleba, herbatę w butelkach, wędliny czy owoce. Do okienka, przy którym za prętami krat stała Helena, podbiegła kilkunastoletnia dziewczyna. Miała długie włosy splecione w dwa ciężkie warkocze. Na ciemną sukienkę narzuciła o wiele za duży sweter. Podała Helenie zawiniątko w brązowym papierze przewiązanym sznurkiem i uśmiechnęła się do niej. Kasperowiczowej serce zamarło w piersi. Tak dobrze znała ten rodzaj uśmiechu. Jej dziewczyny zawsze uśmiechały się właśnie tak, z lekkim onieśmieleniem, jakby chciały przytłumić przy przełożonej rozsadzającą je radość. Pociąg ruszył. Helena osunęła się po ścianie wagonu, zamknęła oczy i tuląc do piersi paczkę, usiłowała jak najdłużej zatrzymać pod powiekami uśmiech nieznajomej dziewczyny.
Gdy nadarzyła się okazja, uciekła z transportu i pieszo wróciła w okolice Warszawy. W Komorowie wraz z kilkorgiem innych nauczycieli przystąpiła do organizowania kompletów.
Doświadczyła już dość, a kilka tygodni spędzonych we względnym spokoju u dalekich znajomych na wsi sprawiło, że ostatnie dni walczącej stolicy wydawały się jej jedynie złym snem. Nie chciała znów go śnić. Bała się tych snów.
Większość jej uczennic mieszkała na Ochocie. Jednym z kryteriów branych pod uwagę przy zapisach do szkoły było właśnie miejsce zamieszkania. Chodziło nie tylko o komfort dziewcząt, ale i o budowanie wspólnoty. Bliżej domu czuły się jak u siebie i były bardziej skłonne podejmować różne inicjatywy czy dodatkowe działania. Spora grupa dziewcząt ze Słowaka, czyli elitarnego gimnazjum i liceum imienia Juliusza Słowackiego usytuowanego przy ulicy Wawelskiej, którego była przełożoną, mieszkała niemal po sąsiedzku, na kolonii Staszica czy Lubeckiego. Były to córki urzędników państwowych różnego stopnia i inteligencji pracującej. Z dalszych części dzielnicy pochodziły te z rodzin rzemieślników i sklepikarzy. Trochę dziewcząt dojeżdżało z innych zakątków Warszawy, ale te były w mniejszości. Najliczniejszą grupę stanowiły dzieci Ochoty.
Wśród uciekinierów z Warszawy krążyły dziesiątki przerażających opowieści o tym, co działo się w tej dzielnicy w czasie powstania. O Sachräumungskommando, „oddziałach czyszczących” przywożonych co dzień wielkimi niemieckimi samochodami pod kolejne kamienice, z których od rana do nocy wynoszono na bruk wszystko, co udało się znaleźć w środku. Książki, obrazy, porcelanę, instrumenty, zabawki, odzież, pościel, obrusy, wszystkie elementy codzienności mieszkańców Ochoty, którzy mieli już nigdy nie powrócić do swoich domów. Na ulicy odbywała się selekcja. Niemcy i wśród śladów przeszłości pokonanych warszawiaków metodycznie zaprowadzali swój słynny ordnung. Posegregowane rzeczy transportowano na Dworzec Zachodni, tam ładowano do wagonów i wywożono do Rzeszy. Zbuntowana Warszawa miała pozostać prawdziwą pustynią.
Gdy w kamienicy nie było już nic wartościowego, pałeczkę przejmowało Vernichtungskommando, które podpalało budynek. Następnego dnia wracali, by się upewnić, czy ogień zatarł ostatnie dowody istnienia mieszkańców. Jeśli została choćby ściana pokryta tapetą czy fragment podłogi z resztką parkietu, jakiekolwiek wspomnienie, najmniejszy powidok dawnych dni, na nowo wzniecali pożar. Ochota miała przestać istnieć.
Najgorsze były przekazywane szeptem i półsłówkami opowieści o Zieleniaku.
Podczas pacyfikacji Ochoty na terenie dawnego targu warzywnego urządzono punkt zborny dla wypędzanych z domów mieszkańców dzielnicy. Wybetonowany wielki prostokątny plac doskonale nadawał się na ten cel. Wysoki ceglany mur otaczający dawne targowisko uniemożliwiał ucieczkę.
Dowodzący SS RONA, pułkownik Kamiński, wybrał do tej operacji blisko dwa tysiące żołnierzy, głównie z kryminalną przeszłością, znanych ze skłonności do przemocy. Pacyfikacja Ochoty miała być pokazem okrucieństwa, przestrogą dla ludności cywilnej pozostałych części miasta.
Na Zieleniaku ludzie siedzieli wprost na wybrukowanej ziemi w morderczym sierpniowym upale. Jedyna studnia targowiska szybko się wyczerpała. Głód i pragnienie dręczyły wszystkich. Nie było dostępu do sanitariatów. Pod parkanem szybko rósł stos zwłok. Najgorszym koszmarem były jednak noce, gdy rozpoczynało się polowanie na kobiety.
Na samą myśl o tym, że którąś z jej dziewcząt mógł spotkać taki los, Helenie zbierało się na mdłości. Budziła się w nocy, dławiąc się niemym krzykiem. Ich twarze, jasne, niemal dziecięce, spojrzenia roziskrzone radością i nadzieją, wirowały jej przed oczami. We wciąż nieobudzonym umyśle nakładały się na wizje z koszmarów. To jej dziewczyny były wyciągane z tłumu, wyrywane z objęć ojców i matek, wleczone przez plac i gwałcone godzinami przez pijanych ronowców. Czasem je zabijali, częściej dręczyli jeszcze i okaleczali. Po wszystkim wracały z rozszarpanymi ciałami i duszami, jako widma.
Nękana koszmarami Helena budziła się zlana zimnym potem i wymiotowała do nocnika. Nie mogła spać. Bała się snów. Chudła, marniała w oczach. Znikała, prześladowana przez duchy Warszawy. Nie mogła poradzić sobie z wyrzutami sumienia.
Kiedy pierwszego sierpnia 1944 roku wróciła z letniska, w mieście dało się wyczuć niepokój. Odwiozła znajomą do jej mieszkania i tam zastała ją godzina W. Nie mogła wrócić do swojego domu. Przez cały ten czas kryła się, usiłując po prostu przetrwać. Mimo grozy tamte dni zlewały się w jej pamięci w jedno. Czekała w napięciu, wypatrując rychłego końca. Kto mógł przypuszczać, że walki będą trwały tak długo? Jak wielu innych, także Helena była przekonana, że powstanie skończy się po kilku dniach. Jej uczennice rzuciły się w wir walki, ona starała się trzymać od niej z daleka.
Wreszcie znaleźli i ją, ale już po upadku Reduty Wawelskiej, gdy dni Ochoty były policzone, a Zieleniak niemal opustoszał. Kiedy ją pojmano i dołączono do grupy, która miała zostać odtransportowana do obozu przejściowego, rozglądała się ukradkiem w obawie, że spotka którąś ze swoich uczennic. Co miałaby im wówczas powiedzieć? Że stchórzyła? Że kryła się po piwnicach, usiłując zachować życie, podczas gdy je wleczono za włosy przez piekło na krawędź najgłębszej rozpaczy? Gdy ich bliscy chorzy, leżący w Instytucie Radowym, płonęli żywcem na łóżkach, których materace ronowcy polewali denaturatem i podpalali? Pamiętała swój strach. Tak bardzo bała się spojrzeć im w oczy.
Wspomnienia tamtych chwil wprawiły ją w dygot. Minęło za mało czasu, emocje wciąż były zbyt silne. Tak, wiedziała, że powrót do miasta wszystko pogorszy, jeszcze ją osłabi. Wyrzuty sumienia nie dadzą jej spokoju. Nie tu, gdzie tak głośno słychać było echa głosów umarłych wołających o pomstę. Tak bardzo chciała odwrócić wzrok. Zostać na wsi, prowadzić nauczanie, próbować zapomnieć. Zbudować siebie i swój świat od nowa, ostatecznie rozstając się z tym zmiażdżonym przez wojnę. Zacząć znów po prostu żyć, na nic już nie czekając.
Nie potrafiła jednak. To było silniejsze od opinii bliskich, od głosu rozsądku, od jej własnych pragnień i lęków. Musiała sprawdzić, co się stało ze szkołą. Z jej szkołą. Z dziełem jej życia. Była pewna, że w przeciwnym razie te pozostające bez odpowiedzi pytania będą ją prześladowały do końca życia. Nie zazna spokoju, nie będzie mogła choćby spróbować żyć dalej, dopóki się nie dowie, co się stało na Wawelskiej.
Przeszył ją lodowaty dreszcz. Nie powinna była zatrzymywać się na tak długo. Stojąc w śniegowej zaspie, przemarzła do szpiku kości. Nie czuła stóp obutych w cienkie letnie pantofle, nieadekwatne do pogody. Szczelniej otuliła się grubą wełnianą chustą pożyczoną od gospodarzy, u których gościła od tylu tygodni, i zmusiła się do zrobienia kroku. Musiała poznać prawdę.
Przestrzeń dawnych chodników wybrzuszały co krok pagórki prowizorycznych mogił i tylko czasem spod śnieżnej zaspy wystawały porządna tabliczka nagrobna czy krzyż. Większość grobów była bezimienna. Może śnieg rozmoczył karteczki z imionami, a może grzebiący nawet tyle nie wiedzieli o nieboszczyku? Oddali ostatnią posługę nieznajomemu w nadziei, że ktoś pogrzebie ich zmarłych. Helena zastanawiała się, czy któraś z tych prowizorycznych mogił skrywa ciała jej uczennic. Nie. Pokręciła głową, odpędzając od siebie tę natrętną myśl. Nie, nie, nie. Musiała wierzyć, że jej dziewczyny żyją i są bezpieczne. Musiała za wszelką cenę trzymać się tej nadziei.
Nagle dostrzegła kilka drzew, znajomych jak konstelacje na nocnym niebie. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że choć ogołocone z liści, były to te same drzewa. Obserwowała je z okien szkolnych przez tyle lat, że rozpoznałaby je o każdej porze roku.
Przyspieszyła, nie dowierzając we własne szczęście. Zgrabiałymi palcami dotknęła chropowatej kory poranionej kulami. Poczuła przypływ energii i ruszyła we właściwym kierunku.
Wiatr rozpędził nabrzmiałe śniegiem chmury. Promienie bladego zimowego światła rozmigotały biel puchu. Helena ruszyła dalej, jeszcze szybciej, prawie biegła. Serce biło jej mocniej od wysiłku i ze zdenerwowania, ale głos rozsądku nie mógł przebić się przez falę radości. Majacząca w oddali ciemna plama budynku szkoły powiększała się. Stoi! Jest! Niewysadzony!
Helena z coraz większym trudem chwytała powietrze, ale nie zwolniła, póki nie znalazła się przy schodach wiodących do głównego wejścia. Ruszyła ku drzwiom. Na ścianie czerwoną farbą, krzywymi bukwami wymalowano napis: _Min_ _niet_. Min nie ma.
– Przynajmniej tyle pożytku z plączących się wszędzie Ruskich – wymamrotała pod nosem.
Oparła się o ścianę, przymknęła powieki i wystawiła twarz do słońca. To był jej poranny rytuał, o którym, jak miała nadzieję, nikt nie wiedział. Uwielbiała witać dzień, czując pod palcami chropowatość szkolnych murów. To była jej modlitwa. To miejsce nadawało jej życiu sens, wyznaczało kierunek, uszczęśliwiało ją. To był jej prawdziwy dom.
Gdyby nie mróz, z pewnością zostałaby tak na dłużej, jednak jeśli nie chciała zamarznąć, musiała spróbować wejść do środka. Bez wielkich nadziei nacisnęła klamkę. Drzwi okazały się zamknięte. Helena odwróciła się, by ruszyć dalej, gdy usłyszała za sobą stukot podkutych butów. Zamarła przerażona.
– Kim pani jest? – usłyszała za sobą stanowczy męski głos, mówiący po polsku, ale z wyraźnym wschodnim zaśpiewem. – Co pani tu robi?
Helena odetchnęła głęboko. Ściągnęła łopatki, uniosła nieco podbródek. Mimo lichego odzienia znów była sobą. To miejsce dodawało jej sił. Powoli się odwróciła i stanęła naprzeciwko rosłego żołnierza o nieogolonych policzkach, w mocno zaniedbanym mundurze Wojska Polskiego i brudnych oficerkach. Przed wojną za podobne niechlujstwo zostałby z pewnością ukarany. Mężczyzna wyglądał, jakby dopiero co się obudził, choć musiało już dochodzić południe.
– Nazywam się Kasperowiczowa – przedstawiła się. – Jestem dyrektorką gimnazjum i liceum imienia Juliusza Słowackiego. Ten budynek jest własnością szkoły prowadzonej przeze mnie od ponad dwudziestu lat.
– Ten budynek – powtórzył żołnierz, krzywiąc się lekko – jest własnością państwa polskiego.
Helena milczała, patrząc mu prosto w oczy. Nie zamierzała wdawać się w dyskusję na temat prawa własności. Szczególnie teraz, gdy stała naprzeciwko żołnierza, a wokół nich nie było żywego ducha.
– Chciałabym wejść do środka – oznajmiła, starając się, by jej głos brzmiał pewnie i stanowczo.
– Nie – bardziej szczeknął, niż odpowiedział mężczyzna, tłumiąc ziewnięcie.
– Nalegam – rzekła Kasperowiczowa. Nie zamierzała tak po prostu ustąpić. Nie po to przebyła całą tę drogę wśród ruin miasta i własnych wspomnień. Musiała dostać się do środka. – Jako odpowiedzialna za tę placówkę powinnam czym prędzej ocenić straty i zadecydować, czy budynek jest zdatny do użytkowania dla uczniów.
Mężczyzna otworzył szeroko oczy, jakby nie mógł uwierzyć w słowa, które właśnie usłyszał.
– Jakich uczniów?
– Uczennic – poprawiła się Helena.
– Jakich uczennic? – W głosie żołnierza pobrzmiewała irytacja pomieszana z wyraźnym zagubieniem.
– Gimnazjum i liceum imienia Juliusza Słowackiego – wyjaśniła raz jeszcze Helena, starając się mówić powoli i wyraźnie, jakby tłumaczyła coś niezbyt rozgarniętemu dziecku. – Skoro budynek się ostał, nie widzę żadnych przeszkód, by przystąpić do prac porządkowych i czym prędzej umożliwić młodzieży naukę. Dość już czasu zmarnowali. Pora iść do przodu, nie sądzi pan?
Żołnierz przyglądał się jej dłuższy czas, a jego mina świadczyła wyraźnie, że nie wie, co powinien myśleć i – co gorsza – zrobić w tej sytuacji. Helena niby od niechcenia potarła ręce, dając znać, że marznie, czekając.
– Jeśli pan pozwoli… – odezwała się znowu i zrobiła krok w stronę drzwi.
Mężczyzna bez słowa zastąpił jej drogę. Zmrużył powieki. Czuła na plecach zimne szpony lęku. Mocniej ściągnęła łopatki, by dodać sobie kurażu. Jeśli wydarzenia ostatnich lat czegoś ją nauczyły, to z pewnością panowania nad własnym strachem.
– Nie – powtórzył mężczyzna.
– To zajmie tylko chwilę – spróbowała łagodniej.
– Nie mogę pani wpuścić – rzekł, przestępując z nogi na nogę. Wyraźnie chciał wrócić do środka, gdzie zapewne czekała na niego ciepła koza, a może i butelka wódki czy bimbru. – Rozkazy.
Helena czuła, jak ulatuje z niej powietrze. Była tak blisko. Tak niewiele brakowało, by znaleźć się w środku. Słowo „rozkazy” usprawiedliwiało w tych dniach wszystko, o czym zdążyła się przekonać w trakcie podróży.
– W takim razie proszę mi podpowiedzieć, do kogo muszę się zwrócić o pozwolenie – odezwała się, usiłując nie dać po sobie poznać, jak bardzo jest zawiedziona.
Mężczyzna nie silił się na odpowiedź, wzruszył tylko ramionami. Kasperowiczowa czuła, że powinna się wycofać, by nie wyprowadzić go z równowagi.
– Bardzo panu dziękuję – powiedziała. – Przyjdę innym razem.
Odwróciła się i zeszła po schodach.
– Nie trzeba – rzucił za nią. – Nie ma tu pani czego szukać.
Nie spojrzała już w jego stronę. Czuła, że odprowadza ją wzrokiem. Starała się iść spokojnie, jakby naprawdę zamierzała zrezygnować. W myślach odliczała kroki, by nie przyspieszyć.
2
Niezrażona okrążyła budynek i przez zniszczone ogrodzenie weszła na teren szkoły. Była niemal pewna, że żołnierz zdążył już zasiąść wygodnie przed rozpalonym piecykiem i wychylić trochę wódki na rozgrzewkę. Przeczucie podpowiadało jej, że mężczyzna nie wyjdzie sprawdzić, czy aby nie wróciła. Nie będzie mu się chciało w taki mróz.
Niewielu znało ten teren tak dobrze jak ona. Trzynaście tysięcy metrów kwadratowych powierzchni zajmowanej przez wszystkie obiekty szkolne kryło w sobie mnóstwo tajemnic. Przekroczywszy symboliczną granicę, poczuła, jakby wróciła na swoje włości. Boże, jak tęskniła za tym miejscem! Nie wiedziała nawet, że taka tęsknota jest możliwa. W czasie okupacyjnej tułaczki czuła się jak na huśtawce, zbliżała się na Wawelską i znów się od niej oddalała. Nie traciła nadziei, że zdoła odzyskać budynek dla szkoły, i rzeczywiście jej się to udało. Jeszcze chwilę temu była jednak przekonana, że zastanie tu wyłącznie pustkę, że po jej ukochanej placówce nie został kamień na kamieniu, więc miała wrażenie, jakby odzyskała kogoś bliskiego, kto wrócił zza grobu.
Rozejrzała się wokół. Teren przy szkole ostatecznie zagospodarowano zaledwie trzy lata przed wojną. Wcześniej przez sam środek ogrodu przechodziły tory kolejowe bocznicy kolei na lotnisko. Dopiero wówczas można było urządzić wszystko według planu sporządzonego przez wuja dwóch uczennic, inżyniera Łoskoczyńskiego, który zaprojektował również boiska przy Akademii Wychowania Fizycznego.
Było więc boisko trawiaste, drugie kryte darnią, dwutorowa bieżnia okrążająca murawę, skocznia, boisko do koszykówki, dwa do siatkówki i dwa korty tenisowe, na których zimą urządzano prywatną ślizgawkę dla uczennic.
W miejscu bocznicy stanął barak z szatnią ogrzewaną w ciagu zimy, a także pomieszczenia dla drużyny harcerskiej, w których dziewczyny z licealnych drużyn, słynnych na całą Warszawę „Trójek”, przechowywały swój sprzęt obozowy.
Dawniej wszędzie tu rosły stare drzewa, a kilka zadbanych kwietników wiosną cieszyło oko i duszę. Reszta terenu tonęła w zieleni traw, wśród których uczennice chętnie przesiadywały na kocach czy leżakach.
Kasperowiczowa rozejrzała się za stróżówką, w której u zbiegu Solariego i Wawelskiej przed wojną mieszkał ogrodnik, pan Adamczyk, ale jej nie odnalazła. Fundamenty zniszczonego budynku zakryła warstwa świeżego puchu.
Wszystko wokół było spustoszone. Przysypane śniegiem koleiny na boisku świadczyły niezbicie, że prowadzono tu jakieś uprawy. Drewniany pawilon sportowy, w którym latem składowano leżaki, by młodzież mogła na nich odpoczywać po lekcjach, zwęglił się całkowicie. W miejscu bieżni i skoczni leżały zwały gruzu prześwitującego przez połać śniegu. W morzu bieli czerniły się kikuty spalonych starych drzew.
Wystarczyło jednak, by Helena zmrużyła oczy, i znów widziała piękny, uporządkowany teren. Pamiętała wszystko, każdy najdrobniejszy szczegół.
Z zamyślenia wyrwał ją chrzęst śniegu skrzypiącego pod ciężarem czyichś butów. Odwróciła się gwałtownie, przerażona, że źle oceniła żołnierza. Nie, to nie był on. Kasperowiczowa wytężyła wzrok. Jakaś rosła postać zbliżała się do niej szybko. Nim zdążyła się zorientować, co się dzieje, czyjaś duża, mocno poharatana dłoń ujęła jej własną.
– Pani dyrektor – powtarzał, raz po raz całując ją w rękę, szkolny woźny, Paweł Woszczyk. – Pani dyrektor.
Wychudł, zmizerniał, cera mu poszarzała, ale sumiasty wąs był równie imponujący jak dawniej. Helena z trudem pohamowała odruch objęcia go. Nie wypadało jej spoufalać się do tego stopnia, nawet w chwili tak wielkiej radości.
– Dzień dobry, panie Pawle – rzekła, kryjąc wzruszenie. – Jak dobrze pana widzieć.
– Pani dyrektor – powtórzył, jakby z emocji zapomniał wszystkich innych słów.
Odsunął się na długość ramienia, nie wypuszczając jej dłoni z uścisku, i obrzucił Kasperowiczową wnikliwym spojrzeniem. Oględziny musiały wypaść pomyślnie, choć Helena czuła się niedorzecznie w tych wszystkich chustach i kilku spódnicach.
– Jest pani cała i zdrowa, fest kobieta jak zawsze – cmoknął woźny, a gdy przełożona rzuciła mu srogie spojrzenie, oblał się szkarłatem. – Ja tylko tak, pani dyrektor wybaczy.
– Wybaczę, wybaczę. – Machnęła ręką. – A teraz proszę mi powiedzieć, jak się sprawy mają.
– Wojsko w szkole.
– Miałam już przyjemność.
– Nie wpuścili pani dyrektor do szkoły, co? – odgadł natychmiast.
Helena pokręciła głową.
– Wszystko zależy od człowieka na warcie – wyjaśnił. – Jeden przymknie oko, pozwoli wejść, a nawet coś naprawić. Drugi od razu z gębą i pogróżkami. Ale ja tam i tak mam swoje sposoby…
Uśmiechnął się przebiegle i zerknął na dyrektorkę z nadzieją, ale Kasperowiczową pochłaniały teraz inne tematy.
– W jakim stanie jest budynek? – spytała rzeczowo.
– W połowie lipca to było, już po naszym ostatnim spotkaniu, tuż przed wyjazdem pani przełożonej na letnisko – zaczął woźny. Raz po raz zerkał na nią, jakby nie mógł uwierzyć, że ona naprawdę tu jest. – Jeszcze przed powstaniem wpadli Niemcy i zarządzili ewakuację, tylko że nie bardzo było co ewakuować. Co się dało, już wcześniej rozdano na przechowanie, trochę uczennicom, trochę po nauczycielach, reszty nie było gdzie schować, więc poszło na straty. Zresztą sama pani dyrektor wie najlepiej, jak to wyglądało.
Helena przytaknęła.
– Nam kazali się wyprowadzić, ale nie mieliśmy dokąd, więc jak kazali, wyszliśmy, ale potem wróciliśmy na swoje. – Woszczyk odkaszlnął brzydko. – Franusiowa też zaglądała, bo jak by to mogło być inaczej. Wszystkiego musiała doglądać osobiście, jak to Franusiowa.
Sprzątaczka Zofia Romaniukowa, nazywana przez wszystkich Franusiową, pracowała w szkole niemal tak samo długo jak dyrektor Kasperowiczowa. I tak jak nikt nie wyobrażał sobie funkcjonowania placówki bez przełożonej, tak nikt, nawet sama Helena, nie śmiał nawet pomyśleć o szkole bez poczciwej Franusiowej. Szczupła i drobna, dbała o to miejsce jak o własny dom, a uczennice traktowały ją z równym respektem co przełożoną, do której odsyłała je za spóźnienia – drzwi szatni zamykały się punktualnie kwadrans przed ósmą i nie było mowy o żadnym odstępstwie od tej reguły – czy źle przyszyte tarcze szkolne. Helena ucieszyła się, słysząc, że woźna wyszła cało z dziejowej zawieruchy.
– Wybuchło powstanie i Niemcy zaczęli palić na Ochocie, co się tylko dało – ciągnął Woszczyk ostrożnie. Ważył słowa, jakby się bał reakcji Heleny. Nie wiedział, czy któryś z koszmarów ludności Ochoty nie stał się też jej udziałem. Twarz dyrektorki pozostawała jednak nieodgadniona, zastygła bez wyrazu, jakby kobieta wstrzymywała oddech. Postanowił nie mówić o tym nic więcej. – Szkołę też podpalili.
Odwrócił się w stronę budynku i pokazał Kasperowiczowej mocno poczerniałe fragmenty elewacji.
– Buchnął ogień. – Przeżegnał się pospiesznie. – Ale jaki! Płomienie lizały chmury, jak Boga kocham.
Z emocji Woszczyk zaniósł się kaszlem.
– Dobrze się pan czuje? – spytała Helena.
Mężczyzna rozciągnął usta w szerokim uśmiechu.
– Pani dyrektor to zawsze taka sama – powiedział. – Taka wielka dama, a o każdego jednakowo się troszczy.
Helena uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
– Ugasiliście ogień? – spytała, chcąc wrócić do tematu.
– A jakże! Długo to trwało, bo upał straszny i z wodą kłopot, ale zagasilim. Tyle że szkopy się połapali. Dziesiątego sierpnia wrócili i znów kazali nam się wynosić. Rzeczy z okien powyrzucali, kopniakami uraczyli i pogrozili, że jak nas jeszcze tu zobaczą, to… – Mężczyzna złączył dwa palce i przystawił sobie do skroni. – I znowu podpalili.
Helena wbiła wzrok w czarną bliznę na budynku.
– Z pół szkoły poszło z dymem. Aula, sala gimnastyczna, jadalnia, szatnie, przynajmniej połowa sal lekcyjnych, no i nasze mieszkania. – W głosie mężczyzny pobrzmiewał żal. – Pani dyrektor mieszkanie też spalone.
Helena nie odwróciła wzroku. Nie chciała tego widzieć.
– A co pan tu właściwie teraz robi? – spytała.
– A co mam robić? – zdziwił się mężczyzna. – Doglądam, jak zawsze.
– Przecież w budynku są żołnierze. – Helena usiłowała rozeznać się w obecnej sytuacji. – To chyba ich zadanie.
– Ano są, tyle że oni nie dopilnują jak swojego, więc codziennie przychodzę i sprawdzam, czy wszystko stoi, jak stało. Pokręcę się tu i tam i dni zlatują.
Helena zrozumiała, że dozorca też czekał. To miejsce było nie tylko jej domem.
– Franusiowa cała i zdrowa, a pan Józef? – spytała, myśląc o szkolnym palaczu, Józefie Okupniarku.
Woźny mimo chłodu zdjął z głowy czapkę i spuściwszy wzrok, zaczął ugniatać ją palcami. Helena znała odpowiedź, zanim znów się odezwał.
– Do powstania poszedł – wymamrotał wreszcie cicho. – I już nie wrócił. Tylu nie wróciło, pani dyrektor, tylu nie wróciło.
Przez chwilę milczeli, jakby nie było już nic więcej do powiedzenia. Martwa cisza w murach szkoły zdawała się mówić sama za siebie.
– Chciałabym wejść do środka – odezwała się w końcu Helena. – Dałoby się, panie Pawle? Jakoś tak dyskretnie, żeby tego żołnierza nie drażnić?
Woźny uśmiechnął się, a sumiaste wąsy podeszły mu do góry.
– Czy by się dało? Oczywiście – zapewnił wesoło. – Mówiłem przecież, że mam swoje sposoby.
3
Woszczyk przytrzymał drzwi, by Helena mogła wślizgnąć się do środka. Wypaczona framuga nie pozwalała na ich swobodne otwarcie. Było to niewielkie wejście, przed wojną zwykle używane przez palacza, teraz skryte za stosem śmieci.
Po chwili kluczyli już korytarzami w podziemiach szkoły, gdzie niegdyś znajdowały się jadalnia, kuchnia i kilka pomieszczeń gospodarczych, w tym pokój o powierzchni szesnastu metrów kwadratowych, czule nazywany kredensem, w którym przechowywano czyste naczynia.
– A co z wartownikiem? – spytała Helena, gdy Woszczyk ruszył w stronę schodów. – Zauważy nas, gdy wyjdziemy na górę.
– Skąd. Siedzi przy wejściu po drugiej stronie budynku – wyjaśnił. – Pije wódkę, radia słucha i odstrasza, kogo trzeba. Ale po szkole się nie kręci. Oni w ogóle jacyś tacy nerwowi.
– Dziwi się pan? – skwitowała Helena. – Hitler wciąż żyje.
– Mówią, że teraz to już z górki, jak Warszawa wolna – oświadczył Woszczyk tonem znawcy tematu. – W samej Moskwie strzelali z armat z radości. Długo to już nie potrwa.
Siedemnastego stycznia do stolicy wkroczyli żołnierze 1 Armii Wojska Polskiego oraz oddziały Armii Czerwonej. Jeszcze poprzedniego dnia Niemcy zdążyli zniszczyć bibliotekę publiczną przy Koszykowej i podpalić magazyn, w którym znajdowało się pół miliona książek. Walki o Warszawę trwały krótko. Niemcy nie mieli już czego bronić. Niemal wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, wywieźli lub zniszczyli. Generał Smilo Freiherr von Lüttwitz wydał rozkaz wycofania się, który został sprawnie wykonany. Gdy wkroczyli wyzwoliciele, w mieście znajdowała się już zaledwie garstka żołnierzy niemieckich. Około godziny piętnastej walki w zasadzie się zakończyły. O wiele większym niebezpieczeństwem od starcia z wrogiem były pozostawione przezeń setki min pułapek, które przez następne tygodnie zbierały krwawe żniwo.
– A mnie jakoś trudno w to uwierzyć – odezwała się po chwili Helena. – Wojna jeszcze się nie skończyła.
– Ano, nie skończyła – zgodził się Woszczyk, który przez lata nauczył się nie dyskutować z przełożoną. Założenie, że zawsze miała rację, znacznie ułatwiało życie, a on był człowiekiem spolegliwym, dla którego od racji ważniejszy był święty spokój. – Proszę za mną, śmiało.
– Jest pan pewien?
– Codziennie tu przychodzę – przypomniał mężczyzna.
Helena wspięła się po stopniach. Niektóre wybrzuszyły się od wilgoci. Kilka nosiło ślady przypalania, jakby gaszono pochodnie wprost na drewnie.
– Barbarzyństwo! – mamrotała raz po raz, lustrując zniszczenia.
Gdy znalazła się na piętrze, wstrzymała oddech. Warszawa leżała w gruzach, mimo to widok zdewastowanej szkoły wstrząsnął Heleną o wiele mocniej, niż gotowa byłaby przypuszczać. Tylko ściany stały jak dawniej, choć okopcone i brudne. Cała reszta była wielkim pobojowiskiem.
Niegdyś ta placówka była chlubą Warszawy. Na Wawelską przyjeżdżały wizytacje z kraju i z zagranicy. Tym korytarzem rok przed wybuchem wojny przechadzali się minister oświaty Bułgarii, minister oświaty Finlandii, nauczycielki z Australii, które urządziły sobie zawodową podróż dookoła świata, wizytatorki z Wielkiej Brytanii i wielu innych gości, których Helena nie mogła sobie teraz przypomnieć. Wszystko, co tak podziwiali, obrócono w ruinę.
Ogromne okna typu szwedzkiego, które tak cudownie doświetlały każdy zakamarek korytarza, pozbawione były szyb. Brakowało klepek w podłodze, zamiast lamp zwisały z sufitów pojedyncze kable. Podmuchy wiatru raz po raz szeleściły walającymi się wszędzie papierami, okładkami gazet i czasopism tak chętnie czytanych przez dziewczyny. Pozbawione wnętrz tytułowe strony „Bluszczu”, „Arkad”, „Gazety Muzycznej”, „Iskier”, „Kobiety Współczesnej”, „Morza”, „Pionu”, „Światowida”, „Tęczy”, „Tygodnika Ilustrowanego”, a nawet „Die Woche” i „L’illustration”, walały się między brudnymi szmatami, skrawkami materiałów, strzępami ubrań i wszelkiego rodzaju śmieciami, tworząc dziwacznie smutną symfonię.
Jedna z kartek uniosła się na wietrze, na ułamek sekundy zawisła w powietrzu, po czym spadła na pantofel Heleny. Kobieta podniosła go i szybko przebiegła wzrokiem po treści. To była karta indywidualności. Ileż problemów nastręczało prowadzenie tych kart! Ile czasu zabierało ich wypełnianie! Mimo to Helena nawet przez chwilę nie miała wątpliwości, że ten wysiłek był wart swojej ceny, a nawet więcej, zwracał się w dwójnasób. Dzięki temu nauczyciele mogli bliżej poznawać uczennice i lepiej rozumieć ich zachowania, które – choć niekiedy wydawały się dziwne czy może nawet niegrzeczne – zwykle miały swoje uzasadnienia w ich przeżyciach czy osobowości.
Przełożona się uśmiechnęła. Z czułością wygładziła kartkę, złożyła ją na pół i wsunęła do kieszeni płaszcza.
– Wszędzie tak samo. Jeden wielki bałagan – wyjaśnił Woszczyk. Mimo swej pewności mówił nieco ciszej. – Aż przykro patrzeć.
Helena skinęła nieuważnie głową, bo głos uwiązł jej w gardle. Znajome mury sprawiły, że z coraz większym trudem panowała nad sobą. Chciała zostać sama, by nieco się uspokoić, ale nie wiedziała, jak miałaby to zrobić. Pan Paweł z pewnością nie spuści jej z oka. Mimo to postanowiła zaryzykować.
– A wieżyczka? – spytała nagle.
Wejście do najwyżej położonej części szkoły, nazywanej przez wszystkich „piekiełkiem”, gdyż latem panowały tam trudne do wytrzymania temperatury, znajdowało się koło umywalni. Było ciasne i niewygodne. Helena miała więc nadzieję, że pan Paweł zostanie na dole, niechętny wspinaczce.
– Stoi – powiedział, po czym ku uciesze Heleny dodał: – Ale tam nie zaglądałem, prawdę mówiąc.
– Ja chętnie zajrzę – zapewniła.
Zgodnie z przypuszczeniami Woszczykowi nie uśmiechało się towarzyszenie dyrektorce w drodze na wieżyczkę.
– Zaczekam tu – oświadczył, przystając nieopodal pozbawionego drzwi wejścia na schody. – To i tak jedyna droga na górę. Jak coś, zawołam panią dyrektor. Popatrzę, co by się dało naprawić tu, w umywalni.
Helena skinęła głową. Chwyciła spódnicę, by nie potknąć się o nią na wąskich schodach, i ruszyła w górę, gdzie dawniej znajdowała się czytelnia czasopism, izba przysposobienia wojskowego i pomieszczenie „Trójki”.
Po chwili weszła do niewielkiej salki zajmowanej przez szkolną drużynę harcerską. Wśród walających się wszędzie śmieci zauważyła brązową, skórzaną oprawę. Przykucnęła i wydobyła spod kawałków tynku, papierów i szmat kronikę. Położyła ostrożnie księgę na parapecie i przez chwilę wpatrywała się w nią jak zahipnotyzowana. Nie miała odwagi jej otworzyć. Bała się. Serce przyspieszyło bieg.
Doskonale pamiętała dzień, w którym Wiktoria Piotrowska, zwana przez wszystkich Tuchą, przyszła do niej z pomysłem założenia w szkole drużyny harcerskiej.
Helena wysłuchała jej uważnie, po czym oświadczyła, że się zastanowi.
– Jeśli mogę, pani profesor… – zaczęła tamtego dnia z wahaniem Wiktoria.
– Tak?
– Proszę nie namyślać się zbyt długo – powiedziała Tucha wesoło. – Nie warto tracić czasu.
– Czas przeznaczony na rozważania przed podjęciem decyzji nigdy nie jest stracony – odpowiedziała wówczas Helena. Dobrze pamiętała, jak bardzo starała się wtedy nie uśmiechnąć. Tucha Piotrowska miała w sobie nieprzebrane pokłady ciepła, ludzkiej życzliwości i prawości.
– Tyle że to dobry krok, pani profesor – zapewniła Tucha i posłała jej jeden z tych swoich wspaniałych uśmiechów. – Wiem to na pewno. Harcerstwo przyniesie szkole wiele powodów do dumy.
Oczywiście w nieodległej przyszłości okazało się, że Wiktoria miała rację. Trzecia Warszawska Drużyna Harcerska, której Tucha, wówczas już absolwentka, została pierwszą drużynową, rozwijała się w Słowaku tak prężnie, że wkrótce trzeba było podzielić ją na trzy mniejsze części, od kolorów z huculskiego wzoru na krajkach nazwane: Złotą „Trójką”, Czerwoną „Trójką” i Czarną „Trójką”.
Dziewczyny szybko nawiązywały więzy harcerskiej przyjaźni, a że były z różnych klas i roczników, sprzyjało to ogólnej współpracy uczennic w szkole.
Helena szybkim ruchem otworzyła album. Na pierwszej stronie wklejono zdjęcie drużynowej. Splecione w warkocz włosy miała spięte z tyłu głowy. Nie patrzyła w obiektyw, tylko do wnętrza trzymanego w dłoniach dzbana. Co w nim było? Zebrane właśnie leśne maliny? Jeżyny? Poziomki?
– Tucha – westchnęła Kasperowiczowa, gładząc policzek uśmiechniętej dziewczyny.
Powoli przewracała kartki, pozwalając się ponieść fali wspomnień. Lato 1933 roku – pierwszy obóz w Łęgonicach nad Pilicą. Zaledwie dwa duże namioty rozbite tuż nad rzeką. Dziewczyny z wielkimi wiosłami pływające łódką po stawie w Drzewicy. W kolejne wakacje w Melsztynie nad Dunajcem obóz składał się już z czterech namiotów. Cóż to było za lato! Przedłużające się opady spowodowały wielką powódź. Przez kilka dni dziewczyny pozostawały zdane wyłącznie na siebie, odcięte od świata, co miast z przestrachem wspominały z wielką radością. Na zachowanym zdjęciu uwieczniono chwilę, gdy podczas ewakuacji obozu jechały na długim wozie drabiniastym, by promem przeprawić się przez Dunajec.
Dalej fotografie z letnich wypraw na Wileńszczyznę, Śląsk Cieszyński, Wołyń, Śląsk. Wreszcie ten ostatni, który odbył się latem 1939 roku w Małogoszczu na Kielecczyźnie. Ostatnie lato beztroski.
Było sporo zdjęć z rozmaitych uroczystości, jednak uwieczniono też mnóstwo zwyczajnych chwil. Sceny z gimnastyki, musztry, poranne mycie, wspólne posiłki, ogniska, budowanie obozu – to, co wonczas wydawało się tak zwyczajne, może niekiedy nawet męczące, teraz było najpiękniejszym, bezcennym wspomnieniem. Okruchy codzienności zatrzymane na wieczność w kadrze.
Z nadpalonych fotografii uśmiechały się do dyrektorki uczennice. Wiele z nich już nie żyło. Nie doczekały nawet namiastki wolności podczas tych kilku pierwszych dni powstania.
Oczy Heleny zaszły łzami. Nie potrafiła oderwać wzroku od roziskrzonych radością życia spojrzeń, a jednocześnie sprawiały jej one niewypowiedziany ból. Poczuła się nagle bezbrzeżnie samotna i zagubiona.
Nigdy wcześniej tak się nie czuła. Nigdy przedtem nie zeszła tak głęboko we własny mrok. Nazywano ją opoką. Siłaczką. Mówiono, że jej niezłomna postawa jest przykładem dla innych. Wzorem do naśladowania.
Zawsze, nawet w najgęstszej ciemności nocy wojny, wiedziała, co robić. Miała jasno wytyczony cel i potrafiła skupiać na nim wszystek swoich działań. Umiała wyznaczać innym zadania i egzekwować ich realizacje. Nie rozczulała się nad samą sobą i nie pozwalała na to nikomu. Trzymała się w pionie, a inni stali prosto, opierając się o nią. Wiedziała, dokąd zmierza, i niezłomnie pokonywała wszystkie kłody rzucane jej pod nogi przez los. Szukała rozwiązań.
Owszem, bywała zmęczona, ale nigdy nie zastanawiała się nad tym, czy ma siłę, by tak żyć. Musiała. Miała przecież dziewczyny, które na nią liczyły. Była za nie odpowiedzialna. Patrzyły na nią. Szukały u niej wsparcia. Potrzebowały jej właśnie takiej, silnej i nieustraszonej. Robiła więc to wszystko. Dla nich. Każda myśl dla nich, każdy czyn, każde wyrzeczenie, każde przełamanie strachu.
Wszystkie matki doskonale znają te uczucia.
Przez ostatnie pięć lat Helena Kasperowiczowa robiła, co mogła, by chronić swoje dziewczyny. Załatwiała dokumenty, pozwolenia, wszelkie sprawy formalne z Arbeitsamtem czy Urzędem Szkolnym, organizowała paczki na Pawiak i pomoc do getta, walczyła o możliwość prowadzenia placówki w warunkach okupacyjnych, byle nie stracić ich z oczu, umożliwić im dalszą naukę, móc wciąż się nimi opiekować.
Cała ta wojenna tułaczka szkoły, wygnanie z Wawelskiej, Smolna, Wilcza, dziesiątki mieszkań uczennic i nauczycieli, wszystkie miejsca, w których desperacko usiłowała podtrzymać „oświaty kaganek”, ducha polskości, nie pozwolić wojnie wydrzeć przyszłości narodu. To wszystko było dla nich, choć nie potrafiły tego w pełni wykorzystać.
Miały wybór. Zawsze, w każdych okolicznościach człowiek ma jakiś wybór, podejmuje decyzję.
Mogły ukryć się w cieniu jej skrzydeł. Uczyć się, pracować, budować przyszłość. Przeczekać zawieruchę, która prędzej czy później musiała się skończyć.
Ale one były młode. Niecierpliwe. Rwały się do walki. Chciały mieć wpływ na rzeczywistość. Działać teraz, zaraz, natychmiast, z właściwym młodości entuzjazmem. Nie zważając na konsekwencje.
Spieszyły się, jakby się bały, że nie zdążą odcisnąć swojego śladu na tym świecie.
Ta gorączka, to nienasycenie w równym stopniu dotykało i starsze wychowanki, niektóre już zamężne, studiujące, pracujące, z małymi dziećmi przy piersi, i te młodsze, którym całą wojnę przyszło przygotowywać się do matury.
Nie potrafiłaby zliczyć, jak wiele razy powtarzała im razem i każdej z osobna, że nie mogą walczyć na dwóch frontach, że nikt nie wymaga od nich prowadzenia podwójnego życia – tego w tajnym nauczaniu i czynnego udziału w konspiracji. Im dłużej trwało to całe szaleństwo, tym mocniej Helena starała się powstrzymać uczennice przed składaniem najwyższych ofiar, lecz one nie słuchały. Były jak ćmy lecące do światła. Dostrzegały jedynie blask przed sobą, nie zważając na tysiące cieni czających się w mroku. Dobrze pamiętała te pogadanki. Ona próbowała je zatrzymać, choć wiedziała, że nie zdoła. One usiłowały ją uspokoić. Stroiły niewinne miny, wpatrywały się w przełożoną szeroko otwartymi, sarnimi oczami, jakby nie rozumiały sugestii zawartych w jej słowach, jakby nigdy nie słyszały o żadnej konspiracji, tajnej walce z okupantem. Kiwały zgodnie głowami, gdy powtarzała, że jako przyszłość narodu nie mogą wyręczać dorosłych.
Helena obserwowała je uważnie, usiłując odgadnąć, która z nich zamieszana jest w działalność podziemia, by później spróbować raz jeszcze przemówić jej do rozsądku, ale żadna się nie wyróżniała. Dziewczyny były wyjątkowo zgodne, żadna niczym się nie zdradziła. W pewnym momencie Kasperowiczowa zaczęła nawet wbrew rozsądkowi przekonywać samą siebie, że może tym razem instynkt nauczycielski spłatał jej figla. Być może jej troska była nieco na wyrost, a gdy już była tego niemal pewna, zaczęły znikać. W kotłach urządzanych w ich mieszkaniach, aresztowane wprost na ulicy, złapane podczas ucieczki po akcji.
Dziś już wiedziała, że żadna nie wyróżniała się spośród koleżanek, ponieważ zaangażowane były wszystkie. Przynależały do różnych organizacji, ale nawet najmłodsze nie pozostały obojętne na losy ojczyzny.
Nie mogła ich ochronić. Ona była Dedalem, one Ikarami. Jej przestrogi nie znaczyły nic wobec ich tęsknoty za wyższym lotem. Lot je upajał, nadawał smak życiu, więc wznosiły się coraz wyżej i wyżej.
Nie wiedziała, co się z nimi stało. O większości nie miała teraz żadnych wieści.
Przewróciła stronę. Biała bibuła, gdzieniegdzie zbrązowiała i skruszona na bokach, zaszeleściła głośno. W ciszy pustych ścian osieroconej izby harcerskiej ten dźwięk przyprawiał o dreszcze.
Z następnej fotografii uśmiechała się do niej Ewka Matuszewska z burzą za nic niedających się ułożyć kasztanowych włosów, matura 1937, najinteligentniejsza i najzdolniejsza z uczennic w karierze Heleny, a jednocześnie zawsze jakby zdziwiona swoimi osiągnięciami, zaskoczona, że znów jej się udało. Patrząc na nią, Helena często zastanawiała się, jak to możliwe, że ktoś tak niezwykły nie zdaje sobie sprawy z własnej wyjątkowości. A może to właśnie był ów niezbędny element wielkości człowieka?
Dalej trzy Hanki, to samo imię, trzy całkowicie różne charaktery. Kto zrobił to zdjęcie i jak to się stało, że były na nim wszystkie trzy, tego nie wiedziała. Po prawej Hanka Bińkowska, rosłe dziewczę o jasnej cerze i gęstwinie słomkowych włosów. Zabiegana, roześmiana, tryskająca energią, budziła sympatię każdego, kto kiedykolwiek się z nią zetknął. Na środku kilka lat starsza Hanka Szapiro, patrząca przenikliwie spod krzaczastych brwi niemal stykających się ze sobą prosto w obiektyw aparatu. Bezkompromisowa, twarda, charyzmatyczna. Trudno powiedzieć, że była lubiana, ale miała dar przekonywania i potrafiła zaangażować ludzi w każdą wymyśloną przez siebie inicjatywę. I wreszcie Anna Smoleńska, przez wszystkich nazywana Hanką, ciemne krótkie włosy zaczesane gładko do tyłu, prosty strój, żadnych ozdób, żadnego uśmiechu. Ktoś musiał zmusić ją do pozowania, bo widać było wyraźnie, że nie czuła się w tej sytuacji komfortowo. Gdyby poprosić Helenę o opisanie Smoleńskiej jednym słowem, powiedziałaby – wymagająca, tyle że najwięcej zawsze wymagała od samej siebie. Skryta, nad wiek poważna dziewczyna nie była ani duszą towarzystwa, jak Bińkowska, ani urodzoną przywódczynią, jak Szapiro. Wycofana, zawsze jakby nieco obok nurtu szkolnego życia, a jednak uważano ją powszechnie za koleżeńską i niezwykle sprawiedliwą.
Kolejne zdjęcie przedstawiało grupkę dziewcząt na nartach, ustawionych w pociąg. Opatrzono je podpisem „Zima 1940/41”. Helena odwróciła wzrok ku oknu, za którym jak na fotografii rozpościerała się połać bieli. To zdjęcie zrobiono zaledwie cztery lata temu. Po klęsce wrześniowej wszyscy myśleli, że to, co najgorsze, już za nimi. Tymczasem prawdziwe zło miało dopiero nadejść.
Zerknęła znów na fotografię uśmiechniętych dziewcząt zbitych w ciasne stadko. Z przodu jasnowłosa Wandzia Sygietyńska, obejmowana przez wyższą o pół głowy Jankę Staniewiczównę. Wandzia zawsze była lękliwa, delikatna, neurotyczna. Janka sprawiała wrażenie, że usiłuje chronić przyjaciółkę, osłaniać. Kto wie, może rzeczywiście tak było? Dalej Hanka Piotrowska i dwie najlepsze przyjaciółki, papużki nierozłączki Ada Zawadzka i Dziunia Gadomska, różne jak dzień i noc. Ada zdążyła nawet przybrać elegancką pozę, zawsze lubiła dobrze wyglądać. Jasna, ubrana w kremowy płaszczyk, jest na zdjęciu doskonale widoczna dzięki tłu, jakie robi dla niej ciemna postać Dziuni. Ach, Dziunia! Te jej ciemne oczy skrzące humorem, nadmiar żywotności i nieustanna gotowość do psot.
Obok przekrzywiony portrecik Natalii Sendys, matura 1942, klasa przyrodnicza. Niska, drobniutka, cicha, niepozorna. Nieprawdopodobnie zdeterminowana. Gdy coś sobie postanowiła, można było mieć pewność, że to tylko kwestia czasu, kiedy to osiągnie. Zastanawianie się, czy to zrobi, nie miało żadnego sensu.
Helena zawiodła je wszystkie. Nie zdołała ich ochronić przed wojną i przed młodzieńczym idealizmem, graniczącym niekiedy z brawurą. Poniosła klęskę. Po raz pierwszy poczuła na barkach ciężar przeżytych lat. W pierwszej chwili ją to zdziwiło. Przecież wojna niemal się skończyła. Niemcy opuścili Warszawę. Powołano polski rząd. Zaraz będzie po wszystkim. Znów będzie bezpieczna w wolnej ojczyźnie, w swoim mieście, które, w co nie wątpiła, pewnego dnia podniesie się z gruzów. Miała przed sobą przyszłość. Czekał ją ciąg dalszy. Tylko dlaczego właśnie ją? Na co komu ktoś taki jak ona, skoro jej dziewczyny zginęły? Dlaczego ona przeżyła, a im nie było dane?
Była całkowicie zagubiona. Siły ją opuściły. Straciła resztki nadziei. Bezradność przygarbiła jej plecy, zaokrągliła ramiona. Helena opadła na kolana. Klęczała na pogorzelisku marzeń pokoleń dziewcząt, na cmentarzysku jej własnych snów, i dławiła się szlochem.
Wyrwa, którą nosiła w sercu, była zbyt wielka. Ciężar straty nazbyt przygniatał.
Nie wiedziała, czy kiedykolwiek zdoła się podnieść. Nie bez nich. Nie bez jej uczennic. Nie bez dziewcząt ze Słowaka.
_Dalsza część w wersji pełnej_