- W empik go
Dziewiczy rejs - ebook
Dziewiczy rejs - ebook
Czy potrafisz dostrzec to, co dla innych jest niewidoczne?
Błędem byłoby powiedzieć, że to historia, jakich wiele: młody chłopak, zafascynowany sztuką filmową, próbuje realizować swoje marzenia. Choć jest zdolny i bystry, a jego wrodzona wrażliwość pozwala mu widzieć więcej od innych, dużo bardziej od zdobywania wiedzy w uczelnianych ławach pociągają go długie nocne imprezy i dziewczyny, których nigdy nie ma dość. Przez jego życie przetacza się mnóstwo fascynujących postaci, a każda z nich może stać się inspiracją – wystarczy tylko spojrzeć, odpowiednio ustawiając ostrość...
Ta opowieść przekona was, że rzeczywistość skrywa w sobie dużo więcej możliwości, niż się zazwyczaj wydaje. I że każdy dzień, każda minuta może być nasycona odrobiną magii – a może szaleństwa?
To miasto jest na pozór zwykłe. Zwykli ludzie wstają co rano z łóżek, myją zęby, jedzą śniadania lub nie i podążają do pracy. Tak jest w tygodniu, bo w weekendy śpią bardzo długo, jedzą śniadania i potem lenią się przez cały dzień. Kolejne dni przynoszą wciąż to samo…
Ale to tylko pozory! Tylko nasza ograniczona wyobraźnia kreuje tak nędzny, jednolity i ponury świat. Rzeczywistość jest dużo bogatsza. Każdy człowiek to osobny bohater – pacjent w kolejce do uzdrowiciela, przypadek o innych dreszczach i temperaturze, a może nawet przypadek tak ciekawy, że zechcą go opisać w jakichś medycznych annałach.
To miasto to inny czas, inna przestrzeń i całkiem inne byty, a również coś podobnego do każdego innego miejsca. Miej się więc na baczności, gdy rozglądasz się wokół siebie!
Jacek Głowiński porusza życiowe tematy bardzo ważne nie tylko dla mężczyzn. Robi to z widoczną finezją i bez upiększeń. Tego rejsu z jego prozą nie da się zapomnieć.
Wioleta Sadowska, subiektywnieoksiazkach.pl
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-065-0 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Między samochodami chodzi żongler… A może raczej zwykły chłopak, ubrany tak jak ty czy ja, kiedy nie wybieramy się na specjalnie strojną imprezę. Ma niecałe dwadzieścia lat i poważną minę, bo zdaje sobie sprawę, że odgrywa poważną rolę. Samochody przystają na światłach, a wtedy on zaczyna pokaz. Wyrzuca swoje kręgle w powietrze i chwyta je bez trudu. Kręgle są trzy, a potem cztery. Nie jest to trudna sztuczka. Dopiero teraz chłopak uśmiecha się nieco powściągliwie. Pokaz trwa może pół minuty. Za chwilę znów będzie zielone światło. Chłopak skłania się przed tą wymagającą widownią. Trzyma kręgle w lewej dłoni i chowa za plecami, a prawą uchyla czapkę. Jeżeli zastanawiasz się, czy przyglądał mu się ktoś z przechodniów, odpowiem, że nie. Nie, nikt tu nie przechodził. Tuż przy skrzyżowaniu biegnie mur otaczający ogród botaniczny, a tamtędy mało kto chodzi o tej porze. Co najwyżej ludzie wracają samochodami z pracy i na to liczy nasz młody bohater. Zbliża się żwawo do trwających w bezruchu samochodów, pochyla nad ciemnymi szybami i zagląda do środka. Czy jest tam jakiś człowiek? Czy spodobał się pokaz? Kto rzuci drobne małemu żonglerowi do czapki?
Jakaś boczna szyba zjeżdża w dół i chłopak patrzy do środka…
To miasto jest na pozór zwykłe. Zwykli ludzie wstają co rano z łóżek, myją zęby, jedzą śniadania lub nie i podążają do pracy. Tak jest w tygodniu, bo w weekendy śpią bardzo długo, jedzą śniadania i potem lenią się przez cały dzień. Kolejne dni przynoszą wciąż to samo…
Ale to tylko pozory! Tylko nasza ograniczona wyobraźnia kreuje tak nędzny, jednolity i ponury świat. Rzeczywistość jest dużo bogatsza. Każdy człowiek to osobny bohater – pacjent w kolejce do uzdrowiciela, przypadek o innych dreszczach i temperaturze, a może nawet przypadek tak ciekawy, że zechcą go opisać w jakichś medycznych annałach.
To miasto to inny czas, inna przestrzeń i całkiem inne byty, a również coś podobnego do każdego innego miejsca. Miej się więc na baczności, gdy rozglądasz się wokół siebie!ROZDZIAŁ 2 BEZ POCZĄTKU
Powinienem tu rozwinąć jakąś ważną myśl. Zrobić wprowadzenie, które wyjaśni, skąd się wzięła ta historia. Sęk w tym, że wszystkie ważne myśli gdzieś mi pouciekały… Spokojnie, mam je wszystkie wynotowane, tyle że nie pamiętam, gdzie zostawiłem notatnik. Myślisz sobie, że to wszystko jedno? Oj, nie. Kiedyś, kiedy odnajdę notatnik, będzie naprawdę pięknie.
Teraz jednak muszę poradzić sobie bez niego. Zacznę może od przedstawienia się, bo to w końcu niemiło słuchać nieznajomego mądrali, który nawet nie wyjawił, jak ma na imię. Mam na imię Bolesław, lat dwadzieścia i dwa. Urodziłem się tu, a uczyłem tam, chciałbyś usłyszeć. Nic z tego. Nie będę opowiadał, co działo się wcześniej, bo to nie ma nic do rzeczy. Skoro teraz otwieram przed Tobą duszę, to znaczy, że teraz mam ci coś do powiedzenia, a wszystko, co działo się wcześniej, to wielkie bzdety bez znaczenia.
Wszystko rozbija się o kobiety, których każdy z nas ma mniej lub więcej, i zasadniczo to jego prywatne sprawy. Tak jest i w moim przypadku, z tym że było ich raczej więcej, ale to szczegół. Im więcej ich poznajesz, tym więcej podobieństw i różnic dostrzegasz. Paradoks. Jedne są mądre, a innym na tym nie zależy, bo wszystko składają na karb swej urody. Są tak śliczne, że każde poruszenie świata zdaje się im sprzyjać. Po co więc miałyby się wysilać i grzeszyć inteligencją? Są też te piękne swoją mądrością, która przychodzi im nie wiadomo skąd. Z wyglądu są całkiem inne.
Każda dziewczyna pojawia się znikąd, a gdy już się pojawi, potrafi zawrócić ci w głowie. Całe szczęście, że nigdy nie przywiązywałem do tego wagi. To znaczy do tego, czy ten zawrót będzie trwał, czy też nie. Kiedy wychodzisz w weekend na miasto, a akurat z nikim się nie spotykasz, to szansa, że nie wrócisz do domu sam, znacznie wzrasta. To tylko kwestia tego, jak wysoko zawiesisz poprzeczkę i jak bardzo ci zależy.
Czy można w ten sposób poznać kogoś miłego? Bez wątpienia. Ładnego? A owszem. Inteligentnego? Różnie bywa.
Czy zdarza się trafić na swój ideał, spędzić upojny weekend, zakochać się i być spławionym? Sądziłem, że nie. Chociaż z czasem orientujesz się, że znajomości barowe są z natury równie intensywne, co krótkie, to jednak w niektórych okolicznościach można o tym zapomnieć. Wtedy właśnie musisz się przyznać i pokajać – myliłem się!
Dużo o tym myślałem i w końcu doszedłem do wniosku, że nic dobrego z tego nie wynika. Można się pomylić lekko albo mocno. Pierwszymi przypadkami nie ma co się zajmować. Drugie dotyczą cię bardziej. To znaczy bardziej dają w kość. Wtedy zaczyna się myślenie. Ale, jak wspomniałem, nic z tego nie wynika. Można o tym zapomnieć i wrócić w wir zabawy i życia w ogóle. Wtedy jest w miarę OK.
Chyba w tym miejscu na tym skończę, żeby opowiedzieć jeszcze o innych rzeczach, które mnie zajmują i dają impuls do działania. Te inne rzeczy to między innymi sztuka filmowa.
Zawsze chciałem nakręcić film, dlatego jeszcze w szkole poprosiłem ojca o kamerę na szesnaste urodziny, a on – chętnie lub niechętnie – moją prośbę spełnił. Była to kamera VHS, niezbyt nadająca się, by kręcić coś choćby półprofesjonalnie, ale taka była dobra na początek. Zaopatrzyłem się w tuzin kaset wielkości dobrej książki i zacząłem kręcić, co popadnie. Najpierw było to wnętrze rodzinnego domu, w którym każdy szczegół budził moje wspomnienia z dzieciństwa. Sfilmowałem pokoje, stoły i wnętrze kuchni. Potem zszedłem po schodach do piwnicy i nakręciłem kilka pięknych ujęć ukazujących świat przez piwniczne okienko. Nakręciłem matkę, jak krząta się po kuchni, ojca z gazetą na kanapie i siostrę, gdy przyjechała z uczelni w odwiedziny na Wielkanoc. Przy tej okazji nakręciłem również stół suto zastawiony świątecznymi potrawami, półmiski z jajami w majonezie oraz całą rodzinę – uśmiechniętą i zaaferowaną, zgromadzoną przy owym stole.
Ojciec zapytał, czy nie myślałem o tym, żeby zająć się filmowaniem wesel i tego typu imprez. Zawsze wpadłoby trochę grosza – przekonywał. Odparłem, że nie. Wtedy nie dopytywał dalej ani nie naciskał, ale gdy wyszli goście, wrócił do tematu. Potem jeszcze dwa czy trzy razy usiłował odmalować swą wizję w ciepłych barwach, ale w końcu zrozumiał, że nie o to mi chodzi, i pogodził się z tym w duchu.
O co mi chodziło w istocie? Wtedy nie zdawałem sobie do końca sprawy, ale pewne było, że chałtury i w ogóle jakakolwiek nudna praca, nawet za kamerą, mnie nie interesują. Większą wartość widziałem w filmowaniu porcelanowej popielniczki i tlącego się sennie papierosa niż w hołubcach weselnych gości. Zresztą, nakręciłem właśnie taki filmik, kilkuminutową etiudę, i przy innej okazji zademonstrowałem rodzinie, jednak nie wzbudziłem ani aplauzu, ani nawet zainteresowania.
Później przyszła pora na scenki zaaranżowane przez moich przyjaciół. Chodziłem jeszcze do liceum i w gronie kolegów i koleżanek pojawiały się pierwsze pomysły, które potem były realizowane przy ich udziale. Napisaliśmy pierwszy scenariusz, opowiadający historię kryminalną rozgrywającą się na terenie szkoły. Część ról przypadła nauczycielom, których sfilmowałem z ukrycia, a później tchnąłem w ich postaci nowe życie podczas żmudnego montażu. Wyszło średnio. Brak prawdziwych, dorosłych aktorów był sporą przeszkodą. W końcu scenariusz i sam pomysł został porzucony.
Po zdaniu matury przeprowadziłem się z L. do W. na studia. Wylot z rodzinnego gniazda przyjąłem radośnie, ponieważ stwarzał nowe możliwości. Większe miasto, nowi ludzie, kontakty, o które trudno w mniejszej miejscowości. To wszystko spłynęło na mnie niczym boski dar. Byłem szczęśliwy i cieszyłem się na przyszłość.
Zacząłem studia socjologiczne, imprezy oraz – co najważniejsze – spotkania w studenckim klubie filmowym. Zajęcia otworzyły mi oczy na to, czym jest film, dzięki nim zawarłem także kilka nowych przyjaźni, niektóre całkiem bliskie.
Zamieszkałem u ciotecznego kuzyna w mieszkaniu na nowym osiedlu. Kuzyn miał na imię Stefan i był o dwa lata ode mnie starszy. Mieszkanie stało nowe, nie do końca urządzone. Z czterech pokoi tylko jeden został umeblowany, i to dość skromnie. Nawet kuchnia – chociaż wisiały już w niej szafki – nosiła ślady pewnego niedokończenia, mianowicie brakowało w niej krzeseł. Nie był to duży mankament. Zawsze jadłem szybko, więc równie dobrze mogło się to odbywać na stojąco, co na siedząco. Później kuzyn dostał od rodziców stare krzesełka ogrodowe i to one na długi czas stanęły przy kuchennym stoliku. Za drobną kwotę dokładaną do rachunków miałem jeden pokój dla siebie.
Mniejsza o lokum. Mój kuzyn, postać nieco dziwna, a przede wszystkim cichy i spokojny chłopak, okazał się idealnym współlokatorem. Zresztą, niewiele się początkowo widywaliśmy. On, student fizyki na politechnice, spędzał całe dnie na uczelni. Ja natomiast miałem tak ułożony plan, żeby nie ominąć zbyt wielu okazji do zabawy. Skutkiem tego, gdy ja wracałem z nocnych eskapad, zastawałem smacznie śpiącego kuzyna w łóżku. Rano natomiast, gdy on wstawał i szykował się do zajęć, ja leżałem w łóżku, usiłując odespać ten czas, który ominął mnie w nocy. Mijaliśmy się więc, czasem tylko po południu trafiając na siebie, co wyzwalało we mnie szczere uczucia i chęć ożywienia nieco mego towarzysza i w ogóle naszych kontaktów. Mniejsza na razie o kuzyna…
W ten sposób minął pierwszy rok mojego pobytu w W., minął na snuciu planów, zawieraniu nowych znajomości i studiowaniu, choć to ostatnie wychodziło mi najgorzej. Okazało się – choć, prawdę mówiąc, podejrzewałem to od początku – że socjologia teoretyczna nie jest kierunkiem, który mnie pociąga. W międzyczasie poznałem kilka dziewczyn, a zetknięcie z nimi dało mi impuls do nowych poszukiwań. Oczywiście, nie chodzi o poszukiwanie kolejnych niewiast. Samo życie urządziłem tak, że dziewczyn w pobliżu nigdy nie brakowało. Chodzi mi o poszukiwanie nowych wrażeń, jakie wyzwolić może związek kobiety i mężczyzny. Każdy nowy związek sprawiał, że byłem bardziej doświadczony, gotowy na nowe porcje wrażeń i otwarty na pomysły moich partnerek.
W dziewczynach fascynująca jest ich różnorodność. Są więc blondynki, brunetki, szatynki, no i rude. Ale to oczywiście najtrywialniejszy podział. Są te o jasnych oczach, błękitnych jak niebo latem i ciemnych niczym mroczna tajemnica. O cerze jasnej jak u anioła i smagłej niczym u arabskiej piękności. Są niższe, filigranowe niczym porcelanowa figurka i te wyższe, dobrze zbudowane, w typie sportsmenki. Niektóre są szczupłe i gdy obejmujesz je rękami nad biodrami, jest prawie tak, jakbyś chwytał powietrze. Inne są przy kości i na te trzeba się gramolić jak na kupę siana. Żartuję… Przeczytałem to tylko w jakiejś książce. Mnie podobają się raczej te szczupłe, o dziewczęcej urodzie, i tylko z takimi zetknął mnie dobry los.
Każda z dziewczyn ma w sobie coś charakterystycznego, co ujmuje już przy pierwszym kontakcie, a przy bliższej znajomości sprawia, że człowiek może zapłonąć niczym szczapa. Kolejny paradoks, prawda? Mogą to być piegi na policzkach tuż pod oczami – gdy na nie patrzysz, brakuje ci tchu. Może to być kosmyk włosów spływający znad ucha na szyję. Albo choćby rządek równych ząbków, które taka niewiasta mimowolnie ukazuje, uśmiechając się do ciebie. Mogą być dołeczki w policzkach… I to znów są tylko proste przykłady, a najczęściej człowiek sam nie wie, co mu się w dziewczynie podoba tak bardzo, że nie może oderwać od niej wzroku. Może to i lepiej? Nie można przecież rozłożyć świata na czynniki pierwsze jak łamigłówkę. Przypominam sobie chwilę, gdy pierwszy raz to sobie uświadomiłem. Pamiętam ją dobrze, bo okoliczności i miejsce były niecodzienne – matura z języka polskiego. Egzamin odbywał się w sali gimnastycznej. Pamiętam ławki ustawione rzędami, podniosły nastrój uczniów i nauczycieli oraz odświętne stroje. Niemal wszyscy ubrani w garnitury, dziewczyny w ciemnych spódniczkach. Okna pod dachem otwarte na budzącą się wiosnę, a w tle dolatujący gdzieś z zewnątrz głos Johna Lennona śpiewającego Imagine. Nie, zdecydowanie nie były to warunki, by skupić się na maturalnym temacie. Jako jeden z niewielu zjawiłem się w zwykłej koszuli i dżinsach, a kiedy zobaczyła mnie moja wychowawczyni, najpierw poczerwieniała na twarzy, a potem chciała mnie wyprosić. Na szczęście wicedyrektorka ujęła się za mną. Nie wiem, czy urzekł ją mój łobuzerski uśmiech, czy uznała, że mój strój dobrze komponuje się z długimi, rozpuszczonymi włosami.
