- promocja
Dziewięć - ebook
Dziewięć - ebook
Wszelka nadzieja umiera, kiedy nikt nie chce cię znaleźć…
Córka wrocławskiej milionerki Doroty Nowackiej zostaje porwana. Matka wynajmuje agencję detektywistyczną. Prywatnie prosi też o pomoc dawnego przyjaciela, nadkomisarza Marcina Zakrzewskiego. Zakrzewski szybko dostrzega skomplikowaną siatkę podejrzanych powiązań Nowackiej i nieczystą grę policji. Równocześnie odkrywa, że okoliczności porwania dziewczyny są dokładnie takie same jak te sprzed ośmiu lat, kiedy na Dolnym Śląsku grasował zabójca nastolatek. Tylko że tamta sprawa została przez policję rozwiązana… Czy na pewno? W miarę zapoznawania się ze szczegółami śledztwa z przeszłości Zakrzewski jest coraz bardziej podejrzliwy, a czas płynie nieubłaganie.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8074-702-9 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Postanowił, że już nigdy więcej.
Po ostatnim razie czuł do siebie tylko obrzydzenie. Nie pomagały alkohol, prochy, nie pomagało szorowanie skóry do krwi pod gorącym prysznicem, sen nie przynosił ulgi, drakońska pokuta nie zbliżyła go ani o milimetr do Boga. To był koszmar, który trwał przez wiele tygodni. Na ulicę wychodził dopiero po zmroku, ponieważ bał się, że ktoś zobaczy czerwone plamy krwi na jego skórze. Oczywiście żadnych plam już nie było, nie mógł jednak pozbyć się niepokoju. Przegapił moment, w którym podniecenie zmieniło się w ból, rozkosz w psychiczną udrękę, a ekstaza w cierpienie. Nie zostało nic, prócz poczucia zbrukania, obrzydzenia do samego siebie i wściekłości.
Wtedy postanowił, że już nigdy więcej tego nie zrobi. I danego sobie słowa dotrzymał. Nie tylko sobie. To była również obietnica wobec Najwyższego. Wobec Stworzyciela największego dobra we wszechświecie – życia. A on przecież wielokrotnie występował przeciw Bogu, występując przeciw życiu. Niszcząc je, plugawiąc i odbierając je niewinnym, nieświadomym niczego istotom. Pewnie dlatego Bóg go ukarał, zmieniając dawną rozkosz i podniecenie w cuchnące cierpienie i skazując go na piekło wyrzutów sumienia. To była kara za grzech. Za grzech ostateczny i niewybaczalny. Grzech przeciw życiu.
Długie dnie spędzał na studiowaniu Pisma Świętego i nagle dostąpił objawienia. Kątem oka zobaczył nadlatujący z nieba promień światła. Zanim zdążył zareagować, promień uderzył go w skroń i pozbawił świadomości. Długo leżał na podłodze pod fotelem. Czy to była boska kara? Czy w ten sposób Bóg naznaczył go piętnem mordercy? Wielkim czerwonym znamieniem na skroni, oznaczającym napiętnowanego i wygnanego do krainy cierpienia? Usiadł, opierając się plecami o nogę od stołu, i dokładnie obmacał skroń. Nie, żadnego znamienia nie było. To nie była kara. To było objawienie. Nic nie jest ostateczne. Nie ma niewybaczalnych grzechów. Nawet najzatwardzialsi grzesznicy mogą jeszcze zyskać szansę na zbawienie. Trzeba tylko żałować za grzechy i przyjąć z pokorą wyznaczoną pokutę.
On przyjął pokutę w pełni świadomy, że nie będzie drugiej szansy. Tylko ta jedna i ostatecznie ostatnia. Uspokoił się. Cierpienie, a przede wszystkim nieokiełznane pożądanie, które dotąd pchało go do tych wszystkich straszliwych czynów, gdzieś zniknęło. Musiał tylko dużo się modlić, czytać Biblię i uczęszczać do kościoła na msze.
Nagle poczuł się cudownie. Jakby narodził się na nowo wolny i nieskalany. Biała i nieskażona grzechem dusza. Tak było przez kilka lat.
I nieoczekiwanie wszystko się rozsypało.
Pamiętał, kiedy to się stało. Kilka dni wcześniej otrzymał wiadomość i następnego ranka obudził się później niż zwykle. Od razu poczuł, że destrukcyjne, niszczące wszystko na swojej drodze pożądanie powróciło w zwielokrotnionej formie. Bóg się od niego odwrócił, a jego miejsce zajął diabeł z samego dna piekielnych czeluści. Nie mógł się opanować. Zrozumiał, że okres ukojenia był tylko żartem Boga. Częścią nieuniknionej kary za przeszłe grzechy. Koszmarną drwiną istoty wszechmogącej ze słabego człowieka. Skończyła się, kiedy on poczuł się wolny i rozgrzeszony. Kara mniejsza – drwina z grzesznika. Teraz czas na karę większą. Ostateczne cierpienie i potępienie. Upadek.
Po następnych kilku dniach walki z samym sobą pojechał do najbliższego marketu budowlanego po farbę. Kupił dwie puszki antykorozyjnej i dwie srebrnej farby do metalu. Trzeba było naprawić kratę. Przez ostatnie lata w piwnicy pokryła się warstwą rdzy i nie nadawała się do użycia. Malował cały dzień z bolesną erekcją w spodniach. Bał się nawet, że naczynia krwionośne popękają i wykrwawi się w kilka minut. Nic takiego nie nastąpiło. Potem zaczął się zastanawiać. Nie używał piwnicy przez ostatnie lata. Budynek przez ten czas się zestarzał, do pomieszczenia wkradała się wilgoć. Następnego dnia kupił kilka grzejników dmuchających ciepłym powietrzem. Od tej pory pracowały przez cały czas. Może nie osuszyły pomieszczenia, ale na pewno zapewniały ciepło.
Dwa dni przed podjął ostatnią próbę. Nie liczył na powodzenie, ciągle jednak wierzył w boskie miłosierdzie. I choć w ostatnim czasie przestał myśleć o Bogu jako o istocie miłosiernej i skłonnej przebaczać, postanowił dać mu ostatnią szansę. Poszedł do kościoła.
Kilkanaście minut piechotą przez las, potem przez park, i znalazł się przed małym wiejskim kościółkiem, ogrodzonym niskim murem i otoczonym kilkunastoma starymi nagrobkami zasłużonych obywateli i księży pracujących dawniej w parafii. Zapadł już zmrok, było zimno, nad leśnymi drogami wisiała lodowata mgła. Kwiecień plecień, bo przeplata. Teraz akurat przypomniał sobie o zimie.
Wszedł przez bramę i zatrzymał się. Poczuł na sobie czyjś wzrok. Jakaś masywna postać patrzyła na niego z pogardą ze szczytu kościelnej wieży. Znowu poczuł się zbrukany. Odruchowo opuścił głowę i chciał się wycofać. Wtedy zaprotestował diabeł, który już na dobre rozgościł się w jego duszy. Nie może okazać słabości. Musi stawić czoło temu zdrajcy, który mamił go lepszym życiem, a teraz porzucił.
Poczekał, aż ludzie wyjdą z wieczornego nabożeństwa, po czym naciągnął czapkę z daszkiem bardziej na oczy, na głowę zarzucił kaptur bluzy i wszedł do środka. W nozdrza uderzył go zapach świec, kadzidła, stęchlizny i czegoś jeszcze. To był bliżej niesprecyzowany zapach, wyczuwalny w każdym starym kościele. Poczuł mdłości, ślina napłynęła mu do ust. Może to był zapach odstraszający takich potępieńców jak on? Osób opętanych przez zło, poddanych woli diabła i wykonujących posłusznie wszystkie jego rozkazy.
– I tak wejdę! – powiedział może odrobinę zbyt głośno i spojrzał prosto w tabernakulum.
Jego głos rozszedł się echem po pustym wnętrzu. Główne światła były zgaszone. Tylko w dwóch bocznych nawach świeciły się elektryczne świece, z zakrystii słychać było przyciszone rozmowy. Pewnie ksiądz się jeszcze przebierał i pomagali mu ministranci.
Postąpił dwa kroki i stchórzył. Zamiast przed głównym ołtarzem stanął przed boczną nawą, gdzie wisiała figura przybita do krzyża. Spod półprzymkniętych powiek patrzył na niego cierpiący człowiek, na czole miał krew z ran od cierniowej korony, z przebitego boku wypływały krew i woda.
Odważył się i spojrzał mu w oczy.
– Podobno cierpiałeś przez ludzkie grzechy – szepnął. – Dlaczego w takim razie pozwalasz, żebym ja też tak cierpiał? Dlaczego mnie opuściłeś, kiedy ja teraz najbardziej ciebie potrzebuję? Nie widzisz tego? Ja już uległem pokusom. Pomóż mi, bo stanie się coś strasznego i nieodwracalnego.
Mierzyli się wzrokiem, lecz figura pozostała tylko figurą. Kawałkiem martwego drewna, któremu nieznany rzeźbiarz nadał formę. Nic więcej.
Nagle poczuł zbierającą w nim wściekłość.
– Ciebie nie ma – wysyczał przez ściśnięte gardło. – Umarłeś na tym krzyżu. Nie było żadnego zmartwychwstania, nie ma żadnego życia wiecznego. To wszystko kłamstwo. Twoje ciało zgniło w grobie. To później ubrano cię w boskie szaty, ale prawda jest bardziej przyziemna. Nie ma Boga, jest tylko człowiek.
Zaśmiał się, jakby nagle odkrył coś bardzo ważnego. Jednocześnie poczuł podniecenie, które natychmiast zmieniło się w potężną erekcję. Nieświadomie zaczął masować sobie przez spodnie główkę penisa. Na jego twarzy wykwitał coraz bardziej demoniczny uśmiech.
– To tylko oszustwo – śmiał się pod nosem. – Kłamstwo powtarzane przez pokolenia dla władzy, przywilejów i bogactwa. Kasta kapłanów rządzi światem. Tak było we wszystkich starożytnych kulturach, tak jest i teraz. Ludzie pozostają zawsze tacy sami, żądni władzy i pieniędzy.
Znowu zaniósł się śmiechem. Włożył sobie rękę w spodnie i onanizował się jawnie, patrząc w oczy ukrzyżowanego.
– I co mi teraz zrobisz? – zakpił. – Porazi mnie błyskawica, rozstąpi się ziemia, dopadną mnie jakieś kurewsko męczące plagi? Gówno możesz!
Drgnął, kiedy nadszedł orgazm. Przymknął oczy i skrzywił się. Ból znowu był większy od rozkoszy.
– Co pan tu robi!?
Zajęty ubliżaniem Bogu nie zauważył, kiedy nadszedł ksiądz. Teraz stał i patrzył na niego szeroko otwartymi oczami, w których wyraźnie malowało się przerażenie.
Nie zastanawiał się ani sekundy. Skoczył do duchownego i dwoma ciosami w splot słoneczny i w twarz powalił go na posadzkę. Ksiądz runął bezwładnie jak worek ziemniaków, zalewając się krwią.
On nie czekał, co będzie dalej. Wybiegł z kościoła i tą samą drogą ruszył biegiem do domu.
Teraz wiedział, że już nic go nie powstrzyma.Rozdział 2
2
Wystarczyła chwila nieuwagi i stracił czujność.
Cała euforia po znakomitym, jego zdaniem, wywiadzie, przeprowadzonym przez sympatyczną i wyjątkowo ładną panią redaktor, która najwyraźniej w świecie flirtowała z nim poza anteną, ulotniła się jak gaz z nieszczelnej butli. Wolne miejsce po tym cudownym uczuciu stopniowo zajmowały wściekłość i strach. Cholerny stary dziad, który ślinił się na widok pięknej kobiety i natychmiast stracił rozum. Niech to szlag trafi!
Kiedy wyszedł z budynku Polskiego Radia Katowice, nie zauważył niczego niepokojącego. Tylko czy zwracał uwagę na to, co dzieje się wokoło? Raczej nie. Zbiegł szybko po schodach. Pogoda była fatalna, wzdłuż ulicy Ligonia biegły głębokie, wypełnione wodą wykopy, przygotowane pod nowe rury kanalizacyjne. Przeskoczył kładkę nad wykopem, przeszedł na drugą stronę ulicy i ruszył wolno chodnikiem wzdłuż ulicy Królowej Jadwigi, z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie kurtki. Było chłodno, wiał zimny wiatr, niosąc ze sobą drobinki deszczu. Słońce już zaszło, a chmury wisiały nisko, spowijając miasto pogrzebowym całunem. Był jednak w wystarczająco dobrym humorze, żeby nie zwracać uwagi na takie szczegóły. Ktoś napisał sprayem na budynku: Górniczy Klub Sportowy Katowice. Napis przypomniał mu dawne dobre czasy. Był wielkim kibicem Gieksy, zanim afery strąciły ją na samo dno. Teraz nawet nie orientował się, w której lidze gra.
Usłyszał, jak jakieś auto przyhamowuje za jego plecami. Powinien był się obejrzeć, ale tego nie zrobił. Trzasnęły drzwiczki, usłyszał kroki, samochód ruszył i zrównał się z nim. Adam Markiewicz rzucił na niego okiem i się przestraszył. Czarne porsche cayenne z przyciemnionymi szybami. Znał bardzo dobrze to auto. Zatrzymał się, żeby ocenić szanse na uniknięcie przykrego spotkania, gdy nagle poczuł twardą dłoń na swoim ramieniu.
– Szef prosi pana na rozmowę – szepnął mu do ucha niezbyt życzliwy głos.
Pochylał się nad nim łysy mięśniak, którego na mieście nazywali Gruby. Ksywka nieadekwatna do wyglądu. Co prawda był wielki, ale nie było na nim ani grama tłuszczu. Takiego zaproszenia nie można było zignorować. Markiewicz potulnie poszedł w kierunku porsche. Tylne drzwi się otworzyły, Gruby prawie wepchnął go do środka i wsiadł za nim. Auto ruszyło z piskiem opon i zaraz skręciło w Jagiellońską w kierunku placu Bolesława Chrobrego.
Adam siedział na tylnej kanapie pomiędzy Grubym a innym mięśniakiem, którego nazywali Miluś. Może przypominał smoka, ale na pewno nie tak sympatycznego jak ten z komiksów o Kajku i Kokoszu. Kamil Małecki odwrócił się do niego z siedzenia pasażera i na jego twarzy pojawił się grymas, który tylko w ostateczności można było nazwać uśmiechem.
– Pan detektyw Markiewicz, miło mi cię w końcu zobaczyć – powiedział, udając wylewność. – Ostatnio chyba mnie trochę unikałeś, nieprawdaż?
Adam z trudem przełknął ślinę. Skoro szef największej grupy przestępczej na Górnym Śląsku osobiście pofatygował się, żeby z nim porozmawiać, nie było dobrze. Strach już całkowicie zastąpił w jego duszy euforię. Bałwan – zganił się w myślach – sam jesteś sobie winien.
– Cześć, Kamil – powiedział, z trudem przezwyciężając suchość w ustach. – Jakoś tak się ostatnio nie składało. Wiesz, dużo obowiązków…
Małecki patrzył na niego z kamienną twarzą, z której niewiele można było wyczytać.
– Taaaak – mruknął przeciągle. – Każdy ma dużo obowiązków. Ja też mam dużo obowiązków, Gruby ma, Miluś ma, i nawet Rudy. – Wskazał palcem na kierowcę. – Rudy też, kurwa, ma jakieś obowiązki, nieprawdaż?
– Tak, szefie – przytaknęli jak na komendę goryle.
Markiewicz kątem oka obserwował, dokąd jadą. Przejeżdżali akurat pod wiaduktem kolejowym na Francuskiej. Miał tylko nadzieję, że nie jadą za miasto. Już prawie widział siebie w scenie jak z przeciętnego filmu o gangsterach. Środek lasu, szpadel, dół i pistolet wycelowany w jego głowę. Z trudem otrząsnął się z tej wizji. Nie, jeszcze nie teraz.
– Obowiązki obowiązkami, ale od czasu do czasu trzeba znaleźć chwilkę, żeby spotkać się ze znajomymi, nieprawdaż? – kontynuował Małecki. – Mam nadzieję, że nie zacząłeś mnie unikać. Co, Adam?
Markiewicz szybko pokręcił głową.
– Jeśli tak to odebrałeś, przepraszam – rzucił szybko. – Naprawdę nie chciałem, żebyś tak myślał. Taki mamy cholerny wyścig szczurów. Brak czasu.
Kamil Małecki patrzył na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
– Tak – odezwał się wreszcie. – Trudno nie przyznać ci racji. Dlatego jak tylko usłyszeliśmy w radiu, że masz wywiad, postanowiłem z tobą pogadać. Byliśmy blisko, nieprawdaż?
Zerknął na goryli, którzy natychmiast gorliwie pokiwali głowami.
– Z wielką uwagą słuchaliśmy tego, co masz do powiedzenia – mówił dalej Małecki. – Zawsze cię podziwiałem, Adam, jak ty świetnie wypadasz w mediach. Jesteś takie zwierzę medialne, prawie jak Wojewódzki. Nie dziwię się, że redaktorzy tak lubią zapraszać cię do swoich programów. Teraz też wypadłeś bardzo dobrze. A jak tam piękna pani redaktor – jak ona ma na nazwisko? Krynicka! Flirtowała z tobą, nieprawdaż?
Markiewicz poczuł nagle, że robi mu się niedobrze. Ty stary durniu – jęknął w duchu. Cieszyłeś się, że ona robi do ciebie maślane oczy.
– Wiesz, miałem ostatnio chwile słabości i pomyślałem sobie, że mnie unikasz, ponieważ nie masz z czego oddać długu. – Małecki zrobił pauzę, uważnie wpatrując się w twarz Markiewicza. – W końcu czterysta tysięcy to nie jest mała kwota.
– Trzysta trzydzieści – poprawił go machinalnie.
– Adam, czy ty uważasz mnie za naiwniaka, czy sam takiego zgrywasz? Umawialiśmy się na procent. Ja nie jestem instytucją charytatywną, pożyczam, ponieważ chcę na tym zarobić.
Adam zrobił się czerwony na twarzy.
– Ale aż tyle? – jęknął. – Umawialiśmy się na niewielki procent.
– To prawda. Gdybyś spłacił mnie w terminie, nie wziąłbym dużo, może tyle co w banku. Tylko że ja nie jestem bankiem. Gdybym miał te pieniądze, mógłbym zainwestować je w bardzo intratną transakcję. Tyle bym właśnie na niej zarobił. Nie zainwestowałem, więc oczekuję, że pokryjesz mi straty. To chyba uczciwe, nieprawdaż?
W aucie zapanowała nagle pełna napięcia cisza. Markiewicz przełknął głośno ślinę i zerknął za okno. Ominęli Rynek od północnej strony, przejechali rondo Bolesława Chrobrego i teraz jechali Murckowską w kierunku A4. Niedobrze, ocenił.
– Tak, uczciwe – przyznał niechętnie.
– Cieszy mnie, że się rozumiemy. – Po raz pierwszy na twarzy Małeckiego pojawił się naprawdę szczery uśmiech.
Wyjął z kieszeni e-papierosa i pociągnął dwa razy. Biały obłok szybko zniknął, a jego miejsce zajął orientalny zapach.
– Więc tak jak już mówiłem wcześniej – kontynuował – miałem chwilę słabości i pomyślałem, że może nie masz takich pieniędzy, żeby mi oddać.
– Kamil, mam pieniądze. To tylko kwestia kilku dni i oddam ci całą kasę z odsetkami i rekompensatą – zapewnił szybko Markiewicz.
Na twarzy jego rozmówcy znowu pojawił się ten nieodgadniony, niepokojący wyraz. Znowu zaciągnął się elektronicznym papierosem.
– Mówisz, że to tylko kwestia dni – mruknął jakby do siebie. – Wiesz, postanowiłem sprawdzić stan twoich finansów.
Adam Markiewicz poczuł lodowaty dreszcz strachu na plecach. Było gorzej, niż przypuszczał.
– Pomyślałem sobie, że w razie gdybyś był niewypłacalny, masz przecież słynną na cały kraj agencję detektywistyczną. W zamian za te czterysta tysięcy mógłbym objąć udziały w twojej firmie. Dlatego wysłałem Grubego do Krajowego Rejestru Sądowego po sprawozdanie finansowe spółki z ograniczoną odpowiedzialnością Markiewicz i Wspólnicy. Wbrew pozorom Gruby nie jest taki głupi. Powiedz nam, czego się dowiedziałeś w KRS.
Gruby uśmiechnął się od ucha do ucha, prezentując nieco zaniedbane zęby.
– Od dwóch lat spółka wykazuje straty – zaczął Gruby z wyraźnym samozadowoleniem. – W sumie to już prawie trzysta tysięcy. Poza tym ma spore długi. Są to niespłacone zobowiązania wobec kontrahentów i firm leasingowych oraz spory kredyt w banku. Wspólnicy już dwa lata z rzędu podejmują uchwały o kontynuacji działalności, mimo że zobowiązania przekroczyły dwukrotność kapitałów.
Gruby zawahał się i widać było, że jego samozadowolenie wyraźnie spadło.
– Czy jakoś tak – zakończył szybko.
Kamil Małecki pokiwał tylko głową i znowu zaciągnął się e-papierosem. Kierowca na szczęście skręcił z Murckowskiej w lewo i znowu zbliżali się do centrum miasta. Uliczne światła wpadały do wnętrza auta, tworząc przesuwające się szybko cienie. Adam trochę się uspokoił.
– Tak więc nie opłaca się przejmować udziałów w twojej firmie – odezwał się Małecki. – Po co mi kolejny strup na głowie i inwestycja, która zwróci się nie wiadomo kiedy, nieprawdaż? Ale wierz mi, wtedy jeszcze się nie zaniepokoiłem. Każdy może mieć przejściowe kłopoty i złą passę w biznesie. No zdarza się. Sam prowadzę różne biznesy, to wiem. Pomyślałem sobie, że przecież masz podpisany bardzo dobry kontrakt z mainstreamową telewizją na cykl programów. Jakbym przejął ten kontrakt, mógłbym szybko odzyskać dług. Zatelefonowałem więc do mojego starego przyjaciela do zarządu telewizji i wiesz, czego się dowiedziałem?
Małecki zawiesił głos. Adam już wiedział, co za chwilę usłyszy.
– Okazało się, że telewizja jakiś czas temu rozwiązała z tobą umowę i nie będzie więcej przygód dzielnego detektywa Adama Markiewicza, emitowanych w porze najlepszej oglądalności. Przyznam ci się, że trochę się zmartwiłem. Jeszcze nie zaniepokoiłem się o swoje pieniądze, tak po przyjacielsku było mi ciebie żal. Bez takiego kontraktu, przy tak kiepskiej kondycji finansowej, spółka jest zagrożona upadłością. – Spojrzał szybko na siedzącego obok goryla. – Tak było, Gruby?
– Tak jest, szefie.
Markiewicz coraz bardziej zapadał się w tylną kanapę miedzy dwoma mięśniakami. Na wszelki wypadek się nie odzywał.
– Tak jak już mówiłem, niepokój przyszedł później. – Można było odnieść wrażenie, że Małecki opowiada fabułę sensacyjnego filmu obejrzanego dzień wcześniej i specjalnie stopniuje napięcie. – Przypomniałem sobie, że przecież masz duży dom w dobrej lokalizacji niedaleko centrum Katowic. Szybko oszacowałem, że mógłby być wart sporo ponad pół dużej bańki. Dla mnie by wystarczyło, a i tobie odpaliłbym resztę. Więc Gruby sprawdził mi ten dom.
Gruby szturchnął Adama pod żebro i wyszczerzył się do niego.
– Ku mojemu rozczarowaniu dowiedziałem się, że ten dom nie należy już do ciebie. – Gospodarz spotkania wypuścił z ust kłąb aromatycznej pary z e-papierosa. – Ponad rok temu rozwiodłeś się i przy podziale majątku dom przypadł twojej eksżonie, która zresztą zaraz go sprzedała i ulotniła się. Zadałem sobie nawet trud i ją odnalazłem. Wiesz, że mieszka w Alicante z jakimś młodszym facetem? Podać ci jej adres?
– Nie. – Detektyw niechętnie pokręcił głową.
– Tak myślałem. W tym momencie zacząłem się o ciebie martwić. Sprawdziłem, gdzie teraz mieszkasz, i kolejne rozczarowanie. Wynajem mieszkania w centrum jest dość kosztowny. Moim zdaniem to strata gotówki. Nie stać cię na takie mieszkanie. Boleśnie się spada z wysokiego konia. Trudno jest przywyknąć, nieprawdaż?
Markiewicz tylko zacisnął szczęki i milczał.
– Kiedy wreszcie odkryłem, że nie masz kasy, zacząłem się zastanawiać, na co wydałeś pożyczone ode mnie pieniądze. Robiliśmy nawet zakłady, na co poszły. Ja obstawiałem, że masz jakąś młodą dupę na mieście, która ma swoje wymagania finansowe. Wiesz, facet przed pięćdziesiątką daje się czasem omotać młodej, ładnej i przede wszystkim sprytnej panience. Widziałem już kilka takich przypadków. Gruby, na co ty stawiałeś, bo nie pamiętam?
– Na spłatę kredytu we frankach – zarechotał Gruby.
– A ty, Miluś?
– Obstawiałem dofinansowanie spółki – mruknął drugi goryl, który nie bawił się sytuacją tak dobrze jak jego kolega.
– No widzisz. Nie podejrzewaliśmy cię o złe rzeczy – pokiwał głową Małecki i w jednej chwili jego twarz się zmieniła.
Wyglądał teraz jak rozwścieczony lew, szykujący się do ataku na bezbronną gazelę.
– Wyobraź sobie moje rozczarowanie, kiedy odkryłem, że pożyczone pieniądze przegrałeś w kasynie. – Ton jego głosu sprawił, że we wnętrzu auta temperatura spadła o kilka stopni. – Nie wiedziałem, że jesteś cholernym hazardzistą. Miałem cię dotąd za rozsądnego faceta, nie uwierzyłbym, że jesteś uzależniony od hazardu. Do jasnej cholery! Ja cię nawet lubiłem, Adam. A teraz tak mnie rozczarowałeś!
– Kamil, posłuchaj… – odezwał się Markiewicz, nerwowo rozglądając się po bocznych szybach i oceniając, dokąd jedzie auto.
Znowu Francuska, jeździli w kółko.
– Nie! – przerwał mu Małecki lodowato. – To ty mnie, kurwa, posłuchaj. Przegrałeś moje pieniądze. To mnie boli, ponieważ ci zaufałem. Ale nie to jest najgorsze. Wiesz, co mnie najbardziej wkurwia? Przegrałeś je w kasynie należącym do Piotra Raweckiego! Mam ci powiedzieć, kto to jest Rawecki?
– Nie. – Pokręcił głową Markiewicz.
Rawecki był właścicielem sieci kasyn i największym rywalem Małeckiego w szemranych interesach finansowych. W samochodzie zapanowała nagła cisza. W tej ciszy Adam poczuł się jeszcze gorzej, niż słuchając słów dawnego kolegi. Chciał coś powiedzieć, lecz w głowie miał przerażającą pustkę. Nie potrafił się skupić na niczym poza śledzeniem, dokąd jadą. Kierowca właśnie zatrzymał się na parkingu przy Uniwersytecie Śląskim. Cisza się przeciągała. Małecki odwrócił się i pociągał e-papierosa. O szyby zabębniły pierwsze mocniejsze krople deszczu.
– Oddam pieniądze – rzucił wreszcie Adam.
Małecki zerknął na niego do tyłu.
– Tak?
– Mam plan, skąd wziąć kasę – szybko i trochę nieskładnie zaczął mówić Markiewicz. – Wahałem się, czy… to znaczy, mam plan. To jest duża rzecz. Będę z tego miał pieniądze, żeby spłacić wszystkie długi. Oczywiście twój dług jest pierwszy, oczywiście z odsetkami.
Małecki milczał, nie odwracając się. Adam popatrzył najpierw na Grubego, potem na Milusia, ale oni siedzieli nieruchomo, jakby nagle Bóg zamienił ich w słupy soli.
– Masz tydzień – wycedził przez zęby Kamil Małecki, po czym znowu odwrócił się do Adama, a w jego dłoni błysnął pistolet.
Markiewicz miał wrażenie, że temperatura spadła jeszcze o kilka stopni, w okolice zera. Może ktoś włączył cholerną klimatyzację? Zaczął się trochę jąkać.
– Kamil… – zaczął, ale kolega wstrzymał dalsze słowa stanowczym ruchem lufą pistoletu.
– Kumplami byliśmy w podstawówce – wycedził przez zaciśnięte zęby. – W obecnych okolicznościach nie życzę sobie, żebyś mówił mi po imieniu.
Adam się zająknął.
– Panie Małecki, potrzebuję więcej czasu…
– Tydzień.
– Naprawdę będę miał pieniądze – zapewnił Markiewicz. – Ale nie w tydzień. To niemożliwe. Zapłacę więcej, ale potrzebuję dwóch tygodni.
Deszcz rozbijał się o szyby samochodu. Goryle siedzieli jak skamieniali, nie odzywając się ani nie patrząc na niego. Małecki się nie odwracał.
– Panie Małecki, potrzebuję dwóch tygodni, żeby zgromadzić odpowiednią kwotę.
Wreszcie Adama dobiegł cichy głos.
– Dwa tygodnie, ani dnia dłużej.
– Tak, oczywiście.
Gruby otworzył drzwi i wysiadł. Markiewicz też chciał wysiąść, ale zanim zdążył się ruszyć, potężna łapa Grubego sięgnęła do wnętrza auta, złapała go za klapę kurtki i prawie wyrwała ze środka. Adam poleciał do przodu i upadł na brukowany parking, tłukąc się boleśnie. Zanim zdążył się podnieść, porsche cayenne wyrwało do przodu, zawróciło w miejscu i odjechało, ślizgając się oponami po mokrym asfalcie.
Detektyw Adam Markiewicz wstał. Wytarł chusteczką mokre spodnie i popatrzył w ślad za odjeżdżającym samochodem. Jeśli dotąd wydawało mu się, że ma kłopoty, to teraz wiedział, że jest w czarnej dupie i jest awaria prądu. Wyciągnął z paczki papierosa i zapalił go drżącymi rękami, nie zważając na padający deszcz.
Nie miał innego wyjścia. Musiał to zrobić. Do tej pory jeszcze się wahał, lecz teraz nabrał pewności. Jeśli chce żyć, musi działać, nie oglądając się na innych i nie patrząc, dokąd go to zaprowadzi. Wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał numer.Rozdział 3
3
Karolina Nowacka przymknęła oczy i grała na fortepianie. Walc cis-moll Fryderyka Chopina był jej ulubionym utworem. Delikatny, jakby niezdecydowany początek, napływające po chwili dźwięki, z których zaczyna układać się cudownie łagodna melodia, a potem w utworze pojawia się powracający kilkakrotnie motyw. Subtelny akompaniament lewej ręki i palce prawej delikatnie i coraz szybciej przebiegające po klawiaturze. Prawdziwa muzyczna uczta na poziomie najwyższym z możliwych.
Jeszcze dwa lata temu Karolina chciała zostać pianistką. Miała wszystko, żeby zrealizować to marzenie. Natura obdarzyła ją słuchem absolutnym, nauka gry na fortepianie przychodziła jej z wyjątkową łatwością, w jeden rok robiła dwie klasy szkoły muzycznej drugiego stopnia, miała najlepszych i najdroższych nauczycieli. I jeszcze coś. To najważniejsze – niesamowity talent. Któregoś dnia stwierdziła jednak, że nie ma już siły ćwiczyć po kilka godzin dziennie, nie może poświęcić najlepszych lat życia na pogoń za marzeniem, które może nigdy się nie ziści, i zrezygnowała z nauki. Matka oczywiście nic nie powiedziała. Ona nigdy nic nie mówiła. Ani nie zachęcała, ani nie wymagała i nie komentowała, kiedy Karolina zmieniała decyzję. Nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych wydanych na fortepian marki Steinway and Sons, a potem grube tysiące na prywatne lekcje były jej obojętne. Pewnie ich nawet nie zauważyła wśród domowych wydatków. Jakby jej córka nie istniała.
To dlatego Karolina czuła się taka samotna. Brakowało jej rodziny. Co z tego, że miała górę pieniędzy i mogła mieć wszystko, co chciała? Nie miała najważniejszego – rodzinnego ciepła. A teraz jeszcze matka kłóciła się ze swoim wieloletnim partnerem Karolem Kownackim. Karol od ośmiu lat prowadził jej interesy, zarobił dla niej grube miliony i był jedyną osobą, której Karolina ufała i się zwierzała, którą prosiła o radę, darzyła szacunkiem i namiastką uczuć, jakimi córka darzy ojca. A teraz od kilku dni kłócili się o jakiś kontrakt, którego Karolowi nie udało się załatwić. Pewnie Dorota Nowacka zwolni Karola, rozejdzie się z nim i Karolina znowu straci najbliższą osobę.
Dlatego teraz grała Chopina tak, jakby świat wokół niej nie istniał. I na krótkie cztery minuty nie istniał, ukryty za harmonią dźwięków, układającą się w cudowny utwór, który mogłaby grać bez końca. Wszystko ma jednak swój koniec, a ten złożony z dźwięków przyszedł o wiele za wcześnie.
Otworzyła oczy i zdjęła palce z klawiatury. Nasłuchiwała. Z gabinetu matki nie dobiegały już podniesione głowy. Coś mówili, ale to już nie wyglądało na kłótnię. Przez chwilę wstąpiła w nią nadzieja. Może jednak się dogadali i konflikt rozejdzie się po kościach? Podeszła do drzwi i usłyszała głos Karola przepełniony goryczą:
– Pracowałem dla ciebie przez tyle lat, a ty teraz tak po prostu mnie zwalniasz?
Karolina zadrżała. A więc jednak. To koniec.
– Nie rób scen, Karol – odpowiedziała mu Dorota Nowacka. – Każdy sen się kiedyś kończy. Nie jesteś już tak skuteczny jak kiedyś. Tracisz instynkt, popełniasz głupie błędy. Zestarzałeś się.
– Tylko tyle? – zadrwił. – Myślałem, że łączy nas coś więcej.
Zabrzęczało szkło. Nowacka nalewała sobie koniak. Ostatnio piła o wiele za często i o wiele za dużo.
– Bądź mężczyzną i przyjmij zmiany na klatę – rzuciła pogardliwym tonem. – Zawsze ci powtarzałam, że dla mnie najważniejsza jest firma. Wszystko inne jest daleko na drugim planie. W twoich rękach moja firma rozkwitała, dlatego z tobą byłam. Może nawet w pewnym momencie byłeś najlepszy. Ale to się skończyło i nie ma do czego wracać.
– Myślałem, że to są tylko słowa, ale ty naprawdę taka jesteś.
– Jaka? – zaśmiała się niby beztrosko.
– Pozbawiona uczuć. Naprawdę nic się dla ciebie nie liczy prócz pieniędzy. A córka?
Karolina nagle wstrzymała oddech. W pomieszczeniu zapadła cisza. Jej matka milczała. No powiedz coś, do jasnej cholery – pomyślała ze złością. Pierwszy odezwał się jednak Karol.
– Nie wiem, dlaczego traktujesz ją tak oschle. To jest przecież twoja córka, do diabła! Kiedyś straciła ojca, a teraz okazuje się, że matki również nie ma!
– Jak śmiesz! – Głos Nowackiej wzbił się na wysokie tony. – Nie masz prawa oceniać moich relacji z córką.
– Teraz już mnie nie powstrzymasz! – Karol Kownacki nie pozostał jej dłużny. – Powiem to, co od dawna miałem ci powiedzieć. Czy tego chcesz, czy nie.
– Zamknij się!
– To ty się zamknij i słuchaj! Karolina potrzebuje matczynej miłości. Jest nastolatką, zaraz wkroczy w dorosłe życie. Potrzebuje autorytetów, dobrych wzorców, żeby nie popełnić podstawowych błędów dojrzewania! Potrzebuje rodziny i matczynej miłości, a ty jesteś dla niej jak obca.
– Milcz!
– Nie będę milczał! Karolina to mądra i wrażliwa osoba, nie wiem, jak to możliwe, że jest twoją córką. Jesteście zupełnie do siebie niepodobne.
Karolina słuchała, a łzy ciekły jej po policzkach. W pokoju znowu zapadła cisza. Jej matka odstawiła z brzękiem pusty kieliszek, zaszurało krzesło. Zanim dotarły do niej kolejne głosy, ktoś niespodziewanie położył jej rękę na ramieniu. Prawie krzyknęła ze strachu. Pochylała się nad nią wielka postać ochroniarza. Bruno był łysy i bardzo dobrze zbudowany. Większość ludzi darzyła go powściągliwym szacunkiem, wynikającym z obawy. Karolina wiedziała jednak, że w rzeczywistości Bruno Geltz był inteligentny i z natury łagodny. Lubiła go, a i on chyba darzył ją większą sympatią, niż powinien. Kiedy tylko mógł, słuchał, jak gra na fortepianie. Obserwowała czasem jego twarz, kiedy słuchał muzyki. Ktoś, kto chłonie Chopina, Beethovena lub Debussy’ego z taką pasją, nie może być złym człowiekiem. Takie było przynajmniej zdanie Karoliny.
– Nie wolno podsłuchiwać – powiedział samymi ustami.
Zrobiło jej się głupio i tylko pokiwała głową. Lecz kiedy chciała odejść, przytrzymał ją i znowu przyłożył palec do ust. Teraz nasłuchiwali razem, ale nie było już nic słychać. Kownacki oddawał jej matce laptop, telefon komórkowy, oddał jej też drogi zegarek, który kiedyś dostał od niej na urodziny, a na koniec położył na stole wszystkie służbowe karty kredytowe i kluczyki od służbowego porsche cayenne.
– Widzę, że dobrze się bawisz – dobiegł ich jego głos. – Pamiętaj, że to jeszcze nie koniec. Ja też potrafię się zemścić. Jeszcze będziesz żałować, że tak mnie potraktowałaś.
– Jak zwykle jesteś żałosny, Karolu. Idź już i nie rób z siebie błazna.
– Jeszcze mnie popamiętasz!
Bruno odsunął Karolinę na kilka chwil przed tym, jak drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich Kownacki. Karolina z trudem go poznała. Miał zaciśnięte szczęki i szkarłatne plamy na twarzy.
– Bruno, wyprowadź tego pana! – rzuciła z gabinetu Dorota.
– Tak jest – odrzekł ochroniarz beznamiętnie.
Karol spojrzał na Karolinę i trochę się rozluźnił. Na jego twarzy pojawił się nawet półuśmiech.
– Powodzenia, Karolino, dasz sobie radę – powiedział.
– Zabierz mnie ze sobą – poprosiła i aż się zdziwiła, że takie słowa padły z jej ust.
Matka pewnie też usłyszała, ale jej córki nic to nie obchodziło.
– Nie mogę. – Na twarzy Karola pojawił się już pełny szczery uśmiech. – Ale zadzwonię do ciebie od czasu do czasu. Cześć!
Karolina patrzyła ponuro, jak wraz z ochroniarzem znika w drzwiach.
Przed drzwiami domu Nowackiej przy ulicy Purpurowej Kownacki popatrzył na Bruna.
– Posłuchaj, Bruno, musiałem wszystko oddać – odezwał się. – Nie mam ani samochodu, ani telefonu, ani pieniędzy. Podwieziesz mnie do domu?
Bruno chwilę się wahał.
– Ostatni raz – poprosił Karol.
– Pan jest w porządku, panie Karolu, wskakuj pan! – rzucił ochroniarz, otwierając zdalnie swojego starego nissana, zaparkowanego w szeregu innych aut przed domem.
Z miasta wyjechali drogą w kierunku Świdnicy. Kownacki był roztrzęsiony i długo milczał, jakby jeszcze do niego nie docierało, co się właściwie stało. Bruno prowadził spokojnie, zerkając na niego od czasu do czasu. W pewnej chwili wyciągnął paczkę papierosów i podał jednego Kownackiemu. Karol nie palił, ale są takie momenty w życiu, kiedy nie ma co zrobić z rękami, a dym pozwala zebrać rozbiegane myśli. Zapalili i dalej jechali bez słowa. Po sposobie, w jaki Karol trzymał papierosa w palcach, Bruno od razu poznał, że niewiele ich wypalił w swoim życiu. Po kilku minutach, gdy zbliżali się do Mirosławic, Kownacki rzeczywiście doszedł trochę do siebie. Spojrzał na Bruna, jakby doznał olśnienia.
– Cholera! – powiedział. – W komórce mam wszystkie swoje kontakty, a w laptopie adresy mailowe. Wszystko zostało u Nowackiej. Bruno, powiedz informatykowi, żeby zrobił mi kopie, cholera, zostałem bez niczego.
Bruno wyrzucił niedopałek przez uchylone okno i nawet na niego nie spojrzał, skupiony na kierownicy. Zapadł już zmrok i oślepiały ich światła aut jadących przeciwległym pasem ruchu.
– Panie Karolu, zna pan szefową lepiej niż ja – odezwał się wreszcie. – Wie pan, jaka ona jest. Jeśli coś się da zrobić, powiem to informatykowi, jeśli jednak szefowa będzie uparta… – zawiesił na chwilę głos wymownie. – Wie pan, jak będzie.
– Kurwa mać! Ale byłem głupi. Nigdzie sobie tych kontaktów nie zapisałem.
Kownacki objął głowę rękami i przez chwilę myślał nad czymś intensywnie. Wreszcie podniósł wzrok na ochroniarza.
– Nie dam sobą tak pomiatać – oświadczył twardo. – Ona jeszcze pożałuje. Ja tego tak nie zostawię…
Miał coś jeszcze powiedzieć, lecz potężna dłoń Bruna opadła mu niespodziewanie na ramię. Jęknął z bólu i popatrzył na niego z przestrachem. Ochroniarz zaraz cofnął rękę, a na jego ustach pojawił się uśmieszek. Nadal nie patrzył na Kownackiego.
– Niech mi pan tego nie mówi, panie Karolu – powiedział. – Ja ciągle jestem jej ochroniarzem.
Karol zamilkł i nie odezwał się już więcej. Odbili w stronę Sobótki i po kilku minutach zaparkowali przed małym kościółkiem w Sulistrowiczkach. Obaj wysiedli z auta i ostatni raz uścisnęli sobie dłonie, wymieniając kilka grzecznościowych zwrotów. Potem Karol Kownacki odszedł. Bruno widział jego pochyloną sylwetkę. Wyglądał jak człowiek przegrany, jakby w kasynie postawił _va banque_ i całą forsę przytulił krupier. Kownacki obejrzał się jeszcze kilka razy, zanim zniknął między drzewami parku po drugiej stronie drogi. Nie patrzył jednak na palącego papierosa Bruna, lecz na kościół otoczony niskim murkiem z kilkoma grobami między murami świątyni a ogrodzeniem. Rzucane do tyłu spojrzenia stwarzały wrażenie, jakby mężczyzna czegoś się obawiał. Gniewu Bożego? – Bruno zaśmiał się w myślach, kiedy sylwetka Kownackiego zniknęła w ciemnościach. Czyżby nie wiedział, że Bóg jest tylko wymysłem cwaniaków, którym zawsze marzyła się władza nad innymi i dostatnie życie na ich koszt? Jego problem.
Sam poszedł wolno w kierunku kilku ławek ustawionych na wprost wejścia do kościoła. Zatrzymał się za ostatnią z nich i patrzył na kościół wyzywającym wzrokiem, jakby chciał swoją bezczelnością sprowokować kogoś, kto powinien przebywać cały czas w środku. Potem podniósł wzrok i uważnie przyjrzał się kościelnej wieży. Nic nie poczuł. Nikogo tam nie było. To tylko mury i trochę drewnianych belek.
Kpiący uśmieszek ciągle błąkał się na jego ustach, kiedy zawracał i odjeżdżał w kierunku Sobótki.Rozdział 5
5
Około godziny osiemnastej nadkomisarz Marcin Zakrzewski wysiadł z taksówki przed budynkiem przychodni zdrowia przy ulicy Dobrzyńskiej. Zanim taksówka zawróciła i odjechała wolno w kierunku wyjazdu na Traugutta, stał, patrząc na okazały gmach, w którym przed wojną mieściła się kasa chorych. W końcu westchnął przeciągle i wszedł do środka. Nie było odwrotu, musiał go obejrzeć lekarz. W obszernym holu, wysokim aż po sam dach, zatrzymał się trochę zdezorientowany. Wreszcie wypatrzył strzałki, wsiadł do zdezelowanej windy i wjechał na pierwsze piętro, gdzie mieścił się całodobowy dyżur ortopedyczny. Na korytarzu jęknął w duchu. Na krzesłach przed drzwiami, gdzie przyjmował dyżurny lekarz, siedziało kilkanaście osób, tworząc różnokolorową ludzką mozaikę. Wydawało się, że każdy jest inny, a jednak wszystkich połączyło cierpienie, wyraźnie malujące się na twarzach. Odpowiednie do nieszczęścia, jakie dotknęło ich posiadaczy. Połamane ręce, palce, nogi, złamane obojczyki i jeszcze inne urazy, które na pierwszy rzut oka ciężko było zauważyć. Czekając na swoją kolej, niektórzy skupiali się całkowicie na swoim cierpieniu i zamykali w sobie, inni nawiązywali kontakt z sąsiadami, starali się nie myśleć o bólu i zabić czas sympatyczną rozmową.
Zakrzewski usiadł na krześle na końcu kolejki i przyłączył się do tych pierwszych. Tylko że on nie kontemplował bólu, lecz przeklinał samego siebie i własną nieostrożność. Jak to się, cholera, stało, że spadł z krzesła? Większa głupota jeszcze w życiu mu się nie przydarzyła.
Z kapitanem Piekłą rozmawiał w jego leśnej chacie do północy. Ostatecznie nawet on poniósł konsekwencje zbyt dużej ilości pochłoniętego bimbru. Na koniec był już tak pijany, że Zakrzewski musiał pomóc mu wstać z krzesła i odprowadził go do łóżka. Cały czas jednak mówił z sensem i nie bełkotał. Zasnął w dwie sekundy. Marcin położył się na drewnianej ławce w kuchni, nakrył się wszystkimi kocami i narzutami, jakie znalazł w chacie, i tak zdrzemnął się kilka godzin też zmorzony alkoholem i zmęczeniem.
Już o siódmej rano obudziły go odgłosy rąbania drewna. Wstał i wyszedł na zewnątrz. Powitał go rześki, wilgotny poranek ze słońcem powoli wygrywającym wieczną wojnę z chmurami. Odebrał skacowanemu Piekle siekierę, polecił mu rozpalić w piecu, przygotować kawę i śniadanie. Praca fizyczna dobrze mu zrobiła, chociaż on też czuł suchość w ustach i inne jeszcze mniej sympatyczne konsekwencje wypicia dużej ilości mocnego alkoholu. Po kilkunastu minutach poczuł się lepiej. Górskie, chłodne powietrze też doskonale podziałało na kaca. Wrócił do chaty z naręczem drewna w o wiele lepszej formie, niż kiedy ją opuszczał. Gdyby jeszcze nie ten cholerny fantomowy ból w piersiach.
Piekło zdążył rozpalić w piecu, zagotować kawę, przygotować na śniadanie taki sam zestaw jak poprzedniego dnia na kolację i wypić pół butelki bimbru. Gdyby Marcin po przebudzeniu tyle wypił, pewnie zaraz by padł. Piekło po prostu zaczął normalnie funkcjonować. Zjedli śniadanie, potem Marcin pił kawę z metalowego kubka, a gospodarz palił papierosy. Rozmawiali do dziewiątej, ustalając ostatnie szczegóły, potem Zakrzewski zarzucił na ramię plecak i po prostu wyszedł bez słowa z chaty, jakby szedł na wycieczkę po górach i miał zamiar wrócić za kilka godzin. Piekło nie wyszedł, żeby chociaż odprowadzić go wzrokiem, kiedy wolno schodził w dół śliską ścieżką. Pewnie kończył w tym czasie butelkę, ale na to Marcin nie miał już żadnego wpływu.
Do Wrocławia wrócił około siedemnastej. Wcześniej zjadł niezdrowy obiad w restauracji na stacji benzynowej przy autostradzie i wypił szybko dwie kawy. To tylko podrażniło kwasy w żołądku. Odtąd towarzyszyło mu nieprzyjemne uczucie nadkwaśności.
Zastał dawno niewietrzone i niesprzątane mieszkanie i poczuł się dziwnie. Jakby nie był u siebie, tylko w jakimś obcym, nieprzyjaznym miejscu. Postanowił trochę posprzątać. Kiedy już poodkurzał, umył podłogi, pościerał kurze i włączył pralkę, zauważył, że w kuchni na ścianie wciąż wisi kalendarz z zeszłego roku. A to był paskudny rok. Chyba najgorszy, jaki przeżył. Wszedł na krzesło, żeby zawiesić nowy, i wtedy spadł.
Nawet nie wiedział, jak do tego doszło. Był zmęczony po wizycie u Piekły w Cisnej i nie mógł zapanować nad burzą myśli, które kotłowały się w jego głowie po tym, gdy kapitan opowiedział mu o swoim śledztwie z początku lat dziewięćdziesiątych. Czuł się, jakby wyszedł z siebie i stanął obok. Takie nierealne uczucie. I chyba niebezpieczne. Próbował tyłem zejść z krzesła i coś poszło nie tak. Stawiając krok w tył, trafił nogą na kuchenny stołek, który przesunął się po kafelkach podłogi, i było już za późno. Poleciał na głowę. W ostatniej chwili siłę upadku zamortyzował rękami, ale i tak gruchnął uchem w twarde kafelki. Rozbite i krwawiące ucho okazało się drobiazgiem. Najgorszy był ból w lewym nadgarstku i w palcu serdecznym prawej dłoni. Leżał na podłodze oszołomiony bólem, a z jego ust sypały się najgorsze przekleństwa. Kiedy już pozbierał się z podłogi, długo siedział w ulubionym fotelu, badając obrażenia. Wyglądało na to, że złamał rękę w nadgarstku. Natychmiast pojawiła się opuchlizna, nie mógł poruszyć dłonią. Z palcem też było źle, spuchł, nie dało się go zgiąć.
Po kolejnej godzinie stwierdził, że chyba jednak niezbędna będzie wizyta w szpitalu. Taksówką pojechał na SOR szpitala im. Marciniaka, gdzie pielęgniarka poradziła mu, żeby udał się na Dobrzyńską, to nie będzie musiał spędzić kilkunastu godzin w kolejce. Niestety, kiedy się tu zjawił, zastał sytuację podobną do tej w szpitalu. Swoje kilka godzin i tak będzie musiał odsiedzieć. Takie były przykre realia krajowej służby zdrowia.
Siedział więc cierpliwie w kolejce i starał się nie słuchać innych. Skupił się na własnych, niewesołych myślach. Co tak naprawdę opowiedział mu kapitan Piekło? Banalną historię o korupcji, manipulacji, żądzy władzy i pieniędzy? Chyba nie. Jeśli układ jest chroniony w sposób bezwzględny przez tyle dziesięcioleci, musi tam być drugie dno. Coś, czego nie widać na pierwszy rzut oka. Niepokój wciąż go nie opuszczał. Nie wiedział jeszcze, jak można by było odkryć prawdę. Jak dotrzeć do osób zarządzających układem, jak je postawić przed sądem, jeśli mają potężne wpływy. Marcin czuł się za mały, żeby próbować samemu. Tylko czy komuś w ogóle można jeszcze ufać? Upadek na głowę go otrzeźwił. Może od czasu do czasu trzeba walnąć głową o kafelki, żeby się ocknąć i zyskać właściwą perspektywę? Może i tak, ale nie trzeba łamać sobie przy tym rąk.
Kwadrans przed północą trafił wreszcie przed oblicze lekarza. Młody człowiek, wyglądający, jakby tydzień temu skończył akademię medyczną, spojrzał na niego znudzonym wzrokiem. Potem z daleka popatrzył na spuchnięty nadgarstek, obojętnie rzucił okiem na palec i wypisał skierowanie na prześwietlenie. W międzyczasie pielęgniarka trzy razy wpisywała dane Zakrzewskiego do komputera, ponieważ ciągle się coś zawieszało i system wylatywał w kosmos. Dobrze, że przynajmniej rentgen znajdował się na tym samym piętrze. Chociaż znając organizację i logikę naszej służby zdrowia, Marcin nie zdziwiłby się, gdyby kazano mu jechać na drugi koniec miasta. Na szczęście nie musiał.
Wyszedł z gabinetu ze skierowaniem na RTG i poszedł korytarzem wzdłuż holu przebiegającego przez wszystkie kondygnacje budynku. Tu też trafił na kolejkę, na szczęście nie taką, jak po przeciwległej stronie piętra.DZIEŃ PIERWSZY. 15 KWIETNIA 2018, NIEDZIELA
Rozdział 6
6
Trzy minuty po północy doczekał się. Obsługujący aparat rentgenowski pracownik medyczny w wieku około sześćdziesięciu lat wyszedł do niego, przeczytał skierowanie i z lekkim zakłopotaniem oznajmił Zakrzewskiemu, że niestety nie może na razie wykonać prześwietlenia. Skierowanie jest z poprzedniego dnia i nie obowiązuje od trzech minut. Kazał Marcinowi wrócić po nowe. Dobrze, że w tym wypadku nie musiał jeszcze raz czekać w kolejce, która zmniejszyła się, ale nie aż tak bardzo.
Na prześwietlenie trafił wpół do pierwszej w nocy. Potem czekał na wyniki. Ten sam pracownik medyczny oddał mu skierowanie i kazał wracać do lekarza. Przed obliczem młodego lekarza stanął ponownie około pierwszej. Okazało się, że system komputerowy jednak działa dość sprawnie i lekarz już oglądał jego zdjęcia z RTG. Potem zaczął mówić z takim zaangażowaniem, jakby komentował po raz dziesiąty ten sam mecz piłki nożnej z ligi okręgowej.
– Tak jak myślałem. Złamanie kości strzałkowej w lewej ręce i pęknięcie paliczka palca serdecznego w prawej ręce. Niestety, musimy pana zagipsować na co najmniej cztery tygodnie.
Zakrzewski próbował coś powiedzieć, ale lekarz i pielęgniarka byli już zainteresowani kolejnym pacjentem z podejrzeniem złamania obojczyka.
Marcin poszedł we wskazanym kierunku. Przeszedł jedno pomieszczenie i znalazł się w kolejnym. Tu czekał na niego mężczyzna około pięćdziesięcioletni w białym kitlu. Akurat sprzątał stanowisko, na którym gipsował złamania. Marcin poczekał kilka chwil w drzwiach i wreszcie mógł usiąść. Pielęgniarz dokonał szybkich oględzin:
– Na nadgarstek założymy opatrunek gipsowy, na palec wystarczy usztywnienie – ocenił. – Założymy szynę Zimmera.
– Nie może mnie pan pozbawić obu rąk – zaprotestował niezbyt stanowczo Marcin. – Jak ja będę funkcjonował?
– Poradzi pan sobie. – Pielęgniarz, odwrócony do niego tyłem, wzruszył ramionami, wyciągając z szuflady gipsowe opatrunki. – Najważniejsze, żeby szybko się zrosło.
Zakrzewski próbował jeszcze protestować, lecz szybko zamilkł zniechęcony. Pielęgniarz moczył opatrunki w wodzie, potem ustawił odpowiednio złamaną rękę i zaczął ją bandażować. Usta mu się przy tym nie zamykały. Ciągle gadał. Na początku ten potok słów strasznie Marcina irytował. Po pewnym czasie jednak zaciekawiony policjant spojrzał po raz pierwszy w twarz pielęgniarza i zaczął uważnie słuchać.