Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Dzikie serce - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzikie serce - ebook

Nastoletnia Tracy, wychowana w dzikich ostępach Alaski, spędza całe dnie na tropieniu zwierząt i powożeniu psim zaprzęgiem w lasach otaczających jej rodzinny dom. Chociaż czuje się bezpieczna w tej dziewiczej krainie, zawsze przestrzega zasad, których nauczyła ją matka, zanim zginęła:

Nigdy nie trać domu z oczu.

Nigdy nie wracaj do domu z brudnymi rękami.

A przede wszystkim: Nigdy nie rań innych ludzi do krwi.

Pewnego dnia ktoś atakuje Tracy w lesie. Dziewczyna nie pamięta dokładnie, co się stało, ma jednak wrażenie, że zanim straciła przytomność, zraniła go nożem. Do krwi. Ale nie ma czasu się nad tym zastanawiać, jest zajęta przygotowaniami do zbliżających się zawodów Iditarod.

Wkrótce zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Niepokojący lokator, który podstępnie wkrada się w łaski rodziny. Groźna twarz nieznajomego w tłumie. Odcisk buta na skraju lasu… Rodzina Tracy jest w tarapatach.

Dzikie serce to nietypowa opowieść o miłości i niesamowity horror – jak połączenie sióstr Brontë ze Stephenem Kingiem.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7701-5
Rozmiar pliku: 907 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Od zawsze potra­fię czy­tać psom w myślach. Tata mówi, że to dzięki oko­licz­no­ściom, w jakich przy­szłam na świat – w otwar­tych drzwiach psiej zagrody, pod bacz­nym spoj­rze­niem dwu­dzie­stu dwóch par psich oczu, od początku oto­czona szcze­ka­niem i wyciem.

Wtedy w wio­sce nie było przy­chodni, więc lekarz śro­do­wi­skowy odwie­dzał rodzi­ców raz w mie­siącu. W poło­wie ciąży kazał mamie leżeć i się nie prze­mę­czać. Sto­so­wała się do tego zale­ce­nia aż do nocy moich naro­dzin, pierw­szego marca. Z zimna zama­rzały jej koń­cówki wło­sów. Wyszła z domu, poczła­pała na drugą stronę psiego podwó­rza i zdą­żyła dotrzeć do drzwi zagrody, gdy prze­szył ją ból. Przy­kuc­nęła, trzy­ma­jąc się za brzuch, po czym zawo­łała mojego tatę. Wyśli­zgnę­łam się bły­ska­wicz­nie. Zna­la­złam się na świe­cie, zanim się zorien­to­wała, nie­mal bez jej pomocy. Kie­dyś stwier­dziła, że to jedyna rzecz, w któ­rej nie spra­wia­łam jej pro­ble­mów.

Po co poszłaś do zagrody? spy­ta­łam ją pew­nego dnia. Wzru­szyła ramio­nami. Chyba tęsk­ni­łam za psami.

Byłam duża, ciężka i stale głodna. Mama powie­działa, że cza­sem kobiety mają trud­no­ści z przy­sta­wie­niem dziecka do piersi, zresztą widzia­łam to samo u nie­któ­rych szcze­nia­ków – igno­rują instynkt i nie chcą ssać sutka, a wtedy trzeba odcią­gać mleko i kar­mić mal­ców butelką. Ale mnie to nie doty­czyło. Natych­miast się przy­ssa­łam i nie chcia­łam puścić. Podobno mama ni­gdy nie widziała tak żar­łocz­nego dziecka. Ale cho­ciaż miała wra­że­nie, że cał­kiem osu­szę jej piersi, nie prze­sta­wała mnie kar­mić.

W albu­mie rodzin­nym znaj­dują się zdję­cia, na któ­rych wszy­scy czworo pra­cu­jemy na podwó­rzu albo sto­imy wokół psiego zaprzęgu przed wyści­giem. Scott i ja razem, z ciem­nymi wło­sami mamy i brą­zo­wymi oczami taty. W szkole nauczy­łam się, że krew ma pamięć. Prze­nosi infor­ma­cje, które czy­nią cię tym, kim jesteś. Dla­tego mojego brata i mnie tak wiele łączy – oboje nosimy w sobie cechy, które zapa­mię­tała krew naszych rodzi­ców. Wspólna krew to naj­więk­sza bli­skość, jaka może cię łączyć z dru­gim czło­wie­kiem. Pew­nie dla­tego tak czę­sto pako­wa­łam się w kło­poty, kiedy poszli­śmy ze Scot­tem do szkoły. Nie mia­łam nic wspól­nego z innymi dziećmi. Wcze­śniej uczy­li­śmy się w domu. Mama była naszą nauczy­cielką, dawała nam zada­nia, kartki z kolum­nami cyfr, które musie­li­śmy doda­wać albo odej­mo­wać. W dzie­ciń­stwie za poprawne odpo­wie­dzi dosta­wa­łam gwiazdkę. Dzie­sięć gwiaz­dek zna­czyło, że mogę wyjść z domu. Zała­twia­łam sprawę jak naj­prę­dzej, by móc spę­dzić więk­szość dnia na podwó­rzu, w lesie albo na zapa­sach i goni­twach ze Scot­tem. Zazwy­czaj tylko się bawi­li­śmy, ale cza­sami docho­dziło do bójek i mama musiała na nas krzy­czeć, żeby­śmy prze­stali.

Nasz dom był naj­lep­szy na świe­cie. Zbu­do­wał go dzia­dek, jesz­cze przed naro­dzi­nami taty. Zna­lazł kawa­łek Ala­ski, który mu się spodo­bał, po czym wyciął w lesie czte­ro­hek­ta­rowy krąg i na jed­nej poło­wie posta­wił dom, a na dru­giej zagrodę dla psów, długi budy­nek z warsz­ta­tem na końcu i mnó­stwem miej­sca na sprzęt i sanie. Pomię­dzy domem a zagrodą stało w sumie czter­dzie­ści psich bud. Dookoła rosły drzewa, a na tyłach podwó­rza zaczy­nał się szlak pro­wa­dzący przez las do jeziora Ptar­mi­gan, odda­lo­nego o nie­całe pięć kilo­me­trów, i dalej przez czter­dzie­ści pięć kilo­me­trów do rzeki, za którą rosły kolejne drzewa, potem góry i wresz­cie tun­dra.

Sta­ram się spę­dzać w lesie jak naj­wię­cej czasu. Ktoś może na mnie popa­trzeć i powie­dzieć: Prze­cież masz dopiero sie­dem­na­ście lat i jesteś dziew­czyną, więc po co włó­czysz się sama w dzi­czy, gdzie może cię roz­szar­pać niedź­wiedź albo stra­to­wać łoś? Ale gdy­by­ście posłali mnie i dowolną inną osobę na tydzień do serca lasu, prze­ko­na­li­by­ście się, kto wróci cały i zdrowy, a wręcz zachwy­cony. Jeż­dżę saniami, od kiedy potra­fię utrzy­mać się na nogach, a już w wieku dzie­się­ciu lat zabie­ra­łam nie­wiel­kie zaprzęgi na nocne wyprawy szla­kiem. Cza­sami zni­ka­łam na kilka dni, a za towa­rzy­stwo mia­łam wyłącz­nie swoje psy. Od razu po osią­gnię­ciu wyma­ga­nego wieku wystar­to­wa­łam w junior­skim wyścigu Idi­ta­rod, a jako szes­na­sto­latka – w pierw­szych doro­słych zawo­dach psich zaprzę­gów. Mam już na kon­cie wystar­cza­jąco wiele prze­je­cha­nych kilo­me­trów, by zakwa­li­fi­ko­wać się do doro­słego wyścigu Idi­ta­rod, więc będę mogła wziąć w nim udział, gdy skoń­czę osiem­na­ście lat. Raz udało mi się nawet odzy­skać wpi­sowe, po tym jak ukoń­czy­łam kobiecy wyścig Gin Gin 200 w pierw­szej piątce. Ale mówiąc szcze­rze, nie obcho­dzą mnie pie­nią­dze. Chcę po pro­stu jak naj­czę­ściej sta­wać na saniach.

Dla­tego nie spodo­bało mi się, gdy w piąt­kowe popo­łu­dnie tata rzu­cił mi swoje klu­czyki i zadys­po­no­wał: Odbierz brata ze szkoły, Trace.

Chwy­ci­łam je jedną ręką i odrzu­ci­łam. Upa­dły na trawę obok dmu­chawy śnież­nej, przy któ­rej maj­ster­ko­wał.

A ty nie możesz?

Jasne, odpo­wie­dział tata. W takim razie zostań w domu i napraw tę maszynę dla Ele­anor Andrews. Tylko się pospiesz, bo za godzinę wpad­nie po nią jej sio­strze­niec.

Zro­bi­ła­bym to, gdy­bym potra­fiła, mruk­nę­łam, grze­biąc w tra­wie w poszu­ki­wa­niu klu­czy­ków.

Pro­szę, tata wyjął z kie­szeni kawa­łek papieru. Przy oka­zji powieś to w skle­pie w wio­sce.

Podał mi ogło­sze­nie prze­zna­czone do przy­cze­pie­nia na kor­ko­wej tablicy przy drzwiach jedy­nego sklepu w mia­steczku, gdzie tra­fiały wia­do­mo­ści w rodzaju sprze­dam opony do quada albo oddam drewno do samo­dziel­nego pocię­cia.

Tata napi­sał swoje ogło­sze­nie odręcz­nie, pochy­łymi lite­rami, które wyglą­dały, jakby zma­gały się z sil­nym wia­trem.

„Pokój do wyna­ję­cia. Mały pokój na tyłach domu, ustronny, czy­sty. Piec na drewno. Bez wody ani prądu. Można korzy­stać z kuchni i wanny w domu. Poło­żony przy 180. kilo­me­trze. Żad­nych włó­czę­gów”. Na dole nazwi­sko oraz nasz numer tele­fonu.

Który pokój? spy­ta­łam. Nasz dom był spory, nie musia­łam dzie­lić sypialni ze Scot­tem. Nie zamie­rza­łam miesz­kać z bra­tem tylko po to, żeby jakiś obcy czło­wiek mógł wyna­jąć miej­sce, które należy do mnie.

Szopa nie zawsze była szopą, wyja­śnił tata. Kiedy dzia­dek ją zbu­do­wał, miała być samo­dzielną chatką.

Oprócz domu, zagrody i sto­ją­cych mię­dzy nimi czter­dzie­stu psich bud na naszym tere­nie znaj­do­wały się jesz­cze dwa budynki: szopa na drewno, a raczej trzy ściany przy­kryte dasz­kiem, pod któ­rym skła­do­wa­li­śmy cały opał, oraz praw­dziwa szopa, z solid­nym dachem i pie­cem na drewno, a nawet nie­wiel­kim oknem. Prze­cho­wy­wa­li­śmy tam wszystko, czego nie potrze­bo­wa­li­śmy stale mieć pod ręką, na przy­kład kosiarkę z pęk­nię­tym ostrzem, kozły do piło­wa­nia drewna, wędki czy pokryte sma­rem czę­ści dru­giego pick-upa, który stał na cegłach.

Posprzą­tamy i będzie cał­kiem ład­nie, oznaj­mił tata. Jakiś obcy ma tam zamiesz­kać? zdzi­wi­łam się.

Potrze­bu­jemy pie­nię­dzy.

Ale jeśli mam zostać i ci poma­gać… zaczę­łam Wszedł mi w słowo.

Tak jak mi poma­gasz, od kiedy zawie­sili cię w szkole? To nie­spra­wie­dliwe. Zro­bi­łam, co mogłam, żeby odpo­ku­to­wać szkolne winy. Przez cały tydzień, gdy tata odwo­ził Scotta do mia­steczka, sprzą­ta­łam naczy­nia po śnia­da­niu, a potem sia­da­łam do ksią­żek, ponie­waż oka­zuje się, że nawet jeśli cię zawie­szą, i tak musisz odra­biać lek­cje. To prawda, że nie rusza­łam połowy zadań, które mi przy­sy­łali, ale prze­cież musia­łam polo­wać. Skąd tata miałby brać skórki na han­del lub wymianę? Ładne futro kuny, roz­cią­gnięte i gar­bo­wane, może być warte pięć­dzie­siąt dola­rów albo wię­cej, a to nie­mało.

Zabawa w lesie nie liczy się jako pomoc, powie­dział tata, jakby potra­fił czy­tać mi w myślach. A teraz czy możesz zro­bić to, o co cię pro­szę, bez wymy­śla­nia dwu­dzie­stu wymó­wek?

Wśli­zgnę­łam się za kie­row­nicę pick-upa i cze­ka­łam, aż sil­nik posta­nowi zasko­czyć. Psy obszcze­ki­wały mnie, kiedy powoli sunę­łam pod­jaz­dem, wście­kłe, że nie wybie­rają się ze mną na prze­jażdżkę. Popa­trzy­łam w lewo wzdłuż drogi, potem w prawo, a następ­nie znów w lewo; uczy­ni­łam tak dwa albo trzy razy, zanim wyje­cha­łam na szosę. Nie chcia­łam spra­wiać tacie kło­po­tów. Naprawdę pra­gnę­łam mu pomóc, ale nie w taki spo­sób. Nie lubi­łam pro­wa­dzić auta, nawet zanim to się wyda­rzyło. Poza tym ni­gdy nie lubi­łam jeź­dzić do mia­steczka, zwłasz­cza gdy towa­rzy­szyła temu wizyta w szkole. Skoro tata potrze­buje mojej pomocy, dla­czego nie mogę zostać w gospo­dar­stwie i zająć się czymś kon­kret­nym, na przy­kład tre­surą, sprzą­ta­niem koj­ców lub wypro­wa­dza­niem młod­szych psów na spa­cer, aby obser­wo­wać, które z nich są posłuszne, a które nadają się na lide­rów?

Ale w dniu, w któ­rym zawie­sili mnie za bójkę, tata posta­no­wił: „Żad­nych psów”. Zabro­nił mi dawać im się wybie­gać, bawić z nimi ani nawet je kar­mić, co ozna­czało, że miał wię­cej pracy. Wściekł się z powodu tego, co zro­bi­łam tam­tej dziew­czy­nie ze swo­jej klasy, i to była naj­su­row­sza kara, jaka przy­szła mu do głowy, nie licząc zakazu polo­wa­nia.

Pil­nie ćwi­czy­łam powo­że­nie psim zaprzę­giem, ale to polo­wa­nie mia­łam we krwi. Lubi­łam to robić i o tym czy­tać, a w domu stało mnó­stwo ksią­żek na ten temat. Moimi ulu­bio­nymi były _Nóż i spryt. Mini­ma­li­styczne prze­trwa­nie_ Joego Wil­coxa, _Co warto jeść. Jadalne dzi­kie rośliny_ Nancy i Billa Phi­lo­me­nów, _Pułapki i ich zasta­wia­nie_ Aleca Cooka, a przede wszyst­kim _Jak się zgu­bić_ Petera Kle­in­hausa, która nie jest porad­ni­kiem, lecz zwy­czajną książką, ale i tak nauczy­łam się z niej wielu rze­czy o prze­trwa­niu. Peter Kle­in­haus to ten gość, który przy­je­chał na Ala­skę z połu­dnio­wych sta­nów i pró­bo­wał całą zimę prze­żyć w tere­nie, miesz­ka­jąc w samo­dziel­nie zbu­do­wa­nym schro­nie­niu i żywiąc się tylko tym, co sam upo­lo­wał albo zna­lazł. Odmro­ził sobie pła­tek ucha i dwa palce u nóg, ale ogól­nie cał­kiem nie­źle sobie pora­dził.

Zawsze naj­bar­dziej podo­bała mi się książka Kle­in­hausa, ponie­waż miej­scami autor prze­staje pouczać i po pro­stu opo­wiada, o czym myślał. Cza­sami pod­czas czy­ta­nia jakiejś książki zaczy­nasz się zasta­na­wiać, skąd obcy czło­wiek mógł wie­dzieć, co dokład­nie sie­dzi w two­jej gło­wie. W pew­nym momen­cie Kle­in­haus pisze o tym, że prze­bywa w dzi­czy już od około trzech mie­sięcy, a od czte­rech dni sza­leje śnie­życa. Utknął na skal­nej półce na zbo­czu góry, nie ma opału do ogni­ska. W poło­wie czwar­tej nocy nagle się budzi i widzi, że śnieg prze­stał padać. Niebo jest bez­chmurne, a gwiazdy przy­po­mi­nają opiłki żelaza roz­sy­pane po czar­nej tka­ni­nie, która cią­gnie się bez końca, wciąż dalej i dalej, a ty masz wra­że­nie, że niebo zaraz cię połknie, i nie­mal pra­gniesz stać się czę­ścią cze­goś potęż­nego. Cho­ciaż jest mu zimno i nie ma ogni­ska, nie robi nic poza sie­dze­niem i patrze­niem w niebo. Pisze: „Zapo­mi­nam się pod tym bez­kre­sem. Moje czło­wie­czeń­stwo umyka i już nie jestem sobą, tylko kolej­nym zwie­rzę­ciem pod wiecz­nym, obo­jęt­nym nie­bem”. Kiedy prze­czy­ta­łam to po raz pierw­szy, musia­łam zamknąć książkę i wyjść z domu. Zakrę­ciło mi się w gło­wie.

Od pro­wa­dze­nia samo­chodu też kręci mi się w gło­wie, ale ina­czej. Drzewa prze­my­kają obok, a niebo roz­wija się nade mną, szare od obiet­nicy śniegu, któ­rej wciąż nie speł­niło. Jecha­łam wyraź­nie poni­żej ogra­ni­cze­nia pręd­ko­ści, ale opony z kol­cami strasz­li­wie jęczały na szo­sie, więc zwol­ni­łam przed zakrę­tem, pró­bu­jąc nie patrzeć na pobo­cze.

Mama zgi­nęła mie­siąc przed moimi szes­na­stymi uro­dzi­nami. Miała wypa­dek. Nie pro­wa­dziła auta, szła wzdłuż drogi. Jest tyle miej­sca na spa­cery na tere­nie naszej posia­dło­ści, a ona posta­no­wiła przejść się pobo­czem.

Droga mija­jąca nasz dom jest nie­mal cał­ko­wi­cie pro­sta i zapew­nia dobrą widocz­ność. Ale w jed­nym miej­scu ostro skręca i opada, a jeśli jedziesz za szybko, możesz nie zauwa­żyć kogoś na pobo­czu. Facet, który kie­ro­wał cię­ża­rówką, twier­dził, że odwró­cił wzrok tylko na moment. Powie­dział poli­cjan­towi, że nawet nie widział czło­wieka, a jedy­nie usły­szał, że jego samo­chód w coś ude­rzył, może w dużego psa albo cielę łosia.

Siła ude­rze­nia rzu­ciła mamę na drzewo. Podej­rze­wam, że wła­śnie to ją zabiło. Jeśli zła­piesz w sidła wie­wiórkę i znaj­dziesz ją wciąż żywą, a nie masz wystar­cza­jąco dużo siły, by skrę­cić jej kark, możesz huk­nąć nią o drzewo i będzie po spra­wie. Zasta­na­wiam się, o czym myślała, kiedy wyrzu­ciło ją w powie­trze. Czy było tak, jak mówią: czas zwol­nił i mogła zoba­czyć całe swoje życie albo przyj­rzeć się, jak płatki śniegu spa­dają niczym gwiazdy i nie­ru­cho­mieją na ziemi, a noc staje się jaśniej­sza, gdy wszystko jest czy­ste i białe? Jeśli o czym­kol­wiek myślała, to mam nadzieję, że wła­śnie o tym.

Zasta­na­wiam się także, co robiła w środku nocy poza domem, na pobo­czu. To nie jest przy­jemne miej­sce na spa­cer. Kiedy obok cie­bie prze­myka samo­chód, obsy­puje cię kamy­kami i zie­mią, chla­pie błoc­kiem, ude­rza falą powie­trza, która za nim podąża. Nie rozu­miem, co ją tam przy­cią­gnęło. A jed­nak zna­la­zła się przy dro­dze, sama w ciem­no­ści, dopóki nie oświe­tliły jej reflek­tory.

Scotta nie było, kiedy zatrzy­ma­łam się przed szkołą. Cze­ka­łam, patrząc, jak rzeka dzie­cia­ków wylewa się na dzie­dzi­niec.

Te miesz­ka­jące dalej wsia­dały do auto­busu, który kie­dyś woził także mnie i Scotta, zanim spra­wi­łam, że nas z niego wyrzu­cili. Według dyrek­tora przy­spa­rza­łam kło­po­tów już od pierw­szego dnia.

W końcu wysia­dłam z pick-upa i minę­łam kilka gru­pek wygłu­pia­ją­cych się star­szych dzie­cia­ków, które śmie­jąc się i gło­śno roz­ma­wia­jąc, wsia­dały na swoje quady, by odje­chać do domu. Była także Beth Wor­ley z listewką na nosie i ban­da­żem zakry­wa­ją­cym szwy, które zało­żono jej na początku tygo­dnia. Zdzi­wiło mnie, że już cho­dziła do szkoły, bo prze­cież w dro­dze do przy­chodni pła­kała, jakby miała umrzeć. Spio­ru­no­wała mnie wzro­kiem, a jej przy­ja­ciółki umil­kły, kiedy przecho­dziłam obok nich, a potem zaczęły szep­tać, gdy uznały, że wystar­cza­jąco się odda­li­łam. Ale od zawsze mam lep­szy słuch niż inni.

Scott klę­czał przed swoją klasą, oto­czony roz­rzu­co­nymi pod­ręcz­ni­kami. Dopiero kiedy pode­szłam, żeby pomóc mu je pozbie­rać, zauwa­ży­łam spo­rego siniaka roz­kwi­ta­ją­cego w kąciku jego ust.

Kto to zro­bił? spy­ta­łam.

Pokrę­cił głową. Nie­ważne. Chodźmy.

Wiesz, że to po mnie spo­dzie­wają się bójek, powie­dzia­łam, kiedy wyszli­śmy z budynku.

Praw­dziwe z cie­bie utra­pie­nie, Tracy Sue Petri­koff, sko­men­to­wał i zabrzmiał przy tym tak samo jak tata, kiedy we wrze­śniu zadzwo­nili do niego ze szkoły i powie­dzieli, że kop­nę­łam jakie­goś dzie­ciaka kola­nem w kro­cze, po tym jak pod­czas lek­cji wuefu rzu­cił mi piłką pro­sto w głowę.

Szturch­nę­łam Scotta w ramię, ale tylko w żar­tach, nie na tyle mocno, żeby spra­wić mu ból.

Zamknij się, rzu­ci­łam.

Ode­pchnął mnie. Sama się zamknij.

Uwa­żaj, Scotty! zawo­łał jakiś bachor z dru­giego końca podwórka. Ona odgry­zie ci twarz!

Potem roz­legł się śmiech dzie­cia­ków, które nawet nie cho­dziły ze mną do klasy. Wie­ści szybko się roz­cho­dzą, gdy w jed­nym miej­scu znaj­duje się zbyt wiele osób i wszyst­kie mają dłu­gie języki.

Goń się, odkrzyk­nął Scott.

Hej, zdzi­wi­łam się, czy to nie jest twój kum­pel?

Scott wzru­szył ramio­nami. Tak, ale jed­no­cze­śnie kawał palanta. A ty jesteś moją sio­strą.

Zmierz­wi­łam mu włosy, wie­dząc, że tego nie znosi. Pac­nął mnie w dłoń.

Zatrzy­ma­li­śmy się przy skle­pie, tak jak pro­sił tata, a ja pole­ci­łam Scot­towi, żeby pobiegł do środka i zawie­sił ogło­sze­nie. Potem skie­ro­wa­łam się do domu. W miarę jak odda­la­li­śmy się od sta­cji ben­zy­no­wej i zajazdu, w któ­rym ludzie tło­czyli się przy kon­tu­arze niczym rybki w puszce, czu­łam się coraz swo­bod­niej. Wnę­trze auta pach­niało tłusz­czem i wil­got­nym futrem, co przy­po­mi­nało mi czasy, gdy całą czwórką pako­wa­li­śmy się do kabiny i jecha­li­śmy do wio­ski, by uzu­peł­nić zapasy, a przed powro­tem do domu cza­sami wpa­da­li­śmy na obiad do zajazdu. Wtedy męż­czyźni pod­cho­dzili do naszego sto­lika, żeby uści­snąć dłoń tacie albo posta­wić mu drinka. Cały stan znał Billa Petri­koffa Juniora. Mam wra­że­nie, że to było w cał­kiem innym życiu, jak­bym czy­tała o tym w książce. Po śmierci mamy wszystko szybko się zmie­niło.

Przy­po­mi­nało mi to grę „Znajdź róż­nice”, którą kie­dyś zaba­wia­li­śmy się ze Scot­tem. Mama dawała nam dwa obrazki, które na pierw­szy rzut oka wyglą­dały tak samo, ale jeśli przyj­rza­łeś się im uważ­nie, zaczy­na­łeś dostrze­gać odmienne detale. Na pierw­szym rysunku męż­czy­zna miał na gło­wie kow­boj­ski kape­lusz, ale na dru­gim nosił cza­peczkę base­bal­lową. Czer­wony but zmie­niał kolor na nie­bie­ski. Ptak lecący po nie­bie zni­kał. Twoim zada­niem było odna­le­zie­nie tych szcze­gó­łów.

W naszym życiu na pierw­szym obrazku wszystko obra­cało się wokół psów. Było ich pełno na podwó­rzu, tata napra­wiał sanie, a mama stała przy kuchence i goto­wała dor­sza z woło­wym łojem do pola­nia suchej karmy. Przy­go­to­wy­wała paczki z jedze­niem do roz­ło­że­nia na tra­sie, szyła buty na psie łapy. Było nas stać na wyna­ję­cie pomoc­ni­ków, aby jak naj­le­piej przy­go­to­wać się do każ­dego wyścigu, wli­cza­jąc ten naj­waż­niej­szy. Kiedy zbli­żały się zawody Idi­ta­rod, a zaprzęg taty stał na star­cie, mama przy­trzy­my­wała jed­nego z dużych psów znaj­du­ją­cych się bez­po­śred­nio przed saniami. Roz­le­gał się dźwięk rogu, wszy­scy opie­ku­no­wie pusz­czali psy, a mama się odwra­cała i dawała tacie szyb­kiego buziaka, zanim ją minął. Potem spie­szyła do mnie i Scotta sto­ją­cych obok trasy, a tata wykrę­cał tułów i machał do nas, dopóki nie znik­nął za pierw­szym niskim wznie­sie­niem. Po wyścigu spo­ty­ka­li­śmy się z tatą na nie­wiel­kim pasie star­to­wym, na który przy­la­ty­wał razem z psami wyczar­te­ro­wa­nym samo­lo­tem z Nome. Pako­wa­li­śmy się do auta i jecha­li­śmy do domu. Mama zaj­mo­wała miej­sce na jed­nym końcu sie­dze­nia, tata na dru­gim, a ja i Scott sia­da­li­śmy w środku. Byli­śmy jak kanapka, w któ­rej rodzice odgry­wali rolę pie­czywa. Na zewnątrz pano­wał ziąb, lecz w samo­cho­dzie zawsze było cie­pło. Płatki śniegu lśniły pod­świe­tlone reflek­to­rami.

Tak było kie­dyś. Na dru­gim obrazku tata stał z rękami na bio­drach i patrzył, jak par­kuję pick-upa na naszym pod­jeź­dzie. Rze­czy­wi­ście wyglą­dał jak postać z rysunku małego dziecka, zbu­do­wana z kilku cien­kich kre­sek. Zostały z niego skóra i kości, miał duże ciemne oczy, które jakby zapa­dły się w głąb głowy. Ze zmarsz­czo­nym czo­łem cze­kał, aż wysią­dziemy z auta.

Witaj, synu, powie­dział i się uśmiech­nął, cho­ciaż jego oczy pozo­stały smutne. Idź do pokoju i zaj­mij się pracą domową, sły­szysz?

Tak, ojcze.

A ty, ode­zwał się takim tonem, że aż ści­snął mi się żołą­dek, masz szla­ban. Nie mówię tylko o psach. Nie wolno ci opusz­czać podwó­rza, polo­wać ani bie­gać z psami. Przy­go­tuj się na długą prze­rwę.

W żołądku czu­łam lód. Jak to?

Kiedy cię nie było, dzwo­nili ze szkoły. Zosta­łaś rele­go­wana. Mówi­łem ci…

Nie.

Słu­cham?

N i e, odpo­wie­dzia­łam. Co za pie­prze­nie. To ja tre­no­wa­łam do upa­dłego, dopóki nie kaza­łeś mi prze­stać. To ja przez więk­szość czasu zaj­muję się psami. To ostatni rok, kiedy mogę star­to­wać w junior­skim wyścigu. Pierw­szy rok, w któ­rym mogę zgło­sić się do doro­słych zawo­dów!

Pokrę­cił głową. W tym roku nie będziesz się ści­gała, Trace. Nawet gdy­byś pozo­stała w szkole, nie byłoby nas stać na wpi­sowe.

Słońce prze­ci­nało nasze podwó­rze cie­niami drzew, dłu­gimi kolum­nami mroku wsią­ka­ją­cymi w brą­zową trawę.

Nasze psy zaczęły się zasta­na­wiać, co robimy. Sie­działy i patrzyły na nas z prze­krzy­wio­nymi łbami. Kilka trą­cało nosami miski. Wyobra­zi­łam sobie, że tata deli­kat­nie je głasz­cze, spraw­dza ich łapy albo masuje im nogi po dłu­gim biegu. Nie pamię­ta­łam, kiedy ostat­nio wsiadł na sanie.

Pod wpły­wem tej myśli zaci­snę­łam zęby i pię­ści; mia­łam ochotę w coś ude­rzyć. Czu­łam się tak samo jak tam­tego dnia, gdy zła­ma­łam nos Beth. Wście­kłość wzbie­rała we mnie jak pożar sza­le­jący w lesie, pochła­nia­jący wszyst­kie drzewa i źdźbła trawy.

Im bar­dziej się burzy­łam, tym bar­dziej tata się uspo­ka­jał. Wes­tchnął, jakby uszło z niego powie­trze.

Twoja mama lepiej sobie z tym radziła. Z czym?

Z tym, odrzekł. Z robie­niem tego, co dla cie­bie dobre. Z roz­po­zna­wa­niem, czego potrze­bu­jesz. Było łatwiej, kiedy byłaś mała. Wtedy stale chcia­łaś być poza domem i wszę­dzie za mną cho­dzi­łaś.

Chcia­łam mu powie­dzieć, że to nie­prawda. Mama była dobra w wielu rze­czach, a kie­dyś spę­dza­ły­śmy dłu­gie godziny na roz­mo­wach, ale o mnó­stwie spraw mi nie mówiła. Cza­sami zatrzy­my­wała się na kra­wę­dzi, jakby docie­rała do brzegu stru­mie­nia i zasta­na­wiała się, czy przejść na drugą stronę. A potem, zamiast wło­żyć stopę do wody, odwra­cała się i rezy­gno­wała z dal­szej roz­mowy.

Ale tego nie powie­dzia­łam. Tata rzadko wspo­mi­nał o mamie, a jesz­cze rza­dziej roz­ma­wia­li­śmy o tym, jaka była albo co by zro­biła. Mia­łam wra­że­nie, że ona za chwilę wyj­rzy przez drzwi wej­ściowe i spyta: Macie jakieś tajem­nice? Zła­pa­łam się na tym, że naprawdę na nią cze­kam. To głu­pie, ale poczu­łam się roz­cza­ro­wana, kiedy się nie poja­wiła. Zupeł­nie jakby roz­mowa o niej mogła ją przy­wo­łać.

Wciąż tego pra­gnę, powie­dzia­łam tacie. Prze­by­wać na zewnątrz. Ści­gać się.

Nie ty jedna robisz coś, na co nie masz ochoty.

Powie­dział to tak łagod­nie, że nie wypa­dało na niego krzy­czeć. Ale nie mogłam się powstrzy­mać.

Mógł­byś robić to, czego pra­gniesz! Zamiast tra­cić czas na napra­wia­nie rupieci dla innych ludzi, robie­nie dur­nych sto­łów i pó­łek na sprze­daż…

Niby w jaki spo­sób zara­biam na jedze­nie, Tracy? W jaki spo­sób płacę za prąd?

Jesteś masze­rem! Mój głos ude­rzył w niego jak pięść. Nie chcia­łam go zra­nić, ale nie potra­fi­łam się zatrzy­mać. Jakaś część mnie miała to gdzieś. Powi­nie­neś powo­zić zaprzę­giem! To jest twoja praca! Tym­cza­sem tylko ja star­to­wa­łam w zeszłym roku…

Jego twarz spo­chmur­niała. Wtedy się zamknę­łam. Odchrząk­nął. Kiedy się ode­zwał, był cał­ko­wi­cie spo­kojny. Powie­dzia­łem, co mia­łem do powie­dze­nia, Tracy. Chciał­bym, żebyś teraz weszła do domu. Wie­czo­rem możesz przy­go­to­wać kola­cję.

Wola­ła­bym, żeby na mnie nawrzesz­czał. Na podwó­rzu nagle zapa­no­wał chłód. Tata omi­nął mnie sze­ro­kim łukiem, kie­ru­jąc się do zagrody. Na jego widok psy pode­rwały się i roz­sz­cze­kały, ponie­waż wie­działy, że nade­szła pora posiłku. Patrzy­łam na niego, dopóki nie znik­nął w budynku, a wtedy ude­rzy­łam pię­ścią w karo­se­rię pick-upa. Obtar­łam sobie knyk­cie, ale ude­rzy­łam jesz­cze raz. Potem puści­łam się bie­giem, minę­łam dom i prze­cię­łam okrą­głe podwó­rze. Do lasu. Chłodna, twarda zie­mia pod moimi sto­pami. Tata będzie się goto­wał ze zło­ści, kiedy wrócę. Ale muszę coś zro­bić.

Szybki bieg daje satys­fak­cję. Kiedy bie­gniesz, zmie­rzasz do jakie­goś miej­sca, ale jed­no­cze­śnie inne miej­sce zosta­wiasz za sobą. Dozna­nia okry­wają cię jak koc. Otu­lają twój umysł i uci­szają twoje myśli, dzięki czemu możesz prze­stać słu­chać gło­sów w swo­jej gło­wie i sku­pić się na sze­le­ście zaro­śli albo pisku wie­wiórki w koro­nie drzewa. Bie­gnę naj­szyb­ciej, jak potra­fię, dopóki star­czy mi sił. Mój umysł podró­żuje, a ja staję się tylko odde­chem, kośćmi i mię­śniami. Jestem spo­kojna i sku­piona, pełna siły i ener­gii, wszystko naraz.

W ten spo­sób zrzu­cam z sie­bie złość i zmar­twie­nia, jak pies otrzą­sa­jący się z wody. W ten spo­sób opróż­niam swoje wnę­trze, by móc znów je zapeł­nić.

Po pew­nym cza­sie zbo­czy­łam ze szlaku i zanu­rzy­łam się głę­biej w las. Wszyst­kie liście szep­tały na wie­trze. Jesień na Ala­sce trwa krótko, jak napi­sał Peter Kle­in­haus, „liście brą­zo­wieją, prze­mie­niają się i opa­dają na zie­mię w ciągu jed­nego dnia”. Ale to dobra pora na zało­że­nie sideł lub polo­wa­nie. Można zna­leźć drzewa, z któ­rych łosie zdarły poro­żem korę, a kiedy przy­łoży się do nich dłoń, czuje się drewno gład­kie jak skóra na policzku.

Poczu­łam jego deli­kat­ność i spy­ta­łam matkę: A co z łosiami?

Nawet kiedy już ode­szła, cza­sami znaj­do­wa­łam ją w lesie. Była led­wie obecna, jak paję­czyna, którą mogłam prze­nik­nąć ręką. Potra­fi­łam przy­wo­łać wspo­mnie­nie jej głosu, kru­che niczym war­stwa lodu na kałuży.

Łosie są za duże, odpo­wie­działa. Co chcia­ła­byś z nimi robić?

Wzru­szy­łam ramio­nami, ale na myśl o pochło­nię­ciu cze­goś tak dużego jak łoś poczu­łam łasko­ta­nie w żołądku.

Ni­gdy nie należy brać wię­cej, niż się potrze­buje.

Kiedy żyła, poka­zała mi, gdzie nor­nice wyty­czają cien­kie prze­smyki w tra­wie. Zna­czą to miej­sce odcho­dami i tro­pami, które można roz­po­znać po dwóch środ­ko­wych pal­cach skie­ro­wa­nych do przodu i dwóch mniej­szych pal­cach po bokach. Kie­dyś spa­ce­ro­wa­ły­śmy po lesie, trzy­ma­jąc się za ręce, aż w końcu ona pusz­czała moją dłoń, wołała: „tojad”, „pęd paproci” albo „moroszka”, a ja pędzi­łam szla­kiem i znaj­do­wa­łam to, o co pro­siła. Następ­nie tłu­ma­czyła mi, które z tych roślin są jadalne, a od któ­rych można się pocho­ro­wać albo nawet umrzeć.

Ale ni­gdy nie musiała mi mówić, że ran­kiem wie­wiórki zaczy­nają krą­żyć w poszu­ki­wa­niu poży­wie­nia, a ich ruch to sygnał dla innych stwo­rzeń i one wkrótce także się oży­wiają. Przed nocą wie­wiórka wraca na swoje drzewo, a jeśli wiesz, na któ­rym z nich mieszka, możesz spo­rzą­dzić coś w rodzaju lejka, kła­dąc na jej dro­dze na przy­kład powa­lony pień drzewa albo inne przed­mioty, na jego końcu zaś umie­ścić sidła zawie­szone na wyso­ko­ści pię­ciu do ośmiu cen­ty­me­trów. Potem cho­wasz się w zaro­ślach i spły­casz oddech. Obser­wu­jesz, dopóki nie zauwa­żysz ruchu pośród liści na ziemi. Wie­wiórka przy­siada, roz­glą­da­jąc się czar­nymi ślep­kami, a wtedy musisz cał­ko­wi­cie znie­ru­cho­mieć. Potem zwie­rzak wbiega do lejka, a gdy wycho­dzi dru­gim koń­cem, wpada w pułapkę.

Ciało wie­wiórki jest naj­lep­sze, gdy jesz­cze nie zdąży wysty­gnąć.

Ist­nieją dwa spo­soby na pozna­nie umy­słu innej istoty i żaden z nich nie wymaga mowy, ona tylko nas roz­pra­sza.

Pierw­szym jest życie i praca u czy­je­goś boku. W ciszy wypeł­niasz swoje obo­wiązki i obser­wu­jesz, jak druga osoba się poru­sza, jak jej ciało prze­miesz­cza się i zmie­nia, jak każda myśl wpływa na wyraz jej twa­rzy, który mówi nam wię­cej od słów. Przed­tem było tak ze mną i tatą. Wycią­ga­li­śmy sanie, ukła­da­li­śmy uprząż na śniegu i wybie­ra­li­śmy psy do zaprzęgu, nie wymie­nia­jąc przy tym ani słowa.

Dru­gim spo­so­bem na pozna­nie kogoś jest obser­wo­wa­nie i nasłu­chi­wa­nie, co się dzieje głę­boko w jego gło­wie. Nie da się bar­dziej zbli­żyć do innego stwo­rze­nia. Wyzby­wasz się wła­snej toż­sa­mo­ści i robisz miej­sce dla cze­goś innego, wle­wasz to w sie­bie i zdo­by­wasz wie­dzę.

Wyję­łam nóż. Na szyi wie­wiórki jest miej­sce, które należy prze­ciąć, aby wypły­wa­jąca ze zwie­rzątka krew spra­wiła, że ciałko zwiot­czeje nam w dło­niach.

Póź­niej ruszy­łam w drogę powrotną do domu. Nie czu­łam nic oprócz pło­ną­cej wście­kło­ści, przed którą pró­bo­wa­łam uciec, wbie­ga­jąc do lasu. Pomy­śla­łam o tacie idą­cym do zagrody, o jego chu­dych ple­cach pod płasz­czem i zgar­bio­nych ramio­nach. O spo­koj­nym, roz­cza­ro­wa­nym gło­sie, jakim do mnie prze­ma­wiał. Ogar­nęło mnie zmę­cze­nie, rów­nie silne jak gniew. Matka czę­sto mnie ostrze­gała, bym nauczyła się nad sobą pano­wać, ale w takie dni jak dziś to zbyt trudne. Mię­śnie pul­so­wały pod skórą, a nogi chciały mnie zapro­wa­dzić z powro­tem na szlak, dalej w głąb lasu, gdzie cze­kało wiele innych stwo­rzeń, na które mogłam zapo­lo­wać. Obró­ci­łam się i zato­czy­łam, gdy coś na mnie wpa­dło, czy­jeś ramię ude­rzyło mnie w twarz, a przed oczami roz­bły­sły gwiazdy. Zamru­ga­łam, żeby się ich pozbyć. Ode­pchnę­łam ramię faceta potęż­nego jak niedź­wiedź, o kil­ku­dnio­wym szcze­ci­nia­stym zaro­ście i klatce pier­sio­wej sze­ro­kiej jak beczka. Wysoka jak drzewo postać prze­sło­niła resztę lasu. Męż­czy­zna sko­czył na mnie, nacie­ra­jąc całym cię­ża­rem ciała. Spró­bo­wa­łam go ode­pchnąć. Się­gnę­łam do kie­szeni po nóż. Zaci­snął palce na moich wło­sach i szarp­nął, wychar­czał: Cze­kaj no… A potem unio­słam dłoń z nożem. Pole­cia­łam w bok, na kilka sekund odry­wa­jąc się od ziemi. Znów ujrza­łam gwiazdy, a potem czarną ścianę, która oddzie­liła mnie od lasu, męż­czy­zny i krzyku, który odbił się echem od drzew.

Kiedy się ock­nę­łam, potwor­nie bolała mnie głowa, a skroń wciąż pul­so­wała po ude­rze­niu o poskrę­cany korzeń wysta­jący z ziemi. W ciem­no­ści blask księ­życa prze­są­czał się ku ziemi mię­dzy kona­rami. Zawsze lepiej widzia­łam w nocy niż w jaskra­wym świe­tle dnia, więc zoba­czy­łam zdep­taną trawę, która poka­zy­wała, któ­rędy nie­zna­jomy dotarł tu od szlaku. Widzia­łam także poła­mane łodygi kol­co­siłu w miej­scu, w któ­rym napast­nik zapewne opu­ścił polanę, odcho­dząc w nie­zna­nym kie­runku po tym, jak mnie ogłu­szył. Moje serce jazgo­tało jak wście­kła wie­wiórka, włosy sta­nęły mi dęba na karku i wstrzy­ma­łam oddech, uważ­nie nasłu­chu­jąc, prze­ko­nana, że męż­czy­zna czai się w odle­gło­ści zale­d­wie kilku metrów, a ciemny wie­czór okrywa go jak pele­ryna. Nie zasta­wia­łam puła­pek w tej czę­ści lasu, ale czu­łam się, jak­bym wpa­dła we wła­sne sidła, gdy tak tkwi­łam w jed­nym miej­scu, cze­ka­jąc, aż nie­zna­jomy się pokaże. Po dłuż­szej chwili, pod­czas któ­rej każdy krzyk ptaka czy trzask gałązki spra­wiał, że nie­mal wyska­ki­wa­łam ze skóry, wresz­cie wsta­łam. Krąg drzew zatań­czył wokół mnie, ale kiedy wycią­gnę­łam rękę, żeby któ­re­goś dotknąć, wszyst­kie się zatrzy­mały i zawroty głowy minęły. Zauwa­ży­łam na ziemi swój nóż, popla­miony zaschniętą krwią. Pew­nie go upu­ści­łam, kiedy nie­zna­jomy mnie ode­pchnął. Czy nie oczy­ści­łam go przed scho­wa­niem do kie­szeni, po spusz­cze­niu krwi z wie­wiórki? To nie w moim stylu skła­dać brudny nóż, przez co ostrze mogłoby zma­to­wieć. Chyba że uży­łam go ponow­nie. Zło­ży­łam go i scho­wa­łam do kie­szeni. Teraz nie pozo­stało mi nic innego, jak wró­cić do domu.

W zagro­dzie paliło się świa­tło, więc weszłam mię­dzy rzędy bud i dałam dłoń do poli­za­nia Orze­chowi i Piw­nej. Zatrzy­ma­łam się, żeby podra­pać Iskrę za uchem. Inne psy, zostało ich tylko czter­na­ście, zacze­piały mnie łapami i machały ogo­nami, gdy prze­cho­dzi­łam.

Tata stał przy swo­jej pile w warsz­ta­cie na końcu zagrody i robił półkę dla pew­nej miesz­kanki wsi; kobieta miała mu za to zapła­cić. Na pewno tar­gała nim wście­kłość. Mogłam go jesz­cze bar­dziej roz­zło­ścić, grze­biąc na rega­łach ze sprzę­tem i nie zwra­ca­jąc na niego uwagi. Ale prawdę mówiąc, jego złość i nasza kłót­nia mar­twiły mnie naj­mniej. Wciąż się nie uspo­ko­iłam i spo­dzie­wa­łam się, że ktoś znie­nacka się na mnie rzuci. Myśla­łam o tym, że powin­nam była usły­szeć skra­da­ją­cego się nie­zna­jo­mego, ale wie­wiórka, którą zła­pa­łam, roz­grzała mnie i zajęła moje myśli, a część mojego umy­słu odpo­wie­dzialna za czuj­ność wciąż roz­trzą­sała kłót­nię z tatą.

Na pół­kach leżały splą­tane linki i uprzęże, śpi­wory i namioty, kani­stry z pali­wem, zapa­sowe kołki do namio­tów oraz stary worek z suchą karmą dla kota, któ­rego kie­dyś trzy­ma­li­śmy w sto­dole. Zna­la­złam to, czego szu­ka­łam – osełkę. Posma­ro­wa­łam ją odro­biną oleju, po czym usia­dłam na stołku przy drzwiach, wyję­łam nóż, wytar­łam ostrze o nogawkę i prze­cią­gnę­łam nim po kamie­niu. Roz­legł się zgrzyt, który bar­dziej poczu­łam, niż usły­sza­łam.

Kiedy piła uci­chła, tata spy­tał: Ogłu­chłaś czy pró­bu­jesz mnie wku­rzyć?

Moje dło­nie znie­ru­cho­miały. Knyk­cie mia­łam podra­pane i obo­lałe po ude­rze­niu w karo­se­rię auta.

Musia­łam spraw­dzić sidła.

Roz­sta­wi­łam je w naszym lesie, więk­szość nie­da­leko domu, żebym mogła do nich dotrzeć pie­szo. W część zła­pały się stwo­rze­nia zbyt drobne, by warto było je zabrać, ale kilka nada­wało się do zje­dze­nia, a pozo­stałe miały futro, które tata mógł sprze­dać albo wymie­nić w wio­sce.

Poszczę­ściło ci się? rzu­cił przez ramię.

Nie tym razem, odrze­kłam, ponie­waż oskó­ro­wa­nie wie­wiórki się nie opłaca, zresztą upu­ści­łam ją, kiedy zaata­ko­wał mnie nie­zna­jomy.

Obró­ci­łam nóż, żeby naostrzyć go z dru­giej strony. Piła znów zawi­ro­wała, a tata prze­ciął kolejną deskę. Kiedy skoń­czył, wyłą­czył maszynę. Wytarł dło­nie o koszulę, a na posadzkę spa­dły tro­ciny. Wes­tchnął i przy­sta­nął w progu. Auto­ma­tyczna lampa, którą zamon­to­wał na podwó­rzu, rzu­cała krąg świa­tła, przez co pozo­stała część podwó­rza wyda­wała się jesz­cze ciem­niej­sza. Wszyst­kie psy już się poło­żyły, więk­szość zwi­nęła się w kłę­bek, kilka poru­szało łapami, śniąc o bie­ga­niu.

Tatę zawie­szono w pra­wach zawod­nika ponad rok temu. Zanim zgi­nęła mama, byłam gotowa ręczyć głową, że coś takiego ni­gdy się nie sta­nie. Ale tamta noc, gdy mamę potrą­cił samo­chód, spo­wo­do­wała lawinę wyda­rzeń. Czy­ta­łam, że kiedy porwie cię lawina, naj­le­piej jest brnąć w prze­ciw­nym kie­runku, pró­bu­jąc nie zapaść się w śniegu. Ale my nie mie­li­śmy tyle siły. Wciąż wal­czy­li­śmy o powrót na powierzch­nię.

Nie siedź za długo, powie­dział tata przez ramię. Już pra­wie pora snu.

Prze­szedł przez kałużę świa­tła lampy, po czym znik­nął w ciem­no­ści. Zosta­wił mnie samą w zagro­dzie, oto­czoną przez sprzęt i sześć sztuk sań przy­cza­jo­nych w głębi, goto­wych, by ktoś sta­nął na ich pło­zach. Wiele pustych bud na podwó­rzu. Garstkę psów, które nie tylko chcą, ale muszą się ści­gać.

Ta potrzeba tkwiła także we mnie. Tęsk­ni­łam za saniami. Czu­łam zew szlaku, każdy hek­tar terenu za domem zapra­szał, bym znów prze­mie­rzała zna­jome wzgó­rza i doliny. Każ­dego innego wie­czoru mogła­bym wymknąć się na kilka minut, by zaspo­koić to pra­gnie­nie.

Ale pod tęsk­notą kryły się drże­nie serca i mro­wie­nie skóry. Czy­jeś oczy, zgar­biony cień cze­ka­jący pośród nocy. Na myśl o nie­zna­jo­mym tra­ci­łam oddech, co nie było przy­jemne. Zro­zu­mia­łam, że nie odzy­skam spo­koju, dopóki się nie upew­nię, że ten męż­czy­zna już mi nie zagraża.2

W twoim wieku bar­dzo cię przy­po­mi­na­łam, powie­działa mama.

Usia­dła na skraju mojego łóżka i spró­bo­wała odgar­nąć mi włosy z twa­rzy. Odsu­nę­łam się od jej dłoni, wciąż roz­gnie­wana.

Wes­tchnęła.

Moż­liwe, że zaczę­łam bie­gać po lesie nawet wcze­śniej niż ty, cią­gnęła. Ści­ga­łam star­szych braci, tro­pi­łam zwie­rzęta. Ni­gdy nie nauczy­łam się zasta­wiać sideł tak jak ty, ale spę­dza­łam poza domem całe godziny i wra­ca­łam pokryta bło­tem. Byłam dzi­ku­ską.

Przy­glą­da­łam się jej zza zasłony splą­ta­nych wło­sów, czy­stej i zaró­żo­wio­nej po gorą­cym prysz­nicu, otu­lo­nej puszy­stym bia­łym szla­fro­kiem. Na jej nosie tkwiły oku­lary, które zakła­dała do pre­cy­zyj­nej pracy, na przy­kład szy­cia. Paznok­cie miała krótko przy­cięte, włosy mokre, ale roz­cze­sane.

Wcale nie byłaś, odpo­wie­dzia­łam. Uśmiech­nęła się.

Możesz nie wie­rzyć.

Więc dla­czego ni­gdy nie cho­dzisz do lasu?

Ludzie się zmie­niają, oznaj­miła. Twoi dziad­ko­wie wycho­wali nas w dzi­czy. Wiesz, gdzie leży McCar­thy, prawda? Dora­sta­łam w tam­tych oko­li­cach. Mie­li­śmy do dys­po­zy­cji bez­kre­sne lasy. Można w nich było wędro­wać całymi tygo­dniami i nie spo­tkać żywej duszy. Uciec od braci, włó­czyć się, zgu­bić. Wielu ludzi to spo­tkało – to zna­czy zgu­bili się. Albo wpa­dli w tara­paty lub stra­cili zdro­wie. Nie wszy­scy radzą sobie w tere­nie tak dobrze jak ty, Tracy.

Ty też się zgu­bi­łaś?

Nie, ni­gdy. Zawsze wie­dzia­łam, gdzie jestem, nawet kiedy zawę­dro­wa­łam daleko od domu. Ale pewien chło­piec zabłą­dził. Ludzie szu­kali go przez wiele dni. Ja też się za nim roz­glą­da­łam.

Zna­la­złaś go?

Ni­gdy nie wia­domo, kogo można spo­tkać w lesie, odrze­kła, zamiast odpo­wie­dzieć. Dotknęła mojego policzka. Czy kie­dy­kol­wiek spo­tka­łaś kogoś pod­czas polo­wa­nia?

Nie cały las był naszą wła­sno­ścią, dalej znaj­do­wał się teren parku naro­do­wego. Wie­dzia­łam to z lek­cji geo­gra­fii, któ­rych udzie­lała mi mama. Zwłasz­cza w lecie napo­ty­ka­łam tury­stów z wiel­kimi ple­ca­kami i pojem­ni­kami z gazem odstra­sza­ją­cym niedź­wie­dzie. Zazwy­czaj sły­sza­łam, że się zbli­żają, a wtedy wspi­na­łam się na drzewo i ukry­wa­łam, dopóki się nie odda­lili.

Powie­dzia­łam jej o tym.

W porządku, stwier­dziła. Ale jeśli kie­dy­kol­wiek spo­tkasz kogoś pod­czas polo­wa­nia, natych­miast wra­caj. Po pro­stu odwróć się i pobie­gnij do domu.

Poza tury­stami każ­dego roku nie­spo­dzie­wa­nie wycho­dziło z lasu na nasze podwórko kilku nie­zna­jo­mych – włó­czę­gów albo wędrow­ców zmie­rza­ją­cych do Fair­banks bądź Ancho­rage. Przy­cho­dzili pod nasze drzwi w poszu­ki­wa­niu pracy, a tata cza­sami mówił im: Trzeba odśnie­żyć podwórko albo Ktoś mógłby wymieść liście ze sto­doły. Potem mama dawała im tro­chę pro­wiantu na drogę, a tata wrę­czał nieco gotówki. Kie­dyś spy­ta­łam, dla­czego dzielą się z innymi, cho­ciaż mamy nie­wiele pie­nię­dzy i zda­rza się, że musimy przez trzy dni z rzędu żywić się reszt­kami gula­szu. Tata odpo­wie­dział: Ponie­waż tak trzeba. Mama dodała: Ponie­waż cza­sami, kiedy powiesz komuś, że nic dla niego nie masz, on przyj­rzy się two­jemu domowi i ziemi, a póź­niej wróci, żeby zabrać to, czego mu nie dałaś.

Już nie czu­łam gniewu, cie­ka­wiła mnie opo­wieść mamy o dora­sta­niu w dzi­czy. Usia­dłam na łóżku i cho­ciaż bur­czało mi w brzu­chu, spy­ta­łam: Co z zagi­nio­nym chłop­cem? Odna­lazł się?

Tracy, słu­cha­łaś, co do cie­bie mówi­łam?

Mam pobiec do domu, jeśli zoba­czę nie­zna­jo­mego. Wła­śnie.

Ponie­waż nie można im ufać?

Zga­dza się, przy­tak­nęła mama. Nie zatrzy­muj się, żeby z nimi roz­ma­wiać albo spraw­dzać, czy nie potrze­bują pomocy. Nawet jeśli będą ranni. Przyjdź po mnie albo po tatę, a my się tym zaj­miemy. Rozu­miesz?

Poki­wa­łam głową.

Mam ucie­kać, jeśli zoba­czę nie­zna­jo­mego. Ponie­waż może być groźny.

Grzeczna dziew­czynka, odpo­wie­działa mama.

Następ­nego ranka po incy­den­cie w lesie obu­dzi­łam się, sły­sząc jej głos. Ubra­łam się i umy­łam twarz, a strzępki wspo­mnień ze spo­tka­nia z nie­zna­jo­mym wciąż się mnie trzy­mały. Bolała mnie głowa w miej­scu, któ­rym ude­rzy­łam o korzeń, tra­cąc przy­tom­ność, mia­łam fio­le­towy siniak poprze­ci­nany nie­bie­skimi żył­kami, ale włosy go zasła­niały, a dla pew­no­ści zało­ży­łam czapkę.

Przy kuchen­nym piecu leżały nasze dwa eme­ry­to­wane psy, Homer i Kanion. Ponadto każ­dego dnia pozwa­la­li­śmy jed­nemu wyści­go­wemu psu być psem domo­wym. Dzi­siaj przy­szła kolej na Starą Susitnę. To ona popro­wa­dziła tatę do obu jego zwy­cięstw w wyścigu Idi­ta­rod, ale wkrótce miała skoń­czyć ze star­tami. Wstała, żeby mnie przy­wi­tać, i dotknęła nosem mojej dłoni, spraw­dza­jąc, czy mam jakieś sma­ko­łyki. Podra­pa­łam każ­dego z psów za uchem.

Tata stał obok zlewu i sączył kawę. Pozwo­lił mi prze­spać śnia­da­nie, zdą­żył już odwieźć Scotta do szkoły i wró­cić. Wysty­głe jajka i pla­sterki mor­ta­deli, które usma­żył tego ranka, wciąż stały na kuchni. Zło­ży­łam mor­ta­delę na pół i zja­dłam ją dwoma kęsami.

Tata opróż­nił kubek. Dobrze spa­łaś?

Wzru­szy­łam ramio­nami.

Mam nadzieję, że tak, dodał. Będziesz potrze­bo­wała mnó­stwa ener­gii, żeby wyko­nać wszyst­kie obo­wiązki z listy. Zer­k­nę­łam na skra­wek papieru, który zosta­wił na stole, i zoba­czy­łam, że zna­lazł dla mnie liczne prace, by utrzy­mać mnie z dala od psów, a także prze­szko­dzić w wyj­ściu z domu. Odku­rza­nie pod­łóg, ście­ra­nie kurzy, mycie posadzki w kuchni. Tylko dzięki pierw­szemu zada­niu mogłam wyrwać się na zewnątrz: „Wysprzą­taj szopę”.

Nie prze­szka­dzały mi domowe obo­wiązki. Wie­dzia­łam, że trzeba zapra­co­wać na to, co się otrzy­muje. To spra­wie­dliwy układ. Ale nie­spra­wie­dliwe były kolejne punkty na tej liście. Następna kara, cho­ciaż wymie­rzona pod­stę­pem. Nie zdążę skoń­czyć przed kola­cją, a wtedy tata powie mi, żebym odro­biła pracę domową. Kiedy upo­ram się także z tym, przy­po­mni mi, bym nie cho­dziła do lasu, dopóki mam szla­ban. Uznał, że pozba­wie­nie mnie moż­li­wo­ści wycho­dze­nia będzie tym samym, co ode­bra­nie Scot­towi komik­sów albo jego sta­rego apa­ratu foto­gra­ficz­nego, ale się mylił. Poczu­łam ucisk w żołądku i głę­boko ode­tchnę­łam, pró­bu­jąc stłu­mić wzbie­ra­jącą we mnie panikę.

Lepiej bierz się do roboty, powie­dział.

Wyszłam za nim z domu, zamie­rza­jąc naj­pierw upo­rać się z porząd­kami w szo­pie. Niebo prze­sła­niały nisko wiszące białe chmury. Pano­wał cał­ko­wity bez­ruch. Takie dni zazwy­czaj cechuje bez­barwny, czy­sty zapach. Elek­trycz­ność uno­sząca się w powie­trzu wywo­łuje mro­wie­nie skóry i wiesz, że wkrótce wszystko przy­kryje śnieg. Pod spodem wciąż wyczu­wasz roz­mytą woń jesieni, wil­got­nych liści i prze­gni­łego drewna, wszyst­kiego, co się roz­kłada i powraca do ziemi. To zapach natury i zmie­nia­ją­cych się pór roku. Nie ma nic wspól­nego z ludźmi.

Ten dzień miał nie­wła­ściwą woń.

Zoba­czy­łam go wcze­śniej niż tata. Jesz­cze zanim wyczuły go psy. W miej­scu, w któ­rym szlak łączy się z podwó­rzem, nie­zna­jomy chwiej­nym kro­kiem wyło­nił się spo­mię­dzy drzew.

Nagle psy się roz­sz­cze­kały, a tata pod­niósł głowę i zoba­czył, jak męż­czy­zna zata­cza się i pada. Tata upu­ścił sie­kierę. Pod­biegł do leżą­cego czło­wieka. Sta­łam nie­ru­chomo, jak­bym zapu­ściła korze­nie. Myśla­łam o wspo­mnie­niu, z któ­rym obu­dzi­łam się tego ranka. O pyta­niu mamy: Czy kie­dy­kol­wiek spo­tka­łaś kogoś pod­czas polo­wa­nia?

Nie myśla­łam o tym, co się stało poprzed­niego dnia, lecz o swoim spo­tka­niu z mło­dym łosiem. Ktoś zbyt wysoko zawie­sił sidła ze sta­lo­wego drutu i zła­pał się w nie łoszak, zamiast mniej­szego stwo­rze­nia, dla któ­rego były prze­zna­czone. Ni­gdy nie uży­wam sideł, jeśli nie mogę zacze­kać na zwie­rzynę, ale pewien czło­wiek kie­dyś zasta­wiał pułapki tak bli­sko naszej posia­dło­ści, że można to było uznać za wtar­gnię­cie na nasz teren. Łoszak zapewne poczuł linkę wokół szyi, spa­ni­ko­wał i zaczął się szar­pać, przez co pętla zaci­snęła się jesz­cze moc­niej, aż w końcu zwie­rzę się udu­siło. Wtedy na nie tra­fi­łam.

Tracy!

Głos taty wyrwał mnie z zamy­śle­nia. Tracy, przy­nieś ręcz­nik!

Nie­zna­jomy leżący nie­ru­chomo na ziemi. Szyb­ciej!

Ruszy­łam z miej­sca i wbie­głam do domu. Następ­nie prze­cię­łam podwó­rze, mając wra­że­nie, że im dłu­żej przez nie bie­gnę, tym szer­sze się staje, a moje nogi poru­szają się zbyt wolno, ale nagle zna­la­złam się obok nie­zna­jo­mego i padłam na kolana. Zie­mia wokół niego poczer­wie­niała. Miał ranę kłutą, dziurę w brzu­chu, przez którą wypły­wała krew.

Pomóż mi go pod­nieść, pole­cił tata, przy­ci­ska­jąc ręcz­nik do rany. Musimy go zawieźć do przy­chodni.

Pochy­li­łam się nad nie­zna­jo­mym. Stare bli­zny prze­ci­nały jego twarz od oka do policzka, różowe i wypu­kłe ślady, jakby po pazu­rach. Pró­bo­wa­łam przy­wo­łać w myślach twarz czło­wieka, który zaata­ko­wał mnie w lesie poprzed­niego dnia, i przy­po­mnieć sobie, czy miał bli­zny, a także jak wyglą­dały dło­nie, które mnie chwy­ciły. Czy były tej samej wiel­ko­ści co dło­nie tego męż­czy­zny, okryte krwią niczym ręka­wicz­kami? Ale kiedy prze­szu­ki­wa­łam pamięć, widzia­łam tylko zie­lone i brą­zowe roz­ma­zane smugi i gwiazdy prze­sła­nia­jące mi wzrok. A potem ciem­ność.

Obję­łam go ramie­niem i przy­go­to­wa­łam się, by go podźwi­gnąć, gdy nagle zamru­gał i roz­warł powieki. Popa­trzył na mnie, po czym wytrzesz­czył oczy. Pró­bo­wał coś powie­dzieć, ale z jego ust wydo­było się rzę­że­nie bez słów.

W porządku, ode­zwał się tata. Spo­koj­nie. Znaj­dziemy dla pana pomoc.

Męż­czy­zna, wyż­szy i potęż­nie zbu­do­wany, mocno chwy­cił koszulę taty. Zato­czy­łam się pod jego cię­ża­rem. Prze­cią­gnę­li­śmy go jak powa­lone drzewo przez podwó­rze do samo­chodu.

Zadzwo­nię do cie­bie, kiedy dotrę do przy­chodni, powie­dział tata.

Tato…

Zamknij drzwi.

Zawró­cił, sypiąc żwi­rem spod kół. Zosta­wił po sobie obłok pyłu.

Zapa­dła cisza, mia­łam wra­że­nie, że zna­la­złam się w próżni. Kurz opadł. Oddy­cha­łam nie­spo­koj­nie, jak­bym wła­śnie prze­bie­gła kilo­metr naj­szyb­ciej, jak potra­fię. Niebo było tak białe, że od patrze­nia w górę bolały mnie oczy. Na podwó­rzu dla psów przez chwilę krą­żyła Mar­cey, po czym uło­żyła się przed swoją budą. Iskra zasko­wy­czała.

Pró­bo­wa­łam myśleć, a zara­zem nie myśleć.

Kiedy natra­fi­łam na tam­tego łosia, zaczę­łam się zasta­na­wiać, jak długo wisiał. Nie zdą­żył osty­gnąć albo zesztyw­nieć. Świeży śnieg leżał wokół niego, ale nie na jego ciele. Wstrzy­ma­łam oddech i cze­ka­łam. Chcia­łam się upew­nić, że jego boki się nie uno­szą. Łoszaki są duże i mają ostre kopyta, więc jeśli wciąż żył, nie chcia­łam zbyt­nio się zbli­żać, ponie­waż mógłby się wystra­szyć i mnie kop­nąć.

Cze­ka­łam, aż nabra­łam pew­no­ści. Potem uży­łam noża. Ale kiedy odsu­nę­łam się od roz­cię­cia, z któ­rego cie­kła krew, usły­sza­łam, że łoszak zabe­czał. Tak cicho, że mogłam się prze­sły­szeć. Prze­wró­cił śle­piami i popa­trzył na mnie. Potem zdechł, a wokół nas pano­wały ciem­no­ści, ponie­waż to wszystko trwało długo, cho­ciaż nie zda­wa­łam sobie sprawy z upływu czasu. Wie­dzia­łam tylko, że wciąż jestem w lesie i bie­gnę. Ni­gdy potem nie wspo­mi­na­łam tam­tego dnia, dopóki nie sta­nę­łam na naszym pod­jeź­dzie, pokryta war­stwą pyłu, myśląc o swoim nożu ubru­dzo­nym krwią nie­zna­jo­mego, który poja­wił się na podwó­rzu, krwa­wiąc z rany nie na tyle głę­bo­kiej, by go zabiła.

Kiedy Scott wciąż sie­dział w brzu­chu mamy, mówiła do mnie: Połóż tutaj dłoń, a poczu­jesz, jak dzi­dziuś kopie. Wyobra­ża­łam go sobie jako smu­kłą rzeczną wydrę, która pływa z prą­dem jej krwi. Tata kie­dyś mi powie­dział, że mama nie powinna uro­dzić dru­giego dziecka, skoro miała trud­no­ści z dono­sze­niem mnie. Lekarz ostrze­gał ją, że będzie źle się czuła i powinna leżeć aż do porodu, ale nic się nie stało. Prawdę mówiąc, nie pamię­tam, by jej skóra kie­dy­kol­wiek była rów­nie cie­pła i brą­zowa od słońca. Przez całe lato mamie dopi­sy­wało zdro­wie i humor miała lep­szy niż kie­dy­kol­wiek. Sadziła warzywa i pie­liła grządki w ogro­dzie aż do dnia, gdy na świe­cie poja­wił się Scott. Uro­dził się w przy­chodni, jak wszyst­kie dzieci, chudy i dłu­go­nogi. Dziw­nie pach­niał i przy­po­mi­nał bez­wło­sego oposa. Kiedy był mały, widzia­łam, jak mama obgryza mu paznok­cie i je wypluwa, jeden po dru­gim.

Powie­działa: Odsuń się od niego, Trace. Nie lubiła, gdy sta­łam nad jego łóżecz­kiem.

Usiądź, popro­siła. Wyjęła Scotta z koły­ski i mi go podała. Pod­trzy­muj główkę, pouczyła.

Był cięż­szy, niż się wyda­wało. Stale ją męczy­łam, żeby wresz­cie dała mi go wziąć na ręce, a teraz był tak bli­sko, że widzia­łam nie­bie­skie żyłki na jego skro­niach, tuż pod powierzch­nią skóry. Wsa­dził piąstkę do buzi i zaczął ssać. Dobrze, powie­działa mama. Musisz być deli­katna. Rozu­miesz?

To był wypa­dek, odpo­wie­dzia­łam. Ugry­złaś go w palec aż do krwi. Wrza­snął, kiedy to zro­bi­łam.

Bądź deli­katna dla dziecka – to nie jedyna zasada, którą mama prze­ka­zała mi, gdy byłam mała. Naj­waż­niej­sza zasada prze­by­wa­nia w tere­nie brzmiała: Ni­gdy nie trać domu z oczu. Po przyj­ściu Scotta na świat mogłam bawić się na podwó­rzu, a nawet wcho­dzić do lasu, ale nie tak daleko, by nie widzieć cho­ciaż czę­ści domu, zagrody albo podwó­rza dla psów. Jeśli cię zawo­łam, a ty nie przy­bie­gniesz, tłu­ma­czyła mama, będę wie­działa, że za bar­dzo się odda­li­łaś.

Mia­łam pra­wie pięć lat i byłam za mała, żeby zasta­wiać sidła albo polo­wać, ale mogłam bie­gać przez cały dzień i się nie męczy­łam. Chcia­łam prze­by­wać poza domem od świtu do zmierz­chu, nawet kiedy przy­szła zima i dni stały się krót­sze. Mrok mnie nie prze­ra­żał, a zimno ni­gdy mi nie prze­szka­dzało. Z daleka okna domu wyglą­dały jak kwa­draty świa­tła. Kiedy cho­wa­łam się za drze­wem, ich blask zni­kał, las sta­wał się ciem­niej­szy, a ja lepiej widzia­łam. To, co wcze­śniej postrze­ga­łam jako kształty i cie­nie, wyostrzało się i sta­wało kamie­niem albo plą­ta­niną korzeni u pod­stawy drzewa.

Zanim pozna­łam litery, już umia­łam czy­tać las. Kuca­łam pod pniem drzewa i uczy­łam się, dla­czego wie­wiórki scho­dzą na zie­mię, cho­ciaż potra­fią prze­miesz­czać się pomię­dzy kona­rami. Nauczy­łam się, że prę­go­wiec ame­ry­kań­ski robi wej­ście do swo­jej nory pod kamie­niami albo zwa­lo­nym drze­wem, dzięki czemu spię­trzona zie­mia nie przy­ciąga dra­pież­ni­ków.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: