Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Dżinn - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
19 sierpnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dżinn - ebook

Strzeż się starych butelek, lamp i dzbanów!

„Słusznie powiedziane jest, iż prawdę często znajduje się w butelkach; lecz jeszcze słuszniejsze jest powiedzenie, że ze starych butelek pochodzą stare prawdy” (Dialekty Perskie).

Ze starożytnego naczynia uwolniony zostaje arabski demon, dżinn. Czy to za jego sprawą w tajemniczych okolicznościach giną strasznie okaleczeni ludzie…?

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8188-774-8
Rozmiar pliku: 888 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

„Za pano­wa­nia króla Hamy jego nadworni czar­no­księż­nicy, pośród przed­mio­tów swej tajem­nej sztuki, posia­dali spe­cjalne dzbany. Naczy­nia te, znane jako Dzbany Dżin­nów, zawie­rały przy­pusz­czal­nie ema­na­cje nie znane zwy­kłym śmier­tel­ni­kom. Zgod­nie z legendą naj­po­tęż­niej­szy, naj­bar­dziej prze­ra­ża­jący dżinn nale­żał do Ali Baby. Prze­trzy­my­wano go we wspa­nia­łym dzba­nie, ozdo­bio­nym wize­run­kiem ruma­ków Nie­po­ję­tego Nazwaha i błę­kit­nych kwia­tów opium”.

„W tym roku zmarł w swoim domu na Cape Cod kolek­cjo­ner zabyt­ków środ­ko­wego Wschodu. Była to dziwna i nagła śmierć. Żona zmar­łego opo­wia­dała o drę­czą­cej go obse­sji, zwią­za­nej z jakimś sta­ro­żyt­nym wyro­bem garn­car­skim, dzba­nem, który prze­cho­wy­wał pod zamknię­ciem w spe­cjal­nym pokoju. Pro­wa­dzące doń drzwi były zabez­pie­czone wosko­wymi pie­czę­ciami peł­nymi dzi­wacz­nych sym­boli. Według jej słów, był to inte­re­su­jący stary okaz przy­ozdo­biony dziko wyglą­da­ją­cymi końmi i dziw­nymi, drob­nymi, błę­kit­nymi kwia­tami”.

„Cza­sami mówi się, jakoby podró­żu­ją­cych drogą do Bag­dadu mamiły w nocy nie­zwy­kłe głosy. Głosy te miały brzmieć na róż­no­ra­kie spo­soby – już to jak wiatr, już to jak kusząca mowa kobiet, nie­kiedy zaś jak zwie­rzęta, jakich ludz­kie oczy ni­gdy nie oglą­dały. Mądrzy ludzie tłu­ma­czyli, iż głosy owe należą do dżin­nów oraz że sły­sząc je, podróżny powi­nien przy­śpie­szyć kroku, jeśli pra­gnie pozo­stać przy zdro­wych zmy­słach i oca­lić życie”.

„Księga Cza­rów”

Abdul Hazw’halla

„Wielu twier­dziło, iż gdy dni N’zwaa dobie­gały kresu, zgro­ma­dzili się oni w świą­ty­niach, gdzie doko­nu­jąc rytu­al­nych obrzę­dów i śpie­wa­jąc, zło­żyli w zwo­jach, sar­ko­fa­gach oraz dzba­nach wszyst­kie swe prze­ra­ża­jące tajem­nice, które pozwa­lały im spra­wo­wać wła­dzę przez tak wiele stu­leci. Mówiono także, że ten, kto odkryje sekret Nie­po­ję­tego Nazwaha, może stać się naj­po­tęż­niej­szym czło­wie­kiem w całym zna­nym świe­cie, a także poza jego gra­ni­cami. Musi być jed­nak przy­go­to­wany na zapła­ce­nie godzi­wej ceny. Gdyż tak jak kur­ty­zana żąda zapłaty za swe cie­le­sne usługi, tak i magiczne widmo Nie­po­ję­tego Nazwaha zażąda nagrody, która dla wielu będzie zbyt wysoka”.

„Legendy Per­skich Czar­no­księż­ni­ków”

Tom IV, Roz­dział III

Arche­olo­dzy pro­wa­dzący wyko­pa­li­ska w obrę­bie świą­tyni Naswa w Ira­nie doszli do prze­ko­na­nia, że sta­ran­nie dobrana kolek­cja bez­cen­nych zabyt­ków już wcze­śniej padała łupem zło­dziei.

Przy­pusz­cza się, że świą­ty­nia była ośrod­kiem bar­ba­rzyń­skiego kultu czci­cieli dżin­nów, któ­rzy, zgod­nie z legendą, pano­wali nie­po­dziel­nie w tym rejo­nie przez nie­mal trzy­sta lat. Ich obrzą­dek obej­mo­wał mię­dzy innymi przy­zy­wa­nie demo­nów i ofiary z ludzi. Jak zauwa­żył ostat­nio pro­fe­sor W. F. Col­lins z Bry­tyj­skiego Towa­rzy­stwa Arche­olo­gicz­nego, „było to, ogól­nie rzecz bio­rąc, raczej nie­przy­jemne towa­rzy­stwo”.

Co jed­nak naj­bar­dziej mar­twi pięt­na­sto­oso­bowy zespół bada­czy, to fakt, że wiele spo­śród naj­cen­niej­szych dzba­nów i zwoi zostało skra­dzio­nych – moż­liwe, iż nawet jesz­cze w latach trzy­dzie­stych. Owe kra­dzieże w znacz­nym stop­niu wpły­nęły na spa­dek zain­te­re­so­wa­nia wyko­pa­li­skami. Pro­fe­sor Col­lins oba­wia się, że nie­które przed­mioty mogły ulec znisz­cze­niu lub zostały wywie­zione do innych kra­jów.

„Wia­domo, iż rze­czy­wi­ście znaj­do­wało się tam wiele zabyt­ko­wych przed­mio­tów” – powie­dział wczo­raj w Isfa­ha­nie nasz uczony. „świą­ty­nia została nie­mal kom­plet­nie pogrze­bana pod zwa­łami błota w wyniku osu­nię­cia się ziemi, które miało miej­sce w jakieś czter­dzie­ści lub pięć­dzie­siąt lat po opusz­cza­niu jej przez N’zwaa, czci­cieli dżin­nów. Do dzi­siaj zacho­wały się utrwa­lone w zeschłym mule odci­ski licz­nych arte­fak­tów. Na ich pod­sta­wie sza­cu­jemy, że bra­kuje nam kom­pletu zwo­jów, zestawu rytu­al­nych noży i mie­czy oraz dwóch naczyń: małej kadziel­nicy i wiel­kiego dzbana o ozdob­nych ścia­nach.

Szcze­gól­nie zasta­na­wia arche­olo­gów fakt, iż zło­dzieje pozo­sta­wili nie­tknię­tych wiele bar­dzo cen­nych zna­le­zisk. Należy tutaj wymie­nić przede wszyst­kim zmu­mi­fi­ko­wane przez wysy­cha­jące błoto zwłoki kobiety. Były one zakon­ser­wo­wane tak dosko­nale, że do naszych cza­sów zacho­wały się nawet włosy i skóra. Jak dotąd pro­fe­sor Col­lins wyka­zuje dużą powścią­gli­wość wobec tego zna­le­ziska. Powstrzy­muje się od wszel­kich komen­ta­rzy do czasu uzy­ska­nia wyni­ków dato­wa­nia węglem C-14 oraz badań fizjo­lo­gicz­nych.

„Sun­day Times”, Lon­dyn

12 paź­dzier­nika 1968

Ken­sing­ton, Lon­dyn, maj 1969

Drogi inspek­to­rze Kashan!

Obie­ca­łem panu prze­słać rezul­taty badań zwłok odkry­tych w Naswa naj­szyb­ciej, jak tylko to będzie moż­liwe. Oto więc i one. Zapewne z ulgą powita pan fakt, że nie mamy tutaj do czy­nie­nia ze współ­cze­sną zbrod­nią, choć nie­które aspekty śmierci tej kobiety wyma­gały nie­zwy­kłego i raczej prze­ra­ża­ją­cego docho­dze­nia.

Wiek ciała odpo­wiada momen­towi opusz­cze­nia świą­tyni i sza­co­wany jest na dwa i pół tysiąca lat. Są to zmu­mi­fi­ko­wane zwłoki mło­dej kobiety, liczą­cej sobie dzie­więt­na­ście lub dwa­dzie­ścia lat. Nie była ona zbyt ładna, jeśli cokol­wiek można wnio­sko­wać z zacho­wa­nej skóry, nato­miast włosy i biżu­te­ria wska­zują na jej przy­na­leż­ność do wyso­kiego rodu.

Naj­bar­dziej zdu­mie­wa­jący jest spo­sób, w jaki pozba­wiono ją życia. Opisu podob­nej śmierci nie udało nam się zna­leźć w żad­nym źró­dle histo­rycz­nym. Otóż dziew­czyna ta zmarła na sku­tek wpro­wa­dze­nia w intymne czę­ści jej ciała przed­miotu o ogrom­nych roz­mia­rach, który wtło­czył organy wewnętrzne do klatki pier­sio­wej i praw­do­po­dob­nie dopro­wa­dził do natych­mia­sto­wego zgonu. Trudno nam nawet przy­pusz­czać, cóż to mógł być za obiekt. Wpro­wa­dzono go z siłą wystar­cza­jącą do roz­dzie­le­nia pasa mied­ni­co­wego na dwie połowy i spra­so­wa­nia zawar­to­ści jamy brzusz­nej do jed­nej czwar­tej nor­mal­nej obję­to­ści.

Być może, prze­glą­da­jąc wła­sne źró­dła histo­ryczne, zdoła pan odna­leźć opis podob­nego przy­padku. Co do mnie i moich kole­gów, to w tym momen­cie pod­da­jemy się, pozo­sta­wia­jąc śmierć tej nie­szczę­snej kobiety jako nie roz­wią­zaną zagadkę.

Łączę wyrazy sza­cunku L. Pope

„Słusz­nie powie­dziane jest, iż prawdę czę­sto znaj­duje się w butel­kach; lecz jesz­cze słusz­niej­sze jest powie­dze­nie, że ze sta­rych bute­lek pocho­dzą stare prawdy”.

„Dia­lekty Per­skie” str. 833ROZ­DZIAŁ 1

Był to pie­kiel­nie gorący dzień w poło­wie sierp­nia. Zebra­li­śmy się wszy­scy na cmen­ta­rzu Rest­ful Lawns, wci­śnięci w cięż­kie, czarne gar­ni­tury i sztywne koł­nie­rzyki, wyglą­da­jąc jak stado prze­sad­nie opan­ce­rzo­nych homa­rów. Na fil­mach pogrzeby nie­odmien­nie odby­wają się w stru­gach desz­czu, w asy­ście czar­nych para­soli oraz mie­sza­ją­cych się z wodą łez. Jeśli jed­nak w tym towa­rzy­stwie były jakieś łzy – czego zresztą nie zauwa­ży­łem – to musiały się mie­szać z zupeł­nie nie­sen­ty­men­tal­nym potem.

Naj­wy­god­niej było zapewne nie­bosz­czy­kowi. Leżał w kosz­tow­nej trum­nie z pole­ro­wa­nego jasnego dębu, z ład­nymi uchwy­tami w kształ­cie muszli. Wieko nik­nęło pod narę­czami lilii, róż i orchi­dei. Przy­po­mi­nało to bar­dziej posępną wystawę kwia­tów niż pogrzeb, my zaś, pomimo naszych ponu­rych twa­rzy, byli­śmy w sta­nie myśleć tylko o tym, by pocho­wać naszego śp. przy­ja­ciela jak naj­szyb­ciej i napić się zim­nego piwa.

Sto­jąc nad otwar­tym gro­bem, duchowny odmó­wił krótką modli­twę. W jej trak­cie wdowa pod­no­siła do oczu nie­wielką, koron­kową chu­s­teczkę. Póź­niej trumna została opusz­czona w głąb spie­czo­nej ziemi, a my rzu­ci­li­śmy na wieko po gar­ści pia­chu. Sta­ra­łem się, by moja bryłka nie ude­rzyła zbyt mocno. Nie chcia­łem zakłó­cać spo­koju zmar­łego. Tam, gdzie się teraz znaj­do­wał, było mu zapewne dobrze.

Opusz­cza­li­śmy cmen­tarz, idąc poprzez lśniący biały las nie­ru­cho­mych anio­łów i mar­mu­ro­wych nagrob­ków. Gorące powie­trze było dziw­nie nie­ru­chome; pomy­śla­łem sobie, że zaraz wszy­scy się udu­simy. Cze­kały już na nas czarne limu­zyny z zapew­nia­ją­cymi dys­kre­cję pur­pu­ro­wymi dra­pe­riami w oknach. Weszli­śmy do środka i usie­dli­śmy naprze­ciwko sie­bie, sta­ra­jąc się nie uśmie­chać.

Ze sta­teczną pręd­ko­ścią prze­je­cha­li­śmy Army High­way w kie­runku Cape Cod. Po jede­na­stej przy­by­li­śmy do Win­ter Sails, bia­łego, drew­nia­nego domu zmar­łego, zbu­do­wa­nego cha­otycz­nie na pustym połu­dnio­wym wybrzeżu. Limu­zyny wto­czyły się na zachwasz­czony, żwi­rowy pod­jazd. Wszy­scy wysie­dli i sto­jąc w łagod­nym wie­trze od morza, cze­kali, aż wdowa zaprosi przy­by­łych do środka.

Byłem zasko­czony opła­ka­nym sta­nem, w jakim znaj­do­wał się obec­nie Win­ter Sails. Ten utrzy­many w stylu kolo­nial­nym dom został wznie­siony około roku 1800. Wokół niego bie­gła ele­gancka, wsparta na kolum­nach weranda. Gdzieś na początku dwu­dzie­stego wieku ówcze­śni wła­ści­ciele dobu­do­wali gotycką wie­życzkę, góru­jącą ponad tra­wia­stą plażą, i zwień­czyli ją bla­szaną cho­rą­giewką, zbli­żoną kształ­tem do turec­kiej sza­bli. Cho­rą­giewka skrzy­piała ponuro, ile­kroć wiatr zmie­niał kie­ru­nek, a działo się tak bar­dzo czę­sto. Dom osło­nięty był od wio­dą­cej do Hyan­ni­sport drogi rzę­dem pokrę­co­nych drzew, pochy­lo­nych zgod­nie w stronę lądu niczym stadko wystra­szo­nych sta­ru­szek. Ta nie­gdyś ele­gancka, zaciszna posia­dłość dzi­siaj zdra­dzała wyraźne oznaki znisz­cze­nia. W oczy rzu­cała się złusz­czona farba, poury­wane rynny. W dachu bra­ko­wało dachó­wek, ziel­sko ple­niło się na zanie­dba­nych traw­ni­kach i ścież­kach. Na roz­le­głym zachod­nim zie­leńcu znaj­do­wał się zegar sło­neczny, który zawsze mnie intry­go­wał, ile­kroć jako chło­piec przy­jeż­dża­łem do Win­ter Sails. Teraz led­wie mogłem go dostrzec pośród falu­ją­cych łanów wyso­kiej trawy.

Z ostat­niej limu­zyny wysia­dła Mar­jo­rie Gre­aves. Miała na sobie czarną sukienkę i kape­lusz z czar­nym woalem. Była to niska, przy­wię­dła kobieta po pięć­dzie­siątce, o wydat­nym, podob­nym do dzioba nosie oraz ciem­nych, bli­sko osa­dzo­nych oczach. Zawsze koja­rzyła mi się z kre­wetką, i na odwrót. Dla­tego też sta­ra­łem się jadać kre­wetki jak naj­rza­dziej. To nie­ład­nie kon­su­mo­wać wła­sną bab­cię, choćby nawet pośred­nio.

– Witaj, Harry – powie­działa omdle­wa­ją­cym gło­sem, zaci­ska­jąc oble­czone w czarne ręka­wiczki palce na moich dło­niach i przy­pa­tru­jąc mi się tymi małymi, czar­nymi oczkami. Jeżeli pła­kała, to nie było tego widać.

Ski­ną­łem głową i uśmiech­ną­łem się.

– To była piękna uro­czy­stość – stwier­dzi­łem. – Bar­dzo piękna.

Odwza­jem­niła uśmiech i zapa­trzyła się w dal, jakby myślami błą­dziła gdzie indziej.

– Tak – odrze­kła. – Sądzę, że tak wła­śnie było.

Sta­li­śmy tak przez chwilę, trzy­ma­jąc się za ręce niczym szy­ku­jąca się do tańca para. Ktoś zro­bił nam zdję­cie, a wtedy Mar­jo­rie uśmiech­nęła się jesz­cze raz i ode­szła poroz­ma­wiać z pozo­sta­łymi gośćmi. Nali­czy­łem około trzy­dzie­stu osób, a ponie­waż nikogo nie zna­łem zbyt dobrze, cze­ka­łem na doko­na­nie pre­zen­ta­cji. Zauwa­ży­łem kilka star­szych pań, na któ­rych zawsze można zro­bić dobry inte­res. Było też paru dostat­nio odzia­nych męż­czyzn, a także szcze­gól­nie ape­tycz­nie wyglą­da­jąca młoda dama w szy­tej na zamó­wie­nie czar­nej sukni i czar­nym, przy­po­mi­na­ją­cym tur­ban kape­lu­szu. Jej zdu­mie­wa­jąco czer­wone wargi oraz sze­roko otwarte zie­lone oczy wzbu­dziły we mnie prze­ko­na­nie, że warto ją poznać bli­żej. Oczy­wi­ście, w celach towa­rzy­skich.

Mar­jo­rie Gre­aves zapro­siła nas do środka. Wnę­trze nosiło widoczne zna­miona upadku, tak samo jak i ele­wa­cja. Na tape­tach ciem­niały plamy wil­goci, a w wytar­tych dywa­nach prze­bi­jała miej­scami szara osnowa. Z kwa­dra­to­wego holu, wyło­żo­nego czarno-białą tera­kotą, prze­szli­śmy do naj­więk­szego pokoju – dłu­giego salonu z wyso­kimi, wycho­dzą­cymi na morze oknami. Pamię­ta­łem, że kie­dyś pokój ten pełen był kwia­tów i kosz­tow­nych sta­rych mebli. Teraz jed­nak nie było w nim niczego oprócz dwóch pokry­tych per­ka­lem kanap, któ­rych wygląd dobit­nie świad­czył, iż od dawna należy się im eme­ry­tura, oraz kilku małych wypla­ta­nych krze­seł. Nawet olejne obrazy opu­ściły swe miej­sce na ścia­nach, pozo­sta­wia­jąc na jasno­zie­lo­nej tape­cie ciemne, pro­sto­kątne ślady.

Poma­ga­jąca Mar­jo­rie roz­tar­gniona młoda kobieta w oku­la­rach miała mocno wysta­jące zęby i demon­stro­wała nie­wzru­szone przy­wią­za­nie do dłu­giej, weł­nia­nej kami­zelki w kolo­rze dzie­cię­cego różu.

Na przy­ję­cie Mar­jo­rie przy­go­to­wała małe bisz­kopty z wisienką na wierz­chu i babeczki z tuń­czy­kiem, do któ­rych podała trzy butelki sherry.

– Taki sam po śmierci jak za życia – wymam­ro­tał jeden z dostat­nio wyglą­da­ją­cych męż­czyzn. – Prze­klęty sknera.

– Geo­rge! – ode­zwała się z wyrzu­tem jego żona.

– No cóż – powie­dział Geo­rge, który natych­miast wzbu­dził we mnie nie­chęć. – Ten facet był tak skąpy, że w Dniu Dzięk­czy­nie­nia fasze­ro­wał indyka gaze­tami.

W rogu pokoju inna para oma­wiała sce­nicz­nym szep­tem stan domu.

– Musiał być spłu­kany do ostat­niego gro­sza – zawy­ro­ko­wała duża, rudo­włosa kobieta. – Ni­gdy nie widzia­łam tak zanie­dba­nego wnę­trza.

– Zawsze myśla­łem, że był milio­ne­rem – prych­nął jej mąż, łysy facet z pokaź­nym brzusz­kiem. – Spra­wiał wra­że­nie, jakby mógł palić pie­niędzmi w piecu. Ale z pew­no­ścią nie robił tego tutaj.

Mar­jo­rie wdała się w roz­mowę z wyso­kim, ponu­rym męż­czy­zną, który twier­dził, że nie znosi sherry, i stał, popi­ja­jąc z fili­żanki wodę.

Choć nie­wąt­pli­wie przy­kry, pogrzeb ten był dla mnie czymś w rodzaju waka­cji. Na co dzień pra­cuję w Nowym Jorku, w nie naj­zdrow­szym oto­cze­niu Dzie­sią­tej Alei, toteż gdy otrzy­ma­łem obra­mo­wane czarno zapro­sze­nie na pogrzeb dziadka, ucie­szyła mnie myśl o wyjeź­dzie z prze­po­co­nego mia­sta. Zazwy­czaj bra­kuje mi pie­nię­dzy lub powo­dów do zafun­do­wa­nia sobie prze­rwy, a tutaj powód był rze­czy­wi­ście istotny.

Nie mogę powie­dzieć, żebym nie lubił Maksa Gre­avesa. Tak naprawdę to nic do niego nie czu­łem, nie widzia­łem ani jego, ani Mar­jo­rie od wielu lat. W cza­sach, kiedy rodzice zabie­rali mnie do Win­ter Sails jesz­cze jako dziecko, Max był zawsze wesoły i roz­mowny. Jed­nak w miarę upływu lat sta­wał się coraz bar­dziej posępny i trudno było zna­leźć z nim wspólny język. W końcu dałem sobie spo­kój. Wysy­ła­łem kartki na Boże Naro­dze­nie i drobne pre­zenty uro­dzi­nowe, ale cały czas trzy­ma­łem się z daleka od Hyan­nis. Nie ma nic zabaw­nego w pod­trzy­my­wa­nej na siłę kon­wer­sa­cji z gder­li­wym star­szym czło­wie­kiem.

Odpo­czy­nek był mi potrzebny z jesz­cze jed­nego powodu. Otóż wła­śnie zerwa­łem długą i nie­jed­no­krot­nie bole­sną zna­jo­mość z pocho­dzącą z bar­dzo dobrej rodziny blon­dynką, Ali­son McAl­li­ster. Kie­dyś kocha­li­śmy się, ostat­nio jed­nak cały czas docho­dziło do kłótni. Pew­nego dnia wstą­pi­łem do P. J. na piwo i spo­strze­głem ją, jak tuli się do jakie­goś typa. I to był nasz koniec.

Za waka­cjami prze­ma­wiał także fakt, iż prze­cho­dzi­łem wła­śnie kry­zys zwąt­pie­nia w sens mojej pracy. Trudno wyja­śnić, czym się zaj­muję, zwłasz­cza że nie wyglą­dam sto­sow­nie do mojej pro­fe­sji. Cho­dzi mi o to, że gdy spo­tka­cie dostoj­nego, lecz łysie­ją­cego trzy­dzie­sto­latka z Cle­ve­land w sta­nie Ohio, obda­rzo­nego dużym nosem i ten­den­cją do zezo­wa­nia na odle­głe obiekty, nie doj­dzie­cie auto­ma­tycz­nie do wnio­sku, iż macie przed sobą jasno­wi­dza.

Wcze­śniej pra­co­wa­łem w rekla­mie, zre­zy­gno­wa­łem jed­nak, gdy prze­jęto moją agen­cję i stra­ci­łem dwa ulu­bione pro­gramy. Ima­łem się róż­nych zajęć, jak choćby opro­wa­dza­nie po Man­hat­ta­nie nie­miec­kich tury­stów _Und hier ist das Wool­worth Buil­ding_ czy nawet wypro­wa­dza­nie psów. Na koniec odna­la­złem się w prze­po­wia­da­niu przy­szło­ści tym czę­sto spo­ty­ka­nym star­szym paniom, co to mają mnó­stwo forsy, lecz nie star­cza im stylu na zakupy na Pią­tej Alei. Przy­ozdo­bi­łem swój pokój tak, aby przy­po­mi­nał sie­dzibę czar­no­księż­nika (pur­pu­rowe kotary i oprawne w skórę książki), po czym dałem ogło­sze­nie do „New York Post”. Inte­res roz­wi­jał się umiar­ko­wa­nie, choć mia­łem smy­kałkę do prze­po­wia­da­nia pod­nie­ca­ją­cej, a zara­zem zagad­ko­wej przy­szło­ści. Z jesz­cze więk­szym talen­tem prze­ko­ny­wa­łem sta­ruszki, że są komuś naprawdę potrzebne. Zara­bia­łem dosyć, by opła­cić czynsz i jeź­dzić nowym wozem Mer­cury Cougar, nie stać mnie jed­nak było na praw­dziwe waka­cje.

Kło­pot pole­gał na tym, że zaczy­na­łem odczu­wać roz­cza­ro­wa­nie świa­tem duchów. Cza­sami naprawdę czu­jesz, że jest jesz­cze coś, co się czai po tajem­ni­czej tam­tej stro­nie, kiedy indziej jed­nak zaczy­nasz myśleć, że wszystko to oszu­stwo, a wtedy robi ci się gorzko, jak po butelce ciem­nego piwa. Od mie­sięcy ślę­cza­łem nad kar­tami do tarota, wpa­try­wa­łem się w liście her­baty i mia­łem wra­że­nie, że mój wielki talent okul­ty­styczny opu­ścił mnie na zawsze. Mię­dzy innymi dla­tego przy­by­łem na pogrzeb Maksa. Może w oto­cze­niu świeżo ode­rwa­nych od ciała dusz odnajdę inspi­ra­cję do dal­szej pracy? Odnajdę, a może i nie odnajdę. Cokol­wiek się sta­nie, zawsze będzie to jakaś odmiana.

Trasę wokół pokoju zapla­no­wa­łem sobie tak, aby zna­leźć się w pobliżu mło­dej damy o czer­wo­nych ustach. Z bli­ska wyda­wała się nieco star­sza, a zara­zem bar­dziej atrak­cyjna. Była niska, miała jed­nak piersi wię­cej niż obfite i lisi wyraz oczu, który zawsze koja­rzy mi się z Sophią Loren.

Z wła­ściwą sobie gra­cją wrę­czy­łem jej wizy­tówkę. Pod­nio­sła przy­dy­miony woal na czarny tur­ban i prze­czy­tała na głos.

– „Harry Erskine. Życie poza­gro­bowe to moja spe­cjal­ność”. Wiel­kie nieba, co to ozna­cza?

– No cóż… ozna­cza to, że prze­po­wia­dam ludzki los. Zwłasz­cza star­szym paniom. Jako jasno­widz.

– Jasno­widz? A więc patrzy pan w krysz­ta­łowe kule lub coś w tym rodzaju?

– No, może nie­ko­niecz­nie krysz­ta­łowe kule, choć jeśli to panią inte­re­suje, potra­fię się nimi posłu­gi­wać. Przede wszyst­kim uży­wam kart do tarota i liści her­baty. Cał­kiem dobrze radzę sobie rów­nież z tablicą ouija. Tak zara­biam na życie.

Dziew­czyna popa­trzyła na mnie w dziwny spo­sób.

– Ni­gdy dotych­czas nie spo­tka­łam jasno­wi­dza. Czy pan naprawdę odczy­tuje przy­szłość?

– Tak sądzę. W pew­nych gra­ni­cach. Uwa­żam, że idzie mi to coraz lepiej, w miarę naby­wa­nia prak­tyki. To tak jak ze wszyst­kim innym. Nie można pro­wa­dzić samo­chodu bez doświad­cze­nia. To samo doty­czy prze­po­wia­da­nia przy­szło­ści. Wie pani, okul­tyzm to mate­ria deli­katna i nie można tłuc się w pod­ku­tych butach po świe­cie duchów.

Dziew­czyna uśmiech­nęła się.

– Myślę, że nie. Ni­gdy się nad tym nie zasta­na­wia­łam.

– Tak czy ina­czej, pro­szę to ode mnie przy­jąć.

Pocią­gnęła łyk sherry.

– Czy dobrze znał pan Maksa Gre­avesa? – zapy­tała.

– Cał­kiem nie­źle. Był moim dziad­kiem. Przy­jaź­nił się bli­sko z moim ojcem w jego stu­denc­kich cza­sach, czy jakoś tak. Zawsze mówi­li­śmy na niego „wujek”. To był bar­dzo inte­re­su­jący gość.

– Wygląda na to, że nikt szcze­gól­nie nie ubo­lewa z powodu jego śmierci.

Wzru­szy­łem ramio­nami.

– Wie pani… na sta­rość nieco zdzi­wa­czał. Gdy byłem mały, dzia­dek wyda­wał się naprawdę miły, uprzejmy i hojny. Takim wła­śnie go pamię­tam. Na dzie­siąte uro­dziny dosta­łem od niego świetną kolejkę. Ni­gdy też nie zapo­mi­nał o przy­sła­niu mi życzeń z oka­zji Bożego Naro­dze­nia. Dopiero póź­niej zamie­nił się w odludka, łatwo wpa­dał w złość. Nie widzia­łem go od wielu lat. Sądzę, że była to wielka oso­bo­wość, i tak jak i inne wiel­kie oso­bo­wo­ści spra­wiał kło­pot oto­cze­niu.

– Czym się zaj­mo­wał? – zadała kolejne pyta­nie. – To zna­czy, z czego żył?

– Miał coś wspól­nego z ropą. Jakaś nie­za­leżna rafi­ne­ria, nie przy­po­mi­nam sobie dokład­nie. Ale więk­szą część swej mło­do­ści spę­dził w Ara­bii; był zwią­zany z tam­tej­szymi inte­re­sami naf­to­wymi. Oczy­wi­ście, działo się to jesz­cze, zanim nastą­piły dni arab­skiej poli­tyki naf­to­wej. Każdy biały był wtedy wielką szyszką. Miał w domu mnó­stwo arab­skich rupieci, choć teraz wygląda na to, że wszystko zostało sprze­dane. Lubi­łem się bawić wiel­błą­dzimi sio­dłami dziadka. Wie pani, samotny zwia­dowca i inne takie rze­czy.

Dziew­czyna unio­sła brew.

– A kto grał w tonto?

– Ni­gdy nie mia­łem tonta. Chyba zawsze byłem kimś w rodzaju samot­nego zwia­dowcy.

– Nie oże­nił się pan?

– Żar­tuje pani? Może pani wyobra­zić sobie, jak zara­biam na utrzy­ma­nie żony i pię­ciorga dzieci czy­ta­niem z liści her­baty?

Jedyną jej odpo­wie­dzią był uśmiech. Dopi­łem moje sherry. Według mnie było to amon­til­lado zamu­ro­wane przez Edgara Allana Poe w ścia­nie piw­nicy.

– Pro­szę posłu­chać – powie­dzia­łem do dziew­czyny – znam na przy­lądku zna­ko­mitą restau­ra­cję, gdzie podają homary. Co pani myśli o lun­chu? Oczy­wi­ście, o ile nie obja­dła się pani ciast­kami.

– Dobrze. – Ski­nęła głową. – Może uda się panu odczy­tać moją przy­szłość z poła­ma­nych szczy­piec homara.

– Czy­tał­bym raczej z pani dłoni lub nawet pode­szew stóp. A tak przy oka­zji, jak się pani nazywa?

– Anna – usły­sza­łem w odpo­wie­dzi.

– Anna jak?

– Po pro­stu Anna.

Par­sk­ną­łem z nie­za­do­wo­le­niem.

– To bar­dzo tajem­ni­cze.

– Nie chcia­łam, by zabrzmiało to tajem­ni­czo. Tak wła­śnie jest i to wszystko.

– W porządku, po pro­stu Anno – powie­dzia­łem po chwili. – Pozwól, że złożę kon­do­len­cje mojej babce, a potem poje­dziemy coś zjeść. W tym cza­sie nie daj się spro­wa­dzić na manowce obcym męż­czy­znom.

– Myślę, że już to nastą­piło – odrze­kła z uśmie­chem.

Zosta­wi­łem ją samą i prze­py­cha­jąc się wśród roz­sz­cze­bio­ta­nych gości, ruszy­łem ku Mar­jo­rie Gre­aves oraz jej mar­kot­nemu roz­mówcy. Oma­wiali wła­śnie słabą jakość współ­cze­snego sprzętu kuchen­nego. Wyda­wało mi się, że każdy powi­nien być wdzięczny za wyba­wie­nie z takiej kon­wer­sa­cji.

– Mar­jo­rie – zagad­ną­łem, ujmu­jąc ją za ramię. – Czy możemy chwilę poroz­ma­wiać?

– Oczy­wi­ście – odparła. – Zechce mi pan wyba­czyć, panie Gorst.

Pan Gorst z gro­bową miną wzniósł fili­żankę z wodą.

– Ależ natu­ral­nie, pani Gre­aves, ależ natu­ral­nie.

Mar­jo­rie spra­wiała wra­że­nie roz­tar­gnio­nej. Nie była zbo­lała czy szcze­gól­nie smutna, zdra­dzała raczej objawy nie­po­koju i zamy­śle­nia.

– Wszystko w porządku? – zapy­ta­łem. – Chyba nie masz kło­po­tów finan­so­wych? Cho­dzi mi o dom…

Szybko potrzą­snęła głową.

– Pie­nią­dze nie mają tu nic do rze­czy. Mam ich dosyć. Nie ma potrzeby, aby się o nie mar­twić.

– Mar­jo­rie – zaczą­łem z powagą w gło­sie. – Dom chyli się ku upad­kowi.

– Wiem – odparła, nie patrząc przy tym na mnie. – Ale to nie ma żad­nego zna­cze­nia.

– Nie ma zna­cze­nia? Prze­cież to stary dom. Jeśli nie będziesz o niego dbać, zawali ci się na głowę. Trzeba tylko zro­bić mały remont dachu i umo­co­wać rynny.

– I tak się zawali – powie­działa cicho.

– Zawali się? – Zmarsz­czy­łem brwi. – Nie rozu­miem.

– Zbu­rzę go, a potem sprze­dam zie­mię pod zabu­dowę. Powie­dzieli mi, że będzie można posta­wić pięć domów na jed­nym akrze.

– No cóż… – zmie­sza­łem się. – Decy­zja należy do cie­bie. Może nawet ma to sens. Zawsze jed­nak myśla­łem, że kochasz Win­ter Sails. To piękny, stary dom, Mar­jo­rie. Szkoda byłoby go stra­cić.

Potrzą­snęła głową.

– On musi zostać znisz­czony.

– Jak to „musi”?

– Nie chcę o tym roz­ma­wiać. To oso­bi­sta decy­zja, Harry, i zapew­niam cię, że tak będzie naj­le­piej. A teraz powin­nam poroz­ma­wiać z Rober­tem, zanim stąd odje­dzie.

Przy­trzy­ma­łem jej rękę. Pod cienką tka­niną pogrze­bo­wej sukni wyczu­łem zimną skórę. Zawsze się nie­po­koję, gdy dotknąw­szy innych ludzi, odkry­wam, że tem­pe­ra­tura ich ciała rady­kal­nie odbiega od mojej. Jak na przy­kład lodo­wate stopy w łóżku lub świeża opa­le­ni­zna.

– Mar­jo­rie – przy­po­mnia­łem. – Jestem twoim wnu­kiem.

Wresz­cie popa­trzyła na mnie tymi swo­imi uważ­nymi, czar­nymi oczami kre­wetki.

– Harry, naprawdę nie mogę ci tego wytłu­ma­czyć.

Zagry­złem wargi.

– Myślę, że powin­naś – dora­dzi­łem jej. – Rozej­rzyj się dookoła, Mar­jo­rie. Gdzie się podziały meble? Co się stało z obra­zami?

– To były por­trety – wyja­śniła Mar­jo­rie. – Nie wolno nam mieć por­tre­tów.

– Nie wolno mieć por­tre­tów? Co masz na myśli?

Nie­ocze­ki­wa­nie Mar­jo­rie Gre­aves zaczęła drżeć. Nie był to spazm głę­bo­kiego żalu ani reak­cja na ner­wowe wyczer­pa­nie. Był to histe­ryczny, para­li­żu­jący strach. Tak trzę­sie się koń, gdy zoba­czy w tra­wie węża.

– Lepiej wyjdźmy na zewnątrz – powie­dzia­łem i popro­wa­dzi­łem ją naj­szyb­ciej jak tylko mogłem pomię­dzy zgro­ma­dzo­nymi gośćmi. Z dru­giego końca pokoju Anna rzu­ciła mi pyta­jące spoj­rze­nie. Pod­nio­słem otwartą dłoń, poka­zu­jąc, że nie będzie mnie tylko pięć minut. Wzru­szyła ramio­nami i ski­nęła głową. Przy­naj­mniej moja ape­tycz­nie zapo­wia­da­jąca się randka była pewna. Co prawda opusz­czone przeze mnie miej­sce zajął nie­szczę­śnik z fili­żanką wody, ale raczej nie miał wiel­kich szans.

Na dwo­rze, w pełni sło­necz­nego bla­sku, prze­szli­śmy w mil­cze­niu pomię­dzy zaro­śnię­tymi traw­ni­kami i usie­dli­śmy na zardze­wia­łej ławce z kutego żelaza. Widzia­łem błysz­czące morze w kolo­rze atra­mentu z roz­rzu­co­nymi na nim plam­kami wydę­tych żagli, roz­pa­da­jący się stary dom z gotycką wie­życzką i opa­da­jące w dół, zanie­dbane ogrody. Sły­chać było jedy­nie fale przy­boju oraz skrzy­pie­nie bla­sza­nej cho­rą­giewki. Mar­jo­rie popra­wiła siwie­jące włosy, wycią­gnęła chu­s­teczkę i dys­kret­nie wytarła nos.

– Ni­gdy cię taką nie widzia­łem. Wyglą­dasz na bar­dzo wystra­szoną.

Zło­żyła ręce na podołku i w mil­cze­niu zapa­trzyła się w morze.

– Nie rozu­miem, dla­czego chcesz tak postą­pić z domem – doda­łem po chwili. – Czy Max nie chciał, żebyś go zatrzy­mała? Czy nie zosta­wił ci na to środ­ków?

Mar­jo­rie nie odpo­wie­działa. Sie­działa nie­ru­chomo, jakby pozo­wała do por­tretu, a jej czarne pan­to­fle tkwiły obok sie­bie w tra­wie niczym para posłusz­nych szcze­niąt labra­dora.

– Sam już nie wiem – mruk­ną­łem z rezy­gna­cją. Wycią­gną­łem z kie­szonki czar­nej kami­zelki papie­rosy. Oka­zało się, że wszyst­kie były powy­gi­nane w kształt litery S. Wypro­sto­wa­łem jed­nego, przy­pa­li­łem moją wierną zippo i wydmuch­ną­łem dym na traw­nik.

Podobna do sza­bli cho­rą­giewka zaskrzy­piała prze­cią­gle. Wziiippp, wziiippp.

– Pod koniec Max nie był już sobą – powie­działa po kilku minu­tach Mar­jo­rie.

Ski­ną­łem głową.

– To dla­tego nic nie robił przy domu?

– O, nie – odparła. – Dobrze wie­dział, co robi.

– Chcesz powie­dzieć, że Max także zamie­rzał go znisz­czyć?

– Tak. Był na to zde­cy­do­wany.

– Ale dla­czego? Jaki jest sens w ruj­no­wa­niu histo­rycz­nego domu? Prze­cież Max go kochał.

Mar­jo­rie wes­tchnęła ner­wowo. Wyglą­dała na bar­dzo nie­spo­kojną, sie­dze­nie w miej­scu przy­cho­dziło jej z wyraź­nym wysił­kiem.

– Ni­gdy nie wyja­śnił mi wszyst­kiego. Mówił, że dla mego bez­pie­czeń­stwa prze­każe mi tylko to, co nie­zbędne.

Par­sk­ną­łem śmie­chem. W tym, co mówiła Mar­jo­rie, nie było nic śmiesz­nego, pomy­śla­łem jed­nak, że powi­nie­nem dodać jej otu­chy, oka­zu­jąc bez­tro­skę i jowial­ność.

– Wygląda mi to na jeden z nie­win­nych żar­tów Maksa – zawy­ro­ko­wa­łem. – Doprawdy nie powin­naś się tym przej­mo­wać. Sądzę, że naj­le­piej zrobi ci krótki wypo­czy­nek. Opieka nad cho­rym czło­wie­kiem wymaga dużego wysiłku.

Przyj­rzała mi się ozię­ble. Uśmiech znik­nął z mych warg niczym spusz­czone z balona powie­trze.

– To nie był żart – zaprze­czyła. – A on nie był chory.

– Prze­cież sama mówi­łaś, że nie był sobą.

– Co nie ozna­cza, że był chory.

– Więc cóż to zna­czyło? Mówisz dziś zagad­kami.

Mar­jo­rie zaj­mo­wała się przez chwilę paznok­ciem, z któ­rego łusz­czył się lakier. Gdy prze­mó­wiła, jej głos był suchy i roz­ważny, a ja odnio­słem nie­po­ko­jące wra­że­nie, że zbiera wszyst­kie siły, by powie­dzieć mi prawdę.

– To miało coś wspól­nego z dzba­nem. Pamię­tasz ten dzban?

Przy­tak­ną­łem.

– No pew­nie. Cho­dzi ci o ten, który przy­wiózł kie­dyś z Ara­bii, taki z nie­bie­skimi kwiat­kami i końmi? Jasne, że pamię­tam. W dzie­ciń­stwie był jedną z moich ulu­bio­nych rze­czy.

– No więc – zaczęła Mar­jo­rie ostroż­nie – było coś, o czym nikt z nas nie wie­dział. To zna­czy, Max wie­dział, ale powie­dział mi dopiero pod koniec. Ten dzban… był jakiś dziwny.

– Jak to dziwny? Masz na myśli, że to rzadki okaz?

– Nie, nie – zapro­te­sto­wała. – Miał dziwne wła­ści­wo­ści. Cza­sami śpie­wał. To zna­czy, wyda­wał odgłosy przy­po­mi­na­jące śpiew. Ni­gdy tego nie sły­sza­łam, ale Max twier­dził, że sły­szał. Działo się to naj­czę­ściej w nocy. Kie­dyś wszedł do swego gabi­netu o dru­giej lub trze­ciej nad ranem i dzban śpie­wał.

Ścią­gną­łem brwi.

– Śpie­wał? Co śpie­wał?

Mar­jo­rie potrzą­snęła głową.

– To nie była jakaś wyraźna melo­dia lub coś w tym rodzaju. W każ­dym razie z dzbana wydo­by­wał się dźwięk, tak przy­naj­mniej utrzy­my­wał Max. Potem jesz­cze parę razy zacho­dził w nocy na górę i sły­szał ten śpiew.

– Sądzę, że było to jakieś zja­wi­sko natu­ralne. Wiesz, mógł to być nawet wiatr prze­śli­zgu­jący się ponad otwo­rem dzbana.

– Nie – powie­działa twardo Mar­jo­rie. – Max wspo­mi­nał, że zasta­na­wiał się nad tym, i prze­niósł dzban. Śpie­wał w dal­szym ciągu. Poza tym, jak pamię­tasz, szyjka dzbana była zapie­czę­to­wana woskiem, więc nie mogła być źró­dłem hałasu.

Zasta­na­wia­łem się przez chwilę, paląc papie­rosa.

– Może coś znaj­do­wało się w środku, na przy­kład jakieś przy­prawy, i wydzie­lany przez nie gaz wydo­by­wał się spod pie­częci?

– Dla­czego zatem działo się to tylko w nocy? – zapy­tała Mar­jo­rie. – Dla­czego nie śpie­wał przez cały czas?

– Ponie­waż w nocy powie­trze jest chłod­niej­sze – wyja­śnił Albert Ein­stein Drugi. – Ciśnie­nie wewnątrz dzbana sta­wało się wów­czas względ­nie więk­sze i gazy miały dosta­teczną ener­gię, by prze­ci­snąć się na zewnątrz.

Mar­jo­rie wzru­szyła ramio­nami.

– Nie wiem, Harry. Wiem tylko tyle, że Max robił się coraz dziw­niej­szy. Był ner­wowy, zmar­twiony, czę­sto uskar­żał się na ból głowy i dole­gli­wo­ści żołąd­kowe. Mnó­stwo czasu spę­dzał w gabi­ne­cie. Tłu­ma­czył mi, że pisze wspo­mnie­nia, ni­gdy jed­nak nie zna­la­złam żad­nych nota­tek, a on sam rów­nież niczego mi nie poka­zy­wał. Czę­sto go o to pyta­łam, ale on odpo­wia­dał, że zanim zabie­rze się do pisa­nia, musi prze­pro­wa­dzić wiele badań. Bar­dzo się o niego mar­twi­łam. Pró­bo­wa­łam nakło­nić go do odwie­dze­nia leka­rza, on jed­nak powta­rzał, że cho­roba minie.

Obser­wo­wa­łem tań­czący w oddali pośród pian dwu­masz­towy jacht. Z góry dobie­gał war­kot samo­lotu kołu­ją­cego ponad lot­ni­skiem w Hyan­nis.

– A co się stało z obra­zami? – zada­łem kolejne pyta­nie. – Dla­czego pozdej­mo­wał je wszyst­kie?

– Nie wiem. Powie­dział, że musi. Powie­dział, iż byłoby wiel­kim błę­dem pozo­sta­wić w domu jaki­kol­wiek por­tret lub foto­gra­fię. Powy­no­sił rów­nież wszyst­kie książki, na wypa­dek gdyby znaj­do­wały się w nich jakieś ilu­stra­cje. Podobny los spo­tkał naszą tapi­cerkę.

Wyrzu­ci­łem nie­do­pa­łek.

– Brzmi to rze­czy­wi­ście dziw­nie. Po co to robił?

– Max mówił, że na tych meblach są wize­runki ludzi, więc nie mogli­śmy pozo­sta­wić ich w domu. Nie mogli­śmy mieć jakich­kol­wiek por­tre­tów. Prze­glą­dał nawet arty­kuły spo­żyw­cze, aby spraw­dzić, czy na któ­rymś opa­ko­wa­niu nie ma przy­pad­kiem obrazu ludz­kiej twa­rzy, a gdy na takie natra­fił, zry­wał nalepkę i natych­miast ją palił.

– Mar­jo­rie – stwier­dzi­łem. – To naprawdę wygląda tak, jak gdyby Max był… no cóż.

– Wiem – odparła po pro­stu. – Dla­tego wła­śnie nie chcia­łam nikomu mówić, co się dzieje. I tak nikt go nie lubił przez ostat­nie lata. Ciężko było z nim wytrzy­mać. Cią­gle się iry­to­wał i zrzę­dził, łatwo tra­cił pano­wa­nie nad sobą. Zno­si­łam to przez sześć lub sie­dem lat, Harry, i nie mogę zaprze­czyć, że nie­mal się cie­szę z jego odej­ścia.

– Hmm – mruk­ną­łem. – Rozu­miem.

Mar­jo­rie potrzą­snęła głową.

– A ja nie. Cały czas zaj­mo­wał się tym prze­klę­tym dzba­nem. Wyra­żał się o nim jak o hono­ro­wym gościu, któ­remu nie wolno prze­szka­dzać. Zawsze mu powta­rza­łam, aby się go pozbył, on jed­nak mówił, że nie może. Kiedy zagro­zi­łam, że go znisz­czę, Max omal nie osza­lał ze zło­ści. Na koniec zamknął go w wie­życzce.

Odwró­ci­łem głowę i przyj­rza­łem się gotyc­kiej wie­życzce wzno­szą­cej się nad zwró­coną ku oce­anowi czę­ścią domu. Jej okna były ciemne i puste, ponad spi­cza­stym dachem zaś mono­ton­nie poskrzy­py­wała bla­szana cho­rą­giewka.

– Chcesz powie­dzieć, że on na­dal tam jest?

Mar­jo­rie pota­ku­jąco ski­nęła głową.

– Max zapie­czę­to­wał drzwi. Kie­dyś cho­dzi­łam tam szyć. Wiesz, jaki piękny roz­ta­cza się stam­tąd widok. On jed­nak obsta­wał, aby zamknąć dzban w środku, a gdy to już się stało, nie pozwa­lał mi się zbli­żać. Wiem, że brzmi to absur­dal­nie, i cza­sami sama myśla­łam, że kom­plet­nie zwa­rio­wał, ale w innych spra­wach zacho­wy­wał się zupeł­nie nor­mal­nie. Z jakichś powo­dów dzban go mar­twił i to tak bar­dzo, że posta­no­wił go zamknąć.

Podra­pa­łem się po gło­wie.

– Chciał­bym go zoba­czyć.

Mar­jo­rie natych­miast chwy­ciła mnie za rękę. Zro­biła się bar­dzo blada, aż nie­mal zaczą­łem żało­wać, że poru­szy­łem ten temat.

– Och, nie. Nie wolno ci tego robić. Pro­szę cię, Harry. Max powie­dział wyraź­nie, żeby nie doty­kać dzbana. Mie­li­śmy spa­lić dom i nie zbli­żać się do niego.

– Spa­lić dom? Ależ, Mar­jo­rie, cała sprawa z minuty na minutę staje się coraz bar­dziej zwa­rio­wana! Według mnie naj­le­piej będzie, jeśli przyj­rzymy się sta­remu dzba­nowi Maksa i stwier­dzimy, czym sta­ru­szek się tak przej­mo­wał. Może w środku są zara­żone stare ubra­nia lub coś w tym rodzaju, a Max oba­wiał się, że wszy­scy zapad­niemy na jakąś arab­ską zarazę? Na litość boską, chyba nie boisz się dzbana?

– Max się bał.

Par­sk­ną­łem.

– Wiem, Mar­jo­rie, ale ja się nie boję. Poza tym nie sądzę, aby w zgo­dzie z mądro­ścią Wschodu było pod­pa­la­nie wła­snego dobytku z powodu jakie­goś sta­ro­żyt­nego garnka, peł­nego zapewne kon­ser­wo­wa­nych fig.

W tym momen­cie nade­szła przez nie strzy­żony traw­nik Anna. Jej woal trze­po­tał w podmu­chach łagod­nej bryzy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: