- promocja
Dzika karta - ebook
Dzika karta - ebook
Ludzkość po Dniu nadal mierzy się z zagładą dotychczasowego porządku.
Największe zagrożenie, Sztuczne Inteligencje, mają jednak dużą konkurencję w postaci zwalczających się armii.
Na drodze do zwycięstwa Unii Europejskiej oraz Stanów Zjednoczonych staje Imperium, którego wojska okazują się równie bezwzględne jak bezduszne maszyny.
W kolejnej powieści z cyklu Algorytm Wojny Dowództwo Operacji Specjalnych we współpracy z Hex Machiną walczy na wielu frontach, będąc zarazem tylko jednym z elementów wielkiej kosmicznej bitwy.
Czy trudne decyzje, przed jakimi staje Marcin Wierzbowski, pozwolą ocalić ludzkie oblicze świata?
Cykl ALGORYTM WOJNY
1. Gambit
2. Punkt cięcia
3. Forta
4. Inwit
5. Sente
6. Dzika karta
Echa - zbiór opowiadań
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65904-83-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gorignak, Tau I Thermia I, 2.11.2214 ESD, 19:11 czasu lokalnego
Wiedział, że jest źle, gdy stacja przekaźnikowa nie odpowiadała na wywołania radiowe. Kiedy wraz z drużyną Morten zeszli ledwie widoczną w nocnej ulewie ścieżką na dno skalistej kotliny i nie wywołał ich żaden posterunek wartowniczy, byli już niemal pewni. Gdy zaś sierżant odkryła, że perymetr nie reaguje zarówno na kody, jak i na sygnały – Steinmann stracił wszelką nadzieję. Ale kiedy na swoim zestawie wizyjnym porucznik zobaczył wysadzone pancerne wrota i leżące przy nich skulone ciało, musiał przyznać, że wyprowadziło go to z równowagi. Przez dobre kilka chwil nadal tkwił w przyklęku za wysokim kamieniem, obserwując prowadzące teraz w ciemność wejście. Potem zaczął kląć. Dlaczego nie mogło udać się raz, choć jeden jedyny raz od cholernego imperialnego lądowania? Czy byłoby to zbyt wiele? Jeden sukces w ciągu osiemnastu godzin działań naprawdę by mu wystarczył.
– Poruczniku… – Morten spojrzała na niego poprzez zestaw wizyjny, nadal jednak mierząc lufą erkaemu w stronę wrót. – Co robimy?
Steinmann powoli opanował całkowicie irracjonalną przecież wściekłość. Właściwie nie powinien był się spodziewać niczego innego. Imperialne siły od samego lądowania działały na skalistym Gorignaku, jakby obrońcy w ogóle nie istnieli, a wszystkie ważne dla UE punkty i placówki znajdowały się na ich mapach. Flota natomiast… diabli wiedzieli, co się stało z flotą, ale jak można się było spodziewać, zostawiła trepów dokładnie tam gdzie zwykle.
– Rozstaw posterunek obserwacyjny. Rzućcie oczka i nie dajcie się podejść. Chcę wiedzieć, czy te dranie nadal tu są.
– Tak jest. – Morten skinęła głową. – A pan, sir?
– Ja? To chyba oczywiste. – Porucznik August Steinmann westchnął ciężko. – Pójdę porozmawiać z naszymi przyjaciółmi.
Klepnął Morten w naramiennik pancerza i ruszył z powrotem ścieżką, poprzez ulewę, ku krawędzi kotliny.
***
Żołnierzy Dowództwa Operacji Specjalnych była szóstka. Czekali razem z pozostałymi sekcjami plutonu Steinmanna na zabezpieczonym stanowisku pomiędzy porośniętymi gęstą plątaniną skałochwytów głazami. Dowodził nimi niejaki porucznik Wierzbowski – nieco powyżej średniego wzrostu, o pociągłej twarzy i jakby odrobinę zbyt szczerych, przyjaznych oczach, nadających mu zwodniczo sympatyczny wygląd. Że to tylko pozory, Steinmann przekonał się stosunkowo szybko, i do teraz zdania nie zmienił na lepsze.
