Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dziewice do boju! - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 marca 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziewice do boju! - ebook

Ostatnio zyskał sobie ogromną popularność na świecie, a więc i u nas, pogląd, że należy za wszelką cenę dążyć do zrealizowania SIEBIE, cokolwiek to miałoby oznaczać. Zbytnie zaufanie modzie w tym zakresie może nas jednak wyprowadzić na manowce. Realizując SIEBIE, zapominamy, że nie sami jesteśmy na świecie, a nawet (o zgrozo), być może nie jesteśmy na nim najważniejsi. Monika Szwaja w swoich książkach proponuje nieco inne podejście do rzeczywistości. Jej bohaterki, nie zapominając o podstawowej dawce zdrowego egoizmu, są zwrócone na zewnątrz.
„Mało Używane Dziewice”, które założyły Klub z zamiarem czynienia rzeczy pożytecznych to kobiety inteligentne, sympatyczne i – choć po przejściach – wciąż pozytywnie nastawione do życia. Dostrzegają w ten sposób nie tylko innych ludzi, ale i świat dookoła. A ten bywa fascynujący... Autorka, doświadczona reporterka wie o tym od lat. I umie to opisać. Aby dobrze się bawić przy czytaniu powieści „Dziewice, do boju!” niekoniecznie trzeba znać pierwszą książkę o nich... aczkolwiek polecamy, naturalnie.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-62405-63-3
Rozmiar pliku: 744 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Szanowni Czytelnicy Płci Obojga!

Uprzejmie proszę: pamiętajcie, że zabieracie się właśnie do czytania POWIEŚCI, a nie dokumentu i nie doszukujcie się tu prawdziwych ludzi ani, tym bardziej, prawdziwych historyjek z życia. Otoczenie (dla wytwornych: entourage), owszem, autentyczne, cała reszta WYMYŚLONA!

A teraz jeszcze dziękuję jak nie wiem co: *

- Mirze Urbaniak, Piotrowi Domaradzkiemu, Szantymenom i wszystkim innym Przyjaciołom, dzięki którym spojrzałam na wielkie żagle bardziej „z bliska” …

- Doktorom moim ulubionym, a to Krzysiowi Łochowiczowi, Qni – Andrzejowi Grzeli i Maćkowi Jędrzejce za rady i porady co do zdrowia moich bohaterek…

- Melvilliście – Angliście, Tajemniczej Rzęsie i Człowiekowi Renesansu w jednej osobie – za wsparcie moralne i wszystkie niezliczone godziny przegadane komórkowo lub na żywca…

- Pani Prezydent Eli Masojć za pomoc w zakładaniu szkoły…

- Joli Klupś za dwa gdyńskie dni na najpiękniejszym statku świata…

- Dusi za tęskne spojrzenie w dal…

- Tadziowi Zielińskiemu za wszystkich świętych…

- Wojtkowi Łęckiemu za wszystkie kwiatki…

- Panu Rafałowi za wszystkie listy…

- Czytelnikom, którzy twierdzili, że z utęsknieniem czekają na kolejne Dziewice – za motywację…

- No i pozdrawiam tych, którzy mieli łzy w oczach, kiedy „Cuauhtemoc” i „Dar” odpływały…

- Życzliwych ogólnie ściskam.

Tę rozkoszną acz niekonwencjonalną frazę przechowałam sobie w słowniku z lat telewizyjnych…– Co chcia­ła­byś ro­bić wie­czo­rem?

– Dziec­ko.

Mi­cha­li­na usły­sza­ła, co po­wie­dzia­ła i wbrew so­bie za­pło­ni­ła się jak osiem­na­sto­wiecz­na pa­nien­ka na wy­da­niu. By­ło już jed­nak za póź­no. Sło­wo ule­cia­ło.

Czyż­by Grze­gorz w tym mo­men­cie też do­stał wy­pie­ków?

Mi­cha­li­na pra­wie się ro­ze­śmia­ła. Chlap­nę­ła tak bez­myśl­nie, bo wła­śnie ten te­mat za nią cho­dził… od ja­kie­goś cza­su za­sta­na­wia­ła się, czy w jej przy­pad­ku nie jest już za póź­no. Czter­dziest­ka u bram. Z dru­giej stro­ny jed­nak – je­śli mieć dziec­ko, to prze­cież tyl­ko z nim! I ła­ska bo­ska, że w ogó­le uda­ło jej się go w ży­ciu spo­tkać.

Grze­gorz opa­no­wał wła­sne emo­cje, zwłasz­cza że na­le­ża­ło wy­ja­śnić sek­sow­nej kel­ner­ce, na ja­kie de­se­ry osta­tecz­nie się zde­cy­do­wa­li. Trwa­ło to ja­kiś czas, bo dziew­czę nie bar­dzo mo­gło po­jąć, jak to jest, że ktoś mo­że chcieć de­ser lo­do­wy Am­bro­zja Ze Śmie­ta­ną bez śmie­ta­ny. Osta­tecz­nie uda­ło się jej to wy­tłu­ma­czyć (przez ten czas ład­nie zble­dli) i moż­na by­ło wró­cić do po­przed­nie­go wąt­ku.

Oka­za­ło się to nie­ła­twe. Po mniej wię­cej dwóch mi­nu­tach mil­cze­nia głę­bo­kie ru­mień­ce wró­ci­ły na twa­rze oboj­ga. Po ko­lej­nych kil­ku­na­stu se­kun­dach, dłu­gich jak wiecz­ność, Mi­cha­li­na i Grze­gorz spoj­rze­li so­bie głę­bo­ko w oczy i jed­no­cze­śnie par­sk­nę­li śmie­chem.

– No i coś się tak spło­szył? – spy­ta­ła Mi­cha­li­na to­nem lek­ko pro­wo­ka­cyj­nym. – Do­ro­sły fa­cet, po­dob­no le­karz i nie wie, skąd się bio­rą dzie­ci?

– Le­karz, ale psy­chia­tra, a nie gi­ne­ko­log po­łoż­nik. A to­bie, mo­ja dro­ga, cho­dzi­ło o dziec­ko czy tyl­ko o pro­ces twór­czy?

Mi­cha­li­na wes­tchnę­ła.

– Po­wiem ci praw­dę, bo i tak ją ze mnie wy­du­sisz… prę­dzej czy póź­niej. Pro­ces twór­czy jest bar­dzo w po­rząd­ku… ale tym ra­zem my­śla­łam o dziec­ku. Grze­siu, to chy­ba nie jest do­bre miej­sce na ta­kie po­waż­ne roz­mo­wy…

Grze­gorz po­czuł no­wy na­pływ go­rą­ca i gdzieś tam z ty­łu gło­wy po­ja­wi­ła mu się re­flek­sja, że je­śli tak ma­ją ko­bie­ty prze­cho­dzą­ce kli­mak­te­rium, to on im ser­decz­nie współ­czu­je.

– Nie, nie, ko­cha­na. Jak już za­czę­łaś, to te­raz mu­sisz mi po­wie­dzieć wszyst­ko. Za­nim znaj­dzie­my lep­sze miej­sce na tę za­sad­ni­czą roz­mo­wę, to ja do­sta­nę za­wa­łu. My­śla­łaś o dziec­ku, na­praw­dę?

Mi­cha­li­na po­ki­wa­ła gło­wą po­wo­li.

– My­śla­łam o pa­ru rze­czach. Po pierw­sze, czy nie je­stem za sta­ra na pierw­sze dziec­ko…

– To co ja mam po­wie­dzieć o so­bie?

– Ty nie bę­dziesz w cią­ży.

– Ni­by nie, ale jest jesz­cze kwe­stia wy­cho­wa­nia. Kie­dy na­sze ma­łe do­cho­dzi­ło­by do peł­no­let­no­ści, ja był­bym już po sie­dem­dzie­siąt­ce.

– Chy­ba nie za­mie­rzasz być nie­do­łęż­nym umy­sło­wo sta­rusz­kiem?

Grze­gorz za­chły­snął się wo­dą mi­ne­ral­ną bez ga­zu.

– Nie za­mie­rzam, ale kto wie?

– Prze­stań. Te­raz jest peł­no sta­rych ro­dzi­ców. Po­dob­no mo­da. Mnie się po­do­ba.

– Ta mo­da?

– Ta mo­da. A po­za tym za dwa la­ta mo­że w nas rąb­nąć ja­kaś ko­me­ta, świat szlag tra­fi i ni­g­dy się nie do­wie­my, jak to jest z tym ro­dzi­ciel­stwem. Wiesz co, Grze­siu, pierw­szy raz w ży­ciu chcia­ła­bym mieć dziec­ko. Ni­g­dy przed­tem nie chcia­łam. Mo­że doj­rza­łam, tro­chę póź­no. A mo­że te­raz chcę dla­te­go że… no, że mam cie­bie. I co ty na to?

Przez ja­kiś czas wy­da­wa­ło się, że Grze­gorz nic nie od­po­wie na to pro­ste py­ta­nie. Zmo­bi­li­zo­wał jed­nak si­ły i prze­stał się dła­wić tym czymś, co mu sta­nę­ło w gar­dle.

– To mo­że za­ry­zy­kuj­my – po­wie­dział bar­dzo mięk­kim gło­sem. – Jed­no jest pra­wie pew­ne: że ma­łe bę­dzie ru­de jak wie­wiór­ka. Oraz in­te­li­gent­ne, zdol­ne, uro­cze, ślicz­ne i strasz­nie ko­cha­ne. Mi­siu, czy to, co wi­dzę w two­im pra­wym oku, to jest mo­że łez­ka?

– Do łez­ki łez­ka – prych­nę­ła Mi­cha­li­na, nie­za­do­wo­lo­na z moż­li­wo­ści spły­nię­cia kunsz­tow­ne­go ma­ki­ja­żu, któ­ry zro­bi­ła spe­cjal­nie na spo­tka­nie z Grze­go­rzem. – Aż bę­dę nie­bie­ska! Nie patrz tak na mnie, Grze­siu, bo na­praw­dę się roz­ma­żę!

– Nie roz­ma­zuj się te­raz! Chodź­my stąd jak naj­szyb­ciej, bę­dziesz mo­gła się ma­zać w ko­cha­ją­cych cię ra­mio­nach…

Mi­cha­li­na wsta­ła z fo­te­la dość gwał­tow­nie.

– Masz ra­cję. Chodź­my stąd. Czy ra­mio­na mo­gą być ko­cha­ją­ce?

– Mo­je tak – rzekł sta­now­czo Grze­gorz. – O, nasz de­ser…

– Chrza­nię de­ser. Za­płać przy ba­rze i wy­no­śmy się. Cie­bie chcę, a nie ja­kieś głu­pie lo­dy!

Nie­mal bie­giem uda­li się do ba­ru, zo­sta­wia­jąc przy swo­im sto­li­ku zdu­mio­ną kel­ner­kę z ta­cą, na któ­rej sta­ły dwie po­tęż­ne por­cje lo­dów z owo­ca­mi. Na każ­dej z nich pysz­ni­ła się gó­ra bi­tej śmie­ta­ny.



Mar­ce­la He­ska, jesz­cze nie­daw­no łu­dzą­ca się, że zmie­ni na­zwi­sko na „He­ska-Fir­lej”, nie mia­ła tych wąt­pli­wo­ści, któ­re drę­czy­ły jej przy­ja­ciół­kę wraz z absz­ty­fi­kan­tem i przy­czy­ni­ły się do zmar­no­wa­nia dwóch por­cji Am­bro­zji Jed­nak Z Bi­tą Śmie­ta­ną.

Mar­ce­la już mia­ła dziec­ko.

Dziec­ko le­ża­ło wła­śnie w łó­żecz­ku, na­je­dzo­ne i za­do­wo­lo­ne, a je­go nie­bie­skie i lek­ko kik­su­ją­ce oczka błą­dzi­ły po ko­lo­ro­wych fi­ra­necz­kach za­wie­szo­nych u wez­gło­wia. Zie­wa­ło przy tym strasz­li­wie i wi­dać by­ło, że za chwi­lę za­pad­nie w głę­bo­ki sen.

Je­go mat­ka wrzu­ci­ła do zmy­war­ki mi­secz­kę po ja­kiejś nie­mow­lę­cej pap­ce i bu­te­lecz­kę po mie­szan­ce mlecz­nej, jed­nym spoj­rze­niem skon­tro­lo­wa­ła sy­tu­ację w łó­żecz­ku i się­gnę­ła po pa­pie­ro­wą tor­bę za­dru­ko­wa­ną w gra­na­to­we gwiaz­dy i księ­ży­ce. Wy­ję­ła z niej dwie jed­na­ko­we fi­gur­ki, z grub­sza wy­glą­da­ją­ce na pa­rę anio­łów, ame­ty­sto­wą ku­lę i kil­ka spo­rych wi­sior­ków z krysz­ta­łu gór­skie­go, wy­szli­fo­wa­ne­go w licz­ne fa­set­ki – naj­wy­raź­niej po to, by od­bi­ja­ły świa­tło i two­rzy­ły tę­cze. Ame­tyst i krysz­ta­ły umie­ści­ła w szkla­nej mi­sie i po­sta­wi­ła na sto­le, anio­ły za­nio­sła w kąt po­ko­ju.

– Wy­glą­da­cie, jak­by­ście mie­li ka­ca po trzy­dnio­wej im­pre­zie – mruk­nę­ła, sta­wia­jąc je na pół­ce. – Nie mam wam te­go za złe. Chcia­ła­bym, że­by mnie ktoś za­pro­sił na trzy­dnio­wą im­prez­kę. Stój­cie tu i rób­cie swo­je.

„Swo­je” ozna­cza­ło w tym przy­pad­ku obo­wią­zek do­star­cze­nia jej, Mar­ce­li­nie, ży­cio­we­go part­ne­ra. We­dług za­sad feng shui, któ­rą to sztu­ką Mar­ce­li­na zaj­mo­wa­ła się ostat­nio w chwi­lach wol­nych od za­jęć do­mo­wych (al­bo za­miast za­jęć do­mo­wych), ta część sa­lo­nu by­ła stre­fą związ­ków mę­sko-dam­skich. Na­le­ża­ło w niej usta­wić ja­kieś rze­czy pa­rzy­ste. Sta­ły tu już dwa jed­na­ko­we wa­zo­ni­ki i dwie cy­no­we ka­czusz­ki. Ska­co­wa­ne anio­ły po­win­ny wzmoc­nić efekt. Nie­źle by­ło­by jesz­cze umie­ścić tu gdzieś zdję­cia swo­je i pew­nej oso­by – choć feng shui nic o tym nie wspo­mi­na­ło, jed­nak Mar­ce­la by­ła pew­na, że to mo­gło­by za­dzia­łać – nie­ste­ty, nie po­sia­da­ła fot­ki owej oso­by.

Mo­że by tak mu ją strze­lić za po­mo­cą ko­mór­ki?

Z łó­żecz­ka do­bie­gło śmiesz­ne pi­śnię­cie, ozna­cza­ją­ce, że dziec­ko za­sy­pia. Mar­ce­li­na z przy­zwy­cza­je­nia zaj­rza­ła do łó­żecz­ka i uśmiech­nę­ła się.

Ma­ła Krzy­sia-Ma­ry­sia nie spra­wia­ła mat­ce pra­wie żad­nych kło­po­tów. Wy­ma­ga­ła, na­tu­ral­nie, co­dzien­nej, sys­te­ma­tycz­nej ob­słu­gi, jak to nie­mow­lak, ale nie cho­ro­wa­ła, nie wrzesz­cza­ła po no­cach, nie do­ma­ga­ła się bez­u­stan­ne­go no­sze­nia. Mar­ce­la wie­dzia­ła, że po­win­na się tym cie­szyć, nie bar­dzo jed­nak jej to wy­cho­dzi­ło. Uda­ło jej się wpraw­dzie prze­zwy­cię­żyć po­cząt­ko­wą obo­jęt­ność i chłód, ja­ki wo­bec wła­snej có­recz­ki od­czu­wa­ła; mi­łość ma­cie­rzyń­ska roz­kwi­tła w jej ser­cu, tyl­ko że to by­ła ja­kaś dziw­na mi­łość. Mi­łość na te­raz. Hic et nunc. Za­pew­ne do­świad­cze­nia ostat­nich mie­się­cy de­fi­ni­tyw­nie po­zba­wi­ły Mar­ce­li­nę dzie­cię­cej wia­ry w świe­tla­ną przy­szłość. Ro­bi­ła, co mo­gła, po­wta­rza­ła róż­ne man­try i wie­sza­ła w za­kąt­kach do­mu szli­fo­wa­ne krysz­ta­ły, ma­ją­ce jej tę przy­szłość za­pew­nić. Gdy­by ktoś za­py­tał ją, jak wy­ob­ra­ża so­bie dzień ju­trzej­szy, opo­wie­dzia­ła­by go z de­ta­la­mi.

Opo­wie­dzia­ła­by, bo za­wsze umia­ła pi­sać wy­pra­co­wa­nia na tak zwa­ne „wol­ne te­ma­ty”.

Tyl­ko że te­go ju­tra nie czu­ła. W jej świa­do­mo­ści ju­tro tak na­praw­dę nie ist­nia­ło. Ży­cie koń­czy­ło się za­wsze dziś wie­czo­rem, kie­dy kła­dła Krzy­się do łó­żecz­ka, otu­la­ła ko­cy­kiem, a sa­ma ukła­da­ła się na tap­cza­nie sto­ją­cym obok. Ju­tro mia­ło o po­ran­ku za­cząć się od no­wa i trwać do ko­lej­ne­go wie­czo­ra. Coś ta­kie­go jak „za ty­dzień” al­bo „w przy­szłym mie­sią­cu” sta­no­wi­ło kom­plet­ną abs­trak­cję.

Nie zdra­dza­ła się ze swo­im sta­nem uczuć. Kie­dy przy­ja­ciół­ki z nie­za­wod­ne­go Klu­bu Ma­ło Uży­wa­nych Dzie­wic od­wie­dzi­ły ją dwa czy trzy ra­zy, pre­zen­to­wa­ła im nie­za­chwia­ną po­go­dę i opty­mizm ży­cio­wy. Kie­dy wy­cho­dzi­ły, sta­ra­ła się po­zo­sta­wać w tym na­stro­ju na­dal, przy­naj­mniej po­zor­nie, wy­cho­dząc z za­ło­że­nia, że myśl jest twór­cza i uda­wa­nie w koń­cu sa­mo­czyn­nie prze­kształ­ci się w rze­czy­wi­stość.

Tym bar­dziej trzy­ma­ła fa­son, gdy w jej wiel­kim do­mu po­ja­wiał się no­ta­riusz Je­rzy Brań­ski, nie­za­stą­pio­ny wy­baw­ca i opie­kun, któ­ry sam so­bie przy­dzie­lił etat sir Ga­la­ha­da, obroń­cy dam i ry­ce­rza bez ska­zy.

A po­ja­wiał się sto­sun­ko­wo czę­sto. Nie­ste­ty, nie uda­ło się Mar­ce­li zwa­bie­nie go na wspól­ną, ka­me­ral­ną Wi­gi­lię (na co bar­dzo li­czy­ła), bo miał zo­bo­wią­za­nia wo­bec wła­snych ro­dzi­ców, z któ­ry­mi spę­dzał od za­wsze każ­de Bo­że Na­ro­dze­nie. Dla sę­dzie­go An­drze­ja Brań­skie­go by­ło ab­so­lut­nie oczy­wi­ste, że w Wi­gi­lię ca­ła ro­dzi­na zbie­ra się w do­mu se­nio­rów, dziad­ków Je­rze­go, na sta­rym Po­god­nie. Ani Je­rzy, ani je­go młod­szy brat Ka­rol nie wpa­dli­by ni­g­dy w ży­ciu na po­mysł urwa­nia się z ro­dzin­nych świąt. Ka­rol przy­by­wał z Po­zna­nia wraz z żo­ną i dwie­ma cór­ka­mi, z War­sza­wy i Kra­ko­wa do­jeż­dża­li stu­diu­ją­cy tam pra­wo (a cóż in­ne­go mo­gli stu­dio­wać mło­dzi Brań­scy?) sy­no­wie Je­rze­go, An­drzej Ju­nior i Je­rzy Ju­nior. Za­pro­szo­no tak­że je­go by­łą żo­nę, ale ona de­mon­stra­cyj­nie oświad­czy­ła, że z ra­do­ścią po­je­dzie z no­wym przy­ja­cie­lem na nar­ty do Szwaj­ca­rii i wresz­cie nie bę­dzie mu­sia­ła uczest­ni­czyć w tym do­rocz­nym zgro­ma­dze­niu kau­zy­per­dal­nych nie­to­pe­rzy – uży­ła ta­kie­go wła­śnie okre­śle­nia. Uwol­ni­ło to obu Ju­nio­rów od roz­ter­ki, czy w świę­ta wy­ka­zać się lo­jal­no­ścią wo­bec oj­ca czy wo­bec mat­ki. Tak na­praw­dę, po­dob­nie jak ro­dzi­ciel, sza­le­nie lu­bi­li te ro­dzin­ne zjaz­dy, pod­czas któ­rych, wy­jąw­szy śpie­wa­nie ko­lęd, te­ma­ty praw­ni­cze do­mi­no­wa­ły ab­so­lut­nie (cór­ki Ka­ro­la, Ewa Młod­sza i Ju­lia Młod­sza, po­bie­ra­ły na­uki na wy­dzia­łach pra­wa uni­wer­sy­te­tów w Lu­bli­nie i we Wro­cła­wiu). Dzia­dek An­drzej prze­bą­ki­wał zresz­tą o ko­niecz­no­ści stwo­rze­nia cał­ko­wi­cie no­wej ko­lę­dy… na te­mat praw­nych aspek­tów kon­flik­tu No­wo Na­ro­dzo­ne­go z He­ro­dem oraz wszyst­kich moż­li­wych im­pli­ka­cji te­goż, ma się ro­zu­mieć, z punk­tu wi­dze­nia ko­dek­su kar­ne­go. Wte­dy ro­dzi­na nie mu­sia­ła­by się już roz­pra­szać.

Przy­jaźń z Mar­ce­li­ną no­ta­riusz Je­rzy Brań­ski chwi­lo­wo przed fa­mi­lią prze­mil­czał. Na­wet się kie­dyś za­sta­na­wiał, czy by o niej nie opo­wie­dzieć w for­mie lek­kiej i aneg­do­tycz­nej, ale coś go wstrzy­my­wa­ło. Oj­ciec wie­dział tyl­ko ty­le, że Je­rzy od­wie­dzał kie­dyś w szpi­ta­lu ja­kąś klient­kę, któ­rą wy­cią­gnął z ro­wu, i że w szpi­ta­lu tym pra­cu­je Jo­asia Krucz­ków­na, obec­nie pa­ni pro­fe­sor Fi­szer, je­go li­ce­al­na sym­pa­tia. Jo­asię Fi­szer za­pa­mię­tał, a na­wet do niej za­te­le­fo­no­wał, o klient­ce Jur­ka za­po­mniał.

No­ta­riusz w do­mu był Jur­kiem. Nikt spo­za ści­słe­go gro­na fa­mi­lij­ne­go nie wpadł­by na po­mysł zdrab­nia­nia je­go imie­nia.

Mar­ce­li­na też na to nie wpa­dła, cho­ciaż w dru­gie świę­to Bo­że­go Na­ro­dze­nia, kie­dy Je­rzy urwał się wresz­cie tej za­bor­czej ro­dzin­ce, spryt­nie wy­two­rzy­ła ta­ki na­strój, że za­pro­po­no­wa­nie przej­ścia na ty sta­ło się ab­so­lut­nie na­tu­ral­ne. No­ta­riusz jej pro­po­zy­cję przy­jął z peł­nym wdzię­kiem. Żad­ne z nich jed­nak nie pcha­ło się do zdrob­nień. Mar­ce­li­nie, przez kil­ka lat za­sy­py­wa­nej czu­łost­ko­wy­mi zdrob­nie­nia­mi przez Mi­ko­ła­ja wca­le na tym nie za­le­ża­ło, Je­rzy się nad tą spra­wą nie za­sta­na­wiał.

Przy­niósł jej „w pre­zen­cie od Mi­ko­ła­ja” prze­pięk­ny i po­twor­nie dro­gi al­bum po­świę­co­ny ogro­dom świa­ta. Ja­ko fa­cho­wiec do­ce­ni­ła, ale ja­ko ko­bie­ta po­czu­ła pe­wien nie­do­syt. Mógł­by po­my­śleć o ja­kimś nie­zo­bo­wią­zu­ją­cym fla­ko­ni­ku per­fum… prze­ko­na­ła­by się, ja­ki ma gust w tej dzie­dzi­nie… wia­do­mo, że fa­ce­ci da­ją ko­bie­tom ta­kie per­fu­my, ja­kie sa­mi chcie­li­by na nich wą­chać.

Wi­docz­nie Je­rzy jesz­cze nie chciał jej wą­chać.

Do cza­su – po­my­śla­ła i ofia­ro­wa­ła mu ślicz­ny sta­ry ko­lo­ro­wa­ny sztych, przed­sta­wia­ją­cy my­śli­wych na po­lo­wa­niu w sty­lu an­giel­skim. Sztych zna­la­zła na stry­chu do­mu po ciot­ce Ja­błoń­skiej i uzna­ła, że mo­że nim dys­po­no­wać. Je­rzy był za­chwy­co­ny i po­sta­no­wił po­wie­sić ob­ra­zek nad wła­snym biur­kiem.

I na tym się chwi­lo­wo za­par­ła spra­wa in­te­gra­cji mię­dzy Mar­ce­li­ną a Je­rzym Brań­skim.

Co cie­ka­we – w sto­sun­ku do nie­go Mar­ce­li­na, sa­ma z sie­bie i bez przy­mu­su, snu­ła pew­ne pla­ny się­ga­ją­ce da­lej niż do wie­czo­ra lub do dnia na­stęp­ne­go. W ja­kimś sen­sie był je­dy­nym ogni­wem łą­czą­cym ją z przy­szło­ścią.

Mo­że to le­piej, że nie zda­wał so­bie z te­go spra­wy. Swo­ją dro­gą, męż­czyź­ni by­wa­ją w pew­nych spra­wach po­twor­nie nie­spo­strze­gaw­czy.



Spo­strze­gaw­czość Agniesz­ki Bo­row­skiej za­wsze by­ła po­nad­prze­cięt­na. Uczest­ni­cząc w przy­go­to­wa­niach do prze­pro­wadz­ki awan­tur­ni­czej sta­rusz­ki, pa­ni Ró­ży Chrza­now­skiej, któ­ra to prze­pro­wadz­ka mia­ła miej­sce póź­ną je­sie­nią ubie­głe­go ro­ku, pre­ze­ska Klu­bu M.U. Dzie­wic po­czy­ni­ła pew­ne ob­ser­wa­cje i po­sta­no­wi­ła zro­bić z nich uży­tek. Świe­żo prze­flan­co­wa­ną Ró­żę na­le­ża­ło jed­nak przez ja­kiś czas zo­sta­wić w spo­ko­ju, że­by się do­brze za­ko­rze­ni­ła na no­wym miej­scu, Agniesz­ka więc nie spie­szy­ła się z re­ali­za­cją swo­jej no­wej mi­sji. Po dro­dze zresz­tą by­ły świę­ta i No­wy Rok, trze­ba by­ło sa­mej to ja­koś prze­żyć.

Dla Agniesz­ki Bo­że Na­ro­dze­nie był to za­zwy­czaj okres, w któ­rym od­ma­wia­ła przyj­mo­wa­nia ja­kich­kol­wiek, na­wet naj­życz­liw­szych, za­pro­szeń do cu­dzych do­mów, za­szy­wa­ła się we wła­snym, w to­wa­rzy­stwie ko­ta Ram­bo i od­da­wa­ła się świę­to­wa­niu. Na czym to świę­to­wa­nie po­le­ga­ło, nie wie­dział nikt.

Tym ra­zem na­le­ża­ło uwzględ­nić w pla­nach świą­tecz­nych pa­nią Ró­żę. Agniesz­ka od­wie­dzi­ła ją w Wi­gi­lię, wpa­dła na go­dzin­kę w pierw­sze i dru­gie świę­to. Sta­ra da­ma za­uwa­ży­ła, że jej opie­kun­ka by­ła mi­zer­niej­sza niż zwy­kle.

– To dla­te­go, że nie chcia­ło mi się ma­lo­wać, pa­ni Ró­żo – mach­nę­ła rę­ką Agniesz­ka. – Po­za tym uczu­lił mnie no­wy tusz do rzęs i do­brze się skła­da, że są te wol­ne dni, dam oczkom od­po­cząć.

Spoj­rze­nie rzu­co­ne przez roz­mów­czy­nię by­ło na­der wy­mow­ne. Agniesz­kę ma­ło to obe­szło. Roz­mo­wa się nie kle­iła, a ona chcia­ła jak naj­szyb­ciej wra­cać do wła­sne­go miesz­ka­nia.

Mą­dra sta­ra cza­row­ni­ca za­uwa­ży­ła to i oczy­wi­ście nie czy­ni­ła żad­nych prze­szkód, nie za­ga­dy­wa­ła na si­łę, a w pew­nej chwi­li wręcz za­czę­ła uda­wać, że sa­ma chęt­nie po­ło­ży­ła­by się na chwi­lę…

– Ta po­go­da źle dzia­ła na ser­cow­ców, zo­ba­czy pa­ni, pa­ni Agniesz­ko, ile bę­dzie dzi­siaj za­wa­łów. Nie, nie, o mnie niech się pa­ni nie boi, mnie się po pro­stu spać chce, wczo­raj do no­cy oglą­da­łam te­le­wi­zję, zresz­tą nie pa­mię­tam, co da­wa­li, nud­ne by­ło. Niech już pa­ni idzie i zaj­dzie do mnie ju­tro, mo­że bę­dzie lep­szy na­strój do po­ga­da­nia.

Na­stęp­ne­go dnia na­strój wca­le nie był lep­szy, w dru­gie świę­to rów­nież. Ko­lej­ny dzień, na szczę­ście, był już po­wsze­dni.

– Mo­że by pa­ni kie­dyś wpa­dła do nas do szko­ły – za­gad­nę­ła Agniesz­ka, le­jąc her­ba­tę z uro­cze­go dzba­nusz­ka, któ­ry w to­wa­rzy­stwie dwóch fi­li­ża­nek sta­no­wił jej pre­zent gwiazd­ko­wy dla pa­ni Ró­ży. – Zda­je się, że nie­źle się pa­ni do­ga­dy­wa­ła z mo­imi dzie­cia­ka­mi.

– Mo­gę wpaść, dla­cze­go nie – zgo­dzi­ła się star­sza pa­ni bez pro­te­stu. – Tyl­ko nie wiem po co. Dzie­cia­ki by­ły bar­dzo sym­pa­tycz­ne i na­wet mnie ubab­cio­wi­ły… A co, szy­ku­je się ja­kiś dzień bab­ci sta­rusz­ki i trze­ba ko­muś dać kwiat­ki? I po­wie­dzieć wier­szyk?

– Nie. Żad­ne wier­szy­ki, żad­ne aka­de­mie ku czci. Za­sta­na­wia­łam się, czy nie zro­bić z ni­mi ta­kich za­jęć… kie­dyś to się na­zy­wa­ło lek­cja wy­cho­waw­cza…

– No i chy­ba w więk­szo­ści szkół da­lej tak się na­zy­wa?

– Moż­li­we. U nas nie. Cza­sem so­bie roz­ma­wia­my o ży­ciu.

Pa­ni Ró­ża znie­ru­cho­mia­ła z ka­wał­kiem ma­kow­ca w rę­ce.

– Mam z ni­mi roz­ma­wiać o ży­ciu? To chy­ba do­syć sze­ro­ki te­mat.

– Za­wę­zi­li­by­śmy. Na po­czą­tek mo­że do sen­su by­cia przy­zwo­itym czło­wie­kiem, pa­ni Ró­żo. Co, do­bry te­mat do po­waż­nych roz­mów?

Pa­ni Ró­ża odło­ży­ła ma­ko­wiec na ta­le­rzyk.

– Nie po­win­nam te­go jeść, bo po­tem nie mo­gę się po­zbyć ma­ku. Z zę­bów. Niech się pa­ni nie śmie­je, prze­ko­na się pa­ni, jak bar­dzo zmie­nia się świat, kie­dy in­sta­lu­je­my so­bie sztucz­ną szczę­kę. Na nie­ko­rzyść. Pa­ni zda­niem war­to być przy­zwo­itym, pa­ni Agniesz­ko?

– Tak mi się wy­da­je. Pa­ni nie?

– Mnie też w za­sa­dzie. Cza­sem jed­na­ko­woż trze­ba dro­go pła­cić za ten luk­sus. Jed­nak zjem ten ka­wa­łek, do dia­bła ze szczę­ką.

– Noo, pła­ci się, ow­szem. Pa­ni pła­ci­ła?

– Zda­rza­ło się. Ja już dłu­go ży­ję i wciąż mo­gę bez obrzy­dze­nia pa­trzeć w lu­stro. Od­kąd przy­zwy­cza­iłam się do zmarsz­czek, ma się ro­zu­mieć. Do­brze, że te świę­ta już się skoń­czy­ły, nie­praw­daż?

– Jesz­cze Syl­we­ster.

– To już dro­biazg. Tro­chę po­strze­la­ją i bę­dzie pa­ni mo­gła spo­koj­nie wró­cić do ro­bo­ty, to pa­ni ulży.

Agniesz­ka ro­ze­śmia­ła się i ukro­iła so­bie spo­ry ka­wa­łek ser­ni­ka ku­pio­ne­go w za­przy­jaź­nio­nej cu­kier­ni i pra­wie-jak-do­mo­we­go.

– Ktoś pa­ni mó­wił, że jest pa­ni cza­ro… dziej­ką?

– Cza­row­ni­cą, chcia­ła pa­ni po­wie­dzieć. Sa­ma wiem. Od te­go jest się wiedź­mą, że­by wie­dzieć.



Czwar­ta mat­ka za­ło­ży­ciel­ka Klu­bu Ma­ło Uży­wa­nych Dzie­wic w po­cząt­ku ro­ku dwa ty­sią­ce siód­me­go znaj­do­wa­ła się na zna­czą­cym za­krę­cie ży­cio­wym. Nie­spo­dzie­wa­nie wcze­śniej niż pla­no­wa­ła, po­rzu­ca­ła oto spo­koj­ną i bez­piecz­ną przy­stań za­wo­do­wą, ja­ką był do­sko­na­le pro­spe­ru­ją­cy pań­stwo­wy bank, w któ­rym ce­nio­no ją ja­ko do­sko­na­łą spe­cja­list­kę w dzie­dzi­nie tak zwa­nej ban­ko­wo­ści pry­wat­nej. Lu­bi­ła tę pra­cę i – co sta­no­wi­ło war­tość sa­mą w so­bie – sta­bi­li­za­cję, ja­ką pra­ca jej da­wa­ła.

– Masz pie­tra, ma­ma?

Sto­sun­ki wza­jem­ne Ali­ny i jej cór­ki, przez wie­le mie­się­cy moc­no nad­we­rę­żo­ne, ostat­ni­mi cza­sy jak­by za­czy­na­ły wra­cać do nor­my. Nie by­ło jesz­cze mię­dzy pa­nia­mi daw­nej ser­decz­no­ści, na­to­miast roz­ma­wia­ły z so­bą nor­mal­nie, Ja­ga nie trza­ska­ła drzwia­mi, a jej mat­ka nie sztyw­nia­ła i nie tra­ci­ła przy tym da­ru mo­wy. Któ­re­goś dnia Ali­na opo­wie­dzia­ła cór­ce o swo­im wo­lon­ta­ria­cie szpi­tal­nym i on­ko­lo­gicz­nych, ły­sych dzie­ciach. Ja­ga by­ła wstrzą­śnię­ta – nie spo­dzie­wa­ła się po swo­jej chłod­nej ro­dzi­ciel­ce ta­kie­go po­świę­ce­nia.

– Ja się nie po­świę­cam – wy­ja­śni­ła jej wte­dy ro­dzi­ciel­ka. – Po­cząt­ko­wo by­ło mi trud­no, ale się ich na­uczy­łam i na­uczy­łam się im po­ma­gać.

– O mat­ko, ja bym nie mo­gła…

– O cór­ko, mo­gła­byś. A mo­że zresz­tą i nie? Tak na­praw­dę nie wie­my o so­bie róż­nych rze­czy, do­pó­ki nie spraw­dzi­my się w pra­niu. Słu­chaj, co byś po­wie­dzia­ła, gdy­bym ode­szła z ban­ku?

– Do szpi­ta­la?!

– Do szpi­ta­la, ale nie te­go. Nie pań­stwo­we­go. Ten mój or­dy­na­tor za­kła­da wła­sną kli­ni­kę i chce mnie za­trud­nić ja­ko eta­to­wą cio­cię. Oraz eta­to­we­go do­rad­cę po­dat­ko­we­go. Pła­ci przy­zwo­icie, więc nie mu­sia­ły­by­śmy ob­ni­żać stan­dar­du ży­cio­we­go, za prze­pro­sze­niem.

– Za prze­pro­sze­niem, ma­ma, ty nie masz po­ję­cia o stan­dar­dach ży­cio­wych!

Ali­na unio­sła brwi, ale za­raz się ro­ze­śmia­ła. Rze­czy­wi­ście, od­kąd Ja­ga za­czę­ła po­bie­rać na­uki w eks­klu­zyw­nym pry­wat­nym li­ceum, do któ­re­go uczęsz­cza­ły dzie­ci szcze­ciń­skich elit – fi­nan­so­wych rów­nież – ob­ra­ca­ła się wśród stan­dar­dów zde­cy­do­wa­nie wyż­szych niż ich do­mo­wy. Ja­kimś cu­dem nie za­szko­dzi­ło jej to wca­le. Ali­na by­ła skłon­na przy­pusz­czać, że to głów­nie dzię­ki Agniesz­ce Bo­row­skiej, dy­rek­tor­ce te­goż li­ceum oraz wy­jąt­ko­wo przy­tom­nym pe­da­go­gom, któ­rych Agniesz­ka za­trud­nia­ła.

Dys­ku­sja o stan­dar­dach nie mia­ła dal­sze­go cią­gu, bo­wiem Ja­ga przede wszyst­kim chcia­ła się do­wie­dzieć cze­goś wię­cej o no­wym miej­scu pra­cy wła­snej mat­ki. A zwłasz­cza o jej no­wym pra­co­daw­cy.

– Ma­ma, oczy ci się świe­cą, kie­dy o nim mó­wisz!

Ali­na opa­no­wa­ła się z pew­nym tru­dem i wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Lu­bię go. Po­do­ba mi się je­go po­dej­ście do ży­cia. Cie­szę się, że mi za­pro­po­no­wał pra­cę u sie­bie.

– On ma żo­nę?

Ali­na ro­ze­śmia­ła się cał­kiem szcze­rze.

– I tro­je dzie­ci. Czy ty przy­pad­kiem nie pró­bu­jesz się mie­szać do mo­je­go ży­cia uczu­cio­we­go?

– A co w tym złe­go?

– Wszyst­ko. Pchasz nos w coś, co jest spra­wą in­tym­ną. Ale tu nie tra­fi­łaś. Nie bę­dę od­bi­ja­ła dok­to­ra Orze­chow­skie­go je­go żo­nie i troj­gu dzie­ciom. Bę­dę go so­bie lu­bi­ła na­dal… cał­kiem nie­win­nie.

Do­praw­dy, wpro­wa­dza­nie na­sto­let­niej cór­ki w skom­pli­ko­wa­ne me­an­dry wła­sne­go ży­cia uczu­cio­we­go wy­da­ło się Ali­nie nie do przy­ję­cia! Zwłasz­cza, że z ra­do­ścią od­bi­ła­by dok­to­ra Orze­chow­skie­go ca­łej tej ro­dzin­ce, gdy­by tyl­ko nie uwa­ża­ła te­go za skraj­ne świń­stwo. Zwłasz­cza wo­bec trój­ki dzie­ci. Żo­nę mo­że by na­wet od­ża­ło­wa­ła.

Co in­ne­go roz­ma­ite sny na ja­wie. Na to mo­gła so­bie po­zwo­lić, ale nie za­mie­rza­ła się z nich ko­mu­kol­wiek zwie­rzać. A już na pew­no nie wła­sne­mu dziec­ku.

Że­by uciąć nie­wy­god­ne spe­ku­la­cje Ja­gi, opo­wie­dzia­ła jej o pla­nach za­ło­że­nia kli­ni­ki dla dzie­ci oka­le­czo­nych i po­pa­rzo­nych w trak­cie te­ra­pii on­ko­lo­gicz­nej. Ja­ga słu­cha­ła z sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi. Chwi­la­mi tro­chę jej się szkli­ły te oczy, co Ali­na od­no­to­wa­ła z nie­ja­kim za­do­wo­le­niem.

Od tej roz­mo­wy mi­nę­ło kil­ka ty­go­dni, kie­dy dok­tor Orze­chow­ski w try­bie na­głym ze­brał wspól­ni­ków oraz pa­rę osób, któ­re za­mie­rzał wy­jąć pań­stwo­we­mu pra­co­daw­cy (w ich licz­bie by­ła rów­nież Ali­na), i za­ko­mu­ni­ko­wał im, że wszyst­ko na­bie­ra na­głe­go przy­spie­sze­nia. Jest bo­wiem do wzię­cia nie­ru­cho­mość, któ­rą sto­sun­ko­wo ma­łym na­kła­dem środ­ków moż­na przy­sto­so­wać do funk­cji nie­wiel­kiej kli­ni­ki chi­rur­gicz­nej. Już po­za gra­ni­cą ad­mi­ni­stra­cyj­ną mia­sta, co ko­rzyst­nie wpły­nie na wiel­kość po­dat­ków. W okre­sie świet­no­ści był to let­ni pa­ła­cyk ja­kichś nie­miec­kich ary­sto­kra­tów, po woj­nie, oczy­wi­ście, zro­bio­no tam sie­dzi­bę pe­ge­eru, a kie­dy pe­ge­ery szlag tra­fił, pa­ła­cyk w sta­nie ra­czej ża­ło­snym prze­ję­ła pa­ra cwa­nia­ków, teo­re­tycz­nie ce­lem urzą­dze­nia tam eks­klu­zyw­ne­go pen­sjo­na­tu. Wpa­ko­wa­li spo­ro pie­nię­dzy w re­mont, ale dzia­łal­no­ści ja­koś nie roz­krę­ca­li. Cza­sem po­ja­wia­li się tam ja­cyś po­je­dyn­czy go­ście i to wszyst­ko. Nie wia­do­mo, kto pierw­szy po­wziął po­dej­rze­nie, że jest to ra­czej pral­nia niż pen­sjo­nat, pral­nia pie­nię­dzy oczy­wi­ście, in­sty­tu­cja nie­chęt­nie wi­dzia­na przez pań­stwo. W każ­dym ra­zie wła­ści­cie­le sta­li się obiek­tem za­in­te­re­so­wa­nia sto­sow­nych służb i mniej wię­cej po dwóch la­tach sta­ran­ne­go gro­ma­dze­nia do­wo­dów przez te służ­by, po­szli obo­je sie­dzieć. Spra­wa są­do­wa cią­gnę­ła się ko­lej­ny rok, po czym bra­ma wię­zie­nia (a ści­ślej – bra­my dwóch wię­zień) za­trza­snę­ły się za ple­ca­mi by­łych wła­ści­cie­li na do­bre. Pa­ła­cyk, prze­ję­ty przez bank, udzie­la­ją­cy cwa­niacz­kom kre­dy­tów, zno­wu za­czął się mar­no­wać. Dok­tor Orze­chow­ski do­wie­dział się o tym od życz­li­wych zna­jo­mych i po­sta­no­wił go ku­pić. Kon­sul­ta­cje z ar­chi­tek­tem i bu­dow­lań­ca­mi po­zwa­la­ły przy­pusz­czać, że w ma­ju, naj­póź­niej czerw­cu, bę­dzie moż­na za­cząć przyj­mo­wa­nie pa­cjen­tów.

– Bez­piecz­niej na­sta­wić się na czer­wiec – za­uwa­żył dok­tor To­masz Ro­wiń­ski, szczu­pły czter­dzie­sto­la­tek z wy­so­kim czo­łem, zdol­ny spe­cja­li­sta od chi­rur­gii pla­stycz­nej, wspól­nik, współ­au­tor kon­cep­cji kli­ni­ki i ogól­nie uro­czy czło­wiek. Ali­na po­lu­bi­ła go od pierw­sze­go wej­rze­nia. – Je­stem zwo­len­ni­kiem so­lid­ne­go przy­go­to­wa­nia i uro­czy­ste­go prze­cię­cia wstę­gi. A po­tem ju­na­cy do pra­cy, mło­ty do ro­bo­ty. Kry­stia­nie, a po­wiedz mi, dla­cze­go nie ma z na­mi Ada­ma Bo­gac­kie­go? Czy mam się do­my­ślać naj­gor­sze­go?

Adam Bo­gac­ki, o ile by­ło wia­do­mo Ali­nie, miał peł­nić funk­cję dy­rek­to­ra ad­mi­ni­stra­cyj­ne­go i kie­ro­wać ca­ło­ścią prac z ra­mie­nia in­we­sto­ra. Nie po­zna­ła go do­tąd oso­bi­ście. Nie by­ło go też na dzi­siej­szej na­ra­dzie.

Dok­tor Orze­chow­ski skrzy­wił się bez­na­dziej­nie.

– Mo­żesz się nie do­my­ślać. Roz­ma­wia­łem z Ada­mem dziś ra­no i pro­si­łem go, że­by się okre­ślił, bo nie wie­my, na czym sto­imy…

– Okre­ślił się. Zo­sta­je, tak?

– Tak. Po­wie­dział, że jest za­do­wo­lo­ny, za­ra­bia ku­pę szma­lu, je­go pra­co­daw­cy też są z nie­go za­do­wo­le­ni, więc on ma moż­li­wo­ści roz­wo­ju… jed­nym sło­wem po­sta­no­wił z tych moż­li­wo­ści sko­rzy­stać.

Ali­na za­czy­na­ła się do­my­ślać, o co cho­dzi.

Dok­tor Orze­chow­ski spoj­rzał na nią spod oka.

– Pa­ni Ali­no… pa­ni już wie, praw­da? Nasz dro­gi po­ten­cjal­ny szef ad­mi­ni­stra­cji wy­brał wol­ność w Edyn­bur­gu. Po­zna­li się na nim, cho­le­ra. Ja­kieś kon­sor­cjum. Aha, a je­mu się na do­da­tek Szko­cja spodo­ba­ła. Gó­ry lu­bi, osioł. Jed­nym sło­wem, ma­my pro­blem. – Prze­rwał na chwi­lę i po­słu­chał dzwo­nią­cej ci­szy. – Ale my się tak ła­two nie pod­da­je­my.

– Masz ko­goś na je­go miej­sce? – wtrą­cił dok­tor Ro­wiń­ski.

– W pew­nym sen­sie. Je­że­li pa­ni Ali­na da się wro­bić, to uwa­żam, że so­bie po­ra­dzi­my. Pa­ni Ali­no, niech pa­ni nie pa­trzy na mnie ta­kim wzro­kiem, jak­bym pa­ni za­bił oj­ca i mat­kę! To tyl­ko nad­zór in­we­stor­ski. Zaj­mie­my się tym ra­zem. Ja bę­dę pil­no­wał, że­by to, co oni zro­bią, nada­wa­ło się na szpi­tal, a pa­ni bę­dzie czu­wać, że­by nas nie osku­ba­li. Co pa­ni na to? No risk, no fun!

– Nie wiem, czy do­brze ro­zu­miem…

– Nie ma ry­zy­ka, nie ma za­ba­wy…

– To aku­rat ro­zu­miem. Nie ro­zu­miem ca­łej resz­ty.

– Szkli pa­ni – po­wie­dział sta­now­czo dok­tor Orze­chow­ski. – Do­sko­na­le pa­ni ro­zu­mie. Kie­dy mo­że się pa­ni zwol­nić z te­go ban­ku?

Bank pu­ścił Ali­nę w cią­gu mie­sią­ca. Szczę­śli­wym przy­pad­kiem wra­ca­ła z urlo­pu ma­cie­rzyń­skie­go pra­cow­ni­ca, któ­ra kie­dyś do­ra­dza­ła dok­to­ro­wi Orze­chow­skie­mu a idąc ro­dzić, zo­sta­wi­ła go Ali­nie. Daw­ne obo­wiąz­ki mło­dej ma­my zo­sta­ły już daw­no roz­dzie­lo­ne, mo­gła więc te­raz prze­jąć po pro­stu dział­kę Ali­ny. A bank oszczę­dzał na jed­nym peł­nym eta­cie.

Mat­ka i cór­ka sie­dzia­ły te­raz w kuch­ni swo­je­go wła­sne­go miesz­ka­nia, a po­mię­dzy ni­mi ha­sa­ła nie­speł­na rocz­na kot­ka o wdzięcz­nym imie­niu Sko­lo­pen­dra, fa­mi­liar­nie zwa­na Pę­dzią. Pę­dzia wy­cią­gnę­ła skądś lek­ko dziu­ra­wą, cie­płą, gó­ral­ską skar­pet­kę Ja­gi i po­pę­dza­ła ją te­raz po ca­łym miesz­ka­niu, wy­pru­wa­jąc z niej przy oka­zji ko­lo­ro­we nit­ki. To wpra­wia­ło ją w do­dat­ko­wy za­chwyt. Jej wła­ści­ciel­ki, nie da się ukryć, rów­nież.

– No jak, masz te­go pie­tra, czy nie?

Py­ta­nie, za­da­ne przez Ja­gę po raz dru­gi, z lek­kim znie­cier­pli­wie­niem, wy­trą­ci­ło Ali­nę z kon­tem­pla­cji ko­ciej bez­tro­ski.

– Mó­wisz o mo­jej no­wej pra­cy?

– No.

– To nie mam. Sa­ma się so­bie dzi­wię, ale nie mam.

– Tak po pro­stu wiesz, że so­bie po­ra­dzisz?

– Mam na­dzie­ję. Je­stem in­te­li­gent­na, wiesz?

– Wiem. Ale kie­dyś się ba­łaś róż­nych rze­czy.

– Tyl­ko idio­ci nie bo­ją się ni­cze­go. Ale coś mi mó­wi, że bę­dzie do­brze. Oglą­da­łam już do­ku­men­ta­cję, by­łam na bu­do­wie, bo tam ca­ły czas ro­bią re­mont z prze­rób­ką, na ra­zie we wnę­trzach, wiem, o co cho­dzi, nie po­zwo­lę się oszwa­bić. Jak­by co.

– O, ja cię. Ma­ma, po­do­basz mi się.

Ali­na, w któ­rej wciąż tli­ły się re­mi­ni­scen­cje ostat­nich mie­się­cy (a mo­że to na­wet by­ły ze dwa la­ta?…), rzu­ci­ła cór­ce po­dejrz­li­we spoj­rze­nie.

– Nie patrz na mnie tak, ma­ma. Ja wiem, że by­łam upior­na. Nie mam po­ję­cia, jak ty ze mną wy­trzy­my­wa­łaś. Słu­chaj, czy mo­że­my uznać, że by­łam w trud­nym okre­sie? Ro­zu­miesz: hor­mo­ny, któ­re ro­bią z czło­wie­ka kre­ty­na. Okre­so­we za­ćmie­nie umy­słu. Nie­zna­ny wi­rus z ko­smo­su. Jak mó­wią wy­twor­ne da­my: nie by­łam so­bą. Czy mo­żesz wziąć to pod uwa­gę i że­by już by­ło mię­dzy na­mi tak jak kie­dyś?

Ali­na by­ła z lek­ka oszo­ło­mio­na.

– Coś ci się sta­ło? Co to za na­głe de­kla­ra­cje? Na­praw­dę ja­kiś wi­rus cię za­ata­ko­wał?

– Ma­ma, a nie mo­że­my po pro­stu uznać, że chwi­lo­wo zgłu­pia­łam, a te­raz zmą­drza­łam? Pro­szę!

Ja­ga ze­rwa­ła się z krze­sła i sta­nę­ła przed mat­ką. W ca­łej jej po­sta­ci wi­dać by­ło ogrom­ne na­pię­cie. Oczy mia­ła wiel­kie i okrą­głe jak dwa ta­le­rzy­ki de­se­ro­we, a mi­nę do­kład­nie ta­ką, jak­by ją na­gle roz­bo­lał żo­łą­dek.

Ser­ce mat­ki zmię­kło na­tych­miast, a na­wet lek­ko się jak­by roz­pły­nę­ło. Cór­ka by­strym oczkiem do­strze­gła te ob­ja­wy i rzu­ci­ła się jej na szy­ję, omal nie zrzu­ca­jąc Ali­ny z krze­sła na pod­ło­gę.

Dwa la­ta nie­po­ro­zu­mień, trza­ska­nia drzwia­mi, ci­chych dni, gło­śnych awan­tur, wza­jem­ne­go war­cze­nia, sy­cze­nia i prze­ma­wia­nia to­nem lo­do­wa­tym w jed­nej chwi­li zo­sta­ły unie­waż­nio­ne.



– Ty, Agnie­cha… ty uwa­żasz, że do­brze zro­bi­łam? Mo­że jed­nak po­win­nam ją te­raz tro­chę prze­trzy­mać, że­by od­czu­ła ten ca­ły, no wiesz, cię­żar wi­ny…

Agniesz­ka mach­nę­ła rę­ką nie­cier­pli­wie.

– Bar­dzo do­brze zro­bi­łaś. Two­ja cór­ka nie jest idiot­ką i na pew­no już daw­no by­ło jej cięż­ko. Nie mia­łaś wra­że­nia, że ona to od daw­na mię­dli­ła w so­bie?

– Mieć mia­łam, ale mo­że po­win­nam za­ak­cen­to­wać swo­je po­tę­pie­nie?

– Cze­go po­tę­pie­nie?

– Jej za­cho­wa­nia…

– Iiii, a za­le­ży ci na tym?

– Ani tro­chę.

– No i do­brze. Ty jej masz dać po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, a nie wiecz­ne po­tę­pie­nie. Od wiecz­ne­go po­tę­pie­nia bę­dzie Sąd Osta­tecz­ny.

– Cie­ka­wa je­stem wsze­la­koż, co ją na­pa­dło… tak znie­nac­ka?

– Wsze­la­koż. Prze­la­ło jej się. Ali­na, czym ty so­bie gło­wę za­wra­casz? Mó­wię ci, mię­dli­ła, mię­dli­ła, aż jej na­ro­sło i wy­bu­chło. Do Mar­ce­li by­śmy nie po­je­cha­ły? Za­dzwo­nię do Miś­ki, chcesz? I umó­wi­my się.

– Do­brze, chęt­nie po­ja­dę. Ju­tro, do­brze? A je­śli ci coś do gło­wy przyj­dzie w spra­wie mo­jej Ja­gu­si, to mi po­wiesz, kie­dy się spo­tka­my.

Agniesz­ka tyl­ko prych­nę­ła, za­śmia­ła się i odło­ży­ła słu­chaw­kę.



Ja­dze istot­nie już od kil­ku mie­się­cy zbie­ra­ło się na ma­łą eks­pia­cyj­kę, ale do­pie­ro nie­daw­no tra­fi­ła jej się ta kro­pla, któ­ra prze­la­ła kie­lich. Kro­plą tą by­ła świą­tecz­na wi­zy­ta u jed­ne­go z ko­le­gów.

U Nie­pie­ry, oczy­wi­ście.

Da­wid Nie­pie­ra, przy­po­mnij­my, był to je­dy­ny uczeń li­ceum Agniesz­ki Bo­row­skiej (uwa­ża­ła je w grun­cie rze­czy za swo­je, choć wła­ści­cie­la­mi by­li pań­stwo Roz­bic­cy), któ­ry nie otrzy­mał pro­mo­cji do dru­giej kla­sy. Dzię­ki te­mu wła­śnie spo­tkał na swo­jej dro­dze Ja­gę Gro­si­ków­nę – ta z ko­lei za­wa­li­ła rok w in­nej szko­le i prze­nio­sła się do li­ceum Agniesz­ki aby tu za­cząć no­we ży­cie. Drob­ny pod­stęp dy­rek­tor­ki spra­wił, że Da­wid, nie­co wbrew wo­li, przy­jął na sie­bie ro­lę opie­ku­na no­wej ko­le­żan­ki. Ani się spo­strzegł, kie­dy go ro­la we­ssa­ła. Mo­że dla­te­go, że Ja­ga by­ła ślicz­ną czar­nu­lą i mia­ła mnó­stwo wdzię­ku – w chwi­lach, kie­dy za­po­mi­na­ła się na­dąć. Mło­dy Nie­pie­ra do­praw­dy go­dzi­na­mi mógł­by pa­trzeć, jak ona się śmie­je. Gdy­by, oczy­wi­ście, ona chcia­ła się śmiać go­dzi­na­mi.

Po­cząt­ko­wo Ja­ga nie by­ła spe­cjal­nie sko­ra do śmie­chu. Jed­nak kon­struk­tyw­na at­mos­fe­ra li­ceum i dys­kret­na opie­ka Nie­pie­ry po ja­kimś cza­sie zro­bi­ły swo­je. Ja­dze prze­sta­ło się wy­da­wać, że wszy­scy lu­dzie spo­tka­ni po dro­dze są jej oso­bi­sty­mi wro­ga­mi i tyl­ko cze­ka­ją na oka­zję, aby jej do­ło­żyć. Pa­rę ra­zy mia­ła na­wet od­ruch, że­by po­wie­dzieć Da­wi­do­wi praw­dę, że ona też… ten dru­gi rok w pierw­szej kla­sie… coś ją jed­nak wstrzy­my­wa­ło. Praw­da nie za­jąc, z praw­dą za­wsze się zdą­ży.

Nie wie­dzia­ła, że Nie­pie­ra to wie. Od sa­me­go po­cząt­ku.

Nie wie­dzia­ła też, że Nie­pie­ra jest zdol­nym fo­to­gra­fem. Któ­re­goś dnia, kie­dy gru­dzień był uprzej­my syp­nąć śnie­giem, ko­le­ga Da­wid po­cze­kał, aż się skoń­czą lek­cje i wy­jął z obrzę­pa­ne­go ple­ca­ka mar­ki Lo­uis Vu­it­ton (je­go ma­mu­sia za­wsze by­ła zwo­len­nicz­ką zna­nych bran­dów oraz za­ku­pów w mie­ście Ber­li­nie) bar­dzo po­rząd­ny apa­rat fo­to­gra­ficz­ny Ca­non z ja­kimś moc­no spa­sio­nym obiek­ty­wem. Ja­ga nie zna­ła się na obiek­ty­wach, ale już sam je­go roz­miar bu­dził sza­cu­nek.

– Ty, Ja­gul­ka – po­wie­dział swo­im lek­ko chry­pią­cym gło­sem i za­gi­bał się na pię­tach. – Chodź, przej­dzie­my się gdzieś, strze­lę ci kil­ka por­tre­ci­ków, co? Faj­nie bę­dzie. Czar­na dziew­czy­na na bia­łym śnie­gu. No. He­he.

Da­wid Nie­pie­ra miał w oczach coś ta­kie­go, że Ja­ga za­nie­cha­ła opie­prze­nia go za uży­cie idio­tycz­ne­go zdrob­nie­nia „Ja­gul­ka”.

– Do­sta­łeś za­ba­wecz­kę od Mi­ko­ła­ja i chcesz wy­pró­bo­wać na mnie?

Da­wid po­skro­bał się wol­ną rę­ką po no­sie, na któ­rym wy­rósł mu wła­śnie no­wy pryszcz.

– Niee – od­parł z uśmie­chem, a uśmiech, trze­ba mu to przy­znać, miał zde­cy­do­wa­nie uj­mu­ją­cy. – To sta­ra za­ba­wecz­ka. Ja to ro­bię od przed­szko­la. No, pra­wie. W każ­dym ra­zie od po­ło­wy pod­sta­wów­ki. A od ja­kie­goś cza­su to ci po­wiem, że na­wet umiem to ro­bić.

– Por­tre­ty?

– Por­tre­ty, pej­za­że też lu­bię. Ma­kra róż­ne dziw­ne. Wszyst­ko lu­bię fo­to­gra­fo­wać. Nie za­wsze mi się chce, cza­sem mam ta­kie okre­sy, że mie­sią­ca­mi nie we­zmę apa­ra­tu do rę­ki. A te­raz na­praw­dę chęt­nie bym cię strze­lił na tym śnie­gu. No, fo­tek tro­chę bym ci strze­lił, ro­zu­miesz.

– Ro­zu­miem. Wła­ści­wie cze­mu nie? Cze­kaj, za­dzwo­nię do ma­my, jest dzi­siaj w do­mu, bo ma wol­ne, to gdy­bym się za bar­dzo spóź­ni­ła…

Nie do­koń­czy­ła zda­nia, bo wła­śnie za­dzwo­nił jej te­le­fon. Ma­ma za­wia­da­mia­ła, że wy­cho­dzi do szpi­ta­la i że zu­pa jest na kuch­ni, a gu­lasz i ma­ka­ron do od­grza­nia w lo­dów­ce.

Nie­pie­ra po­my­ślał, że to przy­jem­nie na­wet, że one tak na­wza­jem dba­ją o swo­je sa­mo­po­czu­cie, dzwo­nią, mel­du­ją o ob­su­wach… on sam wy­gło­sił kie­dyś do swo­jej mat­ki krót­kie i mę­skie prze­mó­wie­nie, w któ­rym pro­sił ją, że­by nie ro­bi­ła za­mę­tu, do­pó­ki nie przyj­dzie po­li­cja i nie po­pro­si o iden­ty­fi­ka­cję zwłok. Mat­ka naj­pierw tro­chę się żach­nę­ła, ale po­tem przy­ję­ła do wia­do­mo­ści, tyl­ko za­żą­da­ła punk­tu­al­nych po­wro­tów w dniach, kie­dy oj­ciec bę­dzie za­szczy­cał dom obec­no­ścią. To z ko­lei Da­wid za­apro­bo­wał i w ten spo­sób pakt o nie­agre­sji zo­stał za­war­ty.

Zdję­cia ro­bić po­szli, oczy­wi­ście, na Wa­ły Chro­bre­go, ład­nie ude­ko­ro­wa­ne nie­roz­dep­ta­nym jesz­cze śnie­giem. Ja­ga na tle gru­bych fi­la­rów, za­śnie­żo­nych scho­dów i u pod­nó­ża po­mni­ka Her­ku­le­sa wal­czą­ce­go z cen­tau­rem wy­glą­da­ła prze­ślicz­nie. Z Od­rą i ja­ki­miś stat­ka­mi za ple­ca­mi – jesz­cze prze­ślicz­niej. Nie­pie­ra ani się spo­strzegł, jak licz­nik apa­ra­tu wy­ka­zał mu sto pięć­dzie­sią­tą klat­kę. Dzi­siaj zro­bio­ną, bo wczo­raj wie­czo­rem ten licz­nik wy­ze­ro­wał.

– Sto pięć­dzie­siąt? Zwa­rio­wa­łeś. Po­każ!

– Co ci bę­dę po­ka­zy­wał na tym ma­ciup­cim wi­zje­rze. Zro­bię kil­ka naj­ład­niej­szych i przy­nio­sę do szko­ły.

Da­wid po­wie­dział to i na­tych­miast po­ża­ło­wał. Kre­tyn. Osioł z osłów. Za­prze­pa­ścił oto oka­zję wspól­ne­go po­chy­la­nia się nad apa­ra­tem, zbli­że­nia swo­jej ły­sej gło­wy (w gra­na­to­wej czap­ce, za­po­mniał ja­kiej mar­ki, ale cho­ler­nie dro­giej) do jej czar­nych locz­ków… De­bil. Idio­ta. Je­łop. Cym­bał grzmią­cy.

– Mó­wię, że zwa­rio­wa­łeś! Po­każ na­tych­miast!

Da­wid, ura­do­wa­ny, ar­ty­stycz­nie udał wa­ha­nie, po czym dwie gło­wy po­chy­li­ły się nad wi­zje­rem apa­ra­tu.

Jak ona ślicz­nie pach­nie!

– Tyy, ład­ne są! Po­każ jesz­cze!

– Wiesz, mo­del­ka nie­brzyd­ka, to i fo­ty do przy­ję­cia…

– Co ty ga­dasz, mo­del­ka. Masz wy­czu­cie, mó­wię. Zgraj mi je na ja­kąś płyt­kę!

– Zgram ci na ju­tro.

Ja­ga od­su­nę­ła się od wi­zje­ra, ku nie­kła­ma­ne­mu ża­lo­wi Nie­pie­ry.

– I mó­wisz, że daw­no fo­to­gra­fu­jesz? Zdol­ny je­steś. To uję­cie z ga­łę­zią, wiesz, któ­re?

– Wiem.

– Na­praw­dę nie­sa­mo­wi­te. Po­ka­zał­byś mi…

.

.

.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: