Dzikie wybrzeże - ebook
Dzikie wybrzeże - ebook
Gujana. Kraina tysiąca rzek, zachłannej puszczy, zapomnianych plemion. Dzikie Wybrzeże. Przeżyć można tylko, podróżując wąskim pasem brzegowym – z każdym kilometrem w głąb lądu rośnie ryzyko złapania egzotycznej choroby, rozszarpania przez dzikie zwierzęta czy utopienia w wartkim strumieniu. Ale to także piękny świat fosforyzującej zieleni oraz nieodkrytych gatunków zwierząt. Ta niezwykła uroda, dziki charakter oraz wspomnienia o przodku, któremu marzyło się cukrowe królestwo na wybrzeżu Gujany, pchnęły Johna Gimlette’a na wyprawę wzdłuż nieposkromionego wybrzeża Ameryki Środkowej. Ta podróż zaprowadzi go do kryjówek zbiegłych niewolników i kolonii karnych, odległych indiańskich wiosek i utopijnej osady sekty Świątynia Ludu, gdzie w 1978 roku ponad dziewięciuset Amerykanów popełniło zbiorowe samobójstwo. Na swojej drodze spotka rebeliantów, poszukiwaczy złota, zbójników i szamanów. „Dzikie wybrzeże” to porywająca opowieść o niezwykłej wyprawie do jednego z najpiękniejszych, najbardziej nieprzyjaznych i najmniej zbadanych zakątków współczesnego świata. 2012 — Nagroda im. Williama Dolmana dla najlepszej książki podróżniczej.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-622-8 |
Rozmiar pliku: | 8,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gujana to kraj, który zachował dziewictwo, nie zaznał grabieży, zmian ani zniszczenia.
Sir Walter Raleigh, The Discoverie of the Large,
Rich and Bewtiful Empyre of Guiana
Gujańczycy mnie zafascynowali. Zawsze mnie zastanawiało, jak te trzy odpryski imperiów zdołały przetrwać eksplozję dążeń niepodległościowych, która ogarnęła całą Amerykę Południową.
Evelyn Waugh, 92 Days
Niepotrzebny jest żaden wymyślny strój. W ciągu dnia nosi się koszule plażowe albo lekkie garnitury… noszenie rewolweru nie jest konieczne.
The South American Handbook, 1947Południowoamerykańscy Indianie tereny między Orinoko i Amazonką od zawsze nazywali Guianą, „Ziemią Wielu Wód”. Europejscy odkrywcy nie od razu jednak docenili trafność tej nazwy. Na starych mapach, francuskich i angielskich, obszar ten oznaczony jest jako „Equinoctiale” albo „Caribana, Ziemia Dwudziestu Jeden Plemion”. Holendrzy początkowo widzieli tu swoją „Nową Zelandię”. Dopiero później wymyślili nazwę, która lepiej oddawała to, co czuli, niosąc obietnicę niebezpieczeństwa, ryzyka, bogactwa, a może nawet pożądania: Wilde Kust – „Dzikie Wybrzeże”.
W całej Ameryce Południowej nie ma drugiego takiego miejsca; blisko półtora tysiąca kilometrów błotnistego wybrzeża, przechodzącego w moczary, gęstą puszczę, a następnie – w głębi lądu – w pasma prastarych gór o spłaszczonych szczytach. Człowiek nigdy nie wziął tej ziemi w pełne posiadanie. Na całym wybrzeżu nie ma ani jednego naturalnego portu, a tam gdzie kończy się błoto, zaczyna się las. Pokrywa osiemdziesiąt procent powierzchni regionu i nawet dziś nie przecina go żaden trakt. Rzadka sieć dróg trzyma się głównie wybrzeża. Bez samolotu podróż w głąb lądu może potrwać cztery tygodnie, a to dopiero początek kłopotów.
Większość obszaru Gujany, przykryta gęstym baldachimem drzew, nigdy nie widzi słońca. Może więc nie ma w tym nic dziwnego, że nasza wiedza o tym regionie – zarówno przyrodnicza, jak i historyczna – zdaje się tonąć w mrokach zielonej nocy. Rozległe obszary nigdy nie zostały należycie opisane, z ciemnej gęstwiny lasu wciąż wyłaniają się nieznane dotąd gatunki zwierząt. Nawet niektóre z najbardziej pospolitych potrafią napędzić solidnego stracha. W Gujanie żyją największe mrówki i największe ryby słodkowodne na świecie. Są tam jaguary, zdolne jednym kłapnięciem paszczy odgryźć człowiekowi głowę, węże dusiciele, rzeki pełne ogończy i elektrycznych węgorzy, i chmary insektów, które próbują wwiercić ci się pod skórę. Dla niektórych to piekło. Dla innych – ekologiczny raj, coś w rodzaju edenu tylko dla dorosłych.
Ale jak słusznie zauważyli Indianie, to woda definiuje Gujanę. Płyną tu tysiące rzek (w samej dawnej Gujanie Brytyjskiej jest ich ponad tysiąc pięćset), zupełnie niepodobnych do niepozornych szlaków wodnych Starego Kontynentu. To potężne rwące potoki, które pędzą szerokimi korytami i z hukiem wypadają z lasu, by utorować sobie drogę do morza. Niektóre z nich mogłyby zmieścić w swoim ujściu Barbados. Ale nawet największe – Essequibo, Corentyne i Marowijne – nie nadają się do żeglugi; nic większego od pirogi nie da rady się przedrzeć w jednym kawałku dalej niż sto pięćdziesiąt kilometrów w głąb lądu. Kiedyś sądzono, że wszystkie te rozwścieczone rzeki łączą się ze sobą, a Gujana w istocie stanowi skupisko wysp, unoszących się na spienionych wodach.
Tak nie jest, ale to nie zmienia faktu, że woda nadal rządzi. Określa drogi rozwoju, ogranicza możliwości i odcina od świata. Izoluje plemiona, skazując je na żywot wyspiarzy, i umożliwia przetrwanie zapomnianym społecznościom poszukiwaczy bogactw, utopistów i zbiegłych niewolników. Karmi malarię i hoduje niektóre z najbardziej ambitnych szczepów wirusa dengi na naszej planecie. Wilgoć wdziera się wszędzie, gniją od niej budynki i stopy, a powietrze zmienia się w parę. Już w niepamiętnych czasach człowiek zorientował się, że w Gujanie największą szansę na przeżycie daje zamieszkanie na brzegu morza. Jeszcze dzisiaj dziewięćdziesiąt procent ludności regionu skupia się na wąskim, piętnastokilometrowym pasie mulistego wybrzeża.
Ciekawa rzecz, życie w szlamie. Większość domów ma nogi, a wszystkie miasta zbudowane są na siatce aksamitnozielonych kanałów. Tymczasem Ocean Atlantycki ma w tych stronach barwę gipsu, od osadów kopalnianych z dalekiego Peru, wypluwanych przez Amazonkę. To piękny świat soczystej, fosforyzującej zieleni i ociekającej wodą płodności. Nic dziwnego, że jego mieszkańcy są z niego dumni i nadają mu czułe nazwy. W Demerarze nazywają tę ziemię Równiną Błotną (a swoich sąsiadów Łbami Pełnymi Błota). Nie wszyscy jednak podzielają ich zachwyt. Pewien angielski żeglarz, który odwiedził Gujanę w 1882 roku, napisał, że „to beznadziejna ziemia szlamu i gorączki, zupełnie nienadająca się dla ludzi z wyjątkiem żyjących na drzewach Indian, prymitywnych dzikusów, którzy żywią się samymi rybami ”.
Naturalnie to błotniste, zarośnięte, cuchnące rybami wybrzeże nie kusiło do zejścia na ląd. Przez wiele lat europejscy odkrywcy omijali je dużym łukiem. Teoretycznie, na mocy traktatu z Tordesillas zawartego w 1494 roku, jako pierwsza prawa do niego (i do całego zachodniego świata) zgłosiła Hiszpania. Minęło jednak pięć lat, zanim Hiszpanie wysłali statek, który zresztą nawet nie przybił do brzegu. Pierwsi Europejczycy wylądowali tu dopiero trzydzieści lat później i od razu dali się zjeść tubylcom. Po tym wydarzeniu Hiszpanie w znacznym stopniu stracili zainteresowanie Gujaną. Ostatecznie skolonizowali tylko jej północno-zachodni skrawek, który obecnie nazywa się Guayana i leży w granicach Wenezueli. W tym samym czasie Portugalia zajęła obszary na południu (obecnie brazylijski stan Amapá), reszta zaś pozostała do wzięcia.
To właśnie owa reszta – środkowy obszar regionu – wzbudziła moje zainteresowanie, stając się celem podróży opisanych w tej książce. Mowa o kawałku lądu dwukrotnie większym od Wielkiej Brytanii i podzielonym na trzy nierówne, mniej więcej prostokątne części: Kooperacyjną Republikę Gujany (dawną Gujanę Brytyjską), Surinam (dawną Gujanę Holenderską) i Gujanę Francuską (inaczej Guyane Française). Nazywane niekiedy łącznie – co jest bardzo praktyczne, choć niezbyt ścisłe – Gujaną lub Gujanami (Las Guyanas), stanowią jedyny fragment Ameryki Południowej, który nigdy nie należał ani do Hiszpanii, ani do Portugalii. Co więcej, oparły się całkowicie wpływom kultury macierzystego kontynentu, nie poznały salsy ani tanga, Bolivara, machismo, teologii wyzwolenia ani nawet ruchów narodowowyzwoleńczych. Dwie z Gujan czekały na niepodległość sto pięćdziesiąt lat dłużej niż reszta kontynentu, a Gujana Francuska do dzisiaj pozostaje zamorskim departamentem Francji. Zupełnie jakby olbrzym za ich plecami nie istniał. Jeszcze dzisiaj, kiedy piszę te słowa, żadna droga nie łączy Gujan ze światem zewnętrznym.
Doprowadził do tego splot zdumiewająco krwawych wydarzeń. Kiedy Hiszpania straciła zainteresowanie regionem, przez moment wydawało się, że wybrzeże zajmie po cichu Anglia. W 1595 roku sir Walter Raleigh rozpuścił plotkę, że znajduje się tam miasto całe ze złota, kobiety są urodziwe i uległe, a na każdej gałęzi siedzi tłusta kuropatwa. Opowieści te, jakkolwiek w oczywisty sposób mocno przesadzone, niezwykle silnie działały na wyobraźnię. Pierwszy wyprawił się tam w 1597 roku niejaki John Ley, z zawodu prawnik, choć bynajmniej nie po to, by się tam osiedlić. Byli jednak i tacy, którzy poważnie nosili się z takim zamiarem. Niestety ich ambitne plany najczęściej rozbijały się o brak pieniędzy i drwiny niedowiarków. Nawet ojcowie pielgrzymi przez krótki czas rozważali, czy nie założyć swojej Nowej Anglii w Gujanie, ale ostatecznie zwyciężył rozsądek. Wreszcie w 1604 roku grupa angielskich dżentelmenów założyła na terenie dzisiejszej Gujany Francuskiej pierwsze osiedle, rozpoczynając kolonizację tych ziem. Większość z nich nie dożyła następnego roku.
Założenie pierwszej kolonii zapoczątkowało morderczą grę w krzesła. Przez następne dwieście lat trzy europejskie mocarstwa – Francja, Wielka Brytania i Holandia – przepychały się po całym wybrzeżu, wyrywając sobie nawzajem kolonie i mordując wcześniejszych osadników. Wojny te, a było ich razem dziewięć (pierwsza wojna angielsko-holenderska, druga wojna angielsko-holenderska, wojna dziewięcioletnia, wojna o sukcesję hiszpańską, wojna o ucho Jenkinsa, wojna o sukcesję austriacką, wojna siedmioletnia, amerykańska wojna o niepodległość i kampanie napoleońskie), nieodmiennie zaczynały się i kończyły w Europie. Pod koniec każdej rundy nikt nie znajdował się tam, gdzie zaczął, a całe wybrzeże leżało w gruzach. Obecna Gujana (Kooperacyjna Republika Gujany) przechodziła z rąk do rąk dziewięć razy, Surinam – sześć, a Gujana Francuska – siedem. W pewnym momencie (1676) wszystkie trzy znalazły się pod panowaniem Holandii, w innym zaś (1809) pod panowaniem Anglii. Jak wkrótce miałem odkryć, do dziś nie zdołały się otrząsnąć z chaosu tamtych lat.
Wieloletnie walki pozostawiły również osobliwy bałagan na mapie. Rdzenni Gujańczycy, Indianie (stanowiący obecnie trzy procent populacji), żyją rozproszeni we wszystkich trzech Gujanach, Wenezueli i Brazylii. Co się tyczy granic, są niemal przypadkowe i powstały w wyniku wojen toczonych sześć i pół tysiąca kilometrów stąd. Po zakończeniu walk, w 1815 roku, Europejczycy podzielili region na części odpowiadające mniej więcej sile ich oręża. Wielka Brytania wykroiła dla siebie kawał lądu dorównujący wielkością jej samej (dwadzieścia jeden tysięcy pięćset kilometrów kwadratowych), a Holandia otrzymała o połowę mniej. Francji dostało się najmniejsze terytorium na całym kontynencie, wilgotne, nienadające się do użytku piekło znane przez jakiś czas jako Kajenna.
Granice te nadal są jednak niebezpiecznie niejasne. W głębi zielonej, wilgotnej anarchii interioru często brak zgody, do kogo należy dane miejsce. Na mapach jest wiele pustych plam, określonych jedynie słowami „GRANICE SPORNE”. Wszyscy roszczą sobie pretensje do jakiegoś fragmentu cudzego terytorium. Wenezuela domaga się siedemdziesięciu procent obszaru Gujany, który zaznacza na swoich mapach jako La Zona en Reclamación. Pretendenci do tych bezkresnych, niezaludnionych przestrzeni straszą się nawzajem kanonierkami i budują bunkry w dzikiej puszczy. Ich roszczenia zazwyczaj są równie szalone jak sama dżungla. Często opierają się wyłącznie na starych mapach z epoki elżbietańskiej, nakreślonych przez marzycieli, którzy wierzyli w złote miasto i plemię ludzi bez głowy.
Dziś trudno powiedzieć, o co ta cała awantura – może o ropę, a może o złoto. Dla dawnych potęg morskich stawką było coś bez porównania cenniejszego, a mianowicie cukier. W początkach osiemnastego wieku Europa była już całkowicie uzależniona od tego towaru i każdy, komu starczyło przedsiębiorczości, by założyć plantację, mógł w ciągu trzech lat podwoić zainwestowany kapitał. W miastach takich jak Bristol i Amsterdam powstała nowa klasa milionerów: egzotycznych nababów w jedwabnych pantoflach, wzbogaconych na cukrze z Dzikiego Wybrzeża. Zmieniła się również Gujana. Cukier zdominował jej gospodarkę na ponad trzysta lat, tworząc własną klasę rządzącą, tak zwaną plantokrację. Do czasu załamania się popytu na cukier około 1860 roku stanowił on dziewięćdziesiąt pięć procent gujańskiego eksportu. Od tamtego momentu historię regionu można zamknąć w słowach „walka o życie po cukrze”.
Jak ważny był cukier dla historii Gujany, najlepiej widać z powietrza. Wyszukajcie to wybrzeże na Google.earth, a zobaczycie ciągnące się na przestrzeni wielu mil widmowe regularne wstęgi. To dawne pola trzciny cukrowej, owoc wręcz tytanicznego wysiłku. Żeby powstał kilometr kwadratowy uprawy, trzeba było wykopać ponad czterdzieści kilometrów rowów irygacyjnych i przerzucić czterdzieści tysięcy ton ziemi. Oczywiście nie zrobili tego Europejczycy. To wyłączne dzieło niewolników.
Konfrontacja z koncepcją niewolnictwa była jedną z najbardziej niepokojących perspektyw tej wyprawy. Z jednej strony wydawałoby się, że niewolnictwo zniknęło, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu: ogrodzenia i baraki dawno zbutwiały, w całym regionie postawiono zaledwie garstkę pomników. Z drugiej strony wspomnienie niewolnictwa tkwi we wszystkim, nawet w jedzeniu i w sposobie, w jaki ludzie żyją. Czasami czułem, że niewolnictwo jest niczym jakaś dziwna, metaforyczna centrala telefoniczna: każdy aspekt gujańskiego życia nieodmiennie prowadził mnie w to samo miejsce.
Pomijam tu oczywiście trudne pytania, na które my, Europejczycy, musimy sobie odpowiedzieć. Jak nam się udało zawiesić na trzysta lat obowiązywanie podstawowej zasady humanizmu? Czy niewolnictwo było przeżytkiem średniowiecznego myślenia, czy też raczej zwiastunem współczesnej filozofii, zgodnie z którą sprzedać można wszystko, o ile tylko cena jest właściwa?
Bez względu na odpowiedź przykład Gujany jest mało budujący. Niemal każdy dołożył tu swoje trzy grosze. Zaczęło się od bulli papieskiej Dum Diversas z 1452 roku (zachęcającej Portugalczyków do podboju ziem należących do pogan i „kiełznania tych osób w wieczystą niewolę”), która stworzyła sprzyjający klimat moralny do handlu niewolnikami. Portugalia uczyniła z niewolnictwa cnotę, a Holandia biznes. W 1652 roku Holendrzy przywieźli do Gujany pierwszych niewolników. Od tego momentu niewolnikami handlował, kto tylko mógł, nie wyłączając Duńczyków i Szwedów. Ale dopiero Anglicy rozkręcili działalność na prawdziwie przemysłową skalę. (W 1760 roku dysponowali flotą stu czterdziestu sześciu statków do transportu niewolników, mogących zabrać na pokład łącznie trzydzieści sześć tysięcy schwytanych ludzi). Nikt nie wie, ilu Afrykanów spoczęło w gujańskiej ziemi, ale musiały ich być setki tysięcy. Co gorsza, w kolonii holenderskiej ten okrutny, niemieszczący się w głowie proceder trwał aż do 1870 roku, niemal do epoki samochodów.
Gujana zawsze miała niepewne miejsce w literaturze angielskiej.
Wczytując się w The Discoverie of the Large, Rich and Bewtiful Empyre of Guiana, prospekt wydany w 1595 roku przez Waltera Raleigh, uświadomiłem sobie, z jaką podziwu godną swadą kształtował on nasze wczesne wyobrażenia o tym wybrzeżu. Obiecywał inwestorom nie tylko bogactwo, ale wręcz pełnię doskonałości. Oprócz złotych miast i urodziwych Amazonek były tam diamentowe góry, trytony z głowami psów, całotygodniowe popijawy i ludzie z oczami na piersi. Do tego tubylcy, rzecz bardzo dogodna, byli fajtłapami, których nie trzeba się było obawiać. „Owi Gujańczycy – pisał Raleigh – są niewiarygodnymi moczymordami, żaden inny naród nie dorównuje im w pijaństwie”. Czytając jego słowa, czasem nabierałem wątpliwości, czy rzeczywiście jestem w Gujanie. The Discoverie wydaje się mieszaniną hiszpańskich plotek, sztuki marketingu i cokolwiek chaotycznego wykształcenia klasycznego.
Dzięki tym wszystkim zaletom lektura książeczki Raleigh pozostawia niezatarte wrażenie. Gujana stała się synonimem urodzajności i bogactwa na długo, zanim wykiełkował pierwszy pęd trzciny cukrowej. Nawet Szekspir się na to złapał (Falstaff chwali panią Page, mówiąc, że „jest jak Gujana, kraina złota i wszelakiej obfitości”¹). Milton też był pod urokiem: na „nie stratowaną jeszcze Gujanę” natrafiamy w samym środku Raju utraconego². Dwa wieki później Trollope osobiście odwiedził Gujanę i dał się ponieść zachwytowi, tracąc swą zwykłą stateczną powagę. „Życie płynie tam – pisał – wezbranym strumieniem miłości, uśmiechów, szampana i towarzyskich pogawędek”. Wpływ Raleigh – albo może za dużo bąbelków.
Sir Walter Raleigh (ok. 1552–1618).
To on sprawił, że do Gujany na kilkaset lat przylgnęła reputacja mitycznej krainy
Bliżej naszych czasów literackie wizje Gujany nie tylko straciły czarodziejski blask, lecz wręcz można by sądzić, że zaciążyła na nich jakaś okrutna klątwa. Evelyn Waugh znalazł tam tylko „niszczącą i drapieżną cywilizację”, której przepowiadał, że zniknie „jak okopy i leje po bombach na polu bitwy”. Bracia Naipaulowie, którzy odwiedzali ten region w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, też nie mieli do przekazania dobrych wiadomości. Zdaniem Vidiadhara Surajprasada było to miejsce „podstępne i ponure”, Shiva zaś uznał, że patrzy na „upadek społeczeństwa”. Zdaje się, że zarówno w sensie gospodarczym, jak i poetyckim Gujana osuwała się w zapomnienie.
Kilkadziesiąt lat później ucichło o niej zupełnie.
Ale w 2002 roku mignęła mi z daleka podczas zbierania informacji przed wyprawą do Nowej Fundlandii. Dowiedziałem się, że niegdyś oba te rejony łączyły starożytne szlaki handlowe; z południa na północ płynęła melasa dla rybaków, a w odwrotnym kierunku transportowano solone dorsze dla niewolników (mieszkańcy Nowej Fundlandii do dzisiaj zresztą gustują w ciemnym gujańskim rumie, znanym tam pod nazwą Screech). Obie kolonie zachowały dziwaczne georgiańskie słownictwo i tendencję do dawania miejscowościom nazw w rodzaju „Profit” albo „Success”. Co więcej, odkryłem, że posiadam dalekiego przodka, który odegrał pewną rolę i tu, i tu, w obu przypadkach z katastrofalnym skutkiem.
Robert Hayman był prawnikiem, poetą, dyletantem i obibokiem. Trudno znaleźć kogoś gorzej predestynowanego do sprostania wyzwaniom Subarktyki i niewygodom tropików. Pochodził z przedsiębiorczej rodziny z hrabstwa Devon, młodość spędził, plącząc się po uniwersytetach w Oksfordzie i w Poitiers. Nie wiadomo, czy mógł się pochwalić jakimikolwiek uzdolnieniami prawniczymi; gdy miał czterdzieści dwa lata, nie zdążyły się one jeszcze ujawnić. Zdesperowany ojciec, który posiadał przyjaciół na dworze, wystarał się dla niego o stanowisko w koloniach. W 1618 roku Robert został mianowany gubernatorem Harbour Grace, wietrznej zatoczki w północnej części Nowej Fundlandii, znanej wyłącznie z ryb.
Jako gubernator Robert wykazał się dramatycznie obojętnym stylem sprawowania władzy. Ledwie zauważył, że jego ludzie mrą jak muchy na szkorbut. Nie zamierzał brudzić sobie rąk, więc jak sam przyznał, nic w tej sprawie nie zrobił. Zajmował się przekładaniem Rabelais’go („tego wybornie dowcipnego lekarza”), po czym przystąpił do napisania własnego dosyć osobliwego dziełka: Quodlibets, Lately Come over from New Britaniola, Old Newfound-Land. Epigrams and Other Small Parcels, Both Morall and Diuine . Nazywać je „pakuneczkami” to przypisywać im posiadanie treści. W rzeczywistości były to bezmyślne rymowanki, które mogły zyskać sławę jedynie dlatego, że prawdopodobnie stanowiły pierwsze angielskie wiersze zrymowane w Nowym Świecie.
Nowofundlandzka przygoda Roberta skończyła się w 1628 roku. Plany, które roił dla powierzonej swojej pieczy kolonii, dorównywały głupotą jego „pakuneczkom”. Najciekawszą z tych propozycji przesłał Karolowi I przez wspólnego kompana od kieliszka – księcia Buckingham. W swoim liście Robert nakłania króla do zbudowania nowego wspaniałego miasta pośrodku obfitującego w ryby pustkowia. Jedyne, czego w tym celu potrzebował, to milion ludzi, za to miasto po wsze czasy miało sławić imię władcy Anglii jako Carolinople. Te kretyńskie projekty upadły dopiero w sierpniu 1628 roku, kiedy Buckingham zginął z ręki zamachowca. Widząc, że z Carolinople nic nie będzie, Robert zaczął się rozglądać za nowym królestwem dla siebie.
Dla człowieka z wyjątkową smykałką do katastrof Gujana stanowiła idealny wybór. W owej epoce uwaga Europejczyków wciąż jeszcze koncentrowała się na rzece „Wyapoko” – Oyapock w dzisiejszej Gujanie Francuskiej. Choroby i ataki Portugalczyków załatwiły już kilka angielskich kolonii w tym rejonie. Ale podobne drobiazgi nie mogły przecież powstrzymać takiego poety i wizjonera jak mój przodek. W listopadzie 1628 roku, przed udaniem się „za bożym przyzwoleniem do Gujany”, Robert sporządził nowy testament. Następnie wraz z setką ludzi wypłynął z Gravesend „londyńskim statkiem o nazwie Little Hopewell”. Trzy miesiące później dotarli do ujścia Oyapock, wznieśli fort i przygotowali ziemię pod uprawę trzciny cukrowej.
Szybko zdałem sobie sprawę, że podróż śladami Roberta nie wchodzi w grę. Po prostu zbyt mało po sobie pozostawił. Znając jego talenty, można było z góry założyć, że wszelki słuch i o nim, i o jego ludziach wkrótce zaginie. I oczywiście tak właśnie się stało. Po ośmiu miesiącach zapadł na „palącą gorączkę” i zmarł na dyzenterię. W następnym roku Little Hopewell rozbił się u ujścia Amazonki; uratowało się tylko jedenaście osób. Co zaś się tyczy kolonii, Portugalczycy starli ją z powierzchni ziemi, nie zostawiając kamienia na kamieniu.
Miałem nadzieję, że nasze drogi gdzieś się przetną, ale nie to było celem mojej podróży. Opracowałem własną trasę, od Kooperacyjnej Republiki Gujany do Gujany Francuskiej. Ale chociaż Robert nie zostawił dla mnie kropkowanej linii, po której miałem się poruszać, to on rozpalił we mnie zainteresowanie tym regionem. Byłem ciekaw, co się stało z Dzikim Wybrzeżem, które znał. W 2008 roku – niemal dokładnie trzysta osiemdziesiąt lat po nim – wyruszyłem z Londynu, podobnie jak mój przodek niepewny, co znajdę na miejscu.rozdział_pierwszy_ Georgetown, miasto króla Jerzego
Mimo wszystkich wad oraz szpecącego działania bezprawia i bandytyzmu Georgetown jest miastem posiadającym niepowtarzalny charakter, bezsprzeczny powab i nieuchwytny wdzięk.
James Rodway, Guiana
Liczba dzieci w Georgetown jest zastraszająca.
Vidiadhar Surajprasad Naipaul, Podróż karaibska³
Wiele działo się w Georgetown w tym tygodniu. W bożonarodzeniowy poranek nieznany mi Holender zastrzelił się w swoim pokoju w konkurencyjnym hotelu z powodu samotności.
Evelyn Waugh, 92 Days