- W empik go
Dżin - ebook
Dżin - ebook
Śmiertelne niebezpieczeństwa, fantastyczne wyzwania, magiczne istoty.
Bruno Scozzi, rycerz i wędrowiec, staje w obliczu tajemnicy grożącej śmiercią jemu i wszystkim jego przyjaciołom. Ze wszystkich sił próbuje znaleźć rozwiązanie, jednak nie jest łatwo wziąć na barki taką odpowiedzialność. A komplikacje się mnożą. Dlaczego interesują się nim wysłannicy zakonu joannitów? Jak należy odczytać list sędziwego arabskiego maga? Dlaczego po bezdrożach Malty przemykają istoty z innego świata?
I co się kryje w głowie byłej klaryski Soave?
Wszystkie te dylematy zejdą jednak na dalszy plan, gdy na horyzoncie pojawią się obce, przez nikogo nieoczekiwane żagle.
Pozycja obowiązkowa dla miłośników mrocznych fantasy, rycerskich przygód i nieoczekiwanych zwrotów akcji.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8330-446-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Tylko przeszłość nadaje się do tego, by o niej śpiewać. Teraźniejszość wszak zasługuje tylko na stek przekleństw, a przyszłość ledwie na nieśmiałe westchnienie.
Tak, będę więc śpiewać o tym, co się zdarzyło.
Niemniej nie będzie to pieśń szczęśliwa ani radosna. Prawdziwa pieśń wywodzi się z krwi i mroku.
Zaczyna ją więc klęska, ponura i przygnębiająca. Dawno temu potężny, dumny zakon joannitów uległ naporowi wroga i umknął z obleganej twierdzy Rodos. Niedobitki rycerzy w habitach długo włóczyły się po portach i miastach Mare Mediterraneum, aż znalazły przystań na prażonych słońcem wyspach: Malcie i Gozo.
Wśród rycerzy był pewien sierota, niespokojny chłopiec, którego nazywano Bruno.
Bruno nigdy nie rozumiał, dlaczego wzywanie imienia Boga przychodzi mu z trudem, a modlitwa z niechęcią. Nie wiedział, kim jest tajemnicza kobieta, która pojawia się w jego snach na tle płonącego stosu, ani skąd się bierze niechęć żywiona do niego przez innych braci zakonnych. Wnet z chłopca wyrósł mężczyzna, który odkrył, że towarzyszy mu osobliwa moc zsyłająca pecha na każdego, kto stawał naprzeciwko niego w walce.
To zaś wystarczyło, by niechęć braci zakonnych zmieniła się we wrogość.
Niezbadane są wyroki przeznaczenia. Skoro przyjaciele zostali wrogami, prawdziwym przyjacielem okazał się wróg najstraszliwszy ze wszystkich, sam Turgut Reis, król piratów i diabeł, który uciekł z piekła.
Nie będę wam śpiewać o tym, jak doszło do spotkania między nimi. Dość, byście wiedzieli, że właśnie z ust tureckiego pirata Bruno poznał prawdę ukrywaną przez najwyższych dostojników w zakonie. Jego rodzice, Gilberto i Abigail Scozzi, skupowali i sprzedawali magiczne przedmioty, którym nie oprze się nikt, nawet ci, którzy uważają się za największych wrogów czarnoksięstwa.
Ów płonący stos, który Bruno widział we śnie, był tym, na którym spłonęli jego rodzice, skazani na śmierć przez ogarnięty świętym gniewem zakon. Tenże sam zakon, gdy ugasł już stos i przebrzmiało grzmiące echo kazań, zagarnął skarb dla siebie.
Bruno dowiedział się więc trzech rzeczy: że nosi nazwisko Scozzi, że zakon jest kłębowiskiem żmij i że jego zadaniem jest odnalezienie skarbu rodziców.
Długo musiałabym śpiewać, byście poznali każdy zaułek długiej trasy, którą ułożyło dlań przeznaczenie. Długa byłaby moja pieśń, gdybym chciała opisać w niej dzieje jego przyjaciół, tureckiego giermka Erhana, francuskiego rycerza Hugona, niefrasobliwego Claude’a czy wreszcie byłej klaryski Soave. Nie starczyłoby też w niej czasu na dzieje rycerza Alejandro, ojca Bonifacego czy kondotiera Malatesty, nie zdołałabym w niej umieścić historii o demonach, potworach i cudownych przedmiotach. Nie zaśpiewam o zemście, o tęsknocie, o bezsilności ani o przyjaźni.
Nie, te pieśni poznasz kiedy indziej, jeśli, rzecz jasna, będziesz tego chcieć. Słowa, które śpiewam nad tą harfą, otworzą ci jedynie okno na przeznaczenie młodego Scozziego.
Wiedz bowiem, że to oplotło go mocno i przywiodło go do ponownego spotkania z Turgutem Reisem.
Tureccy piraci szykowali się do splądrowania wyspy Gozo i uprowadzenia jej mieszkańców, by sprzedać ich w niewolę, a więc byłby to dzień straszliwy. Bruno podjął wówczas decyzję, która ocaliła nieszczęsnych Gozytan i przegnała piratów, ale na niego samego zesłała klątwę.
Uwolnił bowiem straszliwego dżina, istotę wszechwładną i niepokorną, która co prawda zniknęła za horyzontem, pozostawiając po sobie szczątki tureckich galer, ale czy odleciała daleko? Czy zdołała się wyrwać z nici przeznaczenia, które skrępowały Brunona?
O tym właśnie chcę wam zaśpiewać. O dżinie i jego dziejach. O Brunonie Scozzim i jego przyjaciołach. O nieugiętej Malcie i dzikich piratach. O krwi, szaleństwie i magii. O miłości i goryczy.
Usiądź wygodniej i zamknij oczy. Niech muzyka mej harfy zaprowadzi cię na szlak, który wytyczyły przeznaczenie młodego rycerza i decyzje wiernej Bogu dziewczyny.
Ja, Sabina Sardyńska, śpiewam te słowa”.
A tych, którzy chcieliby lepiej poznać wcześniejsze dzieje Brunona et consortes, zapraszam do powieści Maleficjum.
Marcin MortkaROZDZIAŁ PIERWSZY
Rycerz nie rozglądał się.
Nie musiał.
Drogę torował mu bowiem biały krzyż zdobiący przybrudzoną czerwoną tunikę, którą niedbale narzucił na kirys. Ludzie szeptali na jego widok, a ci stojący dalej wskazywali go palcami. Kobieta niosąca kosz pełen oliwek potknęła się, uchodząc mu z drogi, stary mężczyzna o pobrużdżonej twarzy przeżegnał się nabożnie. Inni patrzyli w skupieniu, a ich spojrzenia prześlizgiwały się po pistolecie w futerale za pasem, długim mieczu przytroczonym do siodła i wreszcie po twarzy ocienionej morionem, młodej, ale zaciętej, nieprzyjemnej, znamionującej skrywaną gwałtowność.
Długo za nim patrzono, ale od jego towarzysza odwracano głowy.
Ten jechał za rycerzem i sprawiał wrażenie obojętnego, choć ciemne oczy, ledwo widoczne nad zasłoną, uważnie taksowały każdego mijanego człowieka. Zdawać by się mogło, że wystarczy byle powód, by wojownik porwał za szeroką szablę czy któryś z licznych pistoletów. O wiele większy lęk u mijanych budziły wszak czarny burnus oraz biały turban.
Maur – mówiły przestraszone spojrzenia. – Maur…
A ten, którego uznawano za Maura, unosił wówczas głowę i wiódł wzrokiem po niemalże pionowych skałach, na których wznosił się zamek świętego Józefa, i uśmiechał się samymi oczami. Doskonale wiedział, że to ostatnie miejsce, w którym Maur mógłby się obnosić ze swoim pochodzeniem.
Obaj jeźdźcy pięli się stromym szlakiem wśród skał, mijając tarasy porośnięte winoroślą. Lekki, górski wiatr poruszał ich szatami, gdy wjeżdżali między białe zabudowania wioski przycupniętej u stóp zamku. Zachodzące słońce wydłużało ich cienie.
Wydawali się nie zwracać na siebie nawzajem uwagi, jedynie przed samą bramą – pionową szczeliną w masywnych skałach – rycerz szpitalnik odwrócił się na moment do swego towarzysza i…
Mrugnął.
Gdy spojrzał na wartowników, zahartowanych, wąsatych tercios wspierających się o włócznie, na jego obliczu znów zagościła surowa obojętność. Powoli jechał w kierunku zbawczego cienia bramy, świadom, że wartownicy nie spuszczają z niego wzroku. Wydawał się przekonany, że któryś go zatrzyma, i najwyraźniej nie miał nic przeciwko temu.
Twarda, spracowana dłoń żołnierza zacisnęła się na wodzach.
– Bądź pozdrowiony, bracie – powiedział do niego, choć spoglądał na jego towarzysza, który zastygł w siodle. Trzech pozostałych zbrojnych również skupiało na nim uwagę, a ich wzrok był złowrogi.
– Niech Bóg ci sprzyja – odezwał się jeździec. Mówił po katalońsku ze śpiewnym italskim akcentem.
– Z daleka przybywasz, jak sądzę – ciągnął żołnierz wpatrzony w Maura. – Z bardzo daleka. Bo daleko trzeba mieszkać, by nie wiedzieć, że takich jak on nie chcemy już tu oglądać.
– Jestem brat Guilberto – rzekł rycerz, jakby niczego nie usłyszał. – A to mój parobek. Niewierny pies, zgodzę się, ale służy mi i pozostaje pod moją opieką.
– Ochrzczony? – dociekał wartownik.
– Chcę się spotkać z Gedeonem.
– Z kim? – Żołnierz zmarszczył brwi w udawanym zdziwieniu, ale odruchowo cofnął się o krok. – Nie mam pojęcia, o kim mówisz, bracie.
Joannita podniósł manierkę, nasycił pragnienie, a potem zakorkował ją, beknął i oznajmił:
– Siedem.
– Co siedem? – Żołnierz znów się cofnął, uświadomiwszy sobie, że traci kontrolę nad rozmową.
– Już osiem. Tyle bezsensownych zdań wygłosiłeś. I tyle zębów ci wybiję, jeśli natychmiast nie zaprowadzisz mnie do Gedeona – wysyczał rycerz, pochylając się nad końskim karkiem. – Zanim cokolwiek powiesz – rzucił, widząc, jak żołnierz otwiera usta – wiedz tylko, że należę do familiares maltańskiej inkwizycji.
Żołnierz cofnął się o kolejny krok, coraz bardziej niepewny. Pozostali wartownicy udawali głuchych i dyskretnie się odsuwali, zostawiając go z problemem, który sam wywołał.
– Prowadź do Gedeona – powtórzył rycerz.
Żołnierz ukłonił się niezgrabnie i ruszył przez bramę w stronę podzamcza. Joannita ruszył za nim i gdy wartownik zatrzymał się, by wściekle złajać wieśniaka z osłem, odwrócił się znów do Maura.
I znów mrugnął.
Joannita i Maur szli wąską uliczką i rozglądali się z zaciekawieniem.
Zamek świętego Józefa rozsiadł się niczym gigantyczne orle gniazdo na szczycie spękanej góry i by ujrzeć jego mury, wciąż musieli zadzierać głowy. Leżące niżej podzamcze z uporem wciskało się w każdą szczelinę i każde rozwidlenie między niewzruszonymi skałami, tworząc niezwykły labirynt pełen wspartych o granity białych, piętrowych budynków. Obaj wędrowcy patrzyli dookoła, a potem zerkali na siebie z niedowierzaniem.
Ich myśli krążyły wokół zdarzeń, które miały tu miejsce zaledwie kilkadziesiąt lat wcześniej. Wszak zamek ten, noszący teraz pobożne miano, jeszcze nie tak dawno zwano L’Alcazaibą, a obsadzała go mauretańska załoga. Jak każda z muzułmańskich fortec, ta również uległa ostatecznie wojskom chrześcijańskim, ale rycerz i jego przyboczny, obaj nawykli do wojaczki, nie potrafili sobie wyobrazić zaciekłych zmagań, które się tu toczyły. Nie mieli pojęcia, w jaki sposób najeźdźcom udało się podciągnąć swe siły tak wysoko, jak przedarli się przez wąską skalną bramę i jak przeżyli starcia w owym labiryncie, na którego końcu czekały ich jeszcze mury samego zamku.
Joannita musnął dłonią chropowatą powierzchnię mijanej skały, jakby chciał wyczuć nastrój minionych dziejów. Jego twarz pozostała niewzruszona.
Wędrowców otaczał beztroski wieczorny gwar, w którym chrapliwa arabska mowa mieszała się z energicznym, melodyjnym katalońskim. Ponoć po podboju okolicy chrześcijańscy przywódcy w swej łaskawości pozwolili muzułmańskiej ludności pozostać, o ile zgodzą się przyjąć chrzest, i wielu uznało zmianę obrządku za mniej kłopotliwą od ucieczki na ziemie przodków. Mimo to ich wesołość przygasała na widok joannickiej tuniki, a widok Maura kwitowali milczeniem. W ich ciemnych oczach pojawiała się wówczas jakaś uśpiona drapieżność, jakby nieoczekiwane spotkanie budziło w nich ducha, z którego istnienia nie zdawali sobie sprawy.
Rozmowom, które podejmowali po przejściu obu wędrowców, brakowało energii i spontaniczności.
Joannita kręcił ledwie dostrzegalnie głową, jakby chciał powiedzieć: „Dziwne miejsce. Dziwne czasy”. Oblicze Maura pozostawało niewzruszone.
– Tam jest – powiedział wartownik i pokazał coś ręką, po czym odwrócił się i odszedł, próbując ocalić resztki godności.
Uliczka prowadziła w stronę tarasu obwiedzionego skalnym murkiem. Pod drewnianym daszkiem osioł z zasłoniętymi oczami popychał dyszel prasy do tłoczenia oliwy, a kilka kroków dalej, pod rozłożystym drzewem cytrynowym, rozsiadł się jakiś człowiek.
Poza wskazywała na całkowite rozluźnienie, ale także uśpioną, jakże łatwą do uwolnienia agresję, dzięki której nieznajomy zdawał się całkowicie panować nad otaczającą go przestrzenią. Nie miał broni, jeśli nie liczyć długiego noża za pasem, ale obie dłonie, leniwie wsparte o kolano, były tak daleko od rękojeści, że wyciągnięcie ostrza z pochwy zajęłoby mu długie sekundy. Nawet nie obrócił głowy ku przybyszom, choć ci przywiązali konie i stanęli w odległości paru kroków od niego.
– Praca to fascynujący żywioł – odezwał się nagle, udowadniając, że jednak zarejestrował ich obecność. – Koi nerwy, łagodzi dylematy, tępi wszelkie porywy.
Uniósł niezauważony do tej pory kubek z winem i pociągnął łyk.
– Oczywiście wtedy, gdy na nią patrzę – sprecyzował. – Bo kiedy sam mam coś zrobić, jakoś mi to nie wychodzi.
Odstawił kubek i przyjrzał się swoim dłoniom. Przybysze widzieli je doskonale – twarde, sękate, nieco spocone, z brudem wżartym w bruzdy, pobliźnione. Brakowało kawałka małego palca lewej dłoni, a koniec kciuka był płaski i szeroki, jakby go kiedyś zmiażdżono.
– No nie wychodzi i tyle – dodał.
– Bóg w swej łaskawości każdemu przydzielił inne zadanie na tym padole płaczu – odezwał się joannita. – Tyś Gedeon?
Obcy, miast odpowiedzieć, odwrócił wreszcie ku nim głowę. Rycerza musnął jedynie wzrokiem, ale w Maura wpatrywał się długo. Ten zniósł jego spojrzenie ze spokojem.
– Masz sporo tupetu, przyjacielu – powiedział w końcu mężczyzna, kręcąc głową z udawanym niedowierzaniem. – Nie spodziewałem się, że ujrzę któregokolwiek z was akurat tu. Na twoim miejscu nie rozmawiałbym z tutejszymi. Władcy tego miejsca – z ociąganiem obejrzał się na górujący nad nim zamek – to panikarze. Mogliby uznać, że próbujesz podżegać do buntu czy co.
Maur nadal milczał, przeniósł więc spojrzenie na rycerza.
– Co z nim? Chrześcijańskiej mowy nie rozumie czy może ktoś profilaktycznie wyciął mu język?
– Rozumie cię doskonale – skrzywił się joannita. – Ale ma w zwyczaju odzywać się tylko wtedy, gdy jest to istotne.
– Morisco? – indagował nieznajomy, udając, że nie słyszy prztyczka.
Mianem morysków, czyli małych Maurów, określano wszystkich muzułmanów, którzy woleli przyjąć chrześcijaństwo, niż zginąć bądź uchodzić z ziem pod władzą króla Hiszpanii.
– Ciebie, Gedeonie, nikt nie pyta, czy jesteś konwertytą – powiedział hardo rycerz, a wymowy jego słów nie złagodziło nawet pojednawcze rozłożenie rąk.
Co ciekawe, człowiek nazwany Gedeonem parsknął śmiechem.
– Nikt nie pyta, bo to chyba oczywiste – oznajmił i dopił zawartość kubka. Pojedyncza kropla wina wniknęła w jego kilkudniowy zarost. – Wszak od czasu miłościwie panujących króla Ferdynanda i królowej Izabeli każdy Żyd, który chce pozostać w ich władztwie, winien wziąć chrzest i nigdy, przenigdy nie parać się przebrzydłą lichwą. Co, przyznam ci, kawalerze, nie budzi moich wewnętrznych sprzeciwów. Jako converso mogę bowiem sam kierować swoją karierą, co w moim przypadku oznacza przyjmowanie intratnych zleceń od Inkwizycji. Mogę również – obrócił kubek do góry dnem – pić, co chcę. Bo o koszerne wino cholernie trudno.
– Cieszę się, że cię znalazłem. Jestem brat Guilberto z zakonu braci szpitalników i…
– Tak, wiem. – Gedeon machnął dłonią. – I służysz maltańskiej inkwizycji. Co jest niebywale ciekawe – zmrużył oczy – bo o czymś takim, jak żyję, nie słyszałem. Mówi się o inkwizycji hiszpańskiej, portugalskiej, rzymskiej nawet, ale maltańskiej?
Rycerz przewrócił oczami ze zniecierpliwieniem.
– Biskup Domenico Cubelles od wielu lat nieoficjalnie służy swym hiszpańskim zwierzchnikom – powiedział. – Ja zaś służę jemu.
– A czym, ciekawość, się zajmujesz? – dociekał Gedeon. – Szukasz Żydów, którzy potajemnie wyznają dawną religię, na przykład?
– To – joannita założył ramiona na piersi – byłoby za proste. Ja bowiem, za przyzwoleniem naszego ojca biskupa i z jego błogosławieństwem, ścigam prawdziwych skurwysynów.
Coś w jego pozie – a może w tonie – starło lekceważący uśmiech z ust Gedeona. Żyd wstał powoli i przeciągnął się niczym kot, nie spuszczając spojrzenia z gościa. Jego dłoń znalazła się niebezpiecznie blisko rękojeści noża.
– Psia mać – oznajmił z udawanym podziwem. – Teraz to mnie zainteresowałeś, Maltańczyku. Bo, widzisz, choć z twoim zwierzchnikiem nigdy przyjemności nie miałem, do owej definicji pasuję jak ulał.
Ktoś głośnym klepnięciem w zad zatrzymał osła przy prasie oliwnej. Z cienia rzucanego przez daszek wyszedł barczysty mężczyzna w przepoconej koszuli. Trzymał krótki topór, którego trzonek niemalże niknął w jego dłoni. Z drugiej strony, niemalże znikąd, wyłonił się chudy człowiek o zapadłej twarzy i błyszczących nieprzyjemnie oczach, bawiący się długim nożem o cienkim ostrzu. Miał wydatną grdykę i paskudnie okaleczone ucho. Maur drgnął ledwie zauważalnie, co oznaczało, że w polu widzenia pojawili się kolejni potencjalni napastnicy.
Skądś dobiegł swąd palącego się lontu. Gdzieś trzasnęła okiennica. Gwar ulicy zauważalnie przycichł.
Gedeon wydął wargi, jakby chciał powiedzieć: „Już wiesz, kto tu rządzi?”.
– Zanadto sobie pochlebiasz – oznajmił joannita. – Bo skurwysyn, widzisz, to szeroka kategoria i wraz z moim świętobliwym zwierzchnikiem zaliczamy do niej głównie tych, którzy czynami, słowami i myślą brużdżą Bogu. Zwykły converso, nawet najbardziej wyszczekany, raczej nie zdoła do tej gromady dołączyć.
Mężczyzna z toporem i wychudły nożownik chcieli się przybliżyć, ale Gedeon zatrzymał ich ledwie zauważalnym gestem i sam podszedł o krok do rycerza.
– Całe szczęście, bo, przyznam, mało brakuje, bym sobie łydki obszczał ze strachu – wycedził, patrząc mu w oczy. – Nie co dzień widuje się dwóch takich chojraków.
– Jestem tym, kim Bóg każe mi być – odparł rycerz głosem zimnym jak stal.
– I to on zapewne kazał ci tu przybyć. Po co, rzeknij?
– Moje przybycie ma związek z Aleaqarabem – oświadczył joannita.
Gedeon drgnął.
– A jaki związek? – zapytał cicho.
– Wiem co nieco o tobie, Gedeonie. Twoja sława dotarła nawet na Maltę. Mówią, że zgładziłeś czarownika-likantropa Taradiusa i nekromantę gdzieś w Sierra Nevada, a jeszcze wcześniej rozgromiłeś kult czcicieli diabła na uniwersytecie w Walencji, a wszystko to na przestrzeni pięciu miesięcy. Doskonała robota, nawet jeśli plotki są przesadzone.
Żyd prychnął.
– Nie są.
– Mordercza skuteczność. Ja i mój towarzysz pragniemy dołączyć do twojej drużyny.
– Tak po prostu? – zdziwił się Żyd z obłudną miną.
– Tak po prostu – odparł joannita. Teraz to on robił krok w kierunku Gedeona, by dalsze słowa móc wypowiedzieć szeptem. – Nie obchodzi mnie, jak udaje ci się wytropić tych suczych synów, choć jestem przekonany, że sięgasz po jakieś diabolicum czy maleficium. Nie obchodzi mnie to. Cel uświęca środki, zwłaszcza jeśli postępujesz w imieniu Pana. Wiem, że szukasz Aleaqaraba, a ja chcę uczestniczyć w rozprawie z nim i tyle. Mieczem robić umiem, podobnie jak mój towarzysz, a pieniędzy nie wezmę żadnych. Nie jestem najemnikiem, tylko rycerzem Chrystusowym.
Gedeon wydął wargi.
– A czym takim, ciekawość, Aleaqarab tak rozsierdził Chrystusa, że ten postanowił mi, nędznemu Żydkowi, swego rycerza w sukurs posłać?
– Tym, że z dżinami rozmawia.
– Tedy – Gedeon spoważniał – naprawdę wiesz, z kim sprawę mamy.
– Wiem.
– I naprawdę chcesz do nas przystąpić?
– Chcę.
– A forsy nie chcesz?
– Nie chcę.
– Czyli jesteś stuknięty, jak myślałem od samego początku. – Żyd uśmiechnął się szeroko. – Cóż, trafiłeś więc do odpowiedniej kompanii. Jak mam cię zwać?
– Jestem brat Guilberto.
– Niech więc i tak będzie. Witaj wśród nas, bracie Guilberto. Witaj wśród Morderców Gedeona.
Tawerna, którą zajęła drużyna Gedeona, była obrazem zarówno tego, że hiszpańska inkwizycja sporo Mordercom płaciła, jak i tego, że ci nie mieli pojęcia, w jaki sposób mogą te pieniądze wydać. Ciemna sala o posadzce wyłożonej barwnymi kamykami nosiła bowiem ślady kilkutygodniowej biesiady. W podtrzymujących sufit drewnianych słupach tkwiły sztylety i topory, pod jedną z ław walały się skorupy rozbitego dzbana, a do blatu drugiej ktoś przybił nożem cynową misę. Któraś z okiennic wisiała na jednym zawiasie. Trzy dziewczęta w rozchełstanych kieckach powitały Gedeona bełkotliwymi chichotami, które zgasły, gdy wygonił je na zewnątrz zdecydowanym gestem.
– Won stąd, durne kwoki – wycedził, odprowadzając je nieprzyjemnym wzrokiem. – Dość już mam tego waszego piania. Tu ważne rzeczy będą się działy, negotium oraz colloquium. Drzwi niech któraś, do kurwy, zamknie!
Obrzuciły Gedeona wściekłymi spojrzeniami, które błyskawicznie zamieniły się w zalotne piski, gdy wyminęły się na progu tawerny z pozostałymi Mordercami. Ci jednakże pozostali obojętni na ich wdzięki – chudzielec zatrzasnął drzwi i dokładnie je zaryglował, a potężnie zbudowany topornik podszedł do kuchni i warknął coś wściekle po katalońsku. Pozostali rozgaszczali się na ławach. Któryś zgasił lont w pistolecie, inny odłożył z hukiem ciężki miecz. Ktoś stęknął, zaklął i poprawił zawinięte w szmaty ramię na temblaku.
Joannita patrzył i milczał. Jego towarzysz również.
– Siadaj, bracie. – Gedeon wskazał miejsce po przeciwnej stronie ławy. – Ty też, Maurze.
Rycerz usiadł, odłożywszy najpierw pistolet na blat. Muzułmanin nawet nie drgnął.
– Masz jakieś miano? – pytał Żyd, wpatrując się w niego z zaciekawieniem. – Tak, pamiętam, odzywasz się tylko wtedy, gdy ma to sens. Ale imię, rozumiesz, to ważna sprawa. Mamy podobno współpracować.
– Ja go zwę niewiernym psem – odezwał się joannita. – Ale tylko dlatego, że mi wolno. Tobie nie radzę.
– Czyli jak mam się do niego odzywać? – Gedeon rozłożył ramiona.
– Wymyśl coś.
W oczach Maura błysnął uśmiech.
– Ja? – Żyd wydął usta. – Ja rzadko miewam dobre pomysły, ale moi towarzysze to doprawdy tęgie łby, mówię ci, bracie. Ejże, Arnau, masz jakiś pomysł? A ty, Olivar?
Pierwszy z kompanów Gedeona, niewysoki, krzywo uśmiechnięty Katalończyk z przylizanymi czarnymi włosami, pogroził Maurowi zakrzywionym sztyletem, a drugi, blady, łysiejący mężczyzna bez prawego oka, spojrzał na niego ze skrajną niechęcią. Maur, choć nadal miał skrzyżowane ramiona, nabrał tchu, jakby szykował się do walki.
Pełną napięcia ciszę przerwał gospodarz tawerny, który pojawił się z dzbankiem. Gedeon z ironicznym uśmiechem odczekał, aż napełni kubki.
– Brawo, Hug. Tym razem nie uroniłeś ani kropelki – oznajmił. – Pędź teraz za gary! Pora podjąć zacnych gości wieczerzą, prawda?
W oczach odwracającego się karczmarza błysnęło coś odpychającego.
– Nie cierpi mnie – skwitował z udręką Gedeon. – Płacę mu sowicie, ale i tak mnie nie lubi. Przeszkadza mu moja krew. Kto by pomyślał, że na stare lata przyjdzie pierdolcowi Żyda obsługiwać. I to takiego, który przed spotkaniem z tobą miał się za skurwysyna. A skoro już o tym mowa, bracie Guilberto, cóż to za sprawę macie z owym Aleaqarabem, jeśli wolno wiedzieć?
– Żadnej. – Rycerz wzruszył ramionami.
Żyd upił łyk wina i myślał przez chwilę.
– Czyli naprawdę ad maiorem Dei gloriam? – spytał.
– Nie inaczej.
– Różne rzeczy mi o was, szpitalnikach, mówiono, ale nikt się nawet nie zająknął, byście naprawdę skłonni byli za darmo za miecz chwytać. Ech, psia mać. – Gedeon zmrużył oczy. – Dziwny ten świat. Skoro więc przyjdzie nam pracować razem, okaż mi szczerość. Co naprawdę wiesz o Aleaqarabie?
– Niewiele – rzekł rycerz. Wina nie tknął. – Bo większość tego, co słyszałem, to zapewne bujdy. Mówią, że to Maur, wyklęty przez swoich, bo nie chciał ich wesprzeć w walce z chrześcijańskimi rycerzami. Mówią też, że rozciągnął władzę nad dżinami, a te obdarzyły go wiecznym życiem. Podobno cisnął klątwę na Ludwika Świętego, gdy ten Damiettę zdobywał. Podobno odpowiada za zarazę w Murcji z ubiegłego roku. Bóg jeden raczy wiedzieć, ile z tego jest prawdą.
– Tego – Żyd uśmiechnął się nieprzyjaźnie – dowiemy się wnet. Mój przyjaciel Olivar swego czasu wykształcił się na mistrza małodobrego. Wyznam ci, bracie, grzech ciekawości. Lubię, psia mać, wiedzieć, kogo naprawdę dopadłem.
– Mówisz z wielką pewnością siebie – zauważył joannita, świadom, że jego słów słuchają wszyscy obecni. – Jakbyś już miał Aleaqaraba w garści.
– Jeszcze nie – westchnął Gedeon. – Ale jestem na dobrym tropie.
Joannita obejrzał się wymownie dookoła, przyciągając kilka złych spojrzeń.
– Coś mi mówi, że siedzicie tu od dobrych kilku tygodni. Nie wygląda mi to na dobry trop.
– Bacz na słowa – Żyd zmarszczył brwi i upił nieco wina, nie spuszczając wzroku z rozmówcy – bo jeszcze popełnię grzech popędliwości i uznam je za krytykę.
– Nie krytykuję, jeno fakty stwierdzam – stwierdził rycerz obojętnie. – Mówią w tawernach, że ponoć szukacie czegoś, co ongiś do Aleaqaraba należało. Przedmiotu jakowego. Obiecujecie złoto temu, kto go dostarczy, a wszystkim, którzy spróbują was oszukać, grozicie okrutną śmiercią. Nadal żłopiecie wino pod zamkiem świętego Józefa, a więc pewnie nikt taki jeszcze się nie stawił, prawda?
– Skoro już o winie mowa. – Morderca mówił ciszej, złowróżbnym tonem, patrząc na nietknięty kubek rycerza. – Nie ufam tym, którzy wzdragają się przed dobrym trunkiem.
– Nie zmieniaj tematu, Gedeonie. Zanim się razem napijemy, rad bym wiedzieć, po co wam ów przedmiot. Psami chcecie czarownika wytropić?
Twarz Żyda stężała.
– Nie wiem, czy podoba mi się twa dociekliwość, bracie.
– Nie wiem, czy mi się podoba twój brak zaufania. Mamy razem walczyć, prawda?
– Znam cię od kwadransa, Maltańczyku.
– Czyli tyle, co ja ciebie. A wystarczyło, bym zaofiarował ci służbę.
– A mi, bym cię uznał za natrętnego gnoja.
– Ciekawe, co powiesz, gdy naprawdę wskażę ci trop. – Uśmiech joannity nie dotarł do jego oczu. Skinął głową na Maura, a ten powoli, demonstracyjnie wręcz, by nikt nie uznał, że sięga po broń, wydobył zza pazuchy niewielkie zawiniątko, a potem podał je rycerzowi. Ten ujął je, wykonał znak krzyża i położył na ławie, w połowie drogi między sobą a Żydem. – To kolczyk, jaki Aleaqarab wplatał sobie w brodę – oznajmił, patrząc Gedeonowi w oczy. – Jeśli wierzyć legendzie, dodawał jego słowom powabu. Sprawiał, że maluczcy chętnie dawali mu wiarę, cokolwiek powiedział.
– Prawdziwy? – Gedeon oblizał suche nagle usta.
– To właśnie usłyszałem od biskupa Cubellasa – odparł joannita i cofnął dłoń. – Nawet nie przyszło mi do głowy, by to zakwestionować.
Gedeon wyciągnął rękę, by sięgnąć po zawiniątko. Wtedy dłoń joannity wystrzeliła z prędkością żmii i je zakryła.
– Powoli. Najpierw wyjaśnij mi, do czego ci to potrzebne. Bo ja też, Bóg mi świadkiem, chcę się napić wina.
Gedeon, przeklinając wściekle, przesunął wreszcie zardzewiałą zasuwę w klapie, po czym podniósł ją z głośnym sapnięciem. Wziął kaganek do ręki, skinął na rycerza i zaczął schodzić po drabinie. Joannita bez słowa udał się za nim.
Przeznaczenie piwniczki, której ciemność rozświetlał teraz jedynie wątły płomień kaganka, nie było jasne. Rycerz podążający za Gedeonem wąskim korytarzem ocierał się ramionami o ściany, jednocześnie czuł, że skądś dopływały podmuchy świeżego powietrza.
– Każdy dom ma tu coś takiego – burknął Żyd, jakby czytał mu w myślach. – Wiedzieli, że ich dni są policzone. Że katoliccy władcy kiedyś się upomną nawet o to skalne gniazdo.
Miał na myśli Maurów, którzy nie tak dawno władali tym miejscem i nadal je zasiedlali, ale w jego głosie nie było pogardy. Joannita uśmiechnął się gorzko pod nosem. Wcale się nie dziwił, że Żyd nie jest zdolny żywić niechęci do innego ciemiężonego narodu. Zdziwiło go dopiero to, że stać go na okrucieństwo równe temu, które pokazywali ciemiężyciele.
Chłodne przewiewy rozpraszały wszelkie zapachy i dopiero po kilku krokach, gdy weszli do malutkiej klitki na końcu korytarza, w nozdrza uderzył ich intensywny smród potu, nieczystości i resztek jedzenia. Drżący promyk kaganka wydobył z mroku sylwetkę chudego chłopaka odzianego w strzępy ongiś zacnego ubioru. Więzień na widok gości wcisnął się w kąt celi i potrząsnął parokrotnie głową, jakby chciał się uwolnić od niechcianego widoku. Pozlepiane kosmyki włosów zatańczyły nad rozgorączkowanymi, groteskowo wielkimi oczami.
– Coś nagle taki delikatny? – burknął Żyd, widząc bladość na obliczu rycerza. – Na waszych galerach też różami nie pachnie, zda mi się. Kto tam wiosłuje, co? Ochotnicy?
Wbił wzrok w młodzieńca, który nadal potrząsał głową, zasłoniwszy sobie oczy przerażająco chudymi dłońmi.
– Chociaż rzeczywiście śmierdzi bardziej niż wcześniej – ocenił. – Ciut żeś się zapuścił, Joaqim. Wyszorować cię będzie, psia mać, bo myśleć się przy tobie nie da. No, pokaż mu ten kolczyk.
– Jemu? – zdziwił się joannita, jakby się otrząsnął ze snu.
– A widzisz tu kogoś innego?
Rycerz wzruszył ramionami i odwinął kolczyk z zawiniątka, po czym położył go sobie na otwartej dłoni i podsunął więźniowi. Ten naraz znieruchomiał i spojrzał na przedmiot spomiędzy wychudłych palców. Ostrożnie wyciągnął drżącą rękę i podniósł kolczyk. Obracał go przez moment w palcach, a potem, ku wielkiemu zaskoczeniu joannity, przysunął sobie do nosa i obwąchał głośno, wręcz łapczywie.
Potem spojrzał na Gedeona, a w jego oczach błysnęło coś na kształt nadziei.
– Ma trop! – Żyd zatarł dłonie. – Poznaję to po oczach! Ha, Bóg mi cię zesłał, bracie! Dla dobra sprawy przyjmijmy, że ten twój.
Rycerz wstał powoli i znów zawinął kolczyk w szmatę.
– Wytłumaczysz mi to jakoś? – spytał chrapliwie.
– Wytłumaczyłbym ci chętnie, gdybym sam to rozumiał – chichotał Gedeon. – Bóg, jak widzisz, trochę się przy naszym Joaqimie napracował. Odjął mu nieco rozumu, ale obdarzył umiejętnością odnalezienia każdego, kogo odnaleźć zechce. Lub, w tym przypadku, ja zechcę. Wystarczy przedmiot, który do owej osoby należał, i motywujący kop w kościstą dupę. Dla dobra sprawy – dodał z powagą, widząc spojrzenie rycerza – przyjmijmy, że tym akurat zajmował się nie twój Bóg.
– Inkwizycja wie, że masz kogoś takiego na swoich usługach? – spytał krótko zakonnik.
– Ba, od nich go dostałem! – Gedeon z trudem powstrzymywał się od pląsów. – Ichni trybunał uznał, że takiego cudaka można ad maiorem Dei gloriam wykorzystać, choć pewnie z tego powodu płacą mi tak mało. Bo niby się nim wysługuję. – Wyraźnie zmarkotniał. – Musiałem zwiększyć tempo pracy, a to oznacza stres, nieprzespane noce, braki kadrowe…
Gedeon zapewne mówiłby dalej, ale rycerz przerwał mu uniesieniem dłoni.
– Słyszysz? – spytał.
Z góry dobiegał rumor, trzaski i jęki.
– Zdaje się, że moi camaradas postanowili jednak nadać twojemu Maurowi sensowne imię – rzekł Gedeon z paskudnym uśmiechem.
– Szczerzę liczę na to, że przeżyją, by móc rozpamiętywać swą głupotę – odparł rycerz.
Przeżyli.
Maur powitał rycerza i Żyda mrocznym uśmiechem i otarł krew z kącika ust, po czym skierował się pod ścianę, starając się ukryć utykanie. Ogromny mężczyzna, który w chwili pierwszego spotkania trzymał toporek, leżał teraz nieruchomo na posadzce, a chudzielec o złym spojrzeniu trzymał się za brzuch i kołysał w przód i w tył, zagryzając zęby, by nie wyć z bólu.
Gedeon spochmurniał, ale szybko wróciła doń radość i klasnął na gospodarza, by uszykował dla całej kompanii sutą wieczerzę i wyniósł najlepsze wino. Nie szczędził przy tym srebra, bo wino w zroszonych gąsiorach naprawdę było przednie. Niebawem weselono się wzdłuż całego stołu, aż w końcu Gedeon nakazał wezwać dziewki.
Joannita i Maur wstali chwilę później i weszli po schodach na piętro, gdzie znajdowały się pokoje gościnne. Któremuś z podpitych już Morderców wyrwał się dowcip o jebanych sodomitach, zganiony bez przekonania przez Gedeona, ale żaden z nich nawet się nie odwrócił. Zadbali natomiast o to, by dokładnie zaryglować drzwi przydzielonego im na tę noc pokoju. Maur obwiązał klamkę sznurem, który następnie przytroczył do nogi łóżka, by nikt nie otworzył drzwi znienacka, a rycerz wyjrzał uważnie na uliczkę zalaną blaskiem księżyca. Cykady grały ogłuszająco. Impreza na dole się rozkręcała.
Maur i joannita westchnęli jak na komendę, po czym rycerz ściągnął tunikę i cisnął ją w kąt, a jego towarzysz zdjął zasłonę z twarzy.
– Nic ci nie zrobili? – spytał cicho rycerz po italsku.
Jego towarzysz prychnął pogardliwie. Obejrzał wymownie skrwawione kłykcie.
– Pokory. Pokory uczyłem – powiedział chrapliwie. – Trochę się dowiedziałem. No i lepiej mi. Co tam widziałeś?
Rycerz opowiedział mu o wszystkim. Ogromny wojownik słuchał w napięciu, a na jego kamiennej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień.
– Jesteśmy blisko – szepnął, a jego towarzysz pokiwał głową i uśmiechnął się samymi tylko oczami.
Byli zmęczeni tak bardzo, że rycerz ograniczył się do ściągnięcia kirysu i rzucenia go w kąt, po czym wyciągnął się na łóżku. Wtedy, jakby nagle coś sobie przypomniał, odwrócił się i wyjął z torby butelkę z ciemnego szkła. W środku telepała zwinięta kartka.
Wyjął ją i rozprostował na kolanie, śledzony uważnym spojrzeniem towarzysza.
Była pusta.
– Nic – rzekł cicho Italczyk. – Soave nic nie pisze. Brak wieści to dobra wieść.
– Dobra – powtórzył jego towarzysz i wyciągnął się na łóżku, aż zaskrzypiało. – Dobra wieść. Śpij dobrze, Bruno.
– Ty również, Erhanie.