Dzikie pływanie - ebook
Dzikie pływanie - ebook
Pierwsza książka o dzikim pływaniu!
Malownicze miejsca, niedostępne rejony, zaskakujące wodne trasy w Polsce i na świecie.
Dzięki tej książce odkryjesz:
- Jak znaleźć niekonwencjonalny sposób na pływanie latem?
- Jak pływać w rzekach, jeziorach i morzu poza wyznaczonymi miejscami?
- Jak radzić sobie z prądem wody, wiatrem, burzą?
- Jaką technikę pływania wybrać?
- Czy w dzikich miejscach można pływać z dzieckiem?
- Dlaczego pływanie to żywioł kobiecy?
- Jak powinien wyglądać pierwszy trening?
- Czym dzikie pływanie różni się od morsowania?
- Komu i dlaczego spodoba się pływanie zimą?
- Jak pogodzić ekscytację oraz pasję z szacowaniem i ograniczaniem ryzyka?
Leszek Naziemiec to propagator pływania w otwartych akwenach i o każdej porze roku. Dziś dzieli się swoją osobistą historią, wyjaśnia, kto był jego idolem, i dlaczego zamiłowaniem do szukania przygód w zimnej wodzie zarazili go Czesi. Autor nie tylko daje praktyczne wskazówki, jak pływać poza tradycyjnymi kąpieliskami, ale również relacjonuje swoje niezwykłe wyprawy. A także udowadnia, że nie trzeba wyjeżdżać na drugi koniec świata, aby poznać przyjemność pływania w wodach otwartych.
Przeczytaj i rozpocznij przygodę na całe życie!
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-804-1 |
Rozmiar pliku: | 7,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzwoni telefon. Pani Agnieszka Filas z Wydawnictwa Pascal pyta mnie, czy napiszę książkę o pływaniu w zimnej wodzie. Przed oczyma stają mi lata przedzierania się przez pustynię informacyjną, bo temat był bardzo słabo opracowany w literaturze. Zamiast na wiedzę o wodzie i doświadczenie w wodzie, trafiałem często na mity, które byłyby zabawne, gdyby nie wprowadzały w błąd. Były to porady, które mogły nas nawet zabić, albo odwrotnie, mogły spowodować, że do dzikiej i zimnej wody nigdy byśmy nie weszli. Mamy do dyspozycji relacje z przygód, książki inspirujące i motywujące, ale brakuje rzetelnego poradnika. Bo co zrobić z informacją, że mam jeść kacze sadło, a na głowę przypiąć górniczą lampę? Albo że mam zrobić dużo intensywnych oddechów, potem wejść do wody i wypróżnić pęcherz? Nie mówiąc już o utopkach i sumach ludojadach. Najbardziej kuriozalne było to, że prawie żaden z autorów nie zwracał uwagi na doskonalenie techniki pływania. Jakoś się przecież umie pływać, nie? Najczęściej „na zająca” – kilka szybkich ruchów i koniec.
Połknąłem więc od razu haczyk, zarzucony tym pytaniem, ale po kilku minutach zacząłem mieć wątpliwości, czy posiadam odpowiednie kompetencje. Jako „niezawodowy pływak” może za wolno pływam i jestem niewiarygodny? No, ale jakbym był zawodowcem, to może zniechęciłbym amatorów? Kto wie? A jeśli będę pisał o falach na morzu i rzecznych locjach, to żeglarze znają się przecież na tym lepiej. Mam pisać o treningu pływackim, a całkiem amatorsko pomagam moim przyjaciołom poprawiać technikę w wodzie. W końcu uznałem, że moją mocną stroną jest jednak duże doświadczenie w pływaniu po dzikich wodach, i że z tego powodu jako autor sobie poradzę, a czytelnik informacje, które podaję, może skonfrontować z innymi źródłami. Zawsze staram się bazować na moich przeżyciach i własnym doświadczeniu. Nie musi powstać przecież idealna książka. Wystarczy, że będzie dobra i zachęci czytelników do samodzielnej eksploracji poruszanych tematów. To, że jestem przede wszystkim fizjoterapeutą „od niemowląt i małych dzieci”, powoduje, że każdego dnia oglądam istoty zjednoczone psychofizycznie bardziej niż my, dorośli. Rozwój psychiczny niemowląt próbujemy oceniać przecież na podstawie motoryki i postawy. Tak to wszystko się u nich łączy. Woda jest środowiskiem, które zwraca nam trochę tej pierwotnej jedności. Dzięki niej stajemy się, jak dzieci, bardziej zintegrowani, bardziej „zmysłowi” i trudniej nam się oddzielić od otaczającej nas przyrody. Choć czasem, cierpiąc na nerwicę, bardzo się o to staramy.
Przed treningiem w stawie Szlomiok.
fot. Tomasz Muc
Książka zbudowana jest z trzech części. Pierwsza jest bardzo osobista, bo mówi o mojej drodze do dzikiej wody. Mam styl dygresyjny, ale nie potrafię inaczej. Z drugiej strony lubię konkret, więc tego też nie zabraknie. Druga część to typowy poradnik dzikiego pływaka. Napisałem to właściwie dla siebie sprzed wielu, wielu lat. Takie coś było mi wtedy potrzebne, tylko że tego nie było. Trzecia część to przewodnik po wybranych akwenach, połączony z relacjami z niektórych wypraw. Używam w tekście formy męskiej „pływak”, bo jestem mężczyzną i tak było prościej, choć pisałem także dla „pływaczek”.
Chciałbym, by w tej książce każdy mógł odnaleźć coś dla siebie, nawet ktoś, komu woda była zawsze zupełnie obca i nie umie pływać. Mam jednak cichą nadzieję, że nawet super kompetentny pływak z basenu, prawdziwy zawodowiec, skorzysta z niektórych wskazówek dotyczących dzikiej wody. Przebyłem bardzo długą drogę od typowego sportowego ścigania się (dalej to lubię) do miejsca, w którym teraz jestem − pozwalającego na dostrzeganie szerszego kontekstu i próby odkrywania naszego miejsca w przyrodzie. Prowadziła mnie i dalej prowadzi woda. A dokąd mnie zaprowadzi? Kto to wie?MOJA HISTORIA DZIKIEGO PŁYWANIA
Początki
Pewnie mam wodę w genach, bo mój ojciec – Tadeusz Naziemiec był zapalonym wodniakiem. Lubię przeglądać zdjęcia z końca lat pięćdziesiątych, przedstawiające go pędzącego na motorówce po jeziorze Pogoria, czy te, na których widać jego popisy na nartach wodnych. Należał on do pionierów sportów motorowodnych i narciarstwa wodnego w Polsce. To musiał być wielki szpan − śmigać na nartach wodnych w kraju, który niedawno opłakiwał (niektórzy tak robili) śmierć Stalina. Wiem, że był też niezłym organizatorem. „Zorganizował” motorówki, w szczególności silniki, i razem z kolegą – Bolesławem Jaźwą na początku lat sześćdziesiątych założył klub sportów wodnych Hutnik (który funkcjonuje do dziś). Ojciec zabierał mnie raz w tygodniu na basen. Na Śląsku było to proste, bo ten region szczycił się dobrze rozwiniętą infrastrukturą pływacką. Mieliśmy baseny budowane jeszcze za „Niemca”, a potem powstawały one przy kopalniach. W moich rodzinnych Siemianowicach funkcjonowało i działa nadal kilka krytych pływalni, w tym najstarsza czynna pływalnia w Polsce. Właściwie nie wiem, kiedy nauczyłem się pływać, nie pamiętam takiej formalnej nauki. Ciągle się bawiłem w wodzie i nurkowałem. Dzisiaj bym powiedział, że zdobywałem doświadczenia sensomotoryczne, a to najważniejsza sprawa, by czuć się w wodzie pewnie i odczuwać przyjemność.
Gdy miałem siedem lat, byłem zdecydowany zostać płetwonurkiem! Zostać kosmonautą było nierealne − widziałem ich głównie na ładnie pachnących radzieckich znaczkach. Ale przecież schodząc pod wodę, też mamy cały kosmos. Wystarczy tylko zanurzyć głowę pod wodę w wannie i już słychać pieśń wieloryba wołającego nas z bezkresu oceanów. A wanna zamienia się w Nautilusa. I realizuje się nasza utopia!
Trening na lądzie. Dolina Trzech Stawów, Katowice.
fot. Michał Marzec
Moją pierwszą Riwierą, Acapulco i Florydą było duże kąpielisko „Fala” w Parku Śląskim. Na tym ogromnym, zielonym terenie drzewa sadził jeszcze mój dziadek. W jego czasach mówiło się na to „Szwajcarska Dolina”. Na „Fali” moje pokolenie „bajtli” uczyło się pływać, skakać z wieży i nurkować. Był tam basen ze sztuczną, wytwarzaną mechanicznie falą. Patent dotarł do nas z Węgier, kraju miłośników pływania i mistrzów w pływaniu. Jako nastolatek przychodziłem z kolegami na wieczorne sesje na kąpielisku. Głównie skakaliśmy z wieży, ale sporo graliśmy też w wodnego berka. Trzeba było przeskoczyć przez płot. Dozorcy to z reguły tolerowali. Czasem tylko trzeba było przynieść butelkę czegoś mocniejszego, żeby nas nie gonili. Pamiętam, jak raz późnym wieczorem przyjechała policja. Zaczęliśmy uciekać, a oni za nami krzyczeli: „Wracajcie, wracajcie, wszystko w porządku! My też przyjechaliśmy sobie popływać!”. Ja miałem 16 czy 17 lat, a wieczorem, po zmroku, gdy kąpielisko było już zamknięte, przychodziły też czasem ładne, starsze od nas dziewczyny. Może nawet osiem lat starsze. To było bardzo zabawne, bo my naprawdę nie byliśmy gotowi na randki i namiętności, więc dziewczyny mogły się czuć rozczarowane. Nas bardziej interesowało pływanie o zmroku i magiczna atmosfera kąpieliska.
Kukurydza, projekt: Henryk Buszko i Aleksander Franta, Osiedle Tysiąclecia, Katowice.
fot. Maciek9604/Shutterstock
W końcu zdarzało mi się, że zostawałem na tym bajkowym kąpielisku na noc. Spałem na dachu pawilonu mieszczącego restaurację. Zasypiając, podziwiałem taflę wody i światła południowych Katowic. Wyobrażałem sobie, że jestem w São Paulo albo Rio de Janeiro. I to nie było takie całkiem od rzeczy, bo nasze osiedle wieżowców „Tauzen”1) trzymało poziom architektoniczny i urbanistyczny, a że w telewizji pokazywano czasem ciekawe i eleganckie brazylijskie budowle Oscara Niemeyera, tak mi się kojarzyło. Więc po oddaniu kilku skoków z wieży, patrzyłem sobie na ten nasz brazylijski modernizm. Ale tak jak w tropikalnym, wilgotnym klimacie dżungla szybko niszczy nowe biurowce, tak samo przyroda zaczęła rozprawiać się z infrastrukturą kąpieliska „Fala”. Natura zrazu nieśmiało wdzierała się w najmniejsze szczeliny betonu, by w końcu w pełnym triumfie zagrać fanfarę na zgliszczach moich wspomnień. W ten sposób można to ująć poetycko, a prościej: nic z tego kąpieliska już nie pozostało, tak jak z wielu innych, rozsianych w całym regionie.
------------------------------------------------------------------------
1) Chodzi o Osiedle Tysiąclecia w Katowicach, zwane Tauzenem (z niemieckiego).
Sport
Pamiętam, że jako mały chłopiec miałem okazję pojechać do rodziny na wieś. Iwanowice i okolice. Małopolska. Skały, rzeka, bardzo malowniczo. Mam bardzo ciepłe wspomnienia. Na wsi liczyła się sprawność i zaradność. Ja, miastowy, na teście inteligencji mierzonej zadaniami, wymyślonymi w Iwanowicach, wypadałem kiepsko. W jednym z testów, już zresztą zdyskwalifikowany wcześniej jako niezguła, musiałem udowodnić, że umiem robić przysiady. Nie pamiętam, ile ich trzeba było zrobić, ale chyba więcej niż chłopak z sąsiedztwa. Zacząłem robić i zrobiłem w serii 100 przysiadów. Mój rywal odpadł, nie pamiętam po którym powtórzeniu. Fajne to było, bo poczułem, że coś jednak potrafię. Może chodziło o jakieś predyspozycje wytrzymałościowe, może po prostu zaciąłem się w sobie i jakoś poszło. Nie wiem. Z czasem odkryłem, że można tak trenować. Dla siebie, dla relaksu. Wymyślić lub podpatrzeć jakieś proste ćwiczenie, najlepiej powtarzalne, i ćwiczyć. A trening może być przerywnikiem między innymi „ważniejszymi” czynnościami. Uczę się np. do egzaminu, ale co 30 minut robię 50 „brzuszków”. Czytam coś fascynującego albo sprzątam mieszkanie, ale co jakiś czas odrywam się i robię jakieś ćwiczenie. Można dużo trenować… właściwie nie trenując. Wiem, że kilku moich kolegów robi tak do dzisiaj.
Bardzo wcześnie zacząłem też pływać „po głębokim” w jeziorach. Jeździłem do kuzynostwa na Warmię, gdzie wolno nam było pływać samodzielnie, bez dorosłych. Miałem wtedy może 11−12 lat, a mój kuzyn był dwa lata starszy ode mnie. Rzeczywiście byłem dzieckiem wodnym, które dobrze nurkowało i utrzymywało się na wodzie bez strat energetycznych, ale nie trenowałem pływania.
Pierwszym sportem, w który się zaangażowałem, były… szachy. Na gwiazdkę w domu dostałem podręcznik do gry w szachy i się zaczęło. Będąc chyba w szóstej klasie podstawówki, trafiłem do klubu szachowego. Miał siedzibę w budynku najstarszej czynnej pływalni w Polsce − naszej „Badyhali”. We wtorek i piątek szedłem sobie, lato czy zima, dwa kilometry, pograć w szachy. Mój poziom gry? Udawało mi się coś czasem wygrać, jakieś malutkie turnieje, ale mistrzem nie zostałem. Prezentuję teraz taki poziom, że mogę zrozumieć partie arcymistrzowskie, kiedy ruchy w bardziej złożonych pozycjach opatrzone są drobnym komentarzem.
Po szachach sporo czasu poświęciłem sztukom walki. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych były one dość popularne. Działało sporo sekcji karate, judo i kung-fu. Doszedłem do momentu, w którym trzeba się już było zdeklarować, czy chcę to robić na poważnie. Wprawianie zębów jednak drogo kosztuje, więc zacząłem biegać i przy tym już zostałem na dłużej.
Śląski pejzaż.
fot. Tomasz Muc
Pamiętam pierwsze treningi. Nie potrafiłem, biegnąc, pokonać trzech kilometrów naraz. Wynikało to z tego, że chciałem biegać od razu przyzwoitym tempem. Jakoś z czasem nauczyłem się biegać wolniej i pokonałem bariery 10 i 20 km. Biegałem pod koniec lat osiemdziesiątych głównie po parku chorzowskim i różnych nieużytkach. Najwięcej chyba jednak po groblach, bo u nas na Śląsku mamy niebotyczną ilość stawów. Chciałem oczywiście przebiec maraton. To by było coś – uważałem wtedy. Słyszałem o Maratonie Pokoju w Warszawie. Postanowiłem dużo biegać. Nie miałem porządnych butów, biegałem w trampkach i tenisówkach, aż je zupełnie zdzierałem. W pewnym momencie, patrząc na dziury w chińskich trampkach, pomyślałem, że równie dobrze można biegać bez butów. I zacząłem biegać boso! Robiłem po zmroku kółka w parku, także w listopadzie – 15 km, czasem więcej. Wkręciłem się mocno i biegałem za dużo i bez sensownego planu. To spowodowało, że bolały mnie kolana, łapałem różne kontuzje. Jednak w końcu wszystkie bóle mi przeszły. Nauczyłem się też, że można biegać mniej i mądrzej. Po co to robiłem? Pewnie chodziło o jakieś wyobcowanie, autystyczne spędzenie czasu, rodzaj medytacji, zagubienia się w rytmie. Prawie wszyscy to znamy. Na pewno chodziło o przyrodę i jakąś prostotę w kontakcie z naturą.
W Maratonie Warszawskim wystartowałem w 1989 roku, mając 17 lat . Musiałem sfałszować datę urodzin na zaświadczeniu lekarskim. Ciekawe, czy teraz można mnie za to jeszcze zdyskwalifikować. Postanowiłem, że będę biegał maratony, ale wtedy nie było za bardzo gdzie startować. Zacząłem też trenować, chodząc i dużo biegając po górach. Po polskich pasmach rzuciłem się na słowackie i czeskie. Granice się pootwierały, a u południowych sąsiadów było wtedy dużo taniej. Na Słowacji, w głębi kraju, właściwie nikogo nie było na szlakach. Noce były bardzo ciemne, bo w wielu miejscach nie było elektryczności. Za to można było oglądać do woli gwiazdy i zdumiewać się, że Słowacja i Czechy są tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Różnice w mentalności tych trzech narodów czy plemion słowiańskich były dla mnie uderzające. Okazało się, że sport biegowy na południu jest ładnie rozwinięty, i że można za parę koron startować w maratonach. Zacząłem robić to nałogowo, zwiedzając oba kraje i ucząc się języka czeskiego. Nagle stałem się „zbieraczem maratonów”. Na naprawdę dobry czas nie miałem szans, bo ważyłem zawsze prawie 100 kg, ale mogłem biegać 42 km poniżej czterech godzin. Często biegałem dużo wolniej, bo chciałem sobie potruchtać, popatrzeć na okolicę, ale zasadniczo, jak się przyłożyłem, to uzyskiwałem czasy pomiędzy 3:33 a 3:45. Jeśli występowały trudne warunki, np. kopny śnieg, trudny teren lub zła pogoda, to mogłem się uplasować wysoko w klasyfikacji. Postanowiłem, że przebiegnę 100 maratonów. W pewnym momencie zacząłem też organizować małe maratony koleżeńskie. Jeden z nich istnieje nadal i nazywa się: Śląski Maraton Noworoczny Cyborg.
Treningi biegowe na bosaka.
fot. Erlo Brown/Shutterstock
W pewnym momencie znudziłem się jednak bieganiem i zacząłem się rozglądać za nowym sportem. Może triatlon? Wystartowałem w kilku krótkich imprezach i w 2008 roku skończyłem zawody typu Iron Man na Słowacji. Świetne doświadczenie, ale trudno trenować dłuższy czas trzy sporty naraz, prowadząc normalne życie rodzinne i zawodowe. Postanowiłem przerzucić się na biegówki. Znowu w Czechach zobaczyłem, jak ludzie w każdym wieku trenują ten piękny sport. Było ich dużo więcej niż u nas. I zaczęły się Biegi Piastów2), wyścigi i ćwiczenie techniki. Te niedostępne inaczej, białe przestrzenie i cała ta poezja narciarska. Kupiłem sobie podręcznik do nauki biegania na nartach. Oczywiście w Czechach, bo u nas nie było takiej książki. Bieganie na nartach to techniczny sport. Warto zrozumieć fizykę tej aktywności: dźwignie, ramiona siły i kąty odbicia.
------------------------------------------------------------------------
2) Międzynarodowa impreza narciarska odbywająca się na Polanie Jakuszyckiej w Szklarskiej Porębie od 1976 r.
Postanowiłem w końcu, że muszę wystartować w jednym z najważniejszych biegów narciarskich świata – Biegu Wazów w Szwecji. Jest to bieg na 90 km3). Legendarny wyścig, także przez zamarznięte jeziora. Wspaniała wyprawa. No, ale powstał jeden problem. Zima zaczęła się robić u nas licha. Odwołano np. zawody Jzerská Padesátka z powodu braku śniegu, a ja, zamiast trenować na łonie natury, robiłem godzinami w domu ćwiczenia imitacyjne. Otwierałem na oścież okna, żeby był wiatr, i robiłem wypady nogami do tyłu. Raz jedną nogą, raz drugą. Przez godzinę. Drugą godzinę ciągnąłem gumy rękami i potem znowu robiłem wypady. Zrobiłem sobie filcowe podkładki pod nogi do ślizgania się po pokoju, a na taboretach robiłem odwrotne „narciarskie” pompki. W sezonie, w którym startowałem w Biegu Wazów, widziałem może przez trzy dni śnieg. Ale pojechałem i było rzeczywiście świetnie. Po drodze kibice szwedzcy robili pikniki w śniegu przy ognisku, a pod wieczór trasa była oznaczona zniczami, jakie można kupić w IKEI. Podobała mi się też kilkupiętrowa, drewniana architektura środkowej Szwecji. Było bajkowo. Przez pierwszą część trasy, jeśli jest się amatorem, trzeba się ścigać z tłumem. Druga część jest już luźna, dość płaska, taka na „pchanie kijami”. To był mój ostatni start narciarski. Potrzebowałem sportu zimowego, ale zdecydowanie prostszego.
------------------------------------------------------------------------
3) Najstarszy, najdłuższy i największy długodystansowy bieg narciarski na świecie, rozgrywany w szwedzkiej prowincji Dalarna na pamiątkę ucieczki Gustawa Wazy w 1520 r.
Teraz już wiem, że mój zwrot ku wodzie był właściwie powrotem do korzeni. Woda to był mój pierwszy żywioł. O niej marzyłem jako dziecko.
Znowu te Czechy!
Znowu tam, przypadkiem, zobaczyłem sport, na który, można powiedzieć, się nawróciłem. I jestem przekonany − zostanę przy tej aktywności do końca życia. Chodzi o zimowe pływanie, ale też pływanie przygodowe, powrót do dzikiej wody i do naturalnego nurkowania. Pamiętam, jak zobaczyłem pierwszy raz wyścig na rzece Morawie w Ołomuńcu. Sto osób w różnym wieku wskakuje do rzeki i ściga się na dystansach od 250 m do 1 km. To robiło wrażenie. Ta ich swoboda przy wychodzeniu z wody. Porozmawiają, poklepią się po plecach i spokojnie ubiorą. Wypiją potem jedno piwo i są szczęśliwi. Dawniej jeszcze istniały pochody „otużilców” (zahartowanych). Na miejsce startu, w samych kąpielówkach szło się np. kilometr przez miasto i śpiewało. Odprawa odbywała się też w kąpielówkach. Ja przeżyłem jeszcze jeden z ostatnich pochodów, który powodował, że startowało się już z lekką hipotermią. Teraz wiemy, że przed wejściem do wody, jeśli chce się pływać szybko i daleko, nie można być przemarzniętym, więc pływacy nastawieni typowo sportowo, powinni utrzymywać ciepło do samego startu. Rozbierać się minutę − dwie przed wejściem do wody. Uspokoić się, poczekać, aż naczynia powierzchowne się schowają, i wtedy wystartować.
Bardzo mi ci ludzie zaimponowali, ale strasznie się bałem i na pierwsze zawody wypchnąłem kolegę – Artura Kubicę. Jak zobaczyłem, że przeżył wyścig na 250 m, to zdecydowałem się także na podobny krok. Wiele razy o tym już opowiadałem, jak mocno się wkręciliśmy w ten sport z przyjaciółmi i jak często startowaliśmy w Czechach. Tam zawody pucharowe odbywały się co tydzień w innym miejscu.
Zawody w Pradze, 2019 r.
fot. Tomasz Woźniczka
Pierwsze próby przeniesienia tego pływania do Polski nam się nie udawały. U nas zawsze królowało morsowanie, co też jest oczywiście zdrowe i godne polecenia, ale pływanie przyjmowało się raczej w wersji light. Nigdy nie zapomnę regulaminu pierwszych zawodów w Polsce, poza Katowicami. Na przykład dystans 25 m z głową obowiązkowo nad wodą. W Czechach dystans 100 m przeznaczony jest dla dzieci. Jeśli umiesz dobrze pływać i masz odporność, to powinieneś startować na 750 m lub 1 km. Ale u nas dorośli mężczyźni są jak małe dzieci. Za 25 m w wodzie chcą sobie wieszać medal na szyi i wystąpić w telewizji. Na szczęście to się zmienia i mamy coraz więcej wytrenowanych zawodników i zawodniczek.
Zawody w Pradze, 2019 r.
fot. Tomasz Woźniczka
Pamiętam moje pierwsze frustracje na letnich maratonach pływackich w Czechach i na zawodach zimowych. Muszę dodać, że oprócz cyklu zimowego, startowałem w letnim cyklu maratonów pływackich, w Czechach dobrze już wtedy rozwiniętych. Moja technika pływacka na początku mocno kulała. Chciałem coś z tym zrobić i pamiętam, jak na mnie patrzyli instruktorzy pływania, kręcąc głową. Nie dawali wiary, że da się coś ze mnie wycisnąć. Ale się zawziąłem. W końcu uwierzył we mnie Leszek Małyszek, trener pływania ze szkoły sportowej w moim mieście. Pozwolił mi czasem trenować z grupą gimnazjalistów. Z jednej strony uważam, że to była dla mnie świetna lekcja pokory – musiałem wykonywać zadania z młodziakami, którzy bez problemu „łoili mi tyłek”. Ale z drugiej strony, może to było wartościowe doświadczenie także dla nich. Musieli się zastanowić, co o mnie myśleć. Dorosły uczy się z dziećmi i jeszcze ich słucha. Żabka szła mi coraz lepiej i to z tym stylem był związany sukces, który sobie do dziś cenię. Udało mi się zostać mistrzem Czech w Zimowym Pływaniu. Pewnie brakowało specjalisty od „klasyka” na tych mistrzostwach. Ale jednak. Odegrano dla mnie hymn w kraju o największych tradycjach w tym sporcie.
Zawody w Pradze, drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, 2019 r.
fot. Tomasz Woźniczka
Dwa lata pracy u Leszka Małyszka i potem dwa lata pracy nad techniką u Kajetana Załuskiego − byłego rekordzisty Polski w kraulu. U Kajtka było świetnie, bo nie musiałem za dużo pływać, nawet mi czasem zabraniał, a zamiast tego ciągle się właściwie bawiłem w zmiany ułożeń ciała na wodzie, w czucie wody i tym podobne rzeczy. Ale jakoś moje czasy się ciągle poprawiały. Pamiętam, że jako pływak amator marzyłem o pływaniu kilometr w 16 min 59 s. O łamaniu 17 minut. A w najlepszym okresie w 2018 roku pływałem kilometry po 15 minut. Na przykład 15.03. To przerosło moje oczekiwania.
Venclovský − moja największa inspiracja
Spoglądam często na półkę, gdzie stoi książka o legendzie czeskiego pływania – Franciszku Venclovskim – _Mój los_. Przypomina mi się, jak mnie motywowała do nauki pływania i do treningu pływackiego. Kilka lat z rzędu jeździłem na prawie wszystkie zawody pływania zimowego do Czech. Jednym z moich ulubionych miejsc był Przerów na Morawach. Zawody odbywają się tam w niedużym stawie, wielkości naszego katowickiego Szlomioka. Aby do niego dotrzeć, przechodzi się przez most na rzece Beczwie. Zobaczyć tam można pamiątkową tablicę: „František Venclovský.Mieszkaniec Przerowa i pierwszy Czech, który w roku 1971 przepłynął kanał La Manche”. Czyli tutaj pływakom fundują tablice! – pomyślałem wtedy. Chyba czas na małą dygresję, by zrozumieć czeski stosunek do wody.
W Czechach nie ma takich ograniczeń jak w Polsce, jeśli chodzi o pływanie w wodach otwartych: jeśli widzimy staw – to znaczy, że wolno tam pływać! Nie będzie mandatu, nie doniesie na ciebie wędkarz, można się nawet utopić – „jesteś dorosły”. No więc Czesi pływają, gdzie się da. Nie widać zbyt wielu ratowników na kąpieliskach. Być może jest to związane z faktem, że nie mają oni dostępu do morza. W czasach tzw. komuny trudniej było się też dostać nad morze do innego kraju – mają zatem niemal nabożny stosunek do niego, fascynację i chęć dokonywania różnych przepraw, i w ogóle sporo jest u nich nadmorskich tawern i barów dla marynarzy. Ważnym trunkiem jest u naszych południowych przyjaciół rum. W czeskiej świadomości symbolem wyczynu pływackiego jest Kanał Angielski, czyli La Manche. Wielu pływaków i pływaczek przepływa tę trasę, niektórzy poprawiają rekordy, a także istnieją nawet trenerzy, którzy specjalizują się w wodzie otwartej, a szczególnie w przygotowaniach do tej przeprawy. Pogoda nad kanałem jest bardzo zmienna, pływa po nim ogromna liczba statków, a woda jest dość chłodna. Duża odpowiedzialność spoczywa więc na kapitanie kutra, który określa dzień przeprawy, analizując aktualne dane pogodowe.
F. Venclovský – moja najwieksza inspiracja.
fot. Tomasz Muc
Wróćmy jednak do naszego bohatera. František Venclovský był bokserem. W wieku 24 lat miał szansę na start na igrzyskach olimpijskich w Rzymie. Niestety na wojskowych zajęciach z gimnastyki przy skoku przez kozła spadł niefortunnie pomiędzy materace i doznał urazu kręgosłupa szyjnego. Powiedziano mu, że spędzi rok w gipsowym łóżku. Górna część ciała pozostawała sparaliżowana. Na szczęście po sześciu miesiącach zaczęło wracać mu czucie w palcach u rąk. Franta rozpoczął rehabilitację i w końcu opuścił szpital. Zaczął chodzić, a na długie spacery wybierał nieuczęszczaną, polną drogę. Pech chciał, że przejeżdżającemu akurat motocykliście, urwała się rura wydechowa i uderzyła Venclovskiego prosto w głowę. Oznaczało to kolejny długi pobyt w szpitalu.
Z morawskiej rzeki na Kanał Angielski
Po wyjściu ze szpitala rozpoczął rehabilitację. Odkrył, że dobrze robi mu woda. Zaczął pływać latem, potem jesienią. Zrozumiał, że zimą też się da, i zaczął w roku 1960 zimowe pływanie w rzece Beczwie. Po jakimś czasie przepływał 500 m, a w końcu 1 km. Razem z przyjacielem – dr. Mohaplem założyli klub zimowego pływania. Jak wyglądał trening? Po pływaniu w zimnej wodzie rozgrzewka, np. kilkaset pompek lub pompek odwrotnych „na triceps”. Zimne prysznice i hantle – tak ćwiczyli, żeby przerzucić zawsze 10 ton – czyli bardzo proste środki. Potem zaczęli pływać dłuższe odcinki w rzekach: 12 km w Wełtawie, 55 km w Dunaju. Treningu dopełniały „stójki”. Chodziło o to, żeby wykonać stanie na głowie lub na rękach na dużej wysokości, najlepiej w niebezpiecznych warunkach. Słynna była stójka Venclovskiego na poręczy balkonu widokowego nad przepaścią Macocha na Morawach, ale były też inne: na dachach różnych budynków i próba stójki na wieży telewizyjnej w Berlinie – jednak koledzy, lokalni bokserzy, zdołali go powstrzymać. Do jego arsenału treningowego należał także czeski wynalazek – indiański bieg – jest to bieg długodystansowy, w którym mogą występować odcinki marszu. Chodzi o to, by uzyskać bardzo długi wysiłek o małej intensywności.
Na zawodach w Ostrawie w 1969 roku Venclovský pokonał angielskiego pływaka i zaczął już na dobre śnić o przeprawie przez Kanał Angielski. Był to trochę szalony projekt, ponieważ Venclovský nie miał kontaktu z falami, słoną wodą i pływał zupełnie amatorskim kraulem. Właściwie trudno było to nawet nazwać kraulem. Był to taki prototyp kraula, którym pływano ponad 100 lat temu w Europie: „trudgen”. Chodzi o asymetryczne pływanie, leżąc bardziej na jednym boku. Nogi kopią nożycowo. Venclovský nie chodził na basen, nie miał trenera, nie miał stylu, a jednak uparł się na wyjazd do Francji, aby przepłynąć 40 km do Anglii, choćby nawet w 18 godzin. Załatwianie pozwoleń i pieniędzy to historia sama w sobie, nie będziemy sobie teraz tym psuć humoru. Jednak Venclovský nie poddał się, trenował, pływając trzy razy w tygodniu po 10 km w jeziorze, cztery razy w tygodniu ćwiczył hantlami, prawie każdego dnia przebywał w wodzie. W końcu po wielu perypetiach, wraz operatorem kamery trafił do Londynu, gdzie w domu towarowym kupił pływackie okulary. W Czechach w tym czasie nie były jeszcze produkowane ani dostępne – w Polsce pierwsze można było nabyć około 1973 roku. Z Londynu pojechali do Folkstone nad kanałem. W miasteczku kupił drugie gogle, bo okazało się przy treningu, że te z Londynu nie są zbyt dobrze dopasowane.
Był pierwszy września. Morze było niespokojne, woda miała 16°C, a powietrze 13°C. Pilotem został Val Noakes – szyper na kutrze „Viking Warior”. Franciszek trenował i czekał do piątego września. Pogoda się poprawiała, ale nie na tyle, żeby były to dobre warunki do przeprawy. W tych czasach można było pływać jeszcze w kierunku z Francji do Anglii – był to prostszy kierunek, ponieważ najsilniejszym prądem była odnoga Golfsztromu, którą spotykało się zaraz na początku, kiedy miało się dużo siły, i dlatego łatwiej było ją pokonać, a potem przebić się dalej. Prądy przy wybrzeżu angielskim były zwykle trochę słabsze. Venclovský podjął decyzję o wypływie – kończyły mu się cierpliwość i pieniądze. Wcześnie rano wyruszył kutrem przez kanał na wybrzeże francuskie, gdzie w okolicy przylądka Cap Gris Nez miała się rozpocząć przeprawa. Do Francji płynęli wraz z operatorem kamery cztery godziny. Podczas podróży Venclovský skarżył się na chorobę morską. Na francuskiej plaży o godz. 10:45 zaczął się smarować lanoliną. Miało to przeciwdziałać otarciom na szyi, pachach i brodzie. O termikę się nie martwił – był zimowym pływakiem. Wyruszył o godzinie 11:00.
Pierwsze godziny pływania przebiegały spokojnie. Pogoda się poprawiła, płynął równym tempem, ruch po ruchu – 52 machnięcia na minutę. Był zadowolony, myślał tylko o tych ruchach. Skarżył się, że nie ma zegarka, by móc lepiej orientować się w czasie. Na łodzi widać było zadowolone twarze. I nagle wszystko się zmieniło, zaczął się czuć fatalnie. Nie mógł jeść. Ryż, kawa, herbata – niczego nie mógł przełknąć. Wszystko zwracał. I jeszcze fale: jedna, druga, trzecia, dalsze, powodowały, że pił dużo wody morskiej. Nie potrafił tego uniknąć. Miał skurcze żołądka, odczuwał rozrywający ból. Venclovský relacjonował, że trzeba płynąć dalej, ruch za ruchem, zachować równe tempo w każdej minucie. Wyliczył, że cały przepływ będzie go kosztował 20 000 kalorii. Niestety nie mógł ich uzupełnić, bo nie dał rady jeść. Pod szkła okularów dostała mu się słona woda. W warunkach długiej, morskiej przeprawy to właściwie uniemożliwia pływanie. Zdjął więc okulary i zaczął płynąć bez nich. Kolejne, nawet czwarte, które pożyczył mu sędzia przeprawy – nie pasowały. Pogoda się pogorszyła, pływaka bardzo piekły oczy i dlatego zaczął płynąć w jednym miejscu. Miał kłopoty z orientacją i przeszedł na żabkę. Płynął 12 godzin, aż było widać w oddali skały Dover. W prostej linii zostało 6 km. Cały czas czuł mocne wsparcie załogi. W końcu sędzia nakazał wyciągnąć go z wody. Powód: wyczerpanie. Wyglądało na to, że istnieje zagrożenie życia, miał bardzo silne dreszcze i nie mógł przełknąć płynu. Zdobył jednak uznanie całej załogi. Wszyscy uważali, że jest silnym pływakiem. Stracił podczas przeprawy 8 kg masy ciała. Później wielokrotnie powtarzał (co jest prawdą), że przy przeprawie najważniejsza jest pogoda. No i prawie obsesyjnie myślał o okularach pływackich – żeby w końcu mieć dopasowany model.
Franta nie dał za wygraną. Po krótkim odpoczynku postanowił wrócić do treningów i przepłynąć kanał w następnym roku. Jednak od czasu tej wyprawy najważniejszy był dla niego temat pływackich gogli. Zwrócił się z problemem cieknących okularów do instytutu badawczego w Gottwaldowie (Zlin), a tam dali mu namiar na firmę, która szyła ubrania dla nurków. Była to ośmioosobowa firma, zatrudniająca sześciu emerytów. Szef – Josef Rohacek miał 70 lat, ale był pełen zapału do pracy. Słyszał o wyprawie i chciał pomóc Venclovskiemu. Pragnął on okularów, które będą przylegały, bez względu na potęgującą się opuchliznę twarzy czy chudnięcie. Firma wykonała okulary ze szkła, metalowych obręczy i wkładek neoprenowych. Powstało kilka modeli, ciągle je poprawiano, aż w końcu stworzono idealne – wyglądały jak masywne okulary dla spawacza, ale przeszły doskonale test (80 godzin w słonej i słodkiej wodzie). Pan Rohacek, na wieść o tym, że Venclovskiemu udało się przepłynąć kanał La Manche, płakał ze wzruszenia.
Obóz treningowy w Polsce
Po pierwszej próbie przepłynięcia kanału La Manche Venclovský wszedł w swój zwykły reżim treningowy, około 36 km tygodniowo, a w zimie regularnie 1 km w lodowatej wodzie. Mówił, że niczego nie zmieniał w stosunku do pierwszej przeprawy. Jednak istniała jedna zasadnicza różnica: dzięki kontaktom pomiędzy armią czeską i polską dostał zaproszenie nad Bałtyk, gdzie mógł trenować trzy tygodnie w maju. Był to idealny czas i miejsce na przygotowania, jeśli chciało się podjąć próbę ataku kanału w lipcu. Zajrzyjmy do dziennika Venclovskiego, cytowanego w książce _Mój los_:
17 maja
Zgłosiłem się od razu w wojskowym klubie Flota. Mieszkam w Orłowie. Nie na darmo cieszyłem się na kolację – smakowało mi. Zaraz rano poszedłem popływać. Woda miała około 15°C i wielka niespodzianka − nie jest wcale słona! Pływania tutaj nie da się porównywać z kanałem. Jest tu świetna pogoda. Chciałbym mieć takie warunki przy przepływie!
18 maja
W końcu jestem na miejscu w Pucku. Umieścili mnie na kwaterze prywatnej, bardzo dobrze mnie przyjęli. Czuję się jak w domu. Tylko co rozpakowałem walizkę, rzucam się do morza. Trening trwa cztery godziny. Muszę wykorzystać każdą chwilę. Woda w zatoce w południe ma 20°C. Niestety takich warunków przy drugim przepływie na pewno nie będę mieć.
19 maja
Jak ta pogoda nad morzem się szybko zmienia! Jeszcze człowiek dobrze nie poczuł słońca, a już jest znowu chłodno i pada. Powietrze 12°C, woda w zatoce 18°C. Nikt się nie kąpie, podobno jest zimno. Trenuję pełne cztery godziny. Zrobili mi przyjemność – przywieźli hantle. Od razu zrobiłem swoje 10 t. Bez siłówki by mi to nie szło. Po południu z polskimi przyjaciółmi wyruszam na połów. Podobało mi się to. Złapaliśmy 3 węgorze. Kolacja była doskonała.
20 maja
Znowu jest ładnie. W słońcu nawet 30°C. Teraz ćwiczę dwufazowo – naprzemiennie. Hantle – oczywiście zwykłe 10 ton i 4 godziny w morzu. Dziś są porządne fale. Wieczór skracam sobie wypisywaniem pocztówek. Na wieczór – węgorze. Idę wcześnie spać4).
------------------------------------------------------------------------
4) F. Venclovský, _La Manche – Muj osud_, Nase Vojsko, 1971, s. 73-112. Powyższe fragmenty dziennika F. Venclovskiego zostały przetłumaczone na język polski przez Autora.
Venclovský czasami był w wodzie krócej (dwie – trzy godziny), zdarzało się, że nie wchodził do niej, robił dzień indiańskiego biegania. Polacy zapraszali go na wycieczki, czasem do restauracji. Przyjeżdżała też polska dziennikarka, aby zrobić z nim wywiad. Z zaprzyjaźnioną rodziną grał w kanastę, kupował polskie ubrania (które uchodziły za ładniejsze niż te dostępne w innych demoludach) oraz słodycze. Ogólnie był zadowolony z treningów i pobytu w Polsce.
Drugie podejście
Franciszek przyleciał do Londynu 27 lipca 1971 roku i po noclegu pojechał do Folkstone. Woda miała 15°C, powietrze tę samą temperaturę. Następnego dnia zrobiło się ciepło, 21°C, i Noakes – szyper na „Viking Warior” zdecydował: „Lecimy od razu po północy, pogoda jest dobra”. Bez aklimatyzacji, ale za to nie było nerwowego czekania i bezsennych nocy. Był czas tylko na jeden krótki trening przed startem. Po nim wyruszyli na francuską stronę, znowu, niestety, pływak karmił rybki. Na ręce miał tym razem zegarek krajowej produkcji. Pieniądze na niego (600 koron) musiał pożyczyć od babci, ponieważ, jak powiedział, był spłukany przez tę wyprawę. Na pokładzie Anglicy pytali się go, gdzie ma kucharza, lekarza i trenera. On odpowiedział: zostawiłem ich w domu, niech trochę odpoczną…
Wychodzę z Wisły we Włocławku.
fot. Piotr Sadurski
Venclovský wziął ze sobą jednak operatora kamery i reżysera. No i jeszcze jedną rzecz – kawał płótna, żeby się przykryć – pamiętał, jak cierpiał z zimna za pierwszym razem. Zaczął 34 minuty po północy – woda i powietrze miały temperaturę 13°C. Oczywiście 52 ruchy na minutę. Nie wolno mu było dotknąć łodzi, o tym musiał myśleć, żeby nie zostać zdyskwalifikowanym. Patrzył na zegarek – była 2:47 – widział przed sobą Szkota, równo z nim zaczynał, płynąc pięknym, stylowym kraulem. Szkot właśnie skończył przygodę. Popatrzył na zegarek, godzina 3:40, był przygotowany mentalnie i fizycznie na 20 godzin pływania. Płynął swoim stylem – Anglicy mówią: „trudgen”, czescy koledzy: „Franta – Indian”. Venclovský wspominał, że jak kopie normalnie nogami, to go boli uszkodzony kręgosłup, więc musi robić ruch nożycowy na boku. Nastał świt, niestety, pływak nałykał się wody – akurat w miejscu, gdzie były plamy ropy i różne śmieci. Był też trochę poparzony przez meduzy. Te w kanale parzą mocniej niż bałtyckie, ale niebezpiecznie jest tylko, jeśli wpłynie się w ich stado lub ma się na nie uczulenie. Po siedmiu godzinach zjadł posiłek w wodzie: rosół wołowy, herbatę z miodem, kurczaka. W zanadrzu czekała jeszcze kawa na ostatni odcinek. Po dziewięciu godzinach miał przepłynięte 33 km, Anglicy go chwalili z łodzi – szło mu dobrze, pogoda była dobra. Po dziesiątej godzinie trafił na chłodny prąd -9°C. Prąd zniknął, zrobiło się 16°C i świeciło słońce. Trzeba było jeszcze pokonać przybrzeżne prądy. Venclovskiemu się to udało i dotarł do Dover po 15 godz. i 26 min. Franta w jednej chwili stał się bohaterem i najpopularniejszą osobą w Czechosłowacji. Pierwszy sekretarz partii wysyłał mu telegram z gratulacjami. W sumie dostał 2256 listów i na wszystkie odpisał. Jeździł po całym kraju na spotkania z fanami… Dla całego pokolenia Czechów stał się wzorem sportowca, wielu dzięki niemu zaczęło trenować pływanie. Państwo zadbało o swojego bohatera – dostał mieszkanie, pracę w wojskowym klubie i został profesjonalnym masażystą.
Zew Dzikiej Wody
Venclovský udowodnił że można robić duże przeprawy, nie mając profesjonalnego zaplecza. Pokazał też, że można pływać i trenować właściwie wszędzie. No i tak sobie pływałem, pływałem i startowałem, rozwijaliśmy z przyjaciółmi zawody i zaczęliśmy coraz częściej testować różne dzikie akweny. Zaczęło się gorączkowe wyszukiwanie nowych dla nas stawów, jezior, rzek. Jakieś zabagnione ostępy leśne albo odwrotnie: środek miasta i staw w eleganckim parku. Każdy akwen, gdziekolwiek by nie był, właściwie nadawał się do pływania. Miałem już adaptację, możliwości, trzeba było korzystać. Chciałem też przetestować, ile zimnej wody można w ogóle przyjąć. Pod koniec zimy 2016 roku postanowiłem przez dłuższy czas pływać codziennie od 900 do 1000 m w ramach eksperymentu. Woda utrzymywała się u mnie, w katowickim stawie Szlomiok, w przedziale temperatur od 1°C do 3°C. Ręce już zbytnio mi nie marzły, praktycznie pod koniec pływania nie traciłem w nich czucia, powrót do normalnej temperatury też już miałem szybki i nie odczuwałem zimna przy wchodzeniu do wody. Pływałem w płytkiej wodzie, ponieważ zwykle byłem sam w na wpół zamarzniętym stawie. Po dwóch pierwszych dniach, czyli 2 km, czułem się wspaniale. Na trzeci dzień, po wyjściu z wody, miałem taką myśl, że jestem tym trochę zmęczony. Byłem ciekawy, co się stanie dalej. Jeśli mam gorszy dzień, jestem zmęczony lub zmarznięty, to hipotermia rozwija się trochę szybciej i mam taki, chyba trzeba powiedzieć, „swój objaw”, który polega na tym, że słyszę jakby dzwoneczek w lewym uchu. Jak jestem w formie, nie mam tego, jak jest trochę gorzej, zaczyna się to na około 850 m, ale może potem przejść. No i teraz w czwartym dniu dzwonek odezwał się na sześćsetnym metrze. Oho, pomyślałem, coś się dzieje, i byłem też już jakiś taki wolny w wodzie, ale dopłynąłem dystans, ubrałem się i wróciłem do normalnej ciepłoty.
Warto jeszcze wspomnieć, że jeśli ktoś jest naprawdę wytrenowany, to próba pływania w celu pokonania jak największej odległości kończy się, gdy zawodnik nie potrafi się przesuwać do przodu. Praktycznie stoi w miejscu i próbuje tylko wykonywać jakieś nieefektywne ruchy. Przeprawa kończy się sama.
Trening w stawie Szlomiok w Katowicach.
fot. Tomasz Muc
Wystartowałem piątego dnia. Mój stan się pogarszał. Szybciej rozwijała się hipotermia, dłużej dochodziłem do siebie, czułem się zmęczony i lekko senny do końca dnia. Pływałem oczywiście w jednym czepku silikonowym bez zatyczek w uszach. Nie złapałem jednak żadnej infekcji i nie miałem – według mnie – żadnych objawów chorobowych. Jedna rzecz się jednak zmieniła. Wieczorem, gdy szedłem spać, miałem poczucie, jakby ciężej mi się oddychało. Jakbym musiał pokonywać jakiś lekki opór przy oddychaniu, ale nie były to skurcze oskrzeli, jak w przypadku astmy. Potrafiłem to rozróżnić, bo byłem kiedyś mocnym alergikiem i miewałem takie objawy, od których jestem teraz wolny. Może z powodu treningów w zimnej wodzie. Więc zaczęły się takie kłopoty z oddychaniem i jakieś uczucie ciężaru w klatce piersiowej. Wtedy nie wiedziałem, co to jest, teraz myślę, że to może był obrzęk płuc wywołany pływaniem. Rano czułem się już dobrze, więc kontynuowałem eksperyment. Po szóstym dniu czułem się jak po piątym. Lekkie objawy ciężkości w płucach, większe wyczerpanie, ale powrót do dobrego funkcjonowania rano. Pływanie zakończyłem ósmego dnia, ponieważ zaczęły się kłopoty z sercem i to mnie trochę wystraszyło. Kiedy się położyłem wieczorem do łóżka, odczułem jakieś zaburzenia w pracy tego narządu. Zaczynał się częstoskurcz, który trwał około 20 sekund. Nie miałem nigdy wcześniej czegoś takiego. Do tego doszły skoki ciśnienia. Przez chwilę odczuwałem, że mam wysokie ciśnienie, potem się to uspokajało i normalnie zasypiałem. Ponieważ na początku lata planowałem przeprawę przez Bałtyk w sztafecie do Szwecji, postanowiłem sobie zrobić dokładne badania u kardiologa i porządnie wypocząć po tym eksperymencie.
Pływanie w stawie Szlomiok w Katowicach. Na zdjęciu z Julią Kozerską.
fot. Tomasz Muc
Pojechałem do szpitala do Tych, gdzie zrobiono mi badanie serca za pomocą ultradźwięków. Lekarze powiedzieli mi, że sprawa z moim sercem jest poważna. Podejrzewali, że mam przeciek międzykomorowy. Między komorami miesza mi się krew natlenowana i ta bez tlenu. Nie wyglądało to dobrze – powiedzieli i założyli mi dwa holtery, służące do monitoringu całodobowego EKG i ciśnienia. Oświadczyli mi również, że będę musiał położyć się w szpitalu w Katowicach, a operacja raczej mnie nie minie. Delikatnie mówiąc, stałem się niespokojny, co też było widać w zapisach z holterów. Porozmawiałem spokojnie z rodziną, że dzieją się dziwne rzeczy i czeka mnie zapewne poważna operacja. Byłem załamany, że nie będę mógł się przeprawiać przez Bałtyk w samych majtkach. Czekałem na wizytę w szpitalu . O całej sprawie opowiedziałem też znajomemu lekarzowi i spytałem go o radę. Miałem pewne wątpliwości, bo do obrazu choroby nie pasowała moja, chyba jednak duża, wydolność. Jak ja z tym przeciekiem biegałem i pływałem? Znajomy kazał mi jeszcze pojechać do kliniki w Chrzanowie i skonsultować badanie ultrasonograficzne serca. Pojechałem. Zebrało się konsylium lekarskie, by spojrzeć na moją „dziurę w sercu”, na którą według mnie, miałem umrzeć. Spojrzeli na mnie i powiedzieli: „Może pan pływać dalej − ma pan lekko niedomykającą się jedną z zastawek serca, widać, jak przy skurczu trochę krwi wraca i rzuca cień na przegrodę międzykomorową. Wygląda to, jakby tam był ubytek, ale go nie ma”. Ja zapytałem: „A ta zastawka to coś poważnego?”. „Nie – odpowiedzieli − tylko trzeba ją sprawdzać co parę lat”. W tym wszystkim chodziło o jakość urządzenia do badania serca… Tamtej wiosny miałem plan, że przebadam dokładnie całe ciało, bo planuję wyprawy, a mam już swój wiek (podobno). Ale pomyślałem, że od tego planu odstąpię. Trochę się zniechęciłem. Nie chcę już kolejnych przygód tego typu. To był dopiero pierwszy badany narząd.
Przed wyprawą w Andy – pompa do treningu w warunkach hipoksji.
fot. Tomasz Muc
Wracając do tematu pływania w zimnej wodzie przez osiem dni z rzędu, myślę, że to za dużo. Trzeba dawać sobie czas na regenerację. Dwa razy wystarczy, maksymalnie cztery razy w tygodniu, jeśli jest się zaawansowanym w treningu. Wtedy też jeden raz długo i mocno, innymi razami lżej. Organizm potrzebuje też ciepła. To nic złego. Trzeba w tym znaleźć jakąś równowagę. Moje objawy związane z zaburzeniami rytmu serca, ciśnieniem i płucami przeszły. Dalsza historia to już opowieści o wyprawach – bardzo dalekich i bliskich. Wyprawach, które dały mi niesamowitą radość i poczucie pływackiego spełnienia. Trudno mi właściwie zrozumieć, dlaczego mało kto próbował robić takie rzeczy wcześniej. Przecież dzika i zimna woda jest na wyciągnięcie ręki. Jednak trudno jest przełamywać schematy myślowe i stereotypy. Trudno chodzić niewydeptanymi ścieżkami i wypływać na nowe szlaki. Zanim jednak nastąpi opowieść o konkretnych wyprawach i miejscach, gdzie warto pływać, przejdźmy do drugiej części książki, którą stanowi praktyczny poradnik pływania w dzikiej wodzie.