Głowy kolegów i koleżanek pochylały się nad arkuszami egzaminacyjnymi, więc przed sobą widziałem tylko kołnierzyki białych bluzek dziewcząt, ich nienaganne fryzury, gdzieniegdzie skrawek szyi jakiejś koleżanki. Muzyka dobiegająca z odległego radia rozleniwiała mnie, ponieważ opowiadała o innym świecie, przy którym cały otaczający mnie świat oraz moje obecne wysiłki (moje i nie tylko moje) wydawały się jedynie marnym złudzeniem niewartym zachodu. Była to pieśń nadziei i wolności, nadziei na lepsze jutro i wolności, dzięki której nadzieja się ziści. Co więc w tych okolicznościach mogło mieć znaczenie? Czy tylko ja to słyszałem?
Rozejrzałem się po sali, by sprawdzić, czy tylko do mnie dotarła ta wiadomość od wszechświata, czy tylko mnie wprawiła w zadumę i radosny nastrój. Spojrzałem w lewo i prawo, odwróciłem się, co natychmiast zostało dostrzeżone przez nauczyciela biologii, który siedział na krześle za ostatnim rzędem ławek i pilnował uczniów, by nie ściągali. Powstał na moje poruszenie i zbliżył się wolnym krokiem.
– Jakiś problem, Bolek? – zapytał.
– Nie, panie profesorze – odpowiedziałem.
Rzucił okiem na kartkę brudnopisu, na której widniały tylko rysunki wesołych buziek.
– Weź się do pracy – rzekł poważnie. – Masz jeszcze dużo czasu.
I odszedł na swoje miejsce.
Dwa rzędy przede mną z prawej dostrzegłem koleżankę z innej klasy, którą znałem tylko z widzenia. Miała ciemne włosy upięte w dwa cienkie warkoczyki. Zwykle ubierała się dość luźno, chodziła w spodniach, w każdym razie nigdy nie widziałem jej w innym stroju. Teraz zaś wyglądała inaczej: biała bluzka o krótkich rękawach, czarna spódniczka i czarne rajstopy. Popatrzyłem na jej zgrabne nogi, uświadamiając sobie coś niezwykłego. Spośród tylu innych nóg w tej sali właśnie te jedne przykuły moją uwagę. Jak to się stało? Ściągały wzrok jak magnes. Wyobraź sobie… śpiewał Lennon z oddali, ale mocno. Co takiego jest w tych nogach, że uznałem je bez wahania za doskonałe?
Przeczytałem jeszcze raz temat wypracowania, odwracając na moment wzrok od nóg. Jednak moje myśli zamiast się skupić na egzaminie, błądziły wokół świeżo doświadczonej zagadki. Po chwili spojrzałem znowu. Mogłem patrzeć w tamtym kierunku dowolnie długo, bo wszyscy byli pochłonięci pisaniem, a nie przekręcałem zbytnio głowy, więc nikt nie zwracał na mnie uwagi. Przestudiowałem linię łydek, kształt kolan i fragment ud do miejsca, w którym ginęły pod spódniczką. Łydki wydawały się jędrne, nad kostkami były wąskie, a potem przechodziły półkolem do kolan. Kolana niezbyt kościste, niezbyt zaokrąglone, takie w sam raz. Uda przyjemnie obłe, jak dojrzałe gruszki rozszerzające się u góry. Co, u licha? – zachodziłem w głowę. Rozsądek podpowiadał mi, że to tylko nogi, a dziewczyna jest jak każda inna. Mówił: tu nie ma nic wyjątkowego. W tym samym czasie jakaś wewnętrzna intuicja mówiła coś przeciwnego. Usiłowałem dociec, na czym polega to złudzenie, jeśli to miało być złudzenie. Czy linia tej nogi ma w sobie jakąś boską proporcję? I patrzyłem na tę linię… Daleko jej było do harmonii figur geometrycznych, a więc ten trop odpadał. Co więc wywoływało mój zachwyt?
Opowiadam o tym może zbyt długo, ale właśnie to wtedy czułem: zachwyt i zagubienie. Była to zagadka, która przetrwała w mojej głowie nierozwiązana przez kilka dni, nim uświadomiłem sobie, że nie ma, nie może mieć rozwiązania. Oto stanąłem oko w oko z doskonałą niewiadomą, z zagadką życia, którą od tamtej pory postanowiłem zgłębiać i czynię to niestrudzenie po dziś dzień. To zagadka piękna kobiet i tego, jakie uczucia wywołują w mężczyźnie. Zagadka ich powabnych kształtów i naszej chęci ich posiadania. Wreszcie zagadka uczuć i tajemnic związków, fascynacji ukrytych przed postronnymi oczami, które rozgrywają się w domowych zakamarkach w każdym zakątku miasta. Zdradzę z tej tajemnicy tylko tyle, ile niezbędne, aby rzucić nieco światła w serca trwające w najgłębszej ciemności. Każdy może sam zanurzyć się w ten świat, a moja pomoc i moje doświadczenia są tu zupełnie zbędne. Jednak niektóre serca są tak zmrożone, że czuję się w obowiązku uchylić – jak to się mówi – rąbka tajemnicy.ROZDZIAŁ 3 JEDEN DZIEŃ. BIAŁOGŁOWA
Kilka lat później, będąc już w W. i mając za sobą kilka miesięcy studiów socjologicznych na uczelni i w plenerze, poznałem ją całkiem przypadkiem. Usiłując dorobić sobie trochę do skromnego kieszonkowego, zatrudniłem się w centrum telefonicznym mało znanej wówczas firmy komputerowej. Miałem dawać instrukcje klientom w razie problemów z grami wyprodukowanymi w tej firmie. Praca okazała się na tyle nużąca, że po tygodniu musiałem ją porzucić. Załatwiwszy formalności, które polegały na złożeniu wymówienia kierownikowi, opuściłem w środku tygodnia i w środku dnia budynek pechowego centrum. Teraz nic mnie nie krępowało – ani praca, ani nauka. Wreszcie mogłem wziąć sprawy w swoje ręce, nie obciążając umysłu monotonnymi czynnościami.
Było południe i poczułem głód. W domu skończyły mi się zapasy przywiezione od rodziców. W kieszeni miałem małą sumkę, która należała mi się po tygodniu pracy. To była komfortowa sytuacja. Wsiadłem w tramwaj i podjechałem na rynek. O tej porze szansa na spotkanie kogoś znajomego wynosiła zero. Pokręciłem się wąskimi uliczkami, szukając jadłodajni, w której mógłbym zaspokoić mój wilczy apetyt. Zewsząd dolatywały przyjemne zapachy, jednak tym razem miałem więcej pieniędzy i mogłem dowolnie wybierać. Wszedłem w bramę, z której, jak mi się wydało, dolatywał najsmakowitszy aromat. Mieściła się tu włoska pizzeria. Teraz takich miejsc jest mnóstwo, ale wtedy nie było łatwo znaleźć taką restaurację. Za szybami dostrzegłem niemal pusty lokal – podłużne pomieszczenie z niewielkimi stolikami i kolorowymi krzesłami. Lada również była długa, o podstawie wykonanej z cegieł, a za nią poruszali się kucharze i obsługa, bo w głębi stały piece. Cała kuchnia była widoczna jak na dłoni. To mi się podoba, pomyślałem, przynajmniej można zobaczyć, czy nikt nie wrzuca ci buta do zupy.
Zamówiłem zupę cebulową i pizzę firmową, która okazała się jednak tak niewielka i cienka, że musiałem poprosić o drugą. Kelner uprzejmie przyjął zamówienie i zostawił mnie z moimi myślami. Jak wspomniałem, lokal był niemal pusty. W przeciwnym końcu sali siedział jakiś mężczyzna schowany za laptopem, a przy drzwiach dwoje nastolatków. Widok na kuchnię zasłaniała mi metalowa szafka. Mogłem jedynie gapić się przez szybę na uliczkę, po której też mało kto chodził, bo miejsce znajdowało się nieco na uboczu, a pora była zbyt wczesna na obiad. Po przeciwnej stronie uliczki znajdowała się restauracja rybna. Wchodząc do pizzerii, zlustrowałem ją wzrokiem, ale białe serwety na stołach i jeszcze większa pustka niż w pizzerii zniechęciły mnie skutecznie.
Dwoje młodych – może piętnastoletni dziewczyna i chłopak – zajadało się spaghetti, gapiąc się w ekran telewizora i śledząc piłkarski mecz. Mnie to nie interesowało, nigdy nie pociągał mnie sport. Na szczęście telewizor był całkiem ściszony, z głośników przy ścianach płynęła za to uspokajająca muzyczka.
Facet za laptopem wydał mi się podejrzany. W pięć minut po moim przyjściu wszedł do lokalu inny śniady młodzian i dosiadł się do tego pierwszego. Rozmawiali przez chwilę ściszonymi głosami, prawie szeptem, gestykulując przy tym powściągliwie, jakby w zwolnionym tempie. Nie wiedziałem, co to miało znaczyć, i prawdę mówiąc, niewiele mnie to obchodziło. Później ten drugi wyszedł, a pierwszy facet wrócił do przeglądania czegoś na laptopie. Po kilku minutach cała sytuacja się powtórzyła, z tym że zamiast drugiego zjawił się trzeci, jeszcze inny facet. Najwyraźniej pierwszy wybrał lokal jako miejsce do załatwiania swoich interesów, pomyślałem. Wyszedł z pracy na lunch, ale i tak nie może się od niej oderwać. A ci goście? Jacyś interesanci? Może. Chociaż trochę dziwny ten lunch, bo nie widzę talerza.
Sprawa wyjaśniła się po kilku minutach, kiedy jeden z kucharzy zjawił się przy facecie pracującym przy laptopie, a potem obaj weszli za ladę. Ten pierwszy był kierownikiem, a może nawet właścicielem, który z sali kierował pracą restauracji. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy rozszyfrowałem właściciela, do pizzerii weszła piękna blondynka. Ubrana była w dżinsy i zwykłą kurtkę, ale i tak bił od niej jakiś niesamowity blask. To, co zwracało uwagę, to jej włosy – jasnoblond, bujne, o niesamowitej fakturze. Fryzura wyglądała, jakby była w nieładzie, niektóre kosmyki były posklejane, chociaż nie były to dredy. Ułożenie włosów nie wynikało z pośpiechu czy niechlujstwa, to był zamierzony efekt nieładu, jakby dziewczyna przed chwilą chodziła po wietrznych wzgórzach. Miała około dwudziestu lat, może mniej. Usiadła pod oknem naprzeciw mnie, ale w odległości kilku metrów. Nie spojrzała w moją stronę, kiedy odwieszała kurtkę – ani potem, kiedy sięgała po kartę. Moja lustracja była zakończona, więc wróciłem do posiłku. Zacząłem właśnie jeść drugą pizzę. Niebawem dokończyłem posiłek i zamówiłem drugie piwo. W międzyczasie, gdy kelner poszedł je nalewać, wyszedłem na zewnątrz, by zapalić. Przypadkiem zerknąłem przez szybę na blond włosy dziewczyny, która czekała na zamówienie odwrócona do mnie bokiem, jednak nie przypatrywałem się jej za długo. Potem popatrzyłem wzdłuż uliczki w jedną i drugą stronę, kiedy naraz drzwi cicho skrzypnęły, uchylając się do środka. Dziewczyna wyszła na dwór bez kurtki, z papierosem w dłoni. Z miejsca ruszyła w moją stronę.
– Masz ogień, przyjacielu? – zapytała prosto z mostu, co może nie byłoby dziwne, gdyby nie ostatnie słowo.
– Jasne – odparłem, odrobinę tylko zmieszany, ale zaraz mi przeszło. Podałem uprzejmie ogień, uśmiechając się lekko. Dziewczyna zaciągnęła się, wypuściła kłąb dymu niczym smok i z wymuszonym uśmiechem odrzekła:
– Dziękuję.
– Drobiazg.
Znów mimowolnie skierowałem wzrok na jej włosy. Wykonała krok do tyłu i zatrzymała się, paląc. Nie bardzo miała możliwość odejść gdzieś dalej, wyglądałoby to na nieuprzejmość, więc stała zajęta swoim dymkiem. W sumie nie musiała okazywać wdzięczności, ale pewnie tak pomyślała. Po chwili z roztargnieniem zwróciła głowę w moją stronę i odezwała się, jakby się usprawiedliwiając:
– Nie paliłam od samego rana. Zgubiłam zapalniczkę…
Pauza.
– …mogłam kupić nową, ale kioski były zamknięte, a w okolicy straszne pustki…
– Jestem twoim wybawcą.
– Tak jakby. – Pierwszy raz uśmiechnęła się w sposób niewymuszony, choć na krótko.
– Co tu właściwie robisz?
– Przyszłam na obiad. Ach, tak w życiu?
– No właśnie – przytaknąłem, odsuwając palce od twarzy i puszczając dym w bok kącikiem ust. – Masz przerwę w pracy?
Jakby ciemna chmura zasnuła nagle jej twarz. Pokręciła nieznacznie głową, walcząc z własnymi myślami, bo z pewnością nie była to odpowiedź przeznaczona dla mnie. Przestąpiła z nogi na nogę, próbując ukryć nerwy.
– Nie musisz odpowiadać. Ja jestem na banicji, ale co ty robisz, to twoja sprawa.
– Masz rację, że moja. Taaak, mam przerwę w pracy.
Domyśliłem się, że chodziło o faceta albo jakieś inne nieprzyjemne zajście, więc nie chciałem ciągnąć tematu, ale sama się odezwała:
– Faceci to świnie.
– Dziękuję. Ale może nie wszyscy?
– No, tak, też jesteś facetem. Przepraszam. Miałam na myśli kogoś innego, a ciebie nie znam w ogóle.
– To takie socjologiczne stereotypy…
– Miałam na myśli szefa – dodała szybko, aby złagodzić jakoś swój osąd.
– Nie miałem okazji się przekonać. Tak jak mówię: jestem na banicji.
– Aha – przytaknęła, choć nie jestem pewien, czy zrozumiała, o co mi chodzi. – Czym się konkretnie zajmujesz, oprócz zagadywania nieznajomych?
Uśmiechnąłem się mocniej, słysząc to zainteresowanie.
– Od dwóch godzin zbijam bąki – powiedziałem szczerze. – Poza tym studiuję i jestem filmowcem.
– Takim prawdziwym? To znaczy co robisz? Kręcisz filmy? – zapytała z niedowierzaniem, mierząc mnie wzrokiem od stóp do głów. – Szczerze mówiąc, nie wyglądasz – zaśmiała się sucho.
Podparłem się ręką trzymającą fajkę pod bok, a drugą podrapałem zarost na policzku.
– Czemu tak mówisz? Jestem świetnym filmowcem! – I sam zaśmiałem się głośno.
Zaciągnęła się szybko kilka razy – niezbyt głęboko, raz po raz wypuszczając dym. Jej papieros kończył swój żywot.
– Opowiedz dokładniej – poprosiła, gotowa pewnie zarówno na wyśmianie mnie, jak i na podziw. Tymczasem przybrała obojętną minę, bo nie wiedziała, czego się spodziewać.
– Na razie kręcę amatorskie filmiki. Chodzę na zajęcia do klubu filmowego. Robię zdjęcia, piszę scenariusze – wyrzuciłem z siebie jednym tchem.
– I bajerujesz dziewczyny…?
– Trochę tak…
– Przynajmniej jesteś szczery. – Jej papieros się wypalił, więc szybko wysunąłem paczkę cameli w jej stronę, oferując następnego. – I szybki – zauważyła.
– Zdarza się.
– Nie lubię szybkich – stwierdziła poważnie. – Co to za scenariusze? Chcesz być drugim Wajdą?
– Raczej Kieślowskim albo Polańskim – zażartowałem.
– Nie znam się na tym. Coś tam słyszałam, ale się nie znam.
– Kieślowski to ten od Dekalogu albo od Trzech kolorów. A Polański pracuje na emigracji. Chyba najfajniejszy jego film to Tess. To o takiej jednej dziewczynie, która nie miała łatwo w życiu.
– To tak jak ja.
– Nie wiem, ale skoro tak mówisz, to pewnie prawda.
– Przepraszam, nie powinnam ci się żalić. Opowiedz jeszcze o filmach. Jakie ci się podobają?
Zastanawiałem się, co powiedzieć, bo dużo jest dobrych filmów i nie wiedziałem, od czego zacząć.
– Lubię Formana. Nakręcił Amadeusza, Hair, Pali się, moja panno. Ten ostatni jeszcze w Czechosłowacji, a późniejsze w Ameryce. Z Amerykanów lubię Lyncha, przede wszystkim za jego odjechane historie. Głowa do wycierania, Zagubiona autostrada… Na pewno widziałaś Miasteczko Twin Peaks. Pierwszy odcinek serialu reżyserował właśnie on.
– Oglądałam wszystkie odcinki.
– W filmach Lynch jest jeszcze bardziej odjechany niż ten serial…
Drzwi restauracji znów skrzypnęły i wychylił się kelner w czarnej koszuli.
– Podałem zamówienie – zwrócił się do dziewczyny. – Będziesz jeszcze wracał? – Skierował wzrok w moją stronę.
– Tak – zaśmiałem się lekko. – Jasne. Zostawiłem torbę i niedopite piwo.
Dziewczyna skinęła głową w jego stronę, a gdy zamknął drzwi, rzekła:
– Dupek. Właśnie o tym mówię. Stoimy tu spokojnie, a on myśli nie wiadomo co!
– Ty mu nie nawiejesz, bo jeszcze nie zjadłaś. Tylko o mnie się martwił – rzekłem z przekąsem.
– Jak zechcę, to nawieję – powiedziała buńczucznie. – Przerwał ci w pół zdania, palant.
Skończyliśmy palić.
– Jak chcesz, dokończę przy stoliku – zaproponowałem.
Dziewczyna przygasiła niedopałek o parapet pizzerii i weszła do środka bez słowa, popychając drzwi nieco za mocno, aż walnęły w ścianę. Wrzuciła kurtkę na wieszak i poprawiła włosy, łapiąc je z tyłu za uszami i próbując ścisnąć w grubą kitę. Włosów było za dużo, aby to się udało. Tylko zgarnęła pojedyncze kosmyki z szyi, nadając fryzurze odrobinę ładu. Tak naprawdę ten ład był niepotrzebny, nawet niewskazany. Kiedy zabrała dłonie, włosy powróciły do pierwotnego ułożenia, rozkładając się na jej ramionach i plecach niby wielki wachlarz albo pawi ogon odwrócony do góry nogami.
– Bierz piwo i możesz usiąść obok mnie, tylko już nie gap się na moje włosy. Sama nie wiem, co z nimi zrobić. Są nieokiełznane i jest ich za dużo. I przez nie pakuję się w kłopoty – rzekła zagadkowo.
– Są całkiem ładne.
– W tym właśnie problem.
Usiadłem na krześle przy jej stoliku i patrzyłem, jak je zamówione spaghetti i sałatkę, nie przerywając jej za często zbytecznymi pytaniami. W przerwach między kęsami sama się odzywała:
– Muszę trzymać linię, dlatego zamówiłam sałatkę.
Potem żuła ją zawzięcie, odgarniając widelcem na bok kawałki kurczaka, bo twierdziła, że są zbyt suche i że włókna wejdą jej między zęby, a to kłopot w środku dnia, bo nie ma przy sobie nici dentystycznej. Zachwalała pomidorki koktajlowe i sos winegret, ale zaraz dodała:
– Oczywiście, samą sałatką żaden normalny człowiek się nie naje, dlatego zamówiłam spaghetti.
Do tego popijała kawę z filiżanki i ogólnie wyglądała na mniej zdenerwowaną i szczęśliwszą niż w chwili, gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy.
– Nie musisz się krępować. Ja zbyt wiele nie mówię podczas jedzenia – stwierdziła. – Zamów coś jeszcze, jeśli nie lubisz patrzeć, jak ktoś je – żartowała sobie ze mnie.
– Wystarczy mi moje piwo – odrzekłem zgodnie z prawdą.
Byłem już syty i jedyne, czego mi było trzeba, to właśnie trochę piwa i ktoś do towarzystwa. Normalnie zaczynałem zabawę późnym wieczorem. Wychodziłem na miasto o dziesiątej lub później. O północy zabawa była już w toku. Czasem i jedenasta była dobrą godziną, o ile byłeś z kimś umówiony, inaczej przychodziłeś do klubu jako jeden z pierwszych i musiałeś czekać, aż coś zacznie się dziać. Najlepszy harmider robił się około pierwszej w nocy. Wtedy było najwięcej ludzi, wszyscy już rozkręceni, a dziewczyny chętne do tańca. Nie ma co ukrywać – poziom rozluźnienia i dobra zabawa mają ścisły związek z ilością wypitego alkoholu. Częściowo zależy to również od tego, w jakim towarzystwie przebywasz. To znaczy o jakim usposobieniu, bo ponurakowi alkohol nie pomoże. Co najwyżej stanie się on bardziej chamski, pobije kogoś, a potem film mu się urwie. Z człowiekiem wesołym jest odwrotnie. Jest wesoły na co dzień, a gdy wypije, staje się tylko bardziej skory do żartów i do wygłupów. Nikt mu wtedy nie przeszkadza, wręcz przeciwnie – wszyscy wydają się przyjacielscy i kochani. Tak właśnie było ze mną, ktoś mógłby mnie nawet nazwać wesołkiem, choć to chyba przesada. Po prostu byłem otwarty, lubiłem ludzi, a samo życie traktowałem z powagą mu należną, to jest niewielką. Na pewno nie lubiłem stać w miejscu i nie lubiłem, kiedy nic się nie działo. Taka strata czasu była niewybaczalnym błędem. Uważałem, że należy korzystać z życia takiego, jakim jest, czasami tylko trochę mu pomagając wskoczyć na właściwe tory. Nie przejmować się przeciwieństwami i pamiętać, że wszystko, co nas otacza, kiedyś się skończy. No, ale rozgadałem się, a moja nieznajoma kończyła właśnie posiłek. To znaczy obiad, bo pora była wczesnoobiadowa.
– Co dalej robimy? – zapytałem z rozbrajającą szczerością, gdy dojadała ostatnią nitkę spaghetti.
– Robimy? – rzekła zdziwiona. – A kim ty jesteś? Nawet nie znam twojego imienia.
– Wiesz za to, jakie filmy lubię.
– Wkręcasz mnie z tymi filmami.
– Jeżeli chcesz, pokażę ci jakiś. Mam kolekcję nagraną na kasetach.
– Aha.
– Jestem Bolek. – Wyciągnąłem dłoń, którą delikatnie chwyciła.
– Anna. Słuchaj, Bolek, jestem wykończona. Mało spałam i mam swoje problemy. Lepiej dla ciebie będzie, jak zapomnisz, że mnie spotkałeś.
Zaczęła zbierać się do wyjścia. Również sięgnąłem po kurtkę i podszedłem do kasy, żeby zapłacić. W zasadzie mogłem poczekać na kelnera, ale skoro dziewczyna tak się zerwała, wolałem załatwić to szybciej. Ona nie zamierzała czekać. Kelner podliczył rachunek, a gdy zapłaciłem, oddał mi resztę. Patrzył na mnie z niesmakiem, bo tracił okazję na napiwek. Dziewczyna zapłaciła zaraz po mnie, a potem, nie oglądając się, ruszyła do drzwi.
– Idziesz? – zapytała mimochodem.
To szybkie tempo mi nie odpowiadało, ale kroczyłem tuż za nią.
– Dokąd teraz?
– Jestem zmęczona… Śpieszę się…
Dziwne, że te dwie rzeczy nie musiały się wykluczać.
– Co robisz wieczorem?
Szliśmy obok siebie, a ja nie wiedziałem, dokąd zmierzamy.
– Jestem zajęta… Umówiłam się z przyjaciółkami.
To brzmiało nieźle i wcale nie jak powód, by się nie spotykać.
– Gdzie będziecie?
– Za dużo chcesz wiedzieć. Nie spotkam się z tobą dzisiaj. Jestem zajęta – rzekła z naciskiem. I dodała już swobodniej: – Teraz mam ochotę na grejpfruta. Muszę jeszcze kupić karmę dla kota. Jeśli chcesz przejść się ze mną na przystanek autobusowy, to okej, ale to będzie wszystko na dziś.
– Spoko – odrzekłem. Piwo działało na mnie uspokajająco i nawet jej słowotok i nieco oschły ton mnie nie zniechęciły. Znaliśmy się ledwie chwilę, to i tak cud, że chciała ze mną rozmawiać i pozwoliła się odprowadzić. Poza tym wyczuwałem, że nie tyle nie chce mnie znać, ile boi się znajomości, choć nie mogłem rozgryźć dlaczego.
Poszliśmy do Feniksa i na dole w dziale spożywczym Anna kupiła grejpfruta, którego tak bardzo potrzebowała. W dziale dla zwierząt kupiła puszkę whiskasa. Tak zaopatrzona mogła już wracać do siebie. Przeszliśmy ulicą Wita Stwosza na plac Dominikański, gdzie był jej przystanek autobusowy. Miło było tak iść razem z nią, bo miałem wrażenie, że znamy się od dawna. Dziwna sprawa. Jej włosy wypływające spod błękitnej włóczkowej czapki ze śmiesznymi uszkami wyglądały obłędnie. Nie gapiłem się jednak zbytnio, by jej nie denerwować. Jaki problem można mieć przez takie włosy? – zachodziłem w głowę.
– Tu jest fajny sklep z dziwacznym żarciem – pokazała brodą, gdy przechodziliśmy obok. Ręce trzymała w kieszeniach. – Kupuję tu czasem jakieś świństwo, które nazywają zdrową żywnością – zaśmiała się.
– Kurczaki sojowe?
– Tak. – Zerknęła na mnie z ukosa. – Mają też dobry miód.
– Jesteś wegetarianką?
– Czasami.
Dalej, po przeciwnej stronie ulicy, znajdowała się galeria sztuki współczesnej. Za szybami w ceglanych pomieszczeniach wisiały ogromne, kwadratowe obrazy o wymiarach dwa na dwa metry, przedstawiające jakieś abstrakcyjne kompozycje – jakby ktoś zachlapał płótna farbą z wiadra, tyle że kolor farby był krwawy i całość robiła makabryczne wrażenie. W kącie sali stał drewniany kołowrotek spleciony razem z częścią dawnego pługu, wyciągnięty jakby prosto ze skansenu.
– Może w weekend się spotkamy?
– Dobrze – odrzekła. – Ale nie mogę wieczorem. Pasuje mi około południa.
– Świetnie – rzekłem szybko, żeby się nie rozmyśliła.
Doszliśmy do przystanku i Anna sprawdziła w rozkładzie, o której przyjedzie numer sto trzydzieści jeden. Zamieniliśmy jeszcze kilka słów, których dziś nie potrafię powtórzyć. Wszystko działo się zbyt szybko. W ostatniej chwili podała mi numer telefonu, a ja zapisałem go na pierwszej wolnej kartce, która wpadła mi do ręki, kiedy sięgnąłem do torby.
Autobus podjechał, podaliśmy sobie dłonie na pożegnanie i dziewczyna zniknęła. Dosłownie, i jak okazało się niebawem, na dłużej z mojego życia. Kiedy następnego dnia po południu zadzwoniłem pod zanotowany numer, okazało się, że jest zmyślony. Słuchawkę podniosła jakaś starsza pani, która nie znała żadnej Anny. A więc zostałem spławiony, odesłany do kąta w najprostszy ze znanych sposobów. Nie mogłem w to uwierzyć, dlatego wykręciłem numer jeszcze raz, a gdy znów usłyszałem głos starszej pani, rozłączyłem się bez słowa, odkładając słuchawkę z większą mocą niż zwykle.
To nie był jednak koniec tej historii. Spotkana dziewczyna – jak już mówiłem – wydała mi się bliska i nie od razu chciałem pogodzić się z faktem, że zniknęła z mojego życia. Początkowo łudziłem się nawet, że zaszła pomyłka. Obejrzałem dokładnie kartkę z numerem telefonu, szukając śladu błędu, który mógł powstać podczas zapisywania. Oczywiście nie dało to dobrego rezultatu, bowiem wszystkie cyfry zapisałem wyraźnie. Mimo wypitych tamtego dnia dwóch piw byłem również całkiem trzeźwy, gdy je notowałem. Wszelkie tego typu poszlaki prowadziły donikąd. A zatem nie chciała się ze mną spotkać i celowo podała zły numer. Ze sposobu, w jaki to opisuję, możesz odnieść wrażenie, że cała sprawa bardzo mnie dotknęła, że ją roztrząsałem Bóg wie jak długo. Nic z tych rzeczy. Świat nie kończył się na tej jednej dziewczynie. Życie toczyło się dalej.