Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzika dywizja. Historia Czerwonych Beretów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 października 2024
Ebook
52,99 zł
Audiobook
59,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
52,99

Dzika dywizja. Historia Czerwonych Beretów - ebook

Reportaż historyczny o czerwonych beretach

Ich odwadze w boju dorównywała tylko ich niesubordynacja wobec niewygodnych rozkazów komunistycznych notabli

6 Dywizja Powietrznodesantowa to nie było zwykłe wojsko. Tworzyli ją spadkobiercy generała Sosabowskiego i jego 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Czerpano z tradycji polskich formacji komandosów na Zachodzie.

W razie konfliktu z Zachodem polscy desantowcy mieli zdobyć duńskie wyspy. Trudni do pokonania w walce i jeszcze trudniejsi w dowodzeniu, gdy w grę wchodziła polityka. Komunistyczna wierchuszka nie odważyła się użyć spadochroniarzy, gdy wybuchały strajki w marcu 1968 roku i dwa lata później na Wybrzeżu.

W najnowszej książce Piotra Korczyńskiego żołnierze dywizji zabierają głos, by opowiedzieć nam: jak wyglądało szkolenie desantowców w PRL-u? Jak trudno było służyć ojczyźnie w niełatwych politycznie czasach, by zachować honor? A wreszcie – jaką cenę w wolnej Polsce przyszło za tę służbę zapłacić?

Desant za komuny to było wojsko, które kojarzyło się z Zachodem, to było wojsko, w którym naprawdę chciało się służyć. Czerwony beret, pikujący orzeł na piersi i podwinięte rękawy uesa – wielu marzyło, by przyjeżdżać na przepustkę w takim mundurze. Zającem mógł być każdy, spadochroniarzem – tylko wybrani. Po takim wojsku liczyli się z tobą i w robocie, i w domu – na wsi czy w mieście, a jeśli chciałeś się uczyć – po służbie w desancie też było łatwiej. Politrucy mogli wciskać swe głodne kawałki o tym, że jesteśmy forpocztą Układu Warszawskiego… My wiedzieliśmy swoje: jesteśmy jak komandosi z amerykańskich filmów. Niektórzy pamiętali też o tym, że 6 Pomorską Dywizję Powietrznodesantową formowali oficerowie od generała Sosabowskiego… Taka to była nasza dzika dywizja.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-9030-3
Rozmiar pliku: 11 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

6 Brygada Powietrznodesantowa jako spadkobierczyni tradycji 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej przyjęła imię jej legendarnego dowódcy, generała brygady Stanisława Sosabowskiego. W brygadzie nie zapomina się też o tym, że wywodzi się ona bezpośrednio z 6 Pomorskiej Dywizji Powietrznodesantowej – wszak jej żołnierze dumnie noszą bordowe berety, znak przynależności do polskich wojsk powietrznodesantowych od lipca 1958 roku, kiedy to spadochroniarze założyli je pierwszy raz. Także patroni poszczególnych oddziałów brygady świadczą dobitnie o ciągłości tych tradycji: 6 Batalion Dowodzenia nosi imię generała broni Józefa Kuropieski; 6 Batalion Powietrznodesantowy – generała dywizji Edwina Rozłubirskiego; 16 Batalion Powietrznodesantowy – generała brygady Mariana Zdrzałki; 18 Bielski Batalion Powietrznodesantowy – kapitana Ignacego Gazurka; 6 Batalion Logistyczny – generała dywizji Ignacego Prądzyńskiego.

Przyjrzyjmy się patronom batalionów od końca powyższej listy. Spadochronowi logistycy wybrali na swego patrona generała Ignacego Prądzyńskiego (1792–1850), który był nie tylko znakomitym kwatermistrzem i oficerem wojsk inżynieryjnych (między innymi projektował Kanał Augustowski), ale i jednym z najlepszych strategów w historii Wojska Polskiego. Triumfator w bitwie pod Iganiami 10 kwietnia 1831 roku pod koniec powstania listopadowego został wodzem naczelnym armii polskiej – niestety, zbyt późno, by mógł wykorzystać w pełni swój geniusz i realizować plany, które w dużej części zmarnowali jego poprzednicy na tym stanowisku. Niewątpliwie Prądzyński był typem oficera, którego „bóg wojny” cesarz Napoleon Bonaparte cenił najwyżej, gdyż nawet w najcięższej kampanii nie zapominał, że żołnierz, by efektywnie walczyć, musi być dobrze zaopatrzony. W wojskach powietrznodesantowych, które przeznaczone są często do walki z przeważającymi siłami wroga, przez dłuższy czas nawet w okrążeniu, zaopatrzenie w amunicję, żywność, wodę i medykamenty to podstawa nie tylko sukcesu, lecz także przetrwania.

Od 28 września 1991 roku 18 Batalion – wówczas Desantowo-­Szturmowy (do nazwy „Powietrznodesantowy” powrócono w 2010 roku) ma za patrona kapitana Ignacego Gazurka (1907–1944), dowódcę 9 Kompanii w 3 Batalionie Spadochronowym 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Kapitan Gazurek urodził się w Istebnej, co też ma znaczenie zarówno w historii 18 Batalionu, jak i pozostałych oddziałów 6 Brygady, a wcześniej 6 Dywizji. Istebnej nie trzeba przypominać nikomu, kto w desancie trenował narciarstwo i zimą maszerował wytrwale górskimi szlakami. Będzie ta miejscowość przewijać się często i na kartach tej książki. Kapitan Ignacy Gazurek zginął śmiercią żołnierza podczas operacji „Market-Garden”. Należał do tej grupy polskich spadochroniarzy, którzy po desancie brygady pod Driel 21 września 1944 roku przeprawili się na drugą stronę Renu i dołączyli do swych brytyjskich towarzyszy broni z 1 Dywizji Powietrznodesantowej.

Kapitan Gazurek został śmiertelnie ugodzony kulą snajpera 24 września w Oosterbeek niedaleko Arnhem. Tak śmierć kapitana wspominał jego podwładny i kolega, podporucznik Mieczysław Góral: „Wzdłuż ulicy prują świetlne pociski. Opodal pali się samochód. Przebiegamy na drugą stronę. Zdobywamy jeden dom, drugi, trzeci… W czwartym są Anglicy. Od kilkunastu godzin byli odcięci. Kpt. Gazurek, dowódca 9. Kompanii, prowadzi dalej – prowadzi, biegnąc pierwszy. Przebiega przez wąski ogródek, chce przeleźć przez mur. Nie może, gdyż zbyt ciężkie oporządzenie ściąga go w dół. Podbiega ktoś, aby mu pomóc. Szczęka seria. Strzelają Niemcy, siedzący w budynkach po drugiej stronie ulicy. Zwala się kpt. Gazurek i żołnierz, który chciał mu pomóc. Kapitan upadł na wznak, głowa bezwładnie zwisła na plecy. Krótka chwila wahania, przebiegam przez korytarz, wychylam głowę przez drzwi i równocześnie, z błyśnięciem światełka, kula otarła się o mur”¹.

Niewiele brakowało, a i podporucznik Góral byłby kolejną ofiarą niemieckiego snajpera. Kapitan Ignacy Gazurek pośmiertnie został odznaczony Krzyżem Walecznych i spoczął na Cmentarzu Wojskowym w Oosterbeek².

Kolejni patroni – generał Marian Zdrzałka, generał Edwin Rozłubir­ski, generał Józef Kuropieska i patron całej brygady generał Stanisław Sosabowski – są głównymi bohaterami tej książki, więc nie będziemy w tym miejscu szczegółowo ich opisywać. Prócz generała Kuropieski, który był pomysłodawcą i konsekwentnym realizatorem tworzenia 6 Dywizji Powietrzno­desantowej, pozostali trzej dzierżyli dowództwo wielkich jednostek powietrznodesantowych: generał Sosabowski 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej, której również był faktycznym twórcą, w latach 1941–1944. Generał Edwin Rozłubirski dowodził 6 Pomorską Dywizją Powietrzno­desantową w latach 1963–1968, natomiast generał Marian Zdrzałka w latach 1973–1983. Patrząc na te daty, można zadać pytanie, co mają wspólnego ci trzej oficerowie o różnych drogach życiowych, światopoglądach politycznych i tak dalej? Łączy ich to, co u wojskowych zawsze powinno być najistotniejsze. Byli znakomitymi żołnierzami i dowódcami, autorytetami dla swych podwładnych – żołnierze ich nie tylko szanowali jako przełożonych, ale także cenili jako ludzi, czego wymownym dowodem były przydomki, jakie im nadali: „Stary”, „Ojciec”, „Tata”, „Tatuś”.

To jeszcze nie wszystko. Każdy z tych dowódców wykazał się cechą, która jest rzadkością nawet wśród najmężniejszych na polu bitwy: odwagą cywilną. Przypomnijmy jej definicję. „Odwaga wypowiadania się i postępowania zgodnie ze swoimi przekonaniami, bez względu na konsekwencje”³. Generał Sosabowski za swą bezkompromisową postawę podczas bitwy o Arnhem, mówienie bolesnej prawdy prosto w oczy wyższym dowódcom brytyjskim, że błędami i nieudolnością skazali swą elitarną dywizję powietrznodesantową na zagładę, stracił nie tylko dowództwo brygady spadochronowej, lecz także został oskarżony o defetyzm i nieudolność. Generał Rozłubirski, alowiec odznaczony za męstwo podczas powstania warszawskiego Virtuti Militari przez komendanta głównego Armii Krajowej generała Tadeusza Bora-­Komorowskiego, kilka razy otrzymywał po wojnie wilczy bilet i był nie tylko zdejmowany z dowództwa, ale i wyrzucany z wojska. W 1968 roku stracił dowództwo 6 Dywizji Powietrznodesantowej, bo nie pozwolił, by spadochroniarze wespół z milicją bili studentów podczas ich protestów.

Pułkownik Stanisław Dronicz, jeden z nielicznych oficerów Wojska Polskiego, który w stanie wojennym opowiedział się po stronie „Solidarności”, za co został aresztowany i zdegradowany do stopnia szeregowca (wrócił do służby po 1989 roku), wystawił generałowi Rozłubirskiemu taką oto opinię:

„Na tle różnych postaw generalicji oddać cześć należy generałowi Edwi­nowi Rozłubirskiemu. W okresie służby czynnej był ostrym w wypowiedziach komunistą. Gdy jego sprawa przegrała, nie zmienił skóry, nadal pozostał tym, za kogo się podawał. Dziesiątki jego kolegów generałów po zdobyciu prezydentury przez Lecha Wałęsę w ciągu nocy cudownie się nawróciło, nie opuszczało żadnej okazji, aby zademonstrować swą religijność. Uczestniczyli w procesjach i pielgrzymkach, modlili się klęcząc, podobno kilku leżało krzyżem. Czynili to na oczach tłumów, w obecności mass mediów. Później, gdy odeszli na emerytury, nikt ich już w kościołach nie widywał. To, co mówili o nich podwładni, z którymi przesłużyli wiele lat, było im obojętne. Za cenę doraźnych łask gotowi byli zmienić swe oblicze jak kameleony”⁴.

Na pewno kameleonem, przybierającym barwy ochronne w zależności od politycznej koniunktury, nie był też generał Zdrzałka, któremu przyszło dowodzić dywizją w trudnych czasach przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku. I tak jak spadochroniarze mieli szczęście, że w 1968 roku dowodził nimi Rozłubirski, tak też było w czasie stanu wojennego w wypadku generała Zdrzałki, który starał się, jak mógł, by jego czerwone berety nie brały bezpośrednio udziału w akcjach pacyfikacyjnych. Gdyby nie generał, w sierpniu 1982 roku w Nowej Hucie ZOMO i milicja strzelałyby do demonstrujących ostrą amunicją.

Jeden z bohaterów tej książki, pułkownik Stanisław Balawender, należy do tych oficerów 6 Dywizji Powietrznodesantowej, którzy służyli niemal pod wszystkimi jej dowódcami (prócz generała Bolesława Chochy), a spadochroniarzem został dzięki generałowi Kuropiesce, jeżdżącym po odwilży w 1956 roku po kraju i wyszukującym do desantu najzdolniejszych młodych oficerów. Dla pułkownika Balawendera bezsprzecznie najwybitniejszym wśród nich był generał Zdrzałka.