Oesy od pierwszego spotkania zachowywały się zgodnie ze swoją złą sławą. Ich oddział pojawił się na Gorignaku nagle, tuż po imperialnym desancie. Natychmiast po lądowaniu dowódca udał się do sztabu batalionu i zażądał współpracy – oczywiście za nic mając plan działań jednostki. Wyraźnie miał też na to jakiś papier, bo major Aendritta, zwana przez podwładnych Stalową Lydią, ugięła się przed jego żądaniami właściwie od razu. Być może zresztą słusznie – porucznik zażądał zaledwie plutonu wojska, i to tylko do zabezpieczenia mało istotnej placówki przekaźnikowej. Dla Aendritty mogło to oznaczać w istocie niewysoką cenę za pozbycie się problemu. Sam Steinmann miał na ten temat własne zdanie – oesom, podobnie jak duża część korpusu kolonialnego, zwyczajnie nie ufał, a „mało istotna placówka przekaźnikowa” brzmiała dla niego niepokojąco jak „tajne operacje”. A to jak zawsze nie wróżyło niczego dobrego. Teraz, w niemal absolutnej ciemności nocy Gorignaka, kiedy gęste chmury przesłaniały nawet wątpliwe światło gwiazd, a mocny deszcz przyginał do piaskowych skał niskie krzewy skałochwytów, Steinmann musiał przyznać, że obecność oesów zwyczajnie go niepokoiła.
– Będziemy musieli przenieść stanowisko bliżej placówki – powiedział Wierzbowski, patrząc na porucznika poprzez ciemną osłonę zestawu wizyjnego. Jego głos brzmiał matowo w słuchawce komlinka, zupełnie jakby wiadomość o zagładzie posterunku nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. – Musimy wejść do środka.
– To może być trudne – odparł Steinmann niepewnie. – Nie wiemy, gdzie znajdują się ci, którzy tak załatwili naszych. Zostawiłem tam Morten i jeśli…
– Wiem, że to ryzykowne – oficer oesów mówił nadal dokładnie tym samym tonem. – I dobrze rozumiem, że nie chce pan ryzykować ludzi. Ale, niestety, musimy wejść do środka, i to jak najszybciej. Bez pańskiego zespołu to nadal możliwe, lecz o wiele trudniejsze, jeśli pojawi się przeciwnik.
– Dlatego właśnie proponuję zostać tutaj, pozwolić Morten założyć pełen perymetr i zobaczyć, co odkryjemy.
– Nie mamy na to czasu – uciął tamten. – Jeżeli przeciwnik odszedł, nie wróci, a jeśli pozostał w zasadzce, drużyna sierżant Morten zwyczajnie go nie odkryje, nie w tych warunkach. Musimy tam wejść, umocnić teren i załatwić sprawę szybko.
– Jeśli tam na nas czekają, pakujemy się w sam środek zasadzki.
– Jeśli tam na nas czekają – odpowiedział oficer – to znaczy, że wiedzą, jak istotna była ta placówka, a wtedy zasadzka nawet nie rozpoczyna listy kłopotów, w jakich się znaleźliśmy.
Steinmann popatrzył na wycinane rozbijanymi kroplami deszczu na tle nocy sylwetki oesów. Zabawne, jak często takie rzeczy mówią właśnie ci, którzy z jakiegoś powodu nie muszą sobie z ewentualną zasadzką radzić, pomyślał gorzko, już wiedząc, że za chwilę będzie musiał ustąpić.
***
Na ekranie konsolety, osłoniętym przed zacinającą gęsto niczym prysznic ulewą częściowo pochyłą skałą, a częściowo sylwetką samego Steinmanna, jarzył się podświetlony na zielono prowizoryczny perymetr rozstawiony przez jego pluton. Żadnych intruzów, żadnych kontaktów – przynajmniej nie takich, które wychwyciłyby rozmieszczone w kotlinie sensory. Po raz kolejny sprawdził meldunki z posterunków, ale wszystkie się zgłaszały – i nie meldowały niczego niepokojącego. Nie stłumiło to w żaden sposób niepokoju oficera, niemogącego uwolnić się od natarczywej myśli, że siedzą dokładnie w miejscu, gdzie on sam chciałby widzieć przeciwnika, gdyby próbował atakować ukrytą w skalistej kotlince placówkę.
Sprowadził swój pluton w okolicę rozbitego bunkra dobre pół godziny temu. Dwie drużyny zeszły ostrożnie różnymi ścieżkami w dół kotliny i zajęły pozycje obok trzymającej wartę Morten. Na górze, po przeciwnych końcach skalistej niecki, pozostali tylko Tiley i Roe. W ciągu kolejnych minut od rozstawienia się przy celu, za pomocą przenośnych sensorów OC-7KA, nazywanych pieszczotliwie oczkami, oddział tworzył, a następie poszerzał strefę oczujnikowaną. Steinmann, co prawda, był przekonany, że pośród gęstych głazów i porastających je krzewów, ciągle falujących pod zacinającym deszczem, będą działały co najmniej kapryśnie, ale – lepiej było mieć takie czujniki niż żadne. Nieco większe możliwości mieli wartownicy, osłonięci CSS-owym kamuflażem i obserwujący okolicę przez wzmacniacze obrazu. Mimo to Steinmann nadal miał wrażenie, że będą potrzebować więcej niż trochę szczęścia, by wykryć podkradającego się wroga. Na razie jednak istotnie nikt ich nie atakował – a to mógł być dobry znak.
Samych oesów nie było już wtedy z nimi. Cała szóstka weszła w ciemność za rozbitymi wrotami placówki przekaźnikowej natychmiast po przybyciu na miejsce i od tej chwili nie odezwali się ani razu. Jedyne, co pozostawili za sobą, to kody wywoławcze, które mieli podać, wracając, oraz surowy zakaz łączności dalekiego zasięgu, którego na razie August Steinmann zamierzał przestrzegać. A przynajmniej tak długo, dopóki nie będzie to oznaczało zagrożenia dla jego ludzi.
– Jak pan myśli, czego oni chcą? – usłyszał głos Morten w komlinku.
– Nie mam pojęcia – odpowiedział porucznik, zerkając ze swojej pozycji na zniszczony bunkier. System wizyjny ukazywał mocno przekontrastowany obraz jaśniejszej ramy wrót, ewidentnie wysadzonych od zewnątrz, szarość komory wejściowej i rozdarte wrota na jej końcu. Za nimi, o czym wiedział, znajdował się ostro skręcający pod kątem prostym korytarz idący skosem w dół, w głąb trzewi placówki. – Żaden inny przekaźnik ich nie interesował.
– Naprawdę?
– W sektorze działań batalionu są jeszcze dwa takie jak ten. Nawet nie zająknęli się na ich temat. Tu musi być coś specjalnego.
– Ciekawe co. Może zapomnieli czegoś, kiedy byli tu ostatnio?
Faktem było, że Dowództwo Operacji Specjalnych nawiedziło Gorignak już drugi raz od rozpoczęcia wojny. Za pierwszym razem byli tutaj na samym jej początku i przybyli na pokładach okrętów mocno potrzaskanego zespołu unijno-amerykańskiego, wracając chyba z pierwszej lub jednej z pierwszych bitew nowego konfliktu na terenie Imperium. Steinmann podejrzewał, że właśnie tamten łączony zespół odpowiadał za imperialne uderzenie – pewnie po dogadaniu się z Amerykanami UE poczuła się silna i, jak to zwykle bywało, przeliczyła się. Wkrótce bowiem nadeszły wieści o chińskim uderzeniu na stabilną od lat linię frontu, a potem podobno też na Amerykanów. Najwyraźniej Niebiański Smok, kiedy już się go rozdrażniło, nie uznawał półśrodków.
– Nie sądzę, żebyś się kiedykolwiek miała dowiedzieć. – Steinmann zaśmiał się ponuro. – Ale zapytaj, może ci powiedzą.
– Jasne…
Porucznik oparł się o skałę, przebiegł wzrokiem wszystkie pozycje własnych ludzi, ledwo widoczne w przesłoniętej kurtyną wody nocy. Wsłuchał się w bębniący o hełm deszcz. Zdawał się odcinać go od świata całkowicie i choć Steinmann wiedział, że podwładni są w pobliżu, nagle poczuł się bardzo, bardzo samotny. Pancerz mimo hydrofobowych materiałów wydawał się ciężki od wody, a karabin dziwnie nieporęczny. W zestawie wizyjnym niebo było czarną powierzchnią upstrzoną szarymi punktami przebarwień wzmacniacza obrazu. Mężczyznę stopniowo ogarniało znużenie, czas upływał w dziwnym tempie, odliczanym oddechami i zmianami rytmu falowania ugiętych pod ciężarem strumieni wody skałochwytów. Mijały minuty.
Ocknął się z zamyślenia na głos Wierzbowskiego, rwący się i przytłumiony w słuchawce. Tamci musieli być jeszcze w bunkrze.
– Poruczniku Steinmann. Wychodzimy do was.
– Zebrać ludzi do wymarszu? – Mimochodem sprawdził nadesłany pakiet kodów wywoławczych. Zgadzały się.
– Tak jest. Mamy wszystko, co było nam potrzebne.
Oficer spojrzał w stronę wejścia do bunkra i już po chwili zobaczył sześć plam szarości znaczących pozycje ludzi Dowództwa Operacji Specjalnych. Oddział pokonał truchtem kilkanaście metrów terenu przed bramą i zapadł pomiędzy skałochwyty, by za chwilę pojawić się tuż obok zespołu Morten i samego Steinmanna.
– Jak sytuacja? – zapytał porucznik.
Ku jego zaskoczeniu, oes odpowiedział.
– Przeszli metodycznie pomieszczenie po pomieszczeniu – mówił, odbierając od niskiej, drobnej kapral uruchomioną konsoletę. Spojrzał na ekran. – Wybili całą obsadę, prawie bez walki, nasi prawdopodobnie zorientowali się, że są atakowani, dopiero w chwili, kiedy wysadzono wrota. Fachowa robota. Sprzętu prawie nie tknęli podczas akcji, zniszczyli go później.
Oddał konsoletę podwładnej, od której ją zabrał. Coś do niej powiedział, ale na prywatnym kanale, a poprzez deszcz Steinmann nie wyłapał ani słowa. Potem zwrócił się na powrót ku dowódcy plutonu.
– Bardzo prawdopodobne, że próbują przechwycić łączność, ale wygląda na to, że się nacięli, przynajmniej trochę.
– Skąd pan wie?
Tamten przez chwilę milczał, obserwując kapral przy zestawie łącznościowym.
– Wiem. – Sprawdził magazynek, po czym odwrócił się w stronę podwładnej i znowu coś powiedział, bo tamta skinęła głową. – Panie poruczniku, za moment…
Imperium uderzyło nagle i bez ostrzeżenia, dokładnie tak, jak Steinmann się obawiał. Niczego nie wyłapały oczka, ogłuszone przez usiany skałami teren i rzęsistą ulewę. Nagle po prostu usłyszał w słuchawce na ogólnym kanale głos Evela, niewyraźny i znienacka urwany. Dokładnie w tym samym momencie w komlinku rozległ się podniesiony głos Fuchs.
– Ogień na pozycje drużyny C z kierunku zero-pięć-osiem! – meldowała sierżant. – Oznaczam pozycje trzech strzelców, Evel dostał!
– Ogień na pozycje drużyny A, kierunek dwa-dwa-cztery – zgłosił Kolm. Pośród szumu deszczu oficer usłyszał stłumiony jazgot karabinu maszynowego, a po chwili wtórujące mu karabinki drużyny sierżant.
– Cele, meldować cele. – Skierował karabin na podany przez Fuchs namiar, ale nic nie dostrzegł. Obrócił się więc do Morten. – Obstawcie zero-pięć-osiem, natychmiast, chcę mieć obraz tamtego terenu jak najszybciej!
Dwa kierunki, pomyślał zdenerwowany. Tamci jak nic zdążyli się przygotować i uderzyli dopiero, kiedy uznali, że mają wystarczająco dobre pozycje do ataku. Prawdopodobnie usiłowali ich zagonić na południe, a to znaczyło, że tam zapewne też ktoś czeka. Spojrzał bezradnie w ciemność w kierunku przeciwległym do natarcia wroga, z irracjonalną nadzieją, że wypatrzy pułapkę, ale oczywiście nie dostrzegł nikogo.
– Poruczniku, musimy się ewakuować jak najszybciej – zwrócił się do oesa. – Spróbujemy uderzyć pełną siłą na północny wschód przez zero-pięć-osiem.
– Doskonały pomysł.
– Może nam pan pomóc?
Gdzieś bardzo blisko rozległo się równe staccato erkaemu Morten, do którego chwilę później dołączyły krótkie serie z karabinków jej ludzi.
– Spróbujemy przedrzeć się na południe – powiedział spokojnie oficer oesów. – Ruszymy jednocześnie z wami. Powodzenia.
– Jasne. – Spojrzenie Steinmanna na szczęście było zupełnie niewidoczne przez zestaw wizyjny. Oczywiście, że oesy nie mogły mu pomóc, po co pakować się w nocną potyczkę, skoro może ją za nich załatwić piechota. Zaklął głośno, upewniwszy się jednak, że wcześniej wyłączył mikrofon komlinka. Wierzbowski jednak już zajmował się czymś innym, zwrócony w stronę własnego oddziału. Zresztą nie to było teraz ważne. Steinmann musiał zadbać o swoich.
Porucznik rozejrzał się, wsłuchując w stłumiony odgłos wystrzałów. Jak nic dwa kaemy, pomyślał, przynajmniej pięć do sześciu osób, na każdym z kierunków ataku… Seria eksplozji rozjaśniła ekran jego gogli, zabłysnął biało-złotym światłem odczyt termiczny, jeden, potem szybko kilka następnych. W komlinku usłyszał głośny meldunek Kolm. Na odczytach zniknęły sygnały dwóch oczek, ktoś – trudno mu było powiedzieć kto – wydarł się do mikrofonu. Bliski zasięg, ocenił, granaty moździerza automatycznego. I to od razu celne, nawet w tych pieprzonych warunkach.
– Roe! Tiley! – wrzasnął do mikrofonu. – Namierzcie mi, skąd wali moździerz! Kolm, Morten, Vickers, za mną, zero-pięć-osiem!
Ruszył w wyznaczonym kierunku, starając się trzymać nisko i w pobliżu wyższych głazów. Dookoła migały mu sylwetki ludzi Morten, na przemian pojawiających się i ginących pomiędzy skałami. Minęła minuta, potem kolejne kluczenia prawie na oślep. Cholera, nie widział jeszcze ani jednego wroga, czasem jedynie strzelał, mierząc w pojedyncze błyski wybuchów i delikatne cieplne odczyty prowadzenia ognia.
– Roe, Tiley?
– Tiley, jest ruch na zachodniej ścianie, cztery osoby, rozkazy?
– Przekaż namiar Vickersowi. – Steinmann odruchowo spojrzał w podanym kierunku. – Vickers, walcie z erkaemów na podany namiar, Tiley, koryguj!
Zajazgotały dwa ręczne karabiny maszynowe drużyny Vickersa, po chwili dołączyły do nich granatnik i lżejsza broń. Krótką, intensywną kanonadę zakłócił kolejny wybuch granatów, gdzieś między Steinmannem a zespołem Fuchs.
– Tu Roe. Mam namiar na moździerz, jest za północną krawędzią, obstawiam jakieś osiemdziesiąt do stu metrów – usłyszał zduszony meldunek zwiadowcy. – Według odczytu transporter.
– Cholera. – Steinmann zatrzymał się, oparł o skałę. – Morten, stać, mają ciężkie wsparcie.
Transporter, był tego pewien, nie pojawił się tam sam, zapewne Imperium miało rozstawioną przynajmniej drużynę piechoty na pozycjach osłonowych.
– Wytną nas tutaj! – wrzasnął ktoś, całkiem trafnie podsumowując ich sytuację.
Pewnie, że wytną, pomyślał porucznik. Wyjrzał zza skały tylko po to, by cofnąć się natychmiast, kiedy tuż obok niego bzyknęła kula, tak blisko, że usłyszał ją mimo ulewy. Chwilę później kolejna seria moździerzowych granatów uderzyła w dno kotliny.
– Nie możemy iść na północ, wpakujemy się w ich ciężkie wsparcie. – Tym razem był niemal pewien, że zobaczył strzelca nie więcej niż pięćdziesiąt metrów od siebie. Bez namysłu wymierzył i posłał kilka krótkich serii w stronę cieplnego odczytu, po czym skulił się i błyskawicznie zmienił pozycję, wpadając za kępę skałochwytów.
– Roe, Tiley, potrzebujemy trasy ewakuacyjnej, nie możemy tu zostać – powiedział, strzepując krople z mokrych rękawic. – Vickers, połącz nas z batalionem, musimy mieć wsparcie z powietrza. Wstrzymujemy marsz na północ, znajdźcie osłony i czekamy!
Działo się dokładnie tak, jak się obawiał. Przeciwnik otoczył kotlinę i teraz wyłuskiwał ich, otoczonych na gorszych pozycjach. Steinmann miał wrażenie, iż to, że pluton nadal walczy, wynika głównie z fatalnej pogody. Ale to nie mogło trwać długo.
Prawie kwadrans minął, nim dostali odpowiedź z batalionu, kwadrans, w którym jego oddział ani trochę nie poprawił własnej sytuacji. Ostrzał Vickersa zmusił do cofnięcia się imperialne wojsko na zachodnim zejściu, ale sierżant musiał przerwać akcję, kiedy z kolei w jego drużynę wstrzelał się transporter. Morten nie żyła, a przynajmniej – nie odzywała się. Fuchs i jej ludzie nadal prowadzili ogień w kierunku pojedynczych kontaktów, które pojawiały się na dnie skalistej niecki. Kilka minut temu zginął Roe, tak nagle, że Steinmann nie wiedział nawet, co się stało. Ale wróg na krawędzi kotliny pozostawał dla nich praktycznie nie do ruszenia, nie z ich pozycji.
– Poruczniku, jest wiadomość z batalionu! – Macov, łącznościowiec Vickersa, mówił głośno, próbując przekrzyczeć trzaski na łączach. – Nawiązali kontakt bojowy z wrogiem. Wyślą nam wsparcie, kiedy tylko będą w stanie.
Na kilka sekund wokół Steinmanna zapadła absolutna cisza. Umilkł deszcz, wystrzały i trzask komlinków, umilkły nawet eksplozje moździerzowych granatów. Przez krótką chwilę po otrzymaniu wiadomości porucznik słyszał tylko swój oddech.
Kontakt z wrogiem. To znaczyło, że pomocy nie będzie. Batalion miał własne problemy i pluton Steinmanna był na dalekim miejscu, jeśli chodzi o uwagę dowódców. Zła noc, pomyślał zrezygnowany, słuchając meldunku Fuchs, która właśnie traciła kolejnego żołnierza w bliskiej eksplozji.
– Tiley? – powiedział znużonym głosem. – Wycofuj się poza strefę walki, nie otwieraj ognia do nikogo, chyba że będziesz bezpośrednio zagrożona.
– A co z plutonem? – spytała rzeczowo i porucznik poczuł nagle pewną dumę z podwładnej.
Steinmann westchnął ciężko. W słuchawce rozległ się czyjś krótki, rozpaczliwy krzyk.
– Pluton wycofuje się indywidualnie – odparł cicho. – Częstoliwość awaryjna trzecia, sprawdzaj co godzinę.
Przełączył komlink na kanał ogólny, by wydać odpowiednie rozkazy swoim ludziom. Pogoda była fatalna, liczebność do niczego. Jeśli mieli uciekać, to teraz były doskonałe warunki. Co nie znaczyło, że mają duże szanse. Przez chwilę pomyślał jeszcze o oesach, które zapewne wykorzystały chaos potyczki, by wycofać się po cichu. Cholerne dranie.
***
Unijny niszczyciel zabłysnął aktywacją napędu metrycznego, a potem zniknął, pozostawiając po sobie jedynie pustą przestrzeń. Admirał Liao Tzu przez dłuższy czas milczał, patrząc na ekran taktyczny „Szmaragdu”, na ikony reprezentujące idące z pościgiem okręty wyasygnowane z jego eskadry.
– Łączność z „Pieśni Bojowej” – zgłosił łącznościowiec, spoglądając ukradkiem na admirała i stojącego przy nim mandaryna.
Admirał ledwo dostrzegalnie skinął głową. Dowodząca „Pieśnią” była ambitna i z pewnością nieudana pogoń będzie ją trapiła jeszcze przez jakiś czas, nawet jeśli Liao spodziewał się takiego rezultatu, z chwilą kiedy wyznaczył oba niszczyciele do pościgu za umykającym „Piołunem”. Thermia, nad którą obecnie znajdowała się większość eskadry „Szmaragdu”, była zbyt daleko od Gorignaka, by zdążyć.
– Proszę przekazać komandor Gao, że wywiązała się z nałożonego na nią obowiązku wzorowo – powiedział, spoglądając na łącznościowca. – Teraz niech zawróci swój zespół i powróci na orbitę Thermii.
Spojrzał raz jeszcze na holograficzny ekran tuż obok swojego stanowiska. Wyświetlał on raport z przesłuchania unijnych żołnierzy schwytanych przy posterunku łącznościowym Eta-29. Oczywiście domyślali się, że w bazach danych placówki znajdowało się coś istotnego, w innym przypadku przecież Dowództwo Operacji Specjalnych nigdy nie wysłałoby tam swoich ludzi. Nie mieli jednak pojęcia, co dokładnie. Żaden z nich nie wiedział o wiadomościach na temat przechwyconych przez UE operatorów projektu Dedal, które wysłano wkrótce po bitwie w Theta II Kepler właśnie za pośrednictwem tamtej placówki. Nikt nawet nie łączył obecności żołnierzy Dowództwa z pobytem w systemie eskadr umykających z Bortali.
– Pozwolę sobie zadać pytanie, szlachetny Żurawiu, gdyż pozostaję bezradny wobec złożoności zamysłu Niebiańskiego Smoka – powiedział Liao, przeniósłszy spojrzenie z hologramu na starca w żółtych jedwabnych szatach, obserwującego go nieruchomym spojrzeniem czarnych jak obsydian oczu. – Czy nie osłabiliśmy własnej pozycji poprzez nasz nieudany pościg za „Piołunem”?
– Wręcz przeciwnie. – Na pomarszczonej jak suszona śliwka twarzy mandaryna wykwitł pogodny uśmiech, a opuszki długich, chudych palców zetknęły się na wysokości piersi starca. – Dopiero teraz obraz, który chciał namalować Niebiański Smok, jest kompletny. Dopiero teraz można wyciągnąć z niego wnioski, na które mieliśmy nadzieję. A jak mówi mędrzec, jeśli znasz siebie i swego wroga, przetrwasz pomyślnie sto bitew.
Liao Tzu spojrzał na ekran taktyczny, potem na wyświetloną obok niego mapę sieci połączeń metrycznych, wraz z naniesioną na nią złotą kulą, mającą środek w jednym z unijnych systemów.
– Obawiam się, o szlachetny, że pozwoliliśmy wrogowi poznać nasze serca i zamiary. Teraz będzie gotowy.
Mandaryn przez dłuższy czas milczał, przyglądając się Liao spokojnym wzrokiem.
– Kiedy przeciwnik pozwala trwodze o życie opanować umysł, prowadzi go instynkt – powiedział w końcu. – Nie myśli i nie planuje. Tylko działa. I pędzi ratować, co ma najcenniejszego. Wprawny łowca wie, że wystarczy tylko spojrzeć dokąd. ■