Dziewczyny znikąd - ebook
Dziewczyny znikąd - ebook
Trzy dziewczyny. Trzy historie. Jeden cel. Walka o sprawiedliwość, opór i solidarność w małej społeczności, która da początek czemuś większemu i przełomowemu. Rewolucyjna powieść Amy Reed.
Trzy nastoletnie alternatywki z Prescott: Grace, Rosina i Erin postanawiają pomścić zbiorowy gwałt na koleżance, o którym milczy lokalna społeczność. Grace Slater jest nowa w mieście. Jej rodzina opuściła społeczność baptystów po tym, jak matka stała się zagorzałą liberałką. Rosina Suarez z rodziny meksykańskich imigrantów marzy o graniu punkowej muzyki. Erin DeLillo – dziewczyna z zespołem Aspergera – fascynuje się biologią morską i Star Trekiem.
Kiedy Grace dowiaduje się, że mieszkająca wcześniej w jej nowym domu Lucy Moynihan została wykluczona ze społeczności i uciekła z miasteczka, bo miała oskarżyć grupę popularnych miejscowych chłopaków o gwałt, postanawia zawalczyć o sprawiedliwość. Wraz z przyjaciółkami zakłada anonimowe zrzeszenie dziewcząt w Prescott High, które ma się przeciwstawić seksizmowi i kulturze gwałtu wszechobecnej w lokalnej szkole, m.in. poprzez aktywny bojkot wszelkich kontaktów intymnych z mężczyznami. Wkrótce idea przeradza się w ogromny ruch feministyczny, który ma realną moc zmieniania rzeczywistości.
Kim są Dziewczyny Znikąd? To dziewczyny z każdego zakątka świata. Każdej narodowości. Każdego koloru skóry. Dziewczyny biedne i lepiej sytuowane. Z dużych i małych miejscowości.
Poruszająca i wielopłaszczyznowa powieść Amy Reed to swoisty akt oskarżenia przeciwko tolerancji dla seksizmu i kultury gwałtu w dzisiejszym społeczeństwie, a także wnikliwy obraz zachowań, potrzeb, emocji i seksualności nastoletnich dziewcząt.
Prawa do ekranizacji książki nabyło studio Margot Robbie.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66005-52-5 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prescott, Oregon
Liczba ludności: 17 549. Wysokość: 578 stóp n.p.m.
Dwadzieścia mil na wschód od Eugene i Uniwersytetu w Oregonie. Sto trzydzieści mil na południowy wschód od Portland. Coś między przedmieściem a małym miasteczkiem. Siedziba drużyny Spartans (Spartanie, do boju!).
Dom wielu dziewczyn. Dom tak wielu prawie-kobiet, które czekają na moment, w którym nie będą już czuć się we własnej skórze niedopasowane.
Drzwi ciężarówki firmy przeprowadzkowej rozsuwają się pierwszy raz od wyjazdu z Adeline, w Kentucky. Ze środka wydobywa się stęchłe powietrze pochodzące z małego miasta na południu. Miasta, które było domem Grace Slater w czasach, gdy jej matka sumiennie i z oddaniem przewodziła tamtejszej wspólnocie baptystów (nawet jeśli formalnie nie była „pastorką”, gdyż jako kobieta w kościele należącym do Południowej Konwencji Baptystów nie mogła, mimo doktoratu z dziedziny duszpasterstwa i ponad dekady posługi, rościć sobie prawa do oficjalnego tytułu, nie mówiąc już o znacząco wyższej pensji). Życie Grace uległo zmianie, gdy Mama spadła z konia, rozbiła głowę i doznała wstrząśnienia mózgu. Przeżyła duchowe objawienie, które, wedle przyjętej przez Mamę wersji wydarzeń, uwolniło jej umysł i pozwoliło usłyszeć prawdziwy głos Boga, zdaniem Grace natomiast doprowadziło do tego, że wykopano ich z Adeline, i zniszczyło im życie.
Kanapy, łóżka i ubrania zajęły już w nowym domu mniej więcej te miejsca, które im przeznaczono. Matka Grace wypakowuje sprzęty kuchenne. Tata z nosem w telefonie wyszukuje miejsca, gdzie można zamówić pizzę. Grace wspina się po trzeszczących stromych schodach do pokoju, którego jeszcze nie widziała. Mama i Tata też oglądali go tylko na zdjęciach wysłanych im przez agencję nieruchomości. Jak wie, przeznaczyli go dla niej, ponieważ ściany są pomalowane na żółto i ozdobione kalkomanią w fioletowe kwiaty.
Siada na poplamionym materacu, na którym sypia, odkąd skończyła trzy lata. Pragnęłaby zwinąć się w kłębek i zasnąć, ale nie wie, gdzie jest jej pościel. Po pięciu dniach nieprzerwanej jazdy, jedzenia w fast foodach i spania w motelach w jednym pokoju z rodzicami Grace pragnie tylko zamknąć za sobą drzwi i przez długi czas nie wychodzić, nie ma natomiast ochoty siedzieć na pudłach z naczyniami i jeść pizzy z papierowych serwetek.
Kładzie się na łóżku, wpatrując się w nagi sufit. Bada wzrokiem zniszczony przez wodę narożnik. Wrzesień dopiero się zaczął, teoretycznie nadal jest lato, ale to przecież Oregon słynący z tego, że mokro jest tu przez cały rok. Tyle właśnie Grace zdołała się dowiedzieć w ramach poszukiwań prowadzonych w sieci, poza tym dość rozczarowujących. Teraz zastanawia się, czy powinna znaleźć jakieś wiadro i postawić je w kącie na wypadek przecieku. Bądź gotów! – czy nie tak brzmi hasło skautów? Grace nie wie: sama była skautką i w jej zastępie uczono raczej rzeczy w rodzaju robienia na drutach i przygotowywania marcepanu.
Kiedy odwraca głowę, żeby wyjrzeć przez okno, jej wzrok przyciąga tekstura białej łuszczącej się farby, którą pomalowano ramę okienną. Maleńkie litery, które wyglądają jak wydrapane przez więźnia zamkniętego w celi, przecinają poziomy żółci, błękitu i bieli, świeże słowa wrzynające się w kolejne warstwy starych farb:
Zabij mnie.
I tak jestem martwa.
Grace gwałtownie wstrzymuje oddech, patrzy na te dwa zdania, wczytuje się w ból obcej osoby, która musiała żyć, oddychać i spać w tym pokoju. Czy jej łóżko stało w tym samym miejscu? Czy jej ciało już wcześniej wyrzeźbiło w przestrzeni tę pozycję, którą teraz zajmuje ciało Grace?
Jak bardzo osobiste są te niemal niewidoczne słowa. Jak bardzo samotna musiała czuć się osoba wołająca do kogoś, kogo nie może zobaczyć.
Po drugiej stronie miasta Erin DeLillo ogląda jedenasty odcinek piątego sezonu Star Trek: Następne pokolenie – ten o zranionym, osieroconym chłopcu, który przywiązuje się emocjonalnie do komandora porucznika Daty, androida. Chłopiec podziwia nadzwyczajną inteligencję Daty i jego szybkość, ale zapewne przede wszystkim chciałby dzielić z nim niezdolność doświadczania ludzkich emocji. Gdyby był androidem, nie byłby tak smutny i samotny. Gdyby był androidem, nie czułby się odpowiedzialny za swoją nieostrożność, za błąd, który rozerwał jego statek na części i zabił jego rodziców.
Data jest androidem, który chce być człowiekiem. Obserwuje ludzi z zewnątrz. Erin, tak jak Datę, ludzkie zachowania często zbijają z tropu.
Inaczej jednak niż Data, Erin jest w pełni zdolna do przeżywania emocji. Właściwie czuje zbyt wiele. Ma nerwy na wierzchu, a świat zawsze stara się ją dotknąć.
– Jest piękna pogoda! Powinnaś być na dworze! – Mama mówi wykrzyknikami. Tyle że skóra Erin jest niemal tak samo blada, jak skóra Daty i łatwo ulega oparzeniom. Erin nie lubi, kiedy jest jej gorąco, nie lubi czuć się spocona, nie lubi żadnej z niewygód, które przypominają jej, że żyje w niedoskonałym ludzkim ciele, dlatego zresztą kąpie się co najmniej dwa razy dziennie (kąpiel tak, prysznic zdecydowanie nie – woda zbyt ostro uderza o jej skórę). Jej matka to wszystko wie, wciąż jednak mówi rzeczy, które, jej zdaniem, normalne mamy powinny mówić normalnym dzieciom, jak gdyby Erin była zdolna do bycia normalnym dzieckiem albo jak gdyby właśnie do tego dążyła. Tymczasem Erin dąży przede wszystkim do tego, żeby bardziej przypominać Datę.
Gdyby mieszkali nad oceanem, być może Erin nie miałaby takich oporów przed wychodzeniem na zewnątrz. Być może nawet chętnie wystawiałaby swoją skórę na lepki dotyk kremów z filtrem, gdyby oznaczało to, że może spędzić dzień, przewracając kamienie i katalogując znaleziska, przede wszystkim bezkręgowce w rodzaju mięczaków, parzydełkowców i wieloszczetów, które, zdaniem Erin, są wysoce niedocenianymi stworzeniami. W dawnym domu niedaleko Alki Beach w zachodnim Seattle wystarczyło, by otworzyła drzwi, a już mogła spędzać całe dnie, poszukując najróżniejszych form życia. Tak było, kiedy jeszcze mieszkali w Seattle, zanim różnorakie wydarzenia doprowadziły do sytuacji, w której Erin zadecydowała, że próby bycia „normalną” sprawiają o wiele więcej kłopotu niż to warte – postanowienie, którego jej matka wciąż nie chce uznać.
Problem z ludźmi polega na tym, że są zbyt zakochani w samych sobie i w ssakach jako takich. Tak jak gdyby duży mózg i żyworództwo były niepodważalną oznaką wyższości. Tak jak gdyby liczył się jedynie świat owłosiony i oddychający powietrzem. Pod wodą istnieje wszechświat czekający na zbadanie. Są inżynierowie budujący okręty zdolne przemierzać całe mile pod wodą. Pewnego dnia Erin zaprojektuje jeden z takich statków i pokieruje nim, przy czym będzie wówczas uzbrojona w doktoraty zarówno z biologii morskiej, jak i z inżynierii. Znajdzie istoty, których nigdy jeszcze nie widziano, opisze je i nada im nazwy, pomoże stworzyć opowieść o tym, w jaki sposób każda z tych istot powstała i jakie miejsce zajmuje w doskonale rozplanowanej sieci życia.
Erin jest, i nie zamierza się tego wstydzić, maniaczką nauki. Wie, że jest to jedna ze stereotypowych cech wiązanych z syndromem Aspergera, podobnie jak wiele innych, które posiada – trudność w wyrażaniu emocji, nieporadność w sytuacjach społecznych, zachowanie, które bywa niewłaściwe. Co jednak miałaby w związku z tym zrobić? Te cechy są częścią jej samej. To inni uznali za stosowne zrobić z nich stereotyp.
Jedną z rzeczy, których Erin jest pewna, jest to, że nieważne, co robisz, ludzie i tak znajdą sposób, żeby cię zaszufladkować. Tak jesteśmy zaprogramowani. Lenistwo jest naszym domyślnym ustawieniem. Kategoryzujemy rzeczy, żeby łatwiej je było zrozumieć.
Właśnie dlatego nauka daje tyle satysfakcji. Nauka jest skomplikowana i rozległa w swoich ambicjach, zarazem jednak tak schludna, tak zorganizowana. W nauce Erin najbardziej kocha porządek, logikę, to, jak każdy bit informacji wpasowuje się ostatecznie w system, nawet jeśli jeszcze nie możemy tego zobaczyć. Pokłada wiarę w system tak, jak niektórzy ludzie pokładają wiarę w Boga. Ewolucja i taksonomia niosą pocieszenie. Są stabilne i słuszne.
Istnieje jednak dokuczliwy problem przypadku, który nigdy nie przestaje niepokoić Erin i którego rozwiązanie uczyniła swoim życiowym celem. Podstawowym powodem, dla którego ludzie istnieją, podstawowym powodem, dla którego istnieje cokolwiek więcej niż pierwszy jednokomórkowy organizm, są mutacje, nieprzewidywalne, zaskakujące, nieplanowane – czyli zjawiska dokładnie tego rodzaju, jakiego Erin nienawidzi. Właśnie dlatego chemicy, fizycy i matematycy spoglądają na biologów z góry i traktują ich gałąź nauki jako podrzędną. Zbyt wiele w biologii zależy od sił pozostających poza kontrolą, poza prawami rozumu, logiki i przewidywalności. Biologia pozostaje nauką opartą na opowieściach, a nie na równaniach.
Zagadnieniem dotyczącym ewolucji, które Erin pragnie zgłębić do samego dna, jest fakt, że niekiedy właśnie to, co nieoczekiwane i nieplanowane, okazuje się najkonieczniejsze. Bez dziwacznych wypadków i anomalii ewolucja byłaby niemożliwa, to dzięki nim jedna z ryb zaczyna oddychać powietrzem, a płetwy jej potomstwa zamieniają się w stopy. Nierzadko kluczem do przetrwania okazuje się mutacja, zmiana niemal zawsze powstająca w wyniku przypadku.
Niekiedy wybryki natury okazują się najsilniejszymi z organizmów.
W niewielkiej, ale wciąż rozrastającej się meksykańskiej części miasta żyje rodzina, składająca się z pięciorga dorosłych, dwojga nastolatków, siedmiorga dzieci poniżej czternastego roku życia i jednej marniejącej matriarchini, która ma szybko postępującą demencję i niezbyt jasną sytuację, jeśli chodzi o obywatelstwo. Ta lista nie obejmuje innych kuzynów, kuzynostwa drugiego stopnia i dalszych krewnych rozrzuconych po całym Prescott i kilku okolicznych miastach. Rosina Suarez jest jedynym dzieckiem samotnej matki, wdowy, której mąż zmarł zaledwie pięć miesięcy po ślubie i sześć miesięcy przed przyjściem córki na świat. Zamiast ojca Rosina ma dużą rodzinę złożoną z ciotek, wujków i kuzynów, którzy wchodzą do jej domu i wychodzą z niego, jak gdyby należał do nich. Dwie bratowe jej matki, które mieszkają w identycznych szeregowcach, po lewej i prawej stronie segmentu Rosiny, zostały pobłogosławione żyjącymi mężami i wielkimi rodzinami. Ich dzieci nie narzekają, nie pyskują i nie ubierają się na czarno, nie robią sobie nietwarzowego makijażu, nie golą głowy z boku i nie słuchają głośno muzyki z lat dziewięćdziesiątych, złożonej głównie z dziewczęcych wrzasków.
Przodkowie Rosiny pochodzą z gór Oaxaca, z rodziny o sięgających głęboko zapateckich korzeniach, a to oznacza niskie, krzepkie ciała, gładką, ciemnobrązową skórę, okrągłe twarze i płaskie nosy. Ojciec Rosiny był Metysem z Mexico City, bardziej Europejczykiem niż rdzennym mieszkańcem, a Rosina, wysoka i szczupła jak on, góruje nad swoimi krewnymi i jest im obca na wiele sposobów.
Jako najstarsza i jedyna córka, matka Rosiny odziedziczyła obowiązek zapewnienia dachu nad głową i opieki babce, która ma skłonność do oddalania się, kiedy nikt nie patrzy. A ponieważ Rosina jest w rodzinie najstarszą córką, na niej z kolei spoczywa obowiązek opiekowania się wcale niemałą gromadą kuzynów. Oprócz tego na stałe pracuje w La Cocina, restauracji wujka José, najlepszej meksykańskiej restauracji w Prescott (niektórzy mówią, że na całym poszerzonym obszarze metropolitalnym Eugene), stanowiącej oś rodzinnej gospodarki. Rosina po szkole, zanim zacznie zmianę w restauracji, spędza dwie i pół godziny w domu drugiego wujka, gdzie zajmuje się siedmiorgiem młodszych kuzynów, podczas gdy Abuelita (babcia) ucina sobie drzemkę na fotelu w kącie, co udaje się jej jakimś cudem mimo wrzasków hordy dzieci. Najstarszy kuzyn Rosiny, Erwin, uczeń ostatniej klasy w miejscowym liceum, Prescott High School, w opinii Rosiny osobnik mniej wart niż powietrze, które zużywa, gra w gry wideo, wyciska sobie pryszcze i od czasu do czasu urządza wycieczki do łazienki, najprawdopodobniej w ramach przerwy na masturbację. Druga w kolejności starszeństwa kuzynka jest nudną dziewczynką bez żadnych zainteresowań, ma już prawie trzynaście lat i doskonałe kwalifikacje do tego, by przejąć stanowisko głównej opiekunki dzieci. Rosina jest jednak, i pozostanie na zawsze, najstarszą z dziewcząt, zatem to na niej spoczywa i spoczywać będzie obowiązek pomagania matce i opiekowania się rodziną.
W jaki sposób Rosina ma kiedykolwiek założyć zespół, skoro codziennie po południu zajmuje się zmienianiem pieluch i powstrzymywaniem raczkujących niemowląt przed wtykaniem noży do gniazdek elektrycznych? Powinna dawać rockowego czadu i ze sceny wrzeszczeć do mikrofonu, a nie śpiewać kołysanki niewdzięcznym małym gnojkom, które rozsmarowują gluty po jej ulubionych czarnych dżinsach. Przy czym, ponieważ suszarka znów się zepsuła, dżinsy będzie musiała wywiesić do wyschnięcia na sznurze za oknem, gdzie zbledną od słońca i wchłoną zapach wszystkich pieczonych u sąsiadów tortilli.
Otwierają się drzwi frontowe. Jedno z dzieci piszczy z zachwytu na widok matki, która wraca z południowej zmiany w restauracji.
– Znikam stąd, Tía – mówi Rosina, podrywając się z kanapy i wyskakując za drzwi, zanim jeszcze ciotka zdąży je za sobą zamknąć. Przechodzi nad rozrzuconymi kawałkami używanych rupieci uchodzących za zabawki, wskakuje na rower kupiony z drugiej ręki i wynosi się stamtąd do diabła, nie zauważając nawet, że na nodze ma ślad po czymś, co się ulało, a na koszulce brązową smugę – rozmazanego banana albo niemowlęcą kupę.
Milę na wschód leży dzielnica, która nie ma oficjalnej nazwy, ale większość mieszkańców Prescott nazywa ją po prostu przyczepowiskiem. Znajdują się tam przyczepy jedno- i dwuosiowe oraz szereg malutkich domków wykrzywiających się na swoich fundamentach, podwórek, zarośniętych od tak dawna, że chwasty osiągają wysokość młodych drzewek. W jednej z przyczep popularny chłopak całuje słonawą skórę szyi dziewczyny, której szyja często bywa całowana. Nie jest to jego dziewczyna. Przyzwyczaiła się do niebycia czyjąkolwiek dziewczyną.
Mały wiatrak elektryczny w przyczepie pracuje na najwyższych obrotach, ale gorąc, bijący od dwóch ciał zamkniętych w metalowej puszce, powoduje, że dziewczyna jest senna i zaczynają ją ogarniać lekkie mdłości. Zastanawia się, czy miała coś dzisiaj zrobić. Zastanawia się, czy chłopak zauważyłby, gdyby się na chwilę zdrzemnęła. Ostatecznie postanawia tego nie sprawdzać – po prostu zamyka oczy i czeka, aż ten skończy. Żadnemu z tego typu chłopaków nigdy nie zajmuje to dużo czasu.
Jak wiele innych dziewczyn, ta też dawno, dawno temu fascynowała się księżniczkami, wierzyła w potęgę urody, wdzięku, słodyczy. Wierzyła w istnienie książąt. Wierzyła, że można zostać uratowaną.
Nie jest pewna, czy teraz wierzy w cokolwiek.
W całkiem innej dzielnicy całkiem inna dziewczyna zamyka oczy i rozluźnia się, czując głowę chłopaka między swoimi nogami, czując, jak jego język wymalowuje na jej ciele ścieżki przyjemności dokładnie tak, jak go nauczyła. Uśmiecha się, prawie śmieje, zachwycona i zaskoczona siłą, z jaką przyjemność ogarnia jej ciało, które wibruje, stając się niemal nieważkie.
Nigdy nie wątpiła, że jej się to należy. Nigdy nie wątpiła w moc swojego ciała. Nigdy nie podawała w wątpliwość tego, że ma prawo do przyjemności.
W Prescott znajduje się kilka wzgórz, a przewodnicząca samorządu uczniowskiego Prescott High School, wzorowa uczennica, która przygotowuje się do studiowania medycyny na Uniwersytecie Stanforda (trzymać kciuki!) mieszka na szczycie najwyższego z nich. W tej chwili wjeżdża pokazowym modelem zeszłorocznego Forda średniej klasy (jej ojciec prowadzi przedstawicielstwo handlowe Forda – „Prescott Ford: większość Fordów sprzedaje się w obszarze, gdzie kod zaczyna się na 541!”) do rodzinnego garażu z miejscem na trzy samochody. Właśnie skończyła dyżur – pracuje jako wolontariuszka w domu starców. Oczywiście, nigdy nie wypowiedziałaby na głos tej nazwy! „Wspólnota emerytów” to określenie o wiele mniej obraźliwe, a dziewczyna przywiązuje dużą wagę do tego, by nikogo nie obrazić. Nigdy, pod żadnym pozorem, nie powiedziałaby nikomu, że starzy ludzie przyprawiają ją o mdłości, że przez większą część zmiany walczy ze sobą, żeby nie zwymiotować, a po jej zakończeniu często zaczyna płakać z ulgą, bo wreszcie może wziąć gorący prysznic i zmyć z siebie ich zapach, połączenie naftaliny i papkowatego jedzenia. Wybrała ten konkretny rodzaj wolontariatu, ponieważ wiedziała, że to będzie największe wyzwanie, i zdaje sobie sprawę, że w tym leży klucz do sukcesu – w podejmowaniu wyzwań.
Przelicza w myśli godziny swojej pracy wolontariackiej. Zapisuje tę liczbę w pamięci, dodając do innych ulubionych liczb: średnia ocen (4,2 w pięciostopniowej skali), liczba kursów na poziomie zaawansowanym (dotychczas dziesięć, ale ta liczba wciąż rośnie) i liczba dni zajęć szkolnych dzielących ją od uzyskania dyplomu (sto osiemdziesiąt. Ech). Dawno temu przysięgła sobie, że nie skończy tak, jak jej matka, która też pochodzi z Prescott i która była już bliska wyrwania się stąd, po czym rzuciła koledż, żeby wyjść za mąż za ukochanego ze szkoły średniej. Jasne, jej matka skończyła jako kobieta bogata, tyle że miała szansę na więcej. Mogła stać się kimś, a nie po prostu zostać żoną sprzedawcy samochodów i przewodniczącą sąsiedzkiego klubu książki. Zrezygnowała ze swojej szansy dokładnie w momencie, w którym pod palcami mogła ją już wyczuć, na kilka sekund, zanim mogła ją pochwycić, uciec i nigdy nie oglądać się za siebie.
Dwie mile na zachód dziewczyna stara się w sieci znaleźć najlepszą odpowiedź na pytanie, jak schudnąć dwadzieścia funtów.
Ćwierć mili na wschód ktoś po raz trzeci sprawdza drzwi łazienki, które są nadal zamknięte. Patrzy na siebie w lustrze i starając się nie zadrżeć, starannie maluje usta szminką wyciągniętą z torebki matki, wypycha papierem toaletowym stanik, zwędzony z Walmartu, i mruży oczy, żeby móc w rozmazanym obrazie zobaczyć siebie jako kogoś innego.
– Jestem dziewczyną – szepcze. – Nie nazywam się Adam.
Po drugiej stronie autostrady dziewczyna po raz drugi uprawia seks ze swoim chłopakiem. Tym razem nie boli. Tym razem porusza biodrami. Tym razem zaczyna nawet rozumieć, czemu robi się o to tyle szumu.
W sąsiednim mieście dwie najlepsze przyjaciółki zaczynają się całować. Jedna mówi:
– Obiecaj, że nikomu nie powiesz.
Druga myśli: Chcę powiedzieć wszystkim.
Jakaś dziewczyna ogląda telewizję. Inna gra w gry wideo. Jeszcze inne pracują w niepełnym wymiarze albo starają się nadgonić listę lektur zadanych na lato. Niektóre włóczą się bez celu po centrum handlowym w Eugene w nadziei, że ktoś je zauważy.
Pewna dziewczyna patrzy w niebo i fantazjuje, że odjeżdża na chmurze do zupełnie nowego miejsca. Inna kopie ziemię, wyobrażając sobie podziemny tunel, drogę bez barier.
Daleko stąd, w innym stanie, niewidzialna dziewczyna, Lisa Moynihan, próbuje zapomnieć o czymś, co się wydarzyło i co będzie ją określać przez resztę życia, zapomnieć o historii, w którą nikt nie chce uwierzyć.Grace
Problem w tym, że raczej trudno znienawidzić matkę, nawet taką, która niszczy ci życie, skoro jest idealna. Przy czym nie „idealna” wypowiadane z ironią i gestem cudzysłowu w powietrzu. Idealna prawie dosłownie, jak jakaś święta. Pomijając fakt, że formalnie trzeba być katolikiem, żeby zostać świętym, a rodzina Grace nie jest katolicka. Ale właściwie kim teraz są, ona i jej rodzice? Baptystami na pewno już nie. Czy są teraz kongregacjonalistami? Czy coś takiego w ogóle istnieje?
Ojciec Grace stwierdził, że Prescott w stanie Oregon będzie bardziej odpowiednie z punktu widzenia wartości ważnych dla ich rodziny niż Adeline w Kentucky. Ma dar nadawania pozytywnej interpretacji rzeczom, które generalnie są do dupy. Ostatecznie zajmuje się marketingiem. Potrafi na przykład dostrzec dobre strony w tym, że musieli wyprowadzić się z jedynego domu, jaki Grace kiedykolwiek znała, ponieważ ich własny (były) kościół w zasadzie wypędził ich z miasta. Tata uznał to za szansę na okazanie hartu ducha i stałości. A także za bodziec do rozwijania umiejętności w zakresie zbierania kuponów, ograniczania zużycia papieru toaletowego i wynajdywania kolejnych wariacji na temat ryżu z fasolką w czasie, gdy Mama szukała nowej pracy, a Grace starała się przetrwać dzień w szkole i nie rozpłakać się publicznie. Podczas gdy rodzice ćwiczyli hart ducha i stałość, Grace ćwiczyła się w udawaniu, że nie cierpi za bardzo w związku z tym, że praktycznie wszystkie przyjaciółki – przy czym z większością znała się od czasów przedszkolnych – odrzuciły ją tylko dlatego, że jej Mama spadła z konia, rozbiła głowę i na nowo odnalazła Boga, który okazał się facetem o wiele bardziej liberalnym, niż ktokolwiek w ich kościele by sobie tego życzył.
Pierwszym błędem, na jaki Mama pozwoliła sobie wobec kościoła, było to, że była kobietą, co skądinąd przydarzyło się jej na długo, zanim rozbiła sobie głowę. Wiele starszych białych osób (w kongregacji, która składała się przede wszystkim ze starych białych osób) podczas jej wygłaszanych okazjonalnie kazań krzyżowało ramiona na piersi i marszczyło brwi, czekając, aż prawdziwy pastor przejmie pałeczkę i wygłosi prawdziwą naukę. Nawet przed wstrząśnieniem mózgu Mama była jak na ich gust nieco zbyt radosna, trochę za bardzo przejęta tymi wszystkimi sprawami z miłością. Tak więc byli zwarci i gotowi, i kiedy tylko zdecydowała się udzielić ślubu dwóm gejom, którzy prowadzili salon piękności dla psów, natychmiast rozpętało się piekło. W ostatnim kazaniu, które Mama wygłosiła, zanim dostała dymisję, nie dość, że przypomniała kongregacji o tym irytującym fakcie, że Jezus kochał i przyjmował każdą i każdego, bez osądzania, to jeszcze pozwoliła sobie na aluzję, jakoby był ciemnoskórym socjalistą. W mieście szeptano nawet, że ktoś słyszał, jak przycinając na podwórku róże, wykrzyknęła: „Pieprzyć Księgę Kapłańską!”.
No więc tak po prostu, po latach służby, Mama Grace straciła stanowisko przewodniczącej do spraw kobiet i okazjonalnej kaznodziejki w megakościele Pierwszego Baptystycznego Zboru Odkupiciela i nagle okazało się, że została napiętnowana i jest znienawidzona przez prawie siedem tysięcy parafian w Adeline i trzech sąsiednich hrabstwach. Tata dopiero rozkręcał swoją internetową firmę marketingową i jeszcze nie zaczął zarabiać. Jednak gorsze od stania się nagle biedną była sytuacja, w której nagle zostało się bez przyjaciół w małym mieście, gdzie wszyscy się znają. Nikt nie siadał koło Grace w stołówce. Na jej szafce w szkole zaczęły pojawiać się napisy, przy czym, biorąc pod uwagę fakt, że Grace zdecydowanie była i jest dziewicą, najdziwniejsze były obelgi w rodzaju „szmata” czy „dziwka”. No ale tak właśnie wyzywa się dziewczyny, które chce się poniżyć. Tak więc Grace do końca roku szkolnego jadła lancz samotnie w łazience sali gimnastycznej i nie rozmawiała w szkole z nikim, nie licząc okazjonalnej wymiany zdań z którymś z nauczycieli, a jej rodzice nie mieli o tym pojęcia. Mama była zbyt zajęta poszukiwaniem nowej pracy, a Tata był zbyt zajęty szukaniem klientów. Grace wiedziała, że nie potrzebują teraz rozmów o jej cierpieniu.
Grace nie jest pewna, jak określić to, co teraz czuje, wie jednak przynajmniej, że nie jest to smutek związany z wyjazdem. Adeline jasno dało do zrozumienia, że ani Grace, ani jej rodzinie nie ma już nic do zaoferowania, w każdym razie na pewno nie przyjaźń czy poczucie, że jest się mile widzianą. Zresztą już wcześniej, jeszcze w czasie, gdy Grace tkwiła bezpiecznie na swoim miejscu, które znajdowało się nisko w hierarchii społecznej, ale było stabilne, z całym zestawem przyjaciółek i znajomych, podlegając określonym zasadom dotyczącym zachowania i sposobu mówienia – nawet wtedy, mimo całego porządku, Grace czuła, że coś się psuje. Doskonale znała swoją rolę i znakomicie ją odgrywała, ale na tym właśnie polegał problem: to była gra. Jakaś jej część zawsze czuła się tak, jak gdyby oszukiwała.
Być może potajemnie zawsze nienawidziła chrześcijańskiej muzyki i tandetnych, fatalnie zrobionych filmów o tematyce religijnej, które oglądała podczas piątkowych spotkań grupy młodzieżowej. Może potajemnie nie cierpiała tego, że jej życie towarzyskie skupia się właśnie wokół tej grupy. Może nie znosiła siadania codziennie przy tym samym stoliku w stołówce, z tymi samymi nijakimi dziewczynami, których tak naprawdę nigdy nie wybrała ani niespecjalnie lubiła, które zachowywały się tak nieśmiało, a jednocześnie potrafiły okazywać niesamowitą wrogość każdemu spoza własnego kręgu i które swoje plotkarstwo skrywały pod maską chrześcijańskiej gorliwości. Może potajemnie Grace chciała mieć chłopaka, z którym mogłaby się umawiać. Może interesowały ją te wszystkie rzeczy, którymi nie powinna się była interesować.
Grace zawsze tęskniła za czymś innym. Za innym miastem, inną szkołą, innymi ludźmi. Teraz jednak, kiedy wreszcie ma szansę zyskać to wszystko, odkrywa, że jest przerażona. Uświadamia sobie, że nie ma pojęcia, czego właściwie chce.
Co jest gorsze? Udawać kogoś, kim się nie jest, czy w ogóle nie mieć pojęcia, kim się jest?
Na razie, skonfrontowana z niepewnością związaną z początkiem nowego roku szkolnego w nowej szkole, w nowym mieście, Grace oddałaby wszystko za prostotę dawnego życia. Może nie było satysfakcjonujące pod żadnym znaczącym względem, może nie było szczere, ale przynajmniej było bezpieczne. Było przewidywalne. Było domem. Chwilowo wszystko to brzmi całkiem dobrze.
Tymczasem Grace jest tutaj – w tym dziwnym miejscu, które samo nie wie, czy jest małym miasteczkiem, czy przedmieściem, w czyśćcu między nieprzynoszącą satysfakcji przeszłością a niepewną przyszłością. Szkoła zaczyna się jutro. W niedzielę Mama wygłasza pierwsze kazanie w nowym kościele, a tymczasem nic nie wydaje się ani trochę w porządku. Nic w tym miejscu nie przypomina domu.
Grace podejrzewa, że może powinna się pomodlić albo coś w tym rodzaju. Powinna prosić o wskazówki. Powinna zrobić miejsce dla Boga. Chwilowo jednak ma poważniejsze zmartwienia niż Bóg, bo zastanawia się, jak przetrwać pierwszy rok w szkole średniej.
Wie, że tęskni za domem. Ale jak można tęsknić za miejscem, które już nie istnieje?
I jak zacząć nowe życie, jeśli nie wie się nawet, kim się jest?Rosina
Pieprzony kuzyn Erwin i jego bezużyteczne chłopięce istnienie, pieprzeni wszyscy wujkowie świata, pieprzona Mami i Tía Bianca, i Tía Mariela, wszyscy, którzy uważają, że Rosina jest ich niewolnicą, pieprzona ta przebrzmiała tradycja, która im na to pozwala, pieprzony rower i jego wykrzywione koła, pieprzone miasto, wyboje i popękane chodniki, pieprzony Oregon, deszcz, wsioki, futboliści i ludzie, którzy jedzą w La Cocina, nie zostawiają napiwków i rzucają na podłogę zatłuszczone serwetki, które Rosina musi zbierać.
Abuelita jest w porządku. Rosina nie tylko kocha swoją babkę, ale też lubi, a to w jej przypadku nie byle co. Mimo że Abuelita uważa Rosinę za swoją zmarłą córkę, Alicie, której nigdy nie udało się wydostać z wioski w Meksyku. Mimo że Abuelita we wtorek w nocy, kiedy akurat nikt nie patrzył, wywędrowała z domu i przemaszerowała całą drogę aż do nieco lepszej i zdecydowanie bielszej dzielnicy oddalonej o milę, i Melissa, ta śliczna cheerleaderka, w której Rosina durzy się od szóstej klasy, musiała przyprowadzić ją z powrotem. Przepłakawszy całą godzinę i objechawszy na rowerze całą dzielnicę w poszukiwaniu babci, Rosina usłyszała pukanie i otworzyła drzwi, z twarzą całą w plamach, włosami w nieładzie i nosem mokrym od łez i smarków. Otworzyła drzwi i ujrzała obraz piękna i dobroci: Melissę, cheerleaderkę, trzymającą Abuelitę za rękę, z ciepłym uśmiechem na ustach, z oczami pełnymi światła.
– Patrz, kogo znalazłam – powiedziała cheerleaderka, a Abuelita pocałowała Melissę w policzek, powiedziała – Eres un ángel (Jesteś aniołem) – i weszła do domu. Rosina zaś była tak zawstydzona, że zatrzasnęła drzwi tuż przed pięknym nosem Melissy, zaledwie zdoławszy wymamrotać „dziękuję”.
Rosina wzdryga się na to wspomnienie. Nigdy żadna dziewczyna nie sprawiła, że czuła się tak bardzo nieswojo. Nigdy nie czuła się tak niewydarzona. Przypomina jej się głupie powiedzenie o „miękkich kolanach”. Zawsze sądziła, że to taki ckliwy romantyczny nonsens, teraz jednak wie, że właśnie tego doświadczyła, że zyskała dowód, że jest to konkretna fizyczna przypadłość i że nienawidzi samej siebie za to, że jest taka banalna, za to, że tak ją wzięło, że jest w tym wszystkim taką babą.
Pedałuje mocno w nadziei, że palący ból mięśni wymaże to niepokojące uczucie, że się czegoś pragnie, że pragnie się kogoś, kogo jak wie, nie może mieć. Nawet na rowerze, jadąc tak szybko, jak tylko potrafi, Rosina wciąż czuje się jak w klatce, schwytana w pułapkę. Nie uda się jej dojechać do Eugene. Z pewnością nie uda się jej dojechać do Portland. Może jedynie snuć się ulicami tego znużonego starego miasteczka, szukając czegokolwiek nowego. Czasami po deszczu na chodnikach pełno jest na wpół utopionych robaków. Czasami trafi się czyjaś porzucona poczta. Zazwyczaj są puste butelki, papierki po cukierkach, recepty, kilka zmiętych list zakupów. Przejechane zwierzę. Jedyne nowe rzeczy w tym mieście to śmieci.
Rosina mknie ulicami Prescott, wiecznie samotna, jedyna śniada dziewczyna w mieście, która nie trzyma z innymi śniadymi dziewczynami, jak gdyby celowo chciała się wyróżnić. Jej sterczące czarne włosy powiewają na wietrze, w uszach ma słuchawki, w których rozbrzmiewają głosy dzikich kobiet, grających w małych i wielkich miastach tak blisko tego, a jednocześnie całe pokolenie temu, odważnych dziewczyn w kozakach, z gitarami elektrycznymi, które śpiewają głosami z mchu, kamieni i burzy. Relikty, artefakty. Wszystko, co jest warte cokolwiek, wydarzyło się dawno temu, kiedy „nowe” naprawdę oznaczało coś nowego.
Dlaczego zawsze ostatecznie trafia na tę ulicę? Nie ma tu nic prócz szablonowych domków z lat pięćdziesiątych, kilku skąpych drzewek i małych brązowiejących trawników przed wejściem. Droga, przy której leży ta uliczka, prowadzi donikąd. Rosina chce odejść. Nie ma tu czego szukać.
No ale oto on. Dom. Dom Lucy Moynihan. Zblakła biała farba pęka, jak na wszystkich pozostałych domach. Z zewnątrz nie wygląda zbyt interesująco. Mieszkała tu dziewczyna, którą Rosina ledwie znała. Przez całe lato stał pusty. To nie powinno mieć znaczenia. Nie ma. No więc czemu cały czas tu wraca? Jak gdyby ten dom ją wzywał. Jak gdyby Lucy, choć wyjechała dawno temu, bynajmniej z tym miastem nie skończyła.
Ale dom nie jest pusty. Już nie.
Gdyby nie to, że Rosina patrzy w stronę domu, pewnie nie zauważyłaby jasnej, pucułowatej białej dziewczyny, która siedzi na frontowym ganku z książką. W dziewczynie nie ma nic, co ją by wyróżniało. Jest blada na tle wyblakłej białej ściany. Ma ten rodzaj miękkich, nieokreślonych rysów, których zazwyczaj się nie pamięta. Ale jest nowa, a to już coś. W sumie to bardzo dużo.
– Hej! – woła Rosina, przekrzykując zgrzyt hamulca swojego roweru.
Dziewczyna podskakuje. Rosina ma wrażenie, że słyszy pisk podobny do pisku myszy.
– A ty to kto? – pyta, wykopując stopkę roweru. – Wprowadziłaś się tu? – mówi, idąc popękaną ścieżką. – Czy to teraz twój dom?
– Eee, cześć? – odpowiada dziewczyna, odkładając książkę, taką sobie powieść fantasy. Odsuwa znad oczu cienkie włosy w kolorze brudnego brązu, które natychmiast opadają z powrotem.
– Jestem Rosina. – Dziewczyna wyciąga rękę.
– Grace.
Dłoń Grace jest wiotka i lekko wilgotna w mocnym uścisku Rosiny.
– W której klasie jesteś? Wyglądasz na drugą?
– W trzeciej.
– Ja też.
– Mam iść do Prescott High.
– Taa, tutaj to tak jakby jedyna opcja. – Rosina nie stara się ukryć faktu, że mierzy Grace wzrokiem. – Masz śmieszny akcent. Jak postać z kreskówki.
Grace otwiera usta, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk.
– Przepraszam, to jakoś nie zabrzmiało najlepiej – mówi Rosina.
– No, tak jakby...?
– W sumie to miał być jakby komplement. Jesteś inna. Lubię, jak ktoś jest inny. Skąd jesteś?
– Z takiego małego miasta w Kentucky, Adeline.
– Emm, no mamy tu masę karków, więc poczujesz się jak u siebie. Wiesz, do czyjego domu się wprowadziliście? – Rosina nie czeka na odpowiedź. – Wiesz, kto to jest „parias”? No więc to był dom dziewczyny, która w tym mieście była pariasem. Czytałaś Szkarłatną literę? Ta dziewczyna, jej historia była trochę jak z tej książki, chociaż nie całkiem.
– Nie czytałam. U nas w szkolnej bibliotece była zakazana.
– Wow! Nawet tu nie jesteśmy aż tak zacofani. – Rosina milknie na chwilę. Kopie kępkę chwastów wyrastających z pęknięć w chodniku. – Myślę, że w tym roku będzie w drugiej klasie. Gdziekolwiek jest.
– Kto? – pyta Grace. – I co ona zrobiła?
Rosina wzrusza ramionami.
– Ona nic. Ale tak naprawdę nie chodzi o to, co się zdarzyło. Liczy się, że o tym opowiadała. – Rosina rozgląda się dookoła, ale nic nie przyciąga jej wzroku. Chciałaby móc się na czymś oprzeć. Należy do osób, które lubią się na czymś oprzeć.
– Ale co według ludzi się zdarzyło? – pyta Grace.
Rosina wzrusza ramionami. Stara się zachowywać, jak gdyby była wyluzowana, jak gdyby nie kotłowały się w niej żadne uczucia. Ale trudno o luz, kiedy nie masz się o co oprzeć, kiedy byłaś już wkurzona, jeszcze zanim zaczęła się ta nieoczekiwana rozmowa, kiedy popołudniowe słońce świeci ci w oczy, a ty stoisz w cieniu domu tej biednej dziewczyny, która zasłużyła na coś lepszego, dla której powinnaś była coś zrobić, kiedy jeszcze miałaś szansę.
– Chodzi o to – mówi Rosina – że ludzie nie chcą słyszeć niczego, co mogłoby im choć trochę skomplikować życie, nawet jeśli to prawda. Ludzie nie cierpią, kiedy muszą zmienić swoje podejście. No więc zamiast przyznać, że świat jest okropny, wolą obrzucić gównem posłańca, który im o tym mówi.
Rosina spluwa na chodnik, czując, jak robi jej się niedobrze, jak gdzieś w żołądku z wolna narasta gorąc, grożąc, że spali ją całą. Co takiego ma w sobie ta cichutka dziewczyna na ganku, co sprawia, że usta Rosiny same się poruszają, że płomień, który w niej płonie, wydostaje się na zewnątrz? Czy chodzi po prostu o to, że dziewczyna zadała pytanie? Że sprawia wrażenie, jak gdyby się naprawdę przejęła?
– Kogo obchodzi, że jakaś dziewczyna została zgwałcona? – Rosina ciągnie z gorzkim sarkazmem w głosie. – Nie była nikim ważnym. Już jej nie ma. Powinniśmy po prostu o niej zapomnieć. – Rosina patrzy na Grace, jak gdyby dopiero zauważyła, że ona nadal tu jest. – Naprawdę nie jesteś gadatliwa, co?
– W sumie to cały czas ty mówisz.
Rosina się uśmiecha.
– Dobra, Nowa, a masz coś ciekawego do powiedzenia?
– No – mówi Grace – umm...
– Czas minął – oświadcza Rosina. – Znikam. Pewnie zobaczymy się w szkole.
– Miło było cię poznać? – odpowiada Grace niepewnie.
Rosina kłania się nieistniejącym kapeluszem, odwraca i przekłada nogę przez ramę roweru.
– Chwila – dodaje Grace. Wydaje się równie zdumiona jak Rosina tym, jak donośnie rozbrzmiewa nagle jej głos. – Jak się nazywała?
Rosina wzdycha.
– Czy to ważne?
– Umm, tak? – mówi cicho Grace. I dodaje nieco głośniej: – Tak, myślę, że to jest ważne.
Rosina nie ma ochoty jej uwierzyć. Oznaczałoby to, że musi się troszczyć o coś, z czym nic nie może zrobić. Nie chce wypowiadać na głos imienia tamtej dziewczyny, ponieważ jeśli to zrobi, dziewczyna stanie się kimś rzeczywistym, a jaki to ma, kurwa, sens?
– Lucy – odpowiada, wskakując na rower. – Lucy Moynihan.
I odjeżdża, tak szybko, jak tylko jest w stanie pedałować swoimi długimi nogami.