„Pod względem wojskowym i wychowawczym – podkreślał pułkownik Balawender – Marian Zdrzałka był niemal doskonały. Jako spadochroniarz był zarówno świetnym taktykiem, jak i strategiem. Znał specyfikę służby w desancie z perspektywy szeregowego, kaprala, kapitana, pułkownika i generała. Był doskonale przygotowany merytorycznie i miał przy tym charakter i zasady – czyli spełniał wszystkie warunki, by być znienawidzonym przez miernoty stojące od niego wyżej w hierarchii… Wśród różnej maści politruków, jak też w komitetach partyjnych, łącznie z tym najwyższym – Komitetem Centralnym też nie miał dobrych notowań. Przez to Zdrzałka bardzo długo musiał czekać na awans generalski i niewątpliwie to także przyczyniło się do przedwczesnej śmierci tego wybitnego oficera”⁵.

Bezsprzecznie więc 6 Dywizja Powietrznodesantowa miała szczęście do dobrych, a często i wybitnych dowódców. Była to w powojennej historii Wojska Polskiego jednostka elitarna – jak każda formacja powietrznodesantowa na świecie, niezależnie od państwa, ustroju czy sojuszu, do którego przynależy. Tak więc w tym kontekście wyjątkowości dywizji czerwonych beretów nie trzeba zbytnio podkreślać. Ważniejsze jest co innego: była to jedyna dywizja w ówczesnym Wojsku Polskim, w której tak wyraźnie odwoływano się do tradycji i doświadczeń wielkiej jednostki Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie – 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Więcej nawet, to podwładni generała Sosabowskiego – tacy jak podpułkownik Władysław Klemens Stasiak, major Wacław Płoszewski czy porucznik Stanisław Nocoń – byli dzięki generałowi Kuropiesce bezpośrednio zaangażowani w tworzenie, a następnie szkolenie pierwszej dywizji powietrznodesantowej Wojska Polskiego. Można stwierdzić, że choć nieoficjalnie, to generał Sosabowski dzięki zaangażowaniu swych byłych podwładnych w tworzenie dywizji od początku był jej patronem. Zresztą generał Kuropieska, który spotykał się z generałem Sosabowskim osobiście w Wielkiej Brytanii, poszukując kandydata na dowódcę dywizji, wciąż podkreślał, że musi być to oficer o cechach i formacie Sosabowskiego.

Ostatnią wolą generała Stanisława Sosabowskiego było, by po śmierci jego prochy spoczęły w kraju. Stało się to 14 października 1967 roku. Uroczystość miała oficjalny przebieg, a asystę honorową przy grobowcu rodzinnym na cmentarzu komunalnym (dziś wojskowym) na warszawskich Powązkach zaciągnęli żołnierze 6 Dywizji Powietrznodesantowej. Zadbał o to przede wszystkim generał Rozłubirski. Wcześniej generał wraz ze swą dywizją zaangażował się w kampanię budowy pomnika Polskich Spadochroniarzy i Cichociemnych w Warszawie, który odsłonięto 19 września 1965 roku. Mniej znany jest fakt objęcia patronatu 6 Dywizji nad innym pomnikiem, upamiętniającym cichociemnych w Krakowie. Mianowicie w 1979 roku w krakowskim Łęgu (dokładnie przy ulicy Centralnej) w asyście spadochroniarzy odsłonięto pomnik upamiętniający starcie cichociemnych i żołnierzy Zgrupowania AK „Żelbet” z Niemcami, do którego doszło 8 maja 1944 roku⁶.

Tak o tym pomniku opowiadał pułkownik Balawender: „Pomnik budowała nasza kompania saperów. Na odsłonięcie tego pomnika z udziałem wojskowej kompanii honorowej i orkiestry nie chciały się zgodzić władze, ale ówczesny dowódca garnizonu płk Zdrzałka kategorycznie nakazał, żeby ceremonia miała odpowiednią oprawę i Dywizja wystawiła kompanię honorową. Z władz był tylko Edward Barszcz, prezydent Krakowa. Znamienne były wówczas słowa dwóch przybyłych na uroczystość cichociemnych. Powiedzieli wtedy do nas: «Czy ich krew była gorsza od waszej? Oni tak samo walczyli o”⁷.

Tablica pomnika cichociemnych i żołnierzy Zgrupowania AK „Żelbet” na krakowskim Łęgu

Tak – znamienne zdanie cichociemnych! Niestety, wciąż aktualne, bo nasz „narodowy sport” dzielenia Polaków na lepszych i gorszych wciąż ma się całkiem dobrze. Wyjątkowo jest to naganne w wypadku dzielenia na lepszą lub gorszą żołnierskiej krwi – zarówno wtedy, w czasach PRL, jak i dziś. W tym też kontekście można zadać pytanie, dlaczego wspomniani wyżej oficerowie 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej, którzy, wróciwszy po wojnie do kraju, byli represjonowani i wtrącani do stalinowskich więzień, po październiku 1956 roku zgodzili się na powrót do Wojska Polskiego⁸ i organizowanie w nim jednostki powietrznodesantowej? Wszak, jeśli chodzi o podległość tego wojska, nic się nie zmieniło – nadal stanowiło ono drugą co do wielkości armię bloku sowieckiego, a od 1955 roku również Układu Warszawskiego. 6 Pomorska Dywizja Powietrznodesantowa była więc jedną z elitarnych jednostek przeznaczonych do ofensywy wymierzonej w Zachód.

Zanim tu padną epitety o zdradzie, należy spróbować postawić się w sytuacji żołnierzy, którzy po 1945 roku postanowili wrócić z Zachodu do kraju. Przez moment myślał o tym też sam generał Sosabowski, ale zdecydowanie odradzili mu to jego znajomi, którzy związali swe losy z nowymi władzami w Warszawie. W pierwszym wypadku było to małżeństwo P. Jak przyznawał generał w swej książce _Droga wiodła ugorem_, byli to jego bardzo dobrzy znajomi i przyjaciele z czasów przedwojennych, którzy odwiedzili go w Londynie, jadąc do Stanów Zjednoczonych, by objąć tam placówkę konsularną rządu warszawskiego.

„On – wspominał Sosabowski – bardzo «czerwony», jakkolwiek nie komunista, właśnie z tej grupy żoliborskiej «Szklane domki»⁹ nieskazitelnie prawy i idealista.

– Czy wraca pan do Kraju, generale? – pyta – bo ja serdecznie panu radzę jak przyjacielowi – niech pan nie wraca. Tam nie ma dla pana miejsca”¹⁰.

W drugim wypadku na decyzji generała o pozostaniu na emigracji zaważyła rozmowa z jego byłym uczniem z Wyższej Szkoły Wojennej, wówczas w stopniu kapitana, Józefem Kuropieską, który we wrześniu 1939 roku dostał się do niemieckiej niewoli, niemal całą wojnę spędziwszy w oflagu w Woldenbergu, po oswobodzeniu przez Brytyjczyków w 1945 roku wrócił do kraju i wstąpił w szeregi Wojska Polskiego. W 1946 roku już pułkownik dyplomowany Kuropieska pełnił funkcję attaché wojskowego przy ambasadzie polskiej w Londynie¹¹. Szczegóły tej rozmowy znajdują się w rozdziale _Znak Spadochronowy_.

Generał Sosabowski i ci żołnierze Polskich Sił Zbrojnych, którzy wybrali emigrację w obawie przed powrotem do Polski rządzonej przez komunistyczny reżim, wiedzieli, że w powojennej rzeczywistości Wielkiej Brytanii, targanej kryzysem gospodarczym i rozpadem swego imperium, są mimo swych wojennych zasług niepożądanym ciężarem. Szczególnie odczuł to właśnie generał Sosabowski, pozbawiony wojskowych świadczeń emerytalnych, pracujący fizycznie jako magazynier.

Jaka była atmosfera wokół polskich żołnierzy pozostających na Zachodzie, świadczy wspomnienie jednego z nich. Pancerniak 2 Korpusu Polskiego Czesław Knopp (który wcześniej jako Pomorzanin został wcielony do ­Wehrmachtu i zaliczył w jego szeregach front wschodni, by następnie trafić na Zachód i szczęśliwie uciec do generała Władysława Andersa a po wojnie pozostać w Wielkiej Brytanii) tak pisał:

„Przyznać trzeba, że gospodarze nie bardzo nam sprzyjali. Musieliśmy mieć specjalne legitymacje cudzoziemca ze zdjęciem. Każda zmiana w życiu osobistym, jak na przykład zmiana adresu, zmiana pracy, statusu cywilnego, narodzenie dziecka, musiała być meldowana na policji i wpisana do legitymacji z podpisem i pieczęcią. Bez zezwolenia Urzędu Pracy nie wolno było zmieniać zatrudnienia. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych też ingerowało w nasze życie, każąc się meldować w ustanowionych urzędach, gdzie pod pretekstem zorientowania się, czy nas nikt nie namawiał do powrotu do Polski, pytali o różne osobiste sprawy. Na to pytanie jedyną odpowiedzią mogło być, że prócz ministra Bevina, nikt. Spora grupa Polaków dostała zatrudnienie w transporcie londyńskim. Gdy przywieziono do Wielkiej Brytanii Jamajczyków, Polacy sprzątający perony awansowali do pracy w kasach biletowych. Następne lata były wielką udręką, polegającą na urządzaniu się w obcym kraju bez niczyjego poparcia”¹².

Nie może więc dziwić, że wielu żołnierzy, mimo wieści o komunistycznych prześladowaniach i aresztowaniach, decydowało się na powrót do kraju. Czynili tak zwłaszcza ci, którzy w Polsce pozostawili rodziny i teraz dostawali od nich listy z błaganiem o powrót. Wracali więc, a niektórzy – zwłaszcza oficerowie – wstępowali w szeregi Wojska Polskiego, nierzadko zdziwieni, że mogą to zrobić. Jak to, do komunistycznego wojska, walczącego wtedy z podziemiem niepodległościowym? – zapytają niektórzy zgorszeni. W historii dziejącej się na gorąco od wieków, w każdej epoce, człowiek zawsze porusza się po omacku. Łatwo jest wydawać sądy o czasie przeszłym, siedząc na wygodnym stołku współczesności. Tak więc i w latach czterdziestych nic nie było tak oczywiste i wyraźne, jak dziś w licznych podręcznikach do historii… Wówczas do korpusu oficerskiego przyjmowano oficerów przedwrześniowej armii wracających z niewoli, tych z Polskich Sił Zbrojnych oraz tych z konspiracji (choć najmniej chętnie i najmniejsza to była grupa, zważywszy na represje rozpętane wobec akowców po akcji „Burza” i powstaniu warszawskim w 1944 roku). Ludzie ci w wojsku stykali się ze służącymi w nim Polakami z Kresów, a przede wszystkim Sowietami – POP-ami, czyli pełniącymi rolę Polaków, jak ironicznie o nich mówiono, czerwonoarmistami przebranymi w polskie mundury. Ta grupa w korpusie oficerskim Wojska Polskiego była najliczniejsza i dzierżyła w nim najwyższe stanowiska.

No dobrze, ktoś powie, ale przecież szybko musieli zobaczyć, że w tym wojsku niepoślednie skrzypce gra Informacja Wojskowa i Sowieci, że rzucane jest ono do akcji przeciw „bandom”, które okazywały się nazbyt często oddziałami konspiracji niepodległościowej¹³. Na co liczyli – na trzecią wojnę światową albo na demokratyczne wybory i na to, że wojsko naprawdę będzie mieć w pełni polski charakter? Niektórzy na pewno tak. Dziś może się to wydawać szczytem naiwności, ale wtedy wcale nie było to takie oczywiste. Byli też oczywiście koniunkturaliści, jak w każdych czasach i systemach politycznych, lecz większość wstępowała na służbę z bardzo prozaicznego powodu – wojsko i wojaczka były ich powołaniem, często nie potrafili robić nic innego, a przecież trzeba z czegoś żyć, utrzymać rodzinę. Trudno też rezygnować z prestiżu, jaki dawał – zwłaszcza w Polsce – mundur wojskowy…

Większość z nich okupiła tę decyzję torturami, więzieniem, upokarzającymi pokazowymi sądami w czasach stalinowskich. Niektórzy zapłacili cenę najwyższą. Ci, którzy doczekali odwilży w 1956 roku, jeśli pozwalało im na to zdrowie, po rehabilitacji wracali do armii. Był wśród nich także generał Józef Kuropieska. To ten przedwojenny oficer formacji górskich zainicjował i wytrwale tworzył pierwszą dywizję powietrznodesantową w Wojsku Polskim. To on szukał po całym kraju byłych żołnierzy generała Sosabowskiego i przywracał im nadzieję oraz na powrót przyjmował do służby wojskowej, by na wzór 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej tworzyli 6 Pomorską Dywizję Powietrznodesantową. Większość się na to zgodziła. Ktoś może znowuż mieć wątpliwości: jak to, godzili się organizować elitarne wojsko, które podlegało w istocie sowieckiemu dowództwu i w razie wojny walczyłoby z armiami zachodnimi, a następnie z NATO? Znowu odpowiedź na te wątpliwości będzie niejednoznaczna. Wszak to nasi zachodni sojusznicy bez mrugnięcia okiem oddali nas w ręce Stalina… I tu była Polska.

Ale można zaryzykować też inne stwierdzenie: większość oficerów dobrze wie, że sojusze nie są wieczyste, a tym bardziej te narzucone przez mocniejsze państwo słabszemu¹⁴. Karta może się szybko odwrócić, a dobrze wyszkolone wojsko może być użyte do zupełnie innych celów. Czyż tak nie było w 1830 i 1831 roku, kiedy świetnie wyszkolona i wyekwipowana armia Królestwa Polskiego, zamiast interweniować na Zachodzie i tłumić rewolucje belgijską i francuską – jak planował car – wypowiedziała mu posłuszeństwo i uderzyła na wojska rosyjskie? Pod Grochowem jej nominalny wódz wielki książę Konstanty, obserwując z rosyjskiego obozu, jak dzielnie czwartacy odpierają ataki rosyjskich rot, zapomniał się zupełnie i zaczął wiwatować na ich cześć: „To moje dzieci! Moje dzieci!”. Zgorszony tym feldmarszałek Iwan Dybicz rozkazał go siłą zamknąć w namiocie.

Dywizja czerwonych beretów była jedną z elitarnych jednostek armii Układu Warszawskiego. W razie konfliktu miała zdobywać rejon Kanału Kilońskiego i wyspy duńskie. Takie było jej oficjalne przeznaczenie, do tego ją szkolono. Jednocześnie była to dywizja, w której służbę poborowi, ich rodziny i społeczność, w jakiej żyli, traktowali jako autentyczne wyróżnienie. Z dumą patrzono na żołnierzy w bordowych beretach zarówno na wsi, jaki i w miastach, w chłopskich, inteligenckich czy robotniczych domach. Służba w czerwonych beretach nobilitowała i nawet stan wojenny – „wojna polsko-jaruzelska” – nie zdołał do końca tego zniszczyć. Sprawdziła się też intuicja tych oficerów, którzy tworzyli, a następnie starali się utrzymać elitarny charakter 6 Dywizji Powietrznodesantowej, bo po przełomie w 1989 roku wywodząca się z niej 6 Brygada Powietrznodesantowa i jednostki specjalne stały się awangardą naszych wojsk wpierw współpracujących z NATO, a następnie należących do tej organizacji. Na wysoki poziom spadochroniarzy i komando­sów, ich dokonania podczas misji natowskich złożyły się także wcześniejsze doświadczenia, wyniesione z 6 Dywizji Powietrznodesantowej, z wywodzącego się z niej 1 Batalionu Specjalnego oraz kompanii specjalnych – o ich żołnierzach także wspomina się w tej książce, bo oni również nosili bordowe berety, nim zamienili je na berety zielone, przynależne Commando.

Właśnie – kolor beretu. Dziś na każdym kroku podkreśla się, że spadochroniarze noszą berety bordowe, nie czerwone. Purystom, którzy zwracają na to uwagę, można przypomnieć definicję koloru bordowego: „kolor bordowy to ciemny odcień głębokiej czerwieni”. Jest więc bordowy beret jednocześnie beretem czerwonym – czerwonymi beretami potocznie zwano żołnierzy 6 Dywizji Powietrznodesantowej, a następnie całymi latami nazywano tak członków 6 Brygady Powietrznodesantowej. I choć w tej nazwie nie było żadnych inklinacji politycznych – tyle ona miała wspólnego z komunizmem, ile nazwa popularnego zespołu bigbitowego Czerwone Gitary – to po 1989 roku zaczęto mocno podkreślać, że spadochroniarze noszą berety bordowe¹⁵. Dość to wszystko zabawne, jednak warto tu jeszcze nadmienić, że kolor bordowy to znak rozpoznawczy wielu formacji spadochronowych na świecie, z brytyjskimi na czele.

Towarzyszy broni spadochroniarzy generała Sosabowskiego z brytyjskiej 1 Dywizji Powietrznodesantowej zwano czerwonymi diabłami – a nie bordowymi diabłami. To od nich wzięto kolor beretu dla 6 Dywizji Powietrznodesantowej, a nie niebieski, jaki noszą sowieccy spadochroniarze. W tej książce stosuje się wymiennie określenia „czerwony” i „bordowy”, bez żadnych w tym względzie uprzedzeń. Nawet częściej będą czerwone berety, bo tradycja zobowiązuje!

Spadochroniarze to rogate dusze każdej armii – od amerykańskiej po chińską. Nie inaczej było w wypadku 6 Dywizji Powietrznodesantowej. Wojskowa służba spadochronowa wymaga od żołnierza nie tylko wyjątkowej sprawności fizycznej, hartu ducha i bardzo dobrego opanowania rzemiosła wojskowego, lecz także inteligencji w stopniu wyższym niż w pozostałych formacjach wojskowych. Ludzie inteligentni to często indywidualiści, rzeczone rogate dusze, szczególnie odporni na wszelką „ściemę” – indoktrynację, zwłaszcza polityczną. Inny bohater tej książki, generał Jerzy Jarosz, stwierdził: „Moi żołnierze byli świetnie wyszkoleni i równie niezdyscyplinowani”. Nieprzypadkowo 6 Dywizję Powietrznodesantową zwano „dziką dywizją”. Politrucy i oficerowie o zupackiej duszy mieli w niej niezwykle ciężko. W ogóle aparat polityczny ówczesnego wojska był na spadochroniarzy bardzo uczulony i miał do tego powody. Dywizja oczywiście nie mogła uniknąć dramatycznych zawirowań politycznych, jakie dotykały nasz kraj w drugiej połowie XX wieku, ale spadochroniarze nie splamili swego munduru niegodnym zachowaniem – wielka w tym zasługa ich dowódców, zwłaszcza tych wymienionych.

Bordowy talizman i spadochron

* * *

O 6 Pomorskiej Dywizji Powietrznodesantowej i jej oddziałach ukazało się kilka książek – zarówno jej monografii, jak i publikacji wspomnieniowych¹⁶. W tym miejscu należy wymienić między innymi takich autorów, jak Hubert Królikowski, który napisał monografię _6 Pomorska Dywizja Powietrznodesantowa_; Roman Baszczuk, piszący o historii dywizji z pozycji jednego ze służących w niej oficerów, Tadeusz Dytko – dzięki niemu przetrwała historia 10 Batalionu Powietrznodesantowego; Jarosław Rybak, który poświęcił wiele publikacji oddziałom specjalnym wywodzącym się z dywizji czerwonych beretów, i Krzysztof Witulski – jego publikacje to kompendium wspomnień i relacji weteranów służących w 6 Dywizji Powietrznodesantowej oraz kultywujących tradycje polskich spadochroniarzy. Dzięki książkom tych autorów można poznać historię, organizację, wyposażenie i uzbrojenie 6 Dywizji Powietrznodesantowej oraz losy i wspomnienia służących w niej żołnierzy – od dowódców po szeregowców.

Niniejsza książka oczywiście podąża tropem tych i wielu innych znamienitych autorów, którzy o 6 Dywizji Powietrznodesantowej i jej oddziałach pisali książki czy artykuły, ale nie jest kolejną monografią czy zbiorem wspomnień. Jest reportażem, w którym starano się uchwycić fenomen „dzikiej dywizji”¹⁷ – elitarnej, świadomej tego, że może być jednostką ­jednorazowego użytku (tak też ją często nazywano), ale jednocześnie niepokornej i rozsadzającej wojskową sztampę (już przez samo noszenie bordowych beretów i podwiniętych rękawów), jakże kostyczną w armii Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Niewątpliwie ogromny wpływ miał też na to spadochroniarski _esprit de corps_ – spadochroniarska solidarność, która w czasie wojny czasem potrafiła wziąć górę nad wrogością, gdy naprzeciw siebie stanęły do walki formacje spadochronowe. Nie chodzi tu bynajmniej o jakąś fraternizację czy niechęć do walki – wręcz przeciwnie! Spadochroniarze walczyli z sobą zaciekle, ale po rycersku.

Wymownym tego przykładem jest zdarzenie z listopada 1942 roku, kiedy po raz pierwszy doszło na froncie do konfrontacji zielonych diabłów z czerwonymi diabłami, jak w czasie drugiej wojny światowej nazywano niemiec­kich i brytyjskich spadochroniarzy. Działo się to pod tunezyjskim Depienne, gdzie 2 Batalion Spadochronowy majora Johna Frosta (przyszłego bohatera spod Arnhem) z 6 Brygady Spadochronowej otrzymał zadanie opanowania trzech lotnisk polowych. Podczas desantu wielu brytyjskich spadochro­niarzy, lądując na twardej, spalonej słońcem ziemi, doznało kontuzji nóg. Major Frost rozkazał ich ukryć w pobliskich zabudowaniach jakiegoś gospodarstwa, pozostawiając pod osłoną plutonu, a z resztą żołnierzy ruszył do wykonania zadania. Traf chciał, że kryjówkę rannych spadochroniarzy odkryli niemieccy strzelcy spadochronowi z 1 batalionu Hauptmanna Hansa Jung­wirtha z 5 Pułku Strzelców Spadochronowych. Co istotne, był wśród nich Oberstleutnant Walter Koch – mimo młodego wieku prawdziwa legenda i bohater wśród spadochroniarzy za swe dokonania w zdobyciu belgijskiej twierdzy Eben Emael i podczas desantu na Kretę.

Między niemieckimi a brytyjskimi spadochroniarzami wywiązała się walka, po której pozostali przy życiu Brytyjczycy poddali się wobec przewagi Niemców i z uwagi na kontuzjowanych kolegów. Strzelcy spadochronowi potraktowali swych jeńców po rycersku. Nie tylko udzielili im pomocy medycznej, dostarczyli wodę i żywność, ale też zaoferowali im papierosy, a nawet rum z menażek. Następnie Brytyjczyków przekazali jakiemuś niemiecko-włoskiemu oddziałowi i ruszyli w pościg za ludźmi Frosta. Jednak wiedziony złym przeczuciem Walter Koch zawrócił i zdążył w samą porę, gdyż brytyjscy jeńcy byli już ustawieni pod ścianą stodoły, a przed nimi żołnierz odbezpieczał MG 42¹⁸, by ich rozstrzelać. Koch, nie zważając na włoskich i niemieckich żołnierzy, zrugał od najgorszych ich dowódcę. Ten tłumaczył się specjalnym rozkazem Führera, który nakazywał rozstrzeliwanie na miejscu wszystkich schwytanych nieprzyjacielskich spadochroniarzy i komandosów.

Koch miał wtedy wyrazić w nieparlamentarnych słowach, co myśli o tym rozkazie, i zagrozić przerażonemu oficerowi, że będzie miał do czynienia z zielonymi diabłami, jeśli Brytyjczykom spadnie włos z głowy. Groźba poskutkowała, gdyż wszyscy jeńcy znaleźli się ostatecznie w obozach jenieckich we Włoszech. Walter Koch niebawem został ciężko ranny w głowę i wrócił na leczenie do Berlina. Podczas rekonwalescencji bohater spod Eben Emael zginął potrącony przez samochód na berlińskiej ulicy. Jego towarzysze broni uznali, że była to akcja Gestapo, które w ten sposób zemściło się na nim za nierespektowanie i krytykę rozkazu Hitlera. Nie osłabiło to jednak ducha bojowego strzelców spadochronowych, którzy na froncie bili się nadal jak lwy. Ten paradoks tłumaczy między innymi Antony Beevor w swej znakomitej książce o największej niemieckiej operacji powietrznodesantowej „Merkury”: _Kreta. Podbój i opór_.

„Utrzymujące się – pisze Beevor – przekonanie, że Dywizja Spadochronowa składała się tylko z kwiatu młodzieży nazistowskiej, jest mylące”. Wielu jej żołnierzy było „raczej w stylu Francuzów z czasów _ancien régime’u_, którzy dbali o swoją karierę w armii mimo nienawiści do władz”¹⁹.

To ostatnie zdanie doskonale pasuje także do żołnierzy 6 Pomorskiej Dywizji Powietrznodesantowej. Do żadnej innej jednostki Wojska Polskiego w latach 1957–1989 nie zgłaszało się tylu ochotników, żadna inna nie cieszyła się takim prestiżem społecznym, porównywalnym do tego, jakim obdarzano pułki kawalerii w II Rzeczypospolitej. Żołnierze w bordowych beretach mieli wielkie powodzenie u kobiet, czym budzili zawiść „zająców” – jak spadochroniarze nazywali żołnierzy innych formacji – i bardzo często było im nie po drodze z tak zwaną władzą, czyli wszelkiej maści funkcjonariuszami, z tymi z milicji na czele.

Poczet sztandarowy 6 Brygady Powietrznodesantowej podczas obchodów 79. rocznicy powstania warszawskiego, Kraków 1 sierpnia 2023 roku

Książka ta jest również odpowiedzią na pytanie wypowiedziane przez młodego żołnierza, w którym wyraził zdziwienie, że „coś było przed Lublińcem i Gromem?”. Ano było.

Takie są efekty wymazywania części tradycji Wojska Polskiego – nawet jeśli dotyczy ona tak niejednoznacznego okresu naszej historii, jakim był PRL. Polska pod rządami komunistów była państwem niesuwerennym, zależnym od Związku Sowieckiego, ale legalnym na arenie międzynarodowej. Jednocześnie nieprzypadkowo kraj nasz zwano „najweselszym barakiem” wśród demoludów. Nieprzypadkowo też w książce często wybiega się do przodu i wstecz, poza lata 1957–1986, czyli okres istnienia 6 Dywizji Powietrznodesantowej. Czytelnik znajdzie w niej opisy bitew 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej pod Arnhem, 1 Samodzielnej Kompanii Commando pod Monte Cassino, walk żołnierzy 6 Dywizji Piechoty na Wale Pomorskim oraz relacje tych, którzy bordowy beret założyli już w wolnej Polsce, po 1989 roku. To wszystko pokazuje, że „dzika dywizja” – dziecko odwilży 1956 roku – jest częścią wspaniałej tradycji polskich wojsk spadochro­nowych i specjalnych. I jeszcze jedno: patroni dzisiejszej 6 Brygady Powietrznodesantowej, generał Edwin Rozłubirski i generał Marian Zdrzałka, powinni być równie znani, jak generał Stanisław Sosabowski, generał Igna­cy Prądzyński i kapitan Ignacy Gazurek. Miejmy nadzieję, że ta książka się do tego przyczyni.

Napisałem ją, opierając się na publikacjach, o których już wspominałem, dokumentach z archiwów wojskowych, ale głównie na rozmowach z weteranami. To one są podstawą _Dzikiej dywizji_. W tym miejscu wypada mi podziękować tym wszystkim, którzy zgodzili się ze mną rozmawiać i poświęcić mi swój czas, by opowiedzieć o swej służbie w desancie, lub umożliwili mi dotarcie do weteranów.

Bardzo dziękuję porucznik Malwinie Jarosz, generałowi Jerzemu Jaroszowi, pułkownikowi Stanisławowi Balawenderowi, Wiesławowi Burzyńskiemu, Marcinowi Dardzińskiemu, redaktorowi Michałowi Izdebskiemu, starszemu chorążemu sztabowemu marynarki Zbigniewowi Jeszczce, komandorowi Henrykowi Leopoldowi Kalinowskiemu, Henrykowi Korniejence, Witoldowi Kruczkowi-Abuładzemu, porucznikowi Józefowi Kwiatkowskiemu, Markowi Niedźwieckiemu, Tomaszowi Niziołkowi, Zbigniewowi Woźniakowi, M., Edwardowi Pająkowi, Łukaszowi Suchnowskiemu, Alfonsowi i Piotrowi Trockim oraz wielu innym wspaniałym osobom – bez nich tej książki by nie było.

Szczególne podziękowania należą się mojej żonie, Marcie, która była pierwszą i krytyczną czytelniczką maszynopisu.

1 _Polscy spadochroniarze. Pamiętnik żołnierzy_, praca zb., Warszawa–Kraków 2014, s. 404–405.

2 Kwatera 25–B–5.

3 Za: https://sjp.pwn.pl/fragmenty/Slownik-frazeologizmow-z-archaizmami;­A34A­5824EB;odwaga%20cywilna.html .

4 Stanisław Dronicz, _Od Lenino do Drawska. Wojsko nieocenzurowane_, Warszawa 1997, s. 161.

5 Rozmowa autora z pułkownikiem Stanisławem Balawenderem przeprowadzona w marcu 2023 roku. Wszystkie poniższe wspomnienia i relacje weteranów – jeśli nie zaznaczono inaczej – pochodzą z wywiadów przeprowadzonych z nimi przez autora niniejszej książki.

6 W nocy z 14 na 15 kwietnia 1944 roku pod wsią Koniusza niedaleko Proszowic wylądowało na spadochronach czterech cichociemnych: podporucznik Bronisław Kamiński „Golf”, podporucznik Józef Wątróbski „Jelito”, podporucznik Jerzy Niemczycki „Janczar” i podporucznik Włodzimierz Lech „Powiślak”. Owi cichociemni mieli wesprzeć akcję odbicia innego cichociemnego, pułkownika Józefa Spychalskiego „Własta” (brata Mariana, późniejszego marszałka), komendanta Okręgu AK Kraków, aresztowanego przez Niemców pod koniec marca 1944 roku. Cichociemni po przyłączeniu się do kompanii porucznika Adama Żuwała „Gołębia” ze zgrupowania „Żelbet” ruszyli w okolice Krakowa. Niestety, 8 maja w ówczesnej wsi Łęg (dziś w obrębie miasta) zostali otoczeni i zaatakowani przez żandarmerię niemiecką. W walce zginęli cichociemni podporucznicy Kamiński, Lech i Wątróbski oraz żołnierze „Żelbetu” Leszek Karol „Krzyś”, Henryk Walczak „Waligóra” i Zygmunt Szewczyk „Tygrys”. Ponadto Niemcy rozstrzelali siedemdziesięciopięcioletnią Eleonorę Tynor i jej trzynastoletniego wnuka Krzysia. W szpitalu z ran zmarła inna mieszkanka Łęgu, Anna Stachowicz.

7 Krzysztof Witulski, _Połączyła nas czasza spadochronu i esprit de corps_, Kraków 2019, s. 110.

8 W całej książce stosuje się zapis „Wojsko Polskie”, a nie „Ludowe Wojsko Polskie”, które nigdy nie było oficjalnym, lecz propagandowym określeniem armii w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.

9 Chodzi o Stowarzyszenie Pomocy Wzajemnej Lokatorów „Szklane Domy”, będące częścią Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Założeniem stowarzyszenia, działającego w latach 1927–1939, było kształtowanie nowej „ideologii mieszkaniowej”, w której postulowano nie tylko tanie mieszkania dla rodzin robotniczych, ale także zaszczepianie w nich wzorców życia zbiorowego, z uwzględnieniem funkcji gospodarczych, kulturalnych i społeczno-wychowawczych. Do stowarzyszenia należeli między innymi: Adam Próchnik, Sylwia i Stefan Purmanowie, Stanisław Szwalbe, Stanisław Tołwiński, Teodor ­Toeplitz oraz Wanda Wasilewska. Inicjał nie może sugerować małżeństwa Purmanów, gdyż Stefan Purman (ojciec znanego filozofa i historyka Krzysztofa Pomiana) w 1940 roku został aresztowany przez NKWD we Lwowie za krytykę czystek w Komunistycznej Partii Polski (której był współzałożycielem) i osadzony w łagrze, gdzie zmarł.

10 Stanisław Sosabowski, _Droga wiodła ugorem. Wspomnienia_, Kraków 1990, s. 256.

11 To właśnie dzięki Kuropiesce do Wielkiej Brytanii wyjechali z Polski żona i syn generała Sosabowskiego – ociemniały w powstaniu warszawskim major Stanisław Janusz Sosabowski „Stasinek”. Niektóre koła emigracyjne miały za to do generała pretensje i oskarżały go, że w zamian za sprowadzenie rodziny „legitymizował” komunistyczne władze w Polsce.

12 Czesław Knopp, _Spod Stalingradu do Andersa. W mundurze obcym i polskim_, Gdańsk 2011, s. 293.

13 Choć wojsko – o czym trzeba pamiętać – niechętnie brało udział w takich akcjach. Komuniści także zdawali sobie sprawę, że nie mogą być do końca pewni żołnierzy i ich dowódców. Najczęściej więc bezpośrednio z oddziałami niepodległościowymi walczył specjalnie do tego celu powołany Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego i funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa oraz milicji, a wojsko zabezpieczało akcje.

14 Warto w tym miejscu zacytować pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, który w wywiadzie dla paryskiej „Kultury” w kwietniu 1987 roku powiedział między innymi: „Przede wszystkim nie mogę zgodzić się z tezą, że byłem jakimś szczególnym wyjątkiem. Ludzi, którzy w różny zaangażowany sposób przeciwstawiali się panującemu systemowi, było w Polsce wielu . Ludzi takich nie brakowało również w siłach zbrojnych PRL i może mi pan wierzyć lub nie, ale w swych usiłowaniach naprawdę nie czułem się osamotniony”. I jeszcze jeden znamienny fragment: „To, co napawało ich być może jeszcze większym niepokojem, to fakt, że idee «Solidarności» udzieliły się ogromnej części kadry oficerskiej. Nawet niektóre organizacje partyjne wojska pośrednio lub bezpośrednio udzielały poparcia «Solidarności». Tak np. organizacja partyjna Zarządu Operacyjnego Sztabu Generalnego potępiła prowokację bydgoską, a imiennie Główny Zarząd Polityczny WP, który był bezpośrednio w tę prowokację wmieszany” (cyt. za: _Sprawa pułkownika Kuklińskiego. Bohater czy zdrajca. Fakty i dokumenty_, oprac. Maciej Łukasiewicz, wstęp Dariusz Fikus, Warszawa 1992, s. 31–32, 65).

15 Niektórzy twierdzą, że to dla odróżnienia się od żandarmerii wojskowej, ale tutaj można by zauważyć, iż żandarmi noszą berety koloru szkarłatnego, który także jest odcieniem czerwieni.

16 Ich wykaz zamieszczono w bibliografii.

17 Określenie „dzika dywizja” miała już wcześniejszy precedens w historii polskiej wojskowości. Tak nazywano 4 Dywizję Piechoty generała Lucjana Żeligowskiego. Sformowana została w sierpniu 1918 roku na Kaukazie z Polaków służących wcześniej w armii austro-węgierskiej, II Brygadzie generała Józefa Hallera czy wojsku rosyjskim. Był to często element awanturniczy, przedsiębiorczy i bojowy – stąd określenie jednostki. Żołnierze generała Żeligowskiego, walcząc przeważnie z bolszewikami, byli awangardą oddziałów francuskich w Rosji i Ukrainie. Do Polski „dzika dywizja” dotarła w czerwcu 1919 roku i w Wojsku Polskim przemianowana została na 10 Dywizję Piechoty.

18 Maschinengewehr 42 – niemiecki uniwersalny karabin maszynowy, dzięki swej szybkostrzelności zwany „piłą Hitlera”.

19 Antony Beevor, _Kreta. Podbój i opór_, przeł. Mirosław Bielewicz, Kraków 2011, s. 423.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: