- W empik go
Dziewice do boju! - ebook
Dziewice do boju! - ebook
Ostatnio zyskał sobie ogromną popularność na świecie, a więc i u nas, pogląd, że należy za wszelką cenę dążyć do zrealizowania SIEBIE, cokolwiek to miałoby oznaczać. Zbytnie zaufanie modzie w tym zakresie może nas jednak wyprowadzić na manowce. Realizując SIEBIE, zapominamy, że nie sami jesteśmy na świecie, a nawet (o zgrozo), być może nie jesteśmy na nim najważniejsi. Monika Szwaja w swoich książkach proponuje nieco inne podejście do rzeczywistości. Jej bohaterki, nie zapominając o podstawowej dawce zdrowego egoizmu, są zwrócone na zewnątrz.
„Mało Używane Dziewice”, które założyły Klub z zamiarem czynienia rzeczy pożytecznych to kobiety inteligentne, sympatyczne i – choć po przejściach – wciąż pozytywnie nastawione do życia. Dostrzegają w ten sposób nie tylko innych ludzi, ale i świat dookoła. A ten bywa fascynujący... Autorka, doświadczona reporterka wie o tym od lat. I umie to opisać. Aby dobrze się bawić przy czytaniu powieści „Dziewice, do boju!” niekoniecznie trzeba znać pierwszą książkę o nich... aczkolwiek polecamy, naturalnie.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62405-63-3 |
Rozmiar pliku: | 744 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Uprzejmie proszę: pamiętajcie, że zabieracie się właśnie do czytania POWIEŚCI, a nie dokumentu i nie doszukujcie się tu prawdziwych ludzi ani, tym bardziej, prawdziwych historyjek z życia. Otoczenie (dla wytwornych: entourage), owszem, autentyczne, cała reszta WYMYŚLONA!
A teraz jeszcze dziękuję jak nie wiem co: *
- Mirze Urbaniak, Piotrowi Domaradzkiemu, Szantymenom i wszystkim innym Przyjaciołom, dzięki którym spojrzałam na wielkie żagle bardziej „z bliska” …
- Doktorom moim ulubionym, a to Krzysiowi Łochowiczowi, Qni – Andrzejowi Grzeli i Maćkowi Jędrzejce za rady i porady co do zdrowia moich bohaterek…
- Melvilliście – Angliście, Tajemniczej Rzęsie i Człowiekowi Renesansu w jednej osobie – za wsparcie moralne i wszystkie niezliczone godziny przegadane komórkowo lub na żywca…
- Pani Prezydent Eli Masojć za pomoc w zakładaniu szkoły…
- Joli Klupś za dwa gdyńskie dni na najpiękniejszym statku świata…
- Dusi za tęskne spojrzenie w dal…
- Tadziowi Zielińskiemu za wszystkich świętych…
- Wojtkowi Łęckiemu za wszystkie kwiatki…
- Panu Rafałowi za wszystkie listy…
- Czytelnikom, którzy twierdzili, że z utęsknieniem czekają na kolejne Dziewice – za motywację…
- No i pozdrawiam tych, którzy mieli łzy w oczach, kiedy „Cuauhtemoc” i „Dar” odpływały…
- Życzliwych ogólnie ściskam.
Tę rozkoszną acz niekonwencjonalną frazę przechowałam sobie w słowniku z lat telewizyjnych…– Co chciałabyś robić wieczorem?
– Dziecko.
Michalina usłyszała, co powiedziała i wbrew sobie zapłoniła się jak osiemnastowieczna panienka na wydaniu. Było już jednak za późno. Słowo uleciało.
Czyżby Grzegorz w tym momencie też dostał wypieków?
Michalina prawie się roześmiała. Chlapnęła tak bezmyślnie, bo właśnie ten temat za nią chodził… od jakiegoś czasu zastanawiała się, czy w jej przypadku nie jest już za późno. Czterdziestka u bram. Z drugiej strony jednak – jeśli mieć dziecko, to przecież tylko z nim! I łaska boska, że w ogóle udało jej się go w życiu spotkać.
Grzegorz opanował własne emocje, zwłaszcza że należało wyjaśnić seksownej kelnerce, na jakie desery ostatecznie się zdecydowali. Trwało to jakiś czas, bo dziewczę nie bardzo mogło pojąć, jak to jest, że ktoś może chcieć deser lodowy Ambrozja Ze Śmietaną bez śmietany. Ostatecznie udało się jej to wytłumaczyć (przez ten czas ładnie zbledli) i można było wrócić do poprzedniego wątku.
Okazało się to niełatwe. Po mniej więcej dwóch minutach milczenia głębokie rumieńce wróciły na twarze obojga. Po kolejnych kilkunastu sekundach, długich jak wieczność, Michalina i Grzegorz spojrzeli sobie głęboko w oczy i jednocześnie parsknęli śmiechem.
– No i coś się tak spłoszył? – spytała Michalina tonem lekko prowokacyjnym. – Dorosły facet, podobno lekarz i nie wie, skąd się biorą dzieci?
– Lekarz, ale psychiatra, a nie ginekolog położnik. A tobie, moja droga, chodziło o dziecko czy tylko o proces twórczy?
Michalina westchnęła.
– Powiem ci prawdę, bo i tak ją ze mnie wydusisz… prędzej czy później. Proces twórczy jest bardzo w porządku… ale tym razem myślałam o dziecku. Grzesiu, to chyba nie jest dobre miejsce na takie poważne rozmowy…
Grzegorz poczuł nowy napływ gorąca i gdzieś tam z tyłu głowy pojawiła mu się refleksja, że jeśli tak mają kobiety przechodzące klimakterium, to on im serdecznie współczuje.
– Nie, nie, kochana. Jak już zaczęłaś, to teraz musisz mi powiedzieć wszystko. Zanim znajdziemy lepsze miejsce na tę zasadniczą rozmowę, to ja dostanę zawału. Myślałaś o dziecku, naprawdę?
Michalina pokiwała głową powoli.
– Myślałam o paru rzeczach. Po pierwsze, czy nie jestem za stara na pierwsze dziecko…
– To co ja mam powiedzieć o sobie?
– Ty nie będziesz w ciąży.
– Niby nie, ale jest jeszcze kwestia wychowania. Kiedy nasze małe dochodziłoby do pełnoletności, ja byłbym już po siedemdziesiątce.
– Chyba nie zamierzasz być niedołężnym umysłowo staruszkiem?
Grzegorz zachłysnął się wodą mineralną bez gazu.
– Nie zamierzam, ale kto wie?
– Przestań. Teraz jest pełno starych rodziców. Podobno moda. Mnie się podoba.
– Ta moda?
– Ta moda. A poza tym za dwa lata może w nas rąbnąć jakaś kometa, świat szlag trafi i nigdy się nie dowiemy, jak to jest z tym rodzicielstwem. Wiesz co, Grzesiu, pierwszy raz w życiu chciałabym mieć dziecko. Nigdy przedtem nie chciałam. Może dojrzałam, trochę późno. A może teraz chcę dlatego że… no, że mam ciebie. I co ty na to?
Przez jakiś czas wydawało się, że Grzegorz nic nie odpowie na to proste pytanie. Zmobilizował jednak siły i przestał się dławić tym czymś, co mu stanęło w gardle.
– To może zaryzykujmy – powiedział bardzo miękkim głosem. – Jedno jest prawie pewne: że małe będzie rude jak wiewiórka. Oraz inteligentne, zdolne, urocze, śliczne i strasznie kochane. Misiu, czy to, co widzę w twoim prawym oku, to jest może łezka?
– Do łezki łezka – prychnęła Michalina, niezadowolona z możliwości spłynięcia kunsztownego makijażu, który zrobiła specjalnie na spotkanie z Grzegorzem. – Aż będę niebieska! Nie patrz tak na mnie, Grzesiu, bo naprawdę się rozmażę!
– Nie rozmazuj się teraz! Chodźmy stąd jak najszybciej, będziesz mogła się mazać w kochających cię ramionach…
Michalina wstała z fotela dość gwałtownie.
– Masz rację. Chodźmy stąd. Czy ramiona mogą być kochające?
– Moje tak – rzekł stanowczo Grzegorz. – O, nasz deser…
– Chrzanię deser. Zapłać przy barze i wynośmy się. Ciebie chcę, a nie jakieś głupie lody!
Niemal biegiem udali się do baru, zostawiając przy swoim stoliku zdumioną kelnerkę z tacą, na której stały dwie potężne porcje lodów z owocami. Na każdej z nich pyszniła się góra bitej śmietany.
•
Marcela Heska, jeszcze niedawno łudząca się, że zmieni nazwisko na „Heska-Firlej”, nie miała tych wątpliwości, które dręczyły jej przyjaciółkę wraz z absztyfikantem i przyczyniły się do zmarnowania dwóch porcji Ambrozji Jednak Z Bitą Śmietaną.
Marcela już miała dziecko.
Dziecko leżało właśnie w łóżeczku, najedzone i zadowolone, a jego niebieskie i lekko kiksujące oczka błądziły po kolorowych firaneczkach zawieszonych u wezgłowia. Ziewało przy tym straszliwie i widać było, że za chwilę zapadnie w głęboki sen.
Jego matka wrzuciła do zmywarki miseczkę po jakiejś niemowlęcej papce i buteleczkę po mieszance mlecznej, jednym spojrzeniem skontrolowała sytuację w łóżeczku i sięgnęła po papierową torbę zadrukowaną w granatowe gwiazdy i księżyce. Wyjęła z niej dwie jednakowe figurki, z grubsza wyglądające na parę aniołów, ametystową kulę i kilka sporych wisiorków z kryształu górskiego, wyszlifowanego w liczne fasetki – najwyraźniej po to, by odbijały światło i tworzyły tęcze. Ametyst i kryształy umieściła w szklanej misie i postawiła na stole, anioły zaniosła w kąt pokoju.
– Wyglądacie, jakbyście mieli kaca po trzydniowej imprezie – mruknęła, stawiając je na półce. – Nie mam wam tego za złe. Chciałabym, żeby mnie ktoś zaprosił na trzydniową imprezkę. Stójcie tu i róbcie swoje.
„Swoje” oznaczało w tym przypadku obowiązek dostarczenia jej, Marcelinie, życiowego partnera. Według zasad feng shui, którą to sztuką Marcelina zajmowała się ostatnio w chwilach wolnych od zajęć domowych (albo zamiast zajęć domowych), ta część salonu była strefą związków męsko-damskich. Należało w niej ustawić jakieś rzeczy parzyste. Stały tu już dwa jednakowe wazoniki i dwie cynowe kaczuszki. Skacowane anioły powinny wzmocnić efekt. Nieźle byłoby jeszcze umieścić tu gdzieś zdjęcia swoje i pewnej osoby – choć feng shui nic o tym nie wspominało, jednak Marcela była pewna, że to mogłoby zadziałać – niestety, nie posiadała fotki owej osoby.
Może by tak mu ją strzelić za pomocą komórki?
Z łóżeczka dobiegło śmieszne piśnięcie, oznaczające, że dziecko zasypia. Marcelina z przyzwyczajenia zajrzała do łóżeczka i uśmiechnęła się.
Mała Krzysia-Marysia nie sprawiała matce prawie żadnych kłopotów. Wymagała, naturalnie, codziennej, systematycznej obsługi, jak to niemowlak, ale nie chorowała, nie wrzeszczała po nocach, nie domagała się bezustannego noszenia. Marcela wiedziała, że powinna się tym cieszyć, nie bardzo jednak jej to wychodziło. Udało jej się wprawdzie przezwyciężyć początkową obojętność i chłód, jaki wobec własnej córeczki odczuwała; miłość macierzyńska rozkwitła w jej sercu, tylko że to była jakaś dziwna miłość. Miłość na teraz. Hic et nunc. Zapewne doświadczenia ostatnich miesięcy definitywnie pozbawiły Marcelinę dziecięcej wiary w świetlaną przyszłość. Robiła, co mogła, powtarzała różne mantry i wieszała w zakątkach domu szlifowane kryształy, mające jej tę przyszłość zapewnić. Gdyby ktoś zapytał ją, jak wyobraża sobie dzień jutrzejszy, opowiedziałaby go z detalami.
Opowiedziałaby, bo zawsze umiała pisać wypracowania na tak zwane „wolne tematy”.
Tylko że tego jutra nie czuła. W jej świadomości jutro tak naprawdę nie istniało. Życie kończyło się zawsze dziś wieczorem, kiedy kładła Krzysię do łóżeczka, otulała kocykiem, a sama układała się na tapczanie stojącym obok. Jutro miało o poranku zacząć się od nowa i trwać do kolejnego wieczora. Coś takiego jak „za tydzień” albo „w przyszłym miesiącu” stanowiło kompletną abstrakcję.
Nie zdradzała się ze swoim stanem uczuć. Kiedy przyjaciółki z niezawodnego Klubu Mało Używanych Dziewic odwiedziły ją dwa czy trzy razy, prezentowała im niezachwianą pogodę i optymizm życiowy. Kiedy wychodziły, starała się pozostawać w tym nastroju nadal, przynajmniej pozornie, wychodząc z założenia, że myśl jest twórcza i udawanie w końcu samoczynnie przekształci się w rzeczywistość.
Tym bardziej trzymała fason, gdy w jej wielkim domu pojawiał się notariusz Jerzy Brański, niezastąpiony wybawca i opiekun, który sam sobie przydzielił etat sir Galahada, obrońcy dam i rycerza bez skazy.
A pojawiał się stosunkowo często. Niestety, nie udało się Marceli zwabienie go na wspólną, kameralną Wigilię (na co bardzo liczyła), bo miał zobowiązania wobec własnych rodziców, z którymi spędzał od zawsze każde Boże Narodzenie. Dla sędziego Andrzeja Brańskiego było absolutnie oczywiste, że w Wigilię cała rodzina zbiera się w domu seniorów, dziadków Jerzego, na starym Pogodnie. Ani Jerzy, ani jego młodszy brat Karol nie wpadliby nigdy w życiu na pomysł urwania się z rodzinnych świąt. Karol przybywał z Poznania wraz z żoną i dwiema córkami, z Warszawy i Krakowa dojeżdżali studiujący tam prawo (a cóż innego mogli studiować młodzi Brańscy?) synowie Jerzego, Andrzej Junior i Jerzy Junior. Zaproszono także jego byłą żonę, ale ona demonstracyjnie oświadczyła, że z radością pojedzie z nowym przyjacielem na narty do Szwajcarii i wreszcie nie będzie musiała uczestniczyć w tym dorocznym zgromadzeniu kauzyperdalnych nietoperzy – użyła takiego właśnie określenia. Uwolniło to obu Juniorów od rozterki, czy w święta wykazać się lojalnością wobec ojca czy wobec matki. Tak naprawdę, podobnie jak rodziciel, szalenie lubili te rodzinne zjazdy, podczas których, wyjąwszy śpiewanie kolęd, tematy prawnicze dominowały absolutnie (córki Karola, Ewa Młodsza i Julia Młodsza, pobierały nauki na wydziałach prawa uniwersytetów w Lublinie i we Wrocławiu). Dziadek Andrzej przebąkiwał zresztą o konieczności stworzenia całkowicie nowej kolędy… na temat prawnych aspektów konfliktu Nowo Narodzonego z Herodem oraz wszystkich możliwych implikacji tegoż, ma się rozumieć, z punktu widzenia kodeksu karnego. Wtedy rodzina nie musiałaby się już rozpraszać.
Przyjaźń z Marceliną notariusz Jerzy Brański chwilowo przed familią przemilczał. Nawet się kiedyś zastanawiał, czy by o niej nie opowiedzieć w formie lekkiej i anegdotycznej, ale coś go wstrzymywało. Ojciec wiedział tylko tyle, że Jerzy odwiedzał kiedyś w szpitalu jakąś klientkę, którą wyciągnął z rowu, i że w szpitalu tym pracuje Joasia Kruczkówna, obecnie pani profesor Fiszer, jego licealna sympatia. Joasię Fiszer zapamiętał, a nawet do niej zatelefonował, o klientce Jurka zapomniał.
Notariusz w domu był Jurkiem. Nikt spoza ścisłego grona familijnego nie wpadłby na pomysł zdrabniania jego imienia.
Marcelina też na to nie wpadła, chociaż w drugie święto Bożego Narodzenia, kiedy Jerzy urwał się wreszcie tej zaborczej rodzince, sprytnie wytworzyła taki nastrój, że zaproponowanie przejścia na ty stało się absolutnie naturalne. Notariusz jej propozycję przyjął z pełnym wdziękiem. Żadne z nich jednak nie pchało się do zdrobnień. Marcelinie, przez kilka lat zasypywanej czułostkowymi zdrobnieniami przez Mikołaja wcale na tym nie zależało, Jerzy się nad tą sprawą nie zastanawiał.
Przyniósł jej „w prezencie od Mikołaja” przepiękny i potwornie drogi album poświęcony ogrodom świata. Jako fachowiec doceniła, ale jako kobieta poczuła pewien niedosyt. Mógłby pomyśleć o jakimś niezobowiązującym flakoniku perfum… przekonałaby się, jaki ma gust w tej dziedzinie… wiadomo, że faceci dają kobietom takie perfumy, jakie sami chcieliby na nich wąchać.
Widocznie Jerzy jeszcze nie chciał jej wąchać.
Do czasu – pomyślała i ofiarowała mu śliczny stary kolorowany sztych, przedstawiający myśliwych na polowaniu w stylu angielskim. Sztych znalazła na strychu domu po ciotce Jabłońskiej i uznała, że może nim dysponować. Jerzy był zachwycony i postanowił powiesić obrazek nad własnym biurkiem.
I na tym się chwilowo zaparła sprawa integracji między Marceliną a Jerzym Brańskim.
Co ciekawe – w stosunku do niego Marcelina, sama z siebie i bez przymusu, snuła pewne plany sięgające dalej niż do wieczora lub do dnia następnego. W jakimś sensie był jedynym ogniwem łączącym ją z przyszłością.
Może to lepiej, że nie zdawał sobie z tego sprawy. Swoją drogą, mężczyźni bywają w pewnych sprawach potwornie niespostrzegawczy.
•
Spostrzegawczość Agnieszki Borowskiej zawsze była ponadprzeciętna. Uczestnicząc w przygotowaniach do przeprowadzki awanturniczej staruszki, pani Róży Chrzanowskiej, która to przeprowadzka miała miejsce późną jesienią ubiegłego roku, prezeska Klubu M.U. Dziewic poczyniła pewne obserwacje i postanowiła zrobić z nich użytek. Świeżo przeflancowaną Różę należało jednak przez jakiś czas zostawić w spokoju, żeby się dobrze zakorzeniła na nowym miejscu, Agnieszka więc nie spieszyła się z realizacją swojej nowej misji. Po drodze zresztą były święta i Nowy Rok, trzeba było samej to jakoś przeżyć.
Dla Agnieszki Boże Narodzenie był to zazwyczaj okres, w którym odmawiała przyjmowania jakichkolwiek, nawet najżyczliwszych, zaproszeń do cudzych domów, zaszywała się we własnym, w towarzystwie kota Rambo i oddawała się świętowaniu. Na czym to świętowanie polegało, nie wiedział nikt.
Tym razem należało uwzględnić w planach świątecznych panią Różę. Agnieszka odwiedziła ją w Wigilię, wpadła na godzinkę w pierwsze i drugie święto. Stara dama zauważyła, że jej opiekunka była mizerniejsza niż zwykle.
– To dlatego, że nie chciało mi się malować, pani Różo – machnęła ręką Agnieszka. – Poza tym uczulił mnie nowy tusz do rzęs i dobrze się składa, że są te wolne dni, dam oczkom odpocząć.
Spojrzenie rzucone przez rozmówczynię było nader wymowne. Agnieszkę mało to obeszło. Rozmowa się nie kleiła, a ona chciała jak najszybciej wracać do własnego mieszkania.
Mądra stara czarownica zauważyła to i oczywiście nie czyniła żadnych przeszkód, nie zagadywała na siłę, a w pewnej chwili wręcz zaczęła udawać, że sama chętnie położyłaby się na chwilę…
– Ta pogoda źle działa na sercowców, zobaczy pani, pani Agnieszko, ile będzie dzisiaj zawałów. Nie, nie, o mnie niech się pani nie boi, mnie się po prostu spać chce, wczoraj do nocy oglądałam telewizję, zresztą nie pamiętam, co dawali, nudne było. Niech już pani idzie i zajdzie do mnie jutro, może będzie lepszy nastrój do pogadania.
Następnego dnia nastrój wcale nie był lepszy, w drugie święto również. Kolejny dzień, na szczęście, był już powszedni.
– Może by pani kiedyś wpadła do nas do szkoły – zagadnęła Agnieszka, lejąc herbatę z uroczego dzbanuszka, który w towarzystwie dwóch filiżanek stanowił jej prezent gwiazdkowy dla pani Róży. – Zdaje się, że nieźle się pani dogadywała z moimi dzieciakami.
– Mogę wpaść, dlaczego nie – zgodziła się starsza pani bez protestu. – Tylko nie wiem po co. Dzieciaki były bardzo sympatyczne i nawet mnie ubabciowiły… A co, szykuje się jakiś dzień babci staruszki i trzeba komuś dać kwiatki? I powiedzieć wierszyk?
– Nie. Żadne wierszyki, żadne akademie ku czci. Zastanawiałam się, czy nie zrobić z nimi takich zajęć… kiedyś to się nazywało lekcja wychowawcza…
– No i chyba w większości szkół dalej tak się nazywa?
– Możliwe. U nas nie. Czasem sobie rozmawiamy o życiu.
Pani Róża znieruchomiała z kawałkiem makowca w ręce.
– Mam z nimi rozmawiać o życiu? To chyba dosyć szeroki temat.
– Zawęzilibyśmy. Na początek może do sensu bycia przyzwoitym człowiekiem, pani Różo. Co, dobry temat do poważnych rozmów?
Pani Róża odłożyła makowiec na talerzyk.
– Nie powinnam tego jeść, bo potem nie mogę się pozbyć maku. Z zębów. Niech się pani nie śmieje, przekona się pani, jak bardzo zmienia się świat, kiedy instalujemy sobie sztuczną szczękę. Na niekorzyść. Pani zdaniem warto być przyzwoitym, pani Agnieszko?
– Tak mi się wydaje. Pani nie?
– Mnie też w zasadzie. Czasem jednakowoż trzeba drogo płacić za ten luksus. Jednak zjem ten kawałek, do diabła ze szczęką.
– Noo, płaci się, owszem. Pani płaciła?
– Zdarzało się. Ja już długo żyję i wciąż mogę bez obrzydzenia patrzeć w lustro. Odkąd przyzwyczaiłam się do zmarszczek, ma się rozumieć. Dobrze, że te święta już się skończyły, nieprawdaż?
– Jeszcze Sylwester.
– To już drobiazg. Trochę postrzelają i będzie pani mogła spokojnie wrócić do roboty, to pani ulży.
Agnieszka roześmiała się i ukroiła sobie spory kawałek sernika kupionego w zaprzyjaźnionej cukierni i prawie-jak-domowego.
– Ktoś pani mówił, że jest pani czaro… dziejką?
– Czarownicą, chciała pani powiedzieć. Sama wiem. Od tego jest się wiedźmą, żeby wiedzieć.
•
Czwarta matka założycielka Klubu Mało Używanych Dziewic w początku roku dwa tysiące siódmego znajdowała się na znaczącym zakręcie życiowym. Niespodziewanie wcześniej niż planowała, porzucała oto spokojną i bezpieczną przystań zawodową, jaką był doskonale prosperujący państwowy bank, w którym ceniono ją jako doskonałą specjalistkę w dziedzinie tak zwanej bankowości prywatnej. Lubiła tę pracę i – co stanowiło wartość samą w sobie – stabilizację, jaką praca jej dawała.
– Masz pietra, mama?
Stosunki wzajemne Aliny i jej córki, przez wiele miesięcy mocno nadwerężone, ostatnimi czasy jakby zaczynały wracać do normy. Nie było jeszcze między paniami dawnej serdeczności, natomiast rozmawiały z sobą normalnie, Jaga nie trzaskała drzwiami, a jej matka nie sztywniała i nie traciła przy tym daru mowy. Któregoś dnia Alina opowiedziała córce o swoim wolontariacie szpitalnym i onkologicznych, łysych dzieciach. Jaga była wstrząśnięta – nie spodziewała się po swojej chłodnej rodzicielce takiego poświęcenia.
– Ja się nie poświęcam – wyjaśniła jej wtedy rodzicielka. – Początkowo było mi trudno, ale się ich nauczyłam i nauczyłam się im pomagać.
– O matko, ja bym nie mogła…
– O córko, mogłabyś. A może zresztą i nie? Tak naprawdę nie wiemy o sobie różnych rzeczy, dopóki nie sprawdzimy się w praniu. Słuchaj, co byś powiedziała, gdybym odeszła z banku?
– Do szpitala?!
– Do szpitala, ale nie tego. Nie państwowego. Ten mój ordynator zakłada własną klinikę i chce mnie zatrudnić jako etatową ciocię. Oraz etatowego doradcę podatkowego. Płaci przyzwoicie, więc nie musiałybyśmy obniżać standardu życiowego, za przeproszeniem.
– Za przeproszeniem, mama, ty nie masz pojęcia o standardach życiowych!
Alina uniosła brwi, ale zaraz się roześmiała. Rzeczywiście, odkąd Jaga zaczęła pobierać nauki w ekskluzywnym prywatnym liceum, do którego uczęszczały dzieci szczecińskich elit – finansowych również – obracała się wśród standardów zdecydowanie wyższych niż ich domowy. Jakimś cudem nie zaszkodziło jej to wcale. Alina była skłonna przypuszczać, że to głównie dzięki Agnieszce Borowskiej, dyrektorce tegoż liceum oraz wyjątkowo przytomnym pedagogom, których Agnieszka zatrudniała.
Dyskusja o standardach nie miała dalszego ciągu, bowiem Jaga przede wszystkim chciała się dowiedzieć czegoś więcej o nowym miejscu pracy własnej matki. A zwłaszcza o jej nowym pracodawcy.
– Mama, oczy ci się świecą, kiedy o nim mówisz!
Alina opanowała się z pewnym trudem i wzruszyła ramionami.
– Lubię go. Podoba mi się jego podejście do życia. Cieszę się, że mi zaproponował pracę u siebie.
– On ma żonę?
Alina roześmiała się całkiem szczerze.
– I troje dzieci. Czy ty przypadkiem nie próbujesz się mieszać do mojego życia uczuciowego?
– A co w tym złego?
– Wszystko. Pchasz nos w coś, co jest sprawą intymną. Ale tu nie trafiłaś. Nie będę odbijała doktora Orzechowskiego jego żonie i trojgu dzieciom. Będę go sobie lubiła nadal… całkiem niewinnie.
Doprawdy, wprowadzanie nastoletniej córki w skomplikowane meandry własnego życia uczuciowego wydało się Alinie nie do przyjęcia! Zwłaszcza, że z radością odbiłaby doktora Orzechowskiego całej tej rodzince, gdyby tylko nie uważała tego za skrajne świństwo. Zwłaszcza wobec trójki dzieci. Żonę może by nawet odżałowała.
Co innego rozmaite sny na jawie. Na to mogła sobie pozwolić, ale nie zamierzała się z nich komukolwiek zwierzać. A już na pewno nie własnemu dziecku.
Żeby uciąć niewygodne spekulacje Jagi, opowiedziała jej o planach założenia kliniki dla dzieci okaleczonych i poparzonych w trakcie terapii onkologicznej. Jaga słuchała z szeroko otwartymi oczami. Chwilami trochę jej się szkliły te oczy, co Alina odnotowała z niejakim zadowoleniem.
Od tej rozmowy minęło kilka tygodni, kiedy doktor Orzechowski w trybie nagłym zebrał wspólników oraz parę osób, które zamierzał wyjąć państwowemu pracodawcy (w ich liczbie była również Alina), i zakomunikował im, że wszystko nabiera nagłego przyspieszenia. Jest bowiem do wzięcia nieruchomość, którą stosunkowo małym nakładem środków można przystosować do funkcji niewielkiej kliniki chirurgicznej. Już poza granicą administracyjną miasta, co korzystnie wpłynie na wielkość podatków. W okresie świetności był to letni pałacyk jakichś niemieckich arystokratów, po wojnie, oczywiście, zrobiono tam siedzibę pegeeru, a kiedy pegeery szlag trafił, pałacyk w stanie raczej żałosnym przejęła para cwaniaków, teoretycznie celem urządzenia tam ekskluzywnego pensjonatu. Wpakowali sporo pieniędzy w remont, ale działalności jakoś nie rozkręcali. Czasem pojawiali się tam jacyś pojedynczy goście i to wszystko. Nie wiadomo, kto pierwszy powziął podejrzenie, że jest to raczej pralnia niż pensjonat, pralnia pieniędzy oczywiście, instytucja niechętnie widziana przez państwo. W każdym razie właściciele stali się obiektem zainteresowania stosownych służb i mniej więcej po dwóch latach starannego gromadzenia dowodów przez te służby, poszli oboje siedzieć. Sprawa sądowa ciągnęła się kolejny rok, po czym brama więzienia (a ściślej – bramy dwóch więzień) zatrzasnęły się za plecami byłych właścicieli na dobre. Pałacyk, przejęty przez bank, udzielający cwaniaczkom kredytów, znowu zaczął się marnować. Doktor Orzechowski dowiedział się o tym od życzliwych znajomych i postanowił go kupić. Konsultacje z architektem i budowlańcami pozwalały przypuszczać, że w maju, najpóźniej czerwcu, będzie można zacząć przyjmowanie pacjentów.
– Bezpieczniej nastawić się na czerwiec – zauważył doktor Tomasz Rowiński, szczupły czterdziestolatek z wysokim czołem, zdolny specjalista od chirurgii plastycznej, wspólnik, współautor koncepcji kliniki i ogólnie uroczy człowiek. Alina polubiła go od pierwszego wejrzenia. – Jestem zwolennikiem solidnego przygotowania i uroczystego przecięcia wstęgi. A potem junacy do pracy, młoty do roboty. Krystianie, a powiedz mi, dlaczego nie ma z nami Adama Bogackiego? Czy mam się domyślać najgorszego?
Adam Bogacki, o ile było wiadomo Alinie, miał pełnić funkcję dyrektora administracyjnego i kierować całością prac z ramienia inwestora. Nie poznała go dotąd osobiście. Nie było go też na dzisiejszej naradzie.
Doktor Orzechowski skrzywił się beznadziejnie.
– Możesz się nie domyślać. Rozmawiałem z Adamem dziś rano i prosiłem go, żeby się określił, bo nie wiemy, na czym stoimy…
– Określił się. Zostaje, tak?
– Tak. Powiedział, że jest zadowolony, zarabia kupę szmalu, jego pracodawcy też są z niego zadowoleni, więc on ma możliwości rozwoju… jednym słowem postanowił z tych możliwości skorzystać.
Alina zaczynała się domyślać, o co chodzi.
Doktor Orzechowski spojrzał na nią spod oka.
– Pani Alino… pani już wie, prawda? Nasz drogi potencjalny szef administracji wybrał wolność w Edynburgu. Poznali się na nim, cholera. Jakieś konsorcjum. Aha, a jemu się na dodatek Szkocja spodobała. Góry lubi, osioł. Jednym słowem, mamy problem. – Przerwał na chwilę i posłuchał dzwoniącej ciszy. – Ale my się tak łatwo nie poddajemy.
– Masz kogoś na jego miejsce? – wtrącił doktor Rowiński.
– W pewnym sensie. Jeżeli pani Alina da się wrobić, to uważam, że sobie poradzimy. Pani Alino, niech pani nie patrzy na mnie takim wzrokiem, jakbym pani zabił ojca i matkę! To tylko nadzór inwestorski. Zajmiemy się tym razem. Ja będę pilnował, żeby to, co oni zrobią, nadawało się na szpital, a pani będzie czuwać, żeby nas nie oskubali. Co pani na to? No risk, no fun!
– Nie wiem, czy dobrze rozumiem…
– Nie ma ryzyka, nie ma zabawy…
– To akurat rozumiem. Nie rozumiem całej reszty.
– Szkli pani – powiedział stanowczo doktor Orzechowski. – Doskonale pani rozumie. Kiedy może się pani zwolnić z tego banku?
Bank puścił Alinę w ciągu miesiąca. Szczęśliwym przypadkiem wracała z urlopu macierzyńskiego pracownica, która kiedyś doradzała doktorowi Orzechowskiemu a idąc rodzić, zostawiła go Alinie. Dawne obowiązki młodej mamy zostały już dawno rozdzielone, mogła więc teraz przejąć po prostu działkę Aliny. A bank oszczędzał na jednym pełnym etacie.
Matka i córka siedziały teraz w kuchni swojego własnego mieszkania, a pomiędzy nimi hasała niespełna roczna kotka o wdzięcznym imieniu Skolopendra, familiarnie zwana Pędzią. Pędzia wyciągnęła skądś lekko dziurawą, ciepłą, góralską skarpetkę Jagi i popędzała ją teraz po całym mieszkaniu, wypruwając z niej przy okazji kolorowe nitki. To wprawiało ją w dodatkowy zachwyt. Jej właścicielki, nie da się ukryć, również.
– No jak, masz tego pietra, czy nie?
Pytanie, zadane przez Jagę po raz drugi, z lekkim zniecierpliwieniem, wytrąciło Alinę z kontemplacji kociej beztroski.
– Mówisz o mojej nowej pracy?
– No.
– To nie mam. Sama się sobie dziwię, ale nie mam.
– Tak po prostu wiesz, że sobie poradzisz?
– Mam nadzieję. Jestem inteligentna, wiesz?
– Wiem. Ale kiedyś się bałaś różnych rzeczy.
– Tylko idioci nie boją się niczego. Ale coś mi mówi, że będzie dobrze. Oglądałam już dokumentację, byłam na budowie, bo tam cały czas robią remont z przeróbką, na razie we wnętrzach, wiem, o co chodzi, nie pozwolę się oszwabić. Jakby co.
– O, ja cię. Mama, podobasz mi się.
Alina, w której wciąż tliły się reminiscencje ostatnich miesięcy (a może to nawet były ze dwa lata?…), rzuciła córce podejrzliwe spojrzenie.
– Nie patrz na mnie tak, mama. Ja wiem, że byłam upiorna. Nie mam pojęcia, jak ty ze mną wytrzymywałaś. Słuchaj, czy możemy uznać, że byłam w trudnym okresie? Rozumiesz: hormony, które robią z człowieka kretyna. Okresowe zaćmienie umysłu. Nieznany wirus z kosmosu. Jak mówią wytworne damy: nie byłam sobą. Czy możesz wziąć to pod uwagę i żeby już było między nami tak jak kiedyś?
Alina była z lekka oszołomiona.
– Coś ci się stało? Co to za nagłe deklaracje? Naprawdę jakiś wirus cię zaatakował?
– Mama, a nie możemy po prostu uznać, że chwilowo zgłupiałam, a teraz zmądrzałam? Proszę!
Jaga zerwała się z krzesła i stanęła przed matką. W całej jej postaci widać było ogromne napięcie. Oczy miała wielkie i okrągłe jak dwa talerzyki deserowe, a minę dokładnie taką, jakby ją nagle rozbolał żołądek.
Serce matki zmiękło natychmiast, a nawet lekko się jakby rozpłynęło. Córka bystrym oczkiem dostrzegła te objawy i rzuciła się jej na szyję, omal nie zrzucając Aliny z krzesła na podłogę.
Dwa lata nieporozumień, trzaskania drzwiami, cichych dni, głośnych awantur, wzajemnego warczenia, syczenia i przemawiania tonem lodowatym w jednej chwili zostały unieważnione.
•
– Ty, Agniecha… ty uważasz, że dobrze zrobiłam? Może jednak powinnam ją teraz trochę przetrzymać, żeby odczuła ten cały, no wiesz, ciężar winy…
Agnieszka machnęła ręką niecierpliwie.
– Bardzo dobrze zrobiłaś. Twoja córka nie jest idiotką i na pewno już dawno było jej ciężko. Nie miałaś wrażenia, że ona to od dawna międliła w sobie?
– Mieć miałam, ale może powinnam zaakcentować swoje potępienie?
– Czego potępienie?
– Jej zachowania…
– Iiii, a zależy ci na tym?
– Ani trochę.
– No i dobrze. Ty jej masz dać poczucie bezpieczeństwa, a nie wieczne potępienie. Od wiecznego potępienia będzie Sąd Ostateczny.
– Ciekawa jestem wszelakoż, co ją napadło… tak znienacka?
– Wszelakoż. Przelało jej się. Alina, czym ty sobie głowę zawracasz? Mówię ci, międliła, międliła, aż jej narosło i wybuchło. Do Marceli byśmy nie pojechały? Zadzwonię do Miśki, chcesz? I umówimy się.
– Dobrze, chętnie pojadę. Jutro, dobrze? A jeśli ci coś do głowy przyjdzie w sprawie mojej Jagusi, to mi powiesz, kiedy się spotkamy.
Agnieszka tylko prychnęła, zaśmiała się i odłożyła słuchawkę.
•
Jadze istotnie już od kilku miesięcy zbierało się na małą ekspiacyjkę, ale dopiero niedawno trafiła jej się ta kropla, która przelała kielich. Kroplą tą była świąteczna wizyta u jednego z kolegów.
U Niepiery, oczywiście.
Dawid Niepiera, przypomnijmy, był to jedyny uczeń liceum Agnieszki Borowskiej (uważała je w gruncie rzeczy za swoje, choć właścicielami byli państwo Rozbiccy), który nie otrzymał promocji do drugiej klasy. Dzięki temu właśnie spotkał na swojej drodze Jagę Grosikównę – ta z kolei zawaliła rok w innej szkole i przeniosła się do liceum Agnieszki aby tu zacząć nowe życie. Drobny podstęp dyrektorki sprawił, że Dawid, nieco wbrew woli, przyjął na siebie rolę opiekuna nowej koleżanki. Ani się spostrzegł, kiedy go rola wessała. Może dlatego, że Jaga była śliczną czarnulą i miała mnóstwo wdzięku – w chwilach, kiedy zapominała się nadąć. Młody Niepiera doprawdy godzinami mógłby patrzeć, jak ona się śmieje. Gdyby, oczywiście, ona chciała się śmiać godzinami.
Początkowo Jaga nie była specjalnie skora do śmiechu. Jednak konstruktywna atmosfera liceum i dyskretna opieka Niepiery po jakimś czasie zrobiły swoje. Jadze przestało się wydawać, że wszyscy ludzie spotkani po drodze są jej osobistymi wrogami i tylko czekają na okazję, aby jej dołożyć. Parę razy miała nawet odruch, żeby powiedzieć Dawidowi prawdę, że ona też… ten drugi rok w pierwszej klasie… coś ją jednak wstrzymywało. Prawda nie zając, z prawdą zawsze się zdąży.
Nie wiedziała, że Niepiera to wie. Od samego początku.
Nie wiedziała też, że Niepiera jest zdolnym fotografem. Któregoś dnia, kiedy grudzień był uprzejmy sypnąć śniegiem, kolega Dawid poczekał, aż się skończą lekcje i wyjął z obrzępanego plecaka marki Louis Vuitton (jego mamusia zawsze była zwolenniczką znanych brandów oraz zakupów w mieście Berlinie) bardzo porządny aparat fotograficzny Canon z jakimś mocno spasionym obiektywem. Jaga nie znała się na obiektywach, ale już sam jego rozmiar budził szacunek.
– Ty, Jagulka – powiedział swoim lekko chrypiącym głosem i zagibał się na piętach. – Chodź, przejdziemy się gdzieś, strzelę ci kilka portrecików, co? Fajnie będzie. Czarna dziewczyna na białym śniegu. No. Hehe.
Dawid Niepiera miał w oczach coś takiego, że Jaga zaniechała opieprzenia go za użycie idiotycznego zdrobnienia „Jagulka”.
– Dostałeś zabaweczkę od Mikołaja i chcesz wypróbować na mnie?
Dawid poskrobał się wolną ręką po nosie, na którym wyrósł mu właśnie nowy pryszcz.
– Niee – odparł z uśmiechem, a uśmiech, trzeba mu to przyznać, miał zdecydowanie ujmujący. – To stara zabaweczka. Ja to robię od przedszkola. No, prawie. W każdym razie od połowy podstawówki. A od jakiegoś czasu to ci powiem, że nawet umiem to robić.
– Portrety?
– Portrety, pejzaże też lubię. Makra różne dziwne. Wszystko lubię fotografować. Nie zawsze mi się chce, czasem mam takie okresy, że miesiącami nie wezmę aparatu do ręki. A teraz naprawdę chętnie bym cię strzelił na tym śniegu. No, fotek trochę bym ci strzelił, rozumiesz.
– Rozumiem. Właściwie czemu nie? Czekaj, zadzwonię do mamy, jest dzisiaj w domu, bo ma wolne, to gdybym się za bardzo spóźniła…
Nie dokończyła zdania, bo właśnie zadzwonił jej telefon. Mama zawiadamiała, że wychodzi do szpitala i że zupa jest na kuchni, a gulasz i makaron do odgrzania w lodówce.
Niepiera pomyślał, że to przyjemnie nawet, że one tak nawzajem dbają o swoje samopoczucie, dzwonią, meldują o obsuwach… on sam wygłosił kiedyś do swojej matki krótkie i męskie przemówienie, w którym prosił ją, żeby nie robiła zamętu, dopóki nie przyjdzie policja i nie poprosi o identyfikację zwłok. Matka najpierw trochę się żachnęła, ale potem przyjęła do wiadomości, tylko zażądała punktualnych powrotów w dniach, kiedy ojciec będzie zaszczycał dom obecnością. To z kolei Dawid zaaprobował i w ten sposób pakt o nieagresji został zawarty.
Zdjęcia robić poszli, oczywiście, na Wały Chrobrego, ładnie udekorowane nierozdeptanym jeszcze śniegiem. Jaga na tle grubych filarów, zaśnieżonych schodów i u podnóża pomnika Herkulesa walczącego z centaurem wyglądała prześlicznie. Z Odrą i jakimiś statkami za plecami – jeszcze prześliczniej. Niepiera ani się spostrzegł, jak licznik aparatu wykazał mu sto pięćdziesiątą klatkę. Dzisiaj zrobioną, bo wczoraj wieczorem ten licznik wyzerował.
– Sto pięćdziesiąt? Zwariowałeś. Pokaż!
– Co ci będę pokazywał na tym maciupcim wizjerze. Zrobię kilka najładniejszych i przyniosę do szkoły.
Dawid powiedział to i natychmiast pożałował. Kretyn. Osioł z osłów. Zaprzepaścił oto okazję wspólnego pochylania się nad aparatem, zbliżenia swojej łysej głowy (w granatowej czapce, zapomniał jakiej marki, ale cholernie drogiej) do jej czarnych loczków… Debil. Idiota. Jełop. Cymbał grzmiący.
– Mówię, że zwariowałeś! Pokaż natychmiast!
Dawid, uradowany, artystycznie udał wahanie, po czym dwie głowy pochyliły się nad wizjerem aparatu.
Jak ona ślicznie pachnie!
– Tyy, ładne są! Pokaż jeszcze!
– Wiesz, modelka niebrzydka, to i foty do przyjęcia…
– Co ty gadasz, modelka. Masz wyczucie, mówię. Zgraj mi je na jakąś płytkę!
– Zgram ci na jutro.
Jaga odsunęła się od wizjera, ku niekłamanemu żalowi Niepiery.
– I mówisz, że dawno fotografujesz? Zdolny jesteś. To ujęcie z gałęzią, wiesz, które?
– Wiem.
– Naprawdę niesamowite. Pokazałbyś mi…
.
.
.