Dziś jestem blondynką. Dziewczyna w dziewięciu perukach - ebook
Dziś jestem blondynką. Dziewczyna w dziewięciu perukach - ebook
Autobiograficzna książka Sophie van der Stap to poruszający portret młodej dziewczyny, której dzięki ogromnej sile ducha i wsparciu najbliższych udało się pokonać raka.
Na podstawie powieści powstał film wyreżyserowany przez Marca Rothemunda. W rolę Sophie wcieliła się Lisa Tomaschewsky.
Świat Sophie nagle zostaje zredukowany do szpitalnej sali, niekończących się badań i lekarzy oraz dziewięciu peruk, dzięki którym może zmieniać swoją tożsamość zależnie od nastroju. Bywa seksowna i ponętna albo zupełnie przeciętna, poukładana albo szalona, grzeczna albo zawadiacka. Mimo choroby – a może właśnie za jej sprawą – Sophie stara się żyć intensywnie jak nigdy przedtem.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-392-7 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kolejny czwartek, początek stycznia – dzień jak co dzień, ale tylko jeśli weźmiemy pod uwagę ostatnie dwa miesiące. Przedtem moje codzienne poranne czynności obejmowały pobudkę przed dziewiątą, długi jogging po parku, kawę, prysznic i wyjazd na zajęcia. Teraz budzę się z kaszlem i nie posiadam się z radości, jeśli uda mi się pokonać połowę zwykłego dystansu w dwa razy dłuższym czasie. Ostatnio dopiero trzecia kawa stawia mnie na nogi i ciągle się spóźniam na uczelnię.
Częścią moich nowych codziennych czynności stały się wizyty w szpitalu. Po nieskończenie wielu konsultacjach z nieskończenie wieloma lekarzami w kilku różnych szpitalach i dwóch pobytach na izbie przyjęć znajduję się w kolejnym antyseptycznym szpitalnym holu ze starymi czasopismami, czekając na nowego lekarza, by usłyszeć nową diagnozę i założyć nową kartę. Znam już to wszystko na pamięć.
W tej chwili szpitale nie mają przede mną tajemnic. Dwa ostatnie miesiące spędziłam na przechodzeniu z jednego oddziału na drugi, z najwyższego piętra na najniższe, z frontu budynku na jego tyły. I tak wciąż od nowa. Spotkałam się z ośmioma stażystami, dwoma ginekologami (dlaczego lekarze zawsze podejrzewają, że jesteś w ciąży, kiedy nie mogą ustalić, co jest nie tak?), pulmonologiem i dwiema załogami karetek. Oprócz tego przeszłam trzy kuracje antybiotykowe. Bez skutku. Wszystko, co ci wszyscy lekarze znaleźli, to zagubiony tampon. Fuj! Nie mam pojęcia, ile czasu tam tkwił. Śmiałam się z tego, ale w rzeczywistości byłam zażenowana. Zwłaszcza że nijak nie wyjaśniało to moich objawów.
To dlatego znów tutaj jestem: żadnej diagnozy, ale mnóstwo symptomów – dziwne dźganie to tu, to tam, krótki oddech, utrata wagi (akurat na to się nie skarżę), bladość, której nie jest w stanie zakryć rumieniec wstydu.
I wtedy widzę jego – to chyba setny konował, który przychodzi, by mnie zbadać i ustalić, co wywołuje te wszystkie na pozór niezwiązane ze sobą objawy. Podchodzi do biurka w recepcji, unosi moją kartę i woła:
– Pani van der Stap!
Widzę, jak przygląda się zgromadzonym w poczekalni, chcąc ustalić, który z wymizerowanych konkurentów wygrał wizytę w jego gabinecie. Kiedy wstaję, bez mrugnięcia okiem przyjmuje do wiadomości, że to ja. To jeszcze dziecko, myśli sobie pewnie. Dla mnie ten facet jest jak spełnienie marzeń: przystojny, o ładnych dłoniach, czterdzieści plus. W końcu moja fantazja rodem z Chirurgów się ziściła. Kto by się spodziewał, że szpital okaże się takim świetnym miejscem dla takiej samotnej dziewczyny jak ja? Zostawiam mamę w poczekalni i ostrożnie idę za nim korytarzem.
Podczas gdy po raz setny wypełniana jest moja dokumentacja medyczna – mimo postępu technologicznego wciąż jeden szpital nie może przekazać jej innemu – postanawiam nieco baczniej przyjrzeć się doktorowi McDreamy. Na jego plakietce widzę napis: Dr K., PULMONOLOG. Wydaje mi się, że jest tuż po czterdziestce. Czarujący, przystojny i bystry: playboy czy szczęśliwie żonaty mieszkaniec przedmieść? A może jedno i drugie? Po wszystkim go sobie wygugluję. Biały kitel może wprowadzać w błąd, ale buty nigdy nie kłamią. Brogsy z czarnej skóry. Hm… Niezłe, choć nic nadzwyczajnego. Na razie mam za mało poszlak, ale biorąc pod uwagę jego wiek, rozstrzygam wątpliwości na jego korzyść.
Prosi mnie, bym usiadła i zdjęła bluzkę. Postanawiam zostawić stanik. Przykłada zimną metalową słuchawkę do mojej piersi, a potem do pleców.
On nasłuchuje, ja oddycham.
Ja oddycham, on nasłuchuje.
Ja słucham, on wzdycha.
– Coś jest nie tak – mówi. Jego słowa mnie nie niepokoją. Właściwie nawet czuję ulgę. Od dłuższego czasu mam pewność, że coś jest nie tak; w końcu ktoś się ze mną zgodził. Przystojny i bystry doktor K. może być nie tylko ziszczeniem kobiecych marzeń, ale i odpowiedzią na modlitwy. Może w końcu postawią mi prawidłową diagnozę, przepiszą jakieś skuteczne leki i powrócę do normalnego życia. Nie mam jednak nic przeciwko dalszym wizytom u doktora K., pod warunkiem, że dalej będziemy zostawać sam na sam.
Kończy badanie i prosi, żebym poszła na prześwietlenie płuc na parterze, a potem do niego wróciła. Kiedy po pewnym czasie przychodzę ze zdjęciami w ręce, prowadzi mnie do innego gabinetu, gdzie muszę usiąść na stole zabiegowym. Nad moją głową wisi tabliczka z dużym napisem BADANIA ENDOSKOPOWE I PULMONOLOGICZNE.
– Te zdjęcia nie wyglądają najlepiej – mówi. – Ma pani płyn w prawym płucu, który musimy odprowadzić.
– Odprowadzić?
– Tak, specjalnym drenem umieszczonym w plecach.
Przełykam ślinę. Nie do końca wiem, co to jest dren, ale na pewno nie chcę mieć niczego przyczepianego do pleców.
Tym razem muszę być toples. Siedzę zupełnie naga, nie mając na sobie nawet głupiego koronkowego stanika, który mógłby mnie zakryć. Jest mi niesamowicie niezręcznie, ale co gorsza, zaczynam odczuwać też strach. Dlaczego nagle zjawia się tu masa ludzi i robi tyle zamieszania? Czuję, że mają przewagę liczebną, i żałuję, że kazałam mamie poczekać na zewnątrz. Jestem jednak zbyt dumna, żeby zmienić zdanie i prosić, by ktoś ją tu przyprowadził. Dlatego siedzę tam, trzęsąc się jak galareta, podczas gdy doktor K., jego asystentka (nie czuję zazdrości – jej dobór obuwia dowodzi, że jest bardziej zainteresowana kobietami niż mężczyznami) i gładko ogolony stażysta Floris przygotowują olbrzymich rozmiarów igłę. Trzy pary oczu wpatrują się w moje malutkie cycuszki. A może są tak zajęci patrzeniem na tę przeraźliwie wielką igłę, która za chwilę wbije się w moje plecy i bezpośrednio do płuc? Floris sprawia wrażenie, jakby był równie zawstydzony jak ja, i unika kontaktu wzrokowego, co tylko zwiększa moje skrępowanie.
Asystentka doktora K. zaczyna mi wyjaśniać, co zamierzają zrobić i dlaczego ich zdaniem jest to konieczne:
– Prześwietlenie wykazało, że między płucami a opłucną, czyli workiem otaczającym pani płuca, znajduje się trzy czwarte litra płynu.
– O-o…
– Jeśli to żółta ropa, to niedobrze – kontynuuje kobieta. – To oznacza stan zapalny.
– O-o…
– Lepiej, żeby płyn okazał się przezroczysty.
– O-o…
Robi mi zastrzyk znieczulający, ale już po chwili żałuję, że nie zrobiła dwóch. Czuję każdy cholerny centymetr tego drenu, który wciskają mi w plecy. Kiedy doktor K. widzi grymas bólu na mojej twarzy, natychmiast spieszy mi na ratunek z drugą porcją anestetyku. Dren jest już głęboko i widzę płyn sączący się ze mnie. Nie jest żółty, ale, jak się okazuje, nie jest też taki, jaki być powinien.
Doktor K. prosi mnie o numer komórki. Czuję się mile połechtana: numery komórek bierze się po to, żeby umówić się na randkę, nie na wizytę w gabinecie. Dzwoni następnego dnia wieczorem, akurat wtedy, gdy jem kolację z rodzicami. Szybko okazuje się, że wcale nie zaprasza mnie na kawę.
– Nie wiem jeszcze dokładnie, co to. Chcę na jakiś tydzień położyć panią na obserwacji w szpitalu. Przeprowadzimy kompleksowe badania. Zaczniemy od endoskopii.
– Endo-co?
– Zrobimy małe, dwucentymetrowe nacięcie z boku pani pleców i wpuścimy do środka malutką kamerkę, żeby przyjrzeć się pani płucom. Kiedy już tam będziemy, pobierzemy też trochę tkanek.
– Jasne, jeśli pan uważa, że to konieczne… – Rozłączam się, kiedy do oczu napływają mi pierwsze łzy. Nagle dociera do mnie, że to może być początek długotrwałego związku z doktorem K., tyle że nie takiego, na jaki w głębi duszy miałam nadzieję. Przed powrotem do stołu ocieram powieki. – Doktorek po prostu najwyraźniej nie może się ze mną rozstać – żartuję i moi rodzice wybuchają nerwowym śmiechem. Kończymy kolację w pełnej napięcia ciszy.
Doktor K. nie marnuje czasu. Wkrótce potem zamiast tapet na ścianach mojej sypialni i pamiątek z dalekich wojaży, które wypełniają mój pokój, mam przed oczami sterylne ściany szpitala.
Przez tydzień leżę w białej sali, w białym łóżku i w białej szpitalnej koszuli, otoczona przez biel, biel i jeszcze raz biel. Gdzie nie spojrzę, widzę białe kitle pielęgniarek, białe waciki i białe światła świecące tak, że nadają wszystkiemu kredowobiałą bladość. Nawet lekarze i pielęgniarki wyglądają niezdrowo. W nosie mam rurkę, płuco obolałe z powodu endoskopii i respirator wiszący nad głową. Wiele się dzieje, ale niewiele dobrego; nic z tych rzeczy nie wydaje się prowadzić do jakichkolwiek odpowiedzi. Jedynym plusem tej sytuacji jest to, że wreszcie mam czas na czytanie. Wiecie, tych wszystkich książek, które zawsze przysięgacie sobie przeczytać, ale jakoś nigdy nie macie na to czasu. Doktor K. – główny bohater moich fantazji – przychodzi do mnie codziennie, żeby zobaczyć, jak radzimy sobie ja i Anna Karenina. Cóż, w porównaniu z nią nie jest ze mną tak źle.
Po tygodniu badań wypuszczają mnie w piątek wieczorem, akurat tuż przed rozpoczęciem nowego semestru na uniwersytecie.Poniedziałek, 24 stycznia
Jednak zamiast wrócić na uczelnię, w poniedziałek znowu jadę do szpitala. Siedzimy z ojcem w gabinecie, ale tym razem mamy naprzeciw siebie o wiele mniej przystojną twarz. Próbuję ukryć rozczarowanie, kiedy lekarz informuje nas, że doktor K. wyjechał na tygodniową konferencję. A, co tam, myślę, najważniejsze, że wreszcie usłyszę diagnozę. W skrytości ducha wszyscy się martwimy, ale żadne z nas nie mówi o tym głośno. Wydaje mi się, że moja rodzina obawia się, że jeśli głośno wyrazi swoje wątpliwości, nagle się one zmaterializują, a ostatnimi czasy mieliśmy wystarczająco dużo zmartwień. W domu chłodzi się szampan. Wkrótce będziemy w drodze, z diagnozą w ręce. Po tym wszystkim przez co przeszliśmy, jest to dla nas równoznaczne z uleczeniem.
– Otrzymaliśmy wyniki z laboratorium. To rak.
Nagle zaczynam z całego serca nienawidzić tego człowieka. Gdzie się podziewa doktor K.? Nie dość, że za jego biurkiem tkwi jakaś kreatura, to jeszcze mówi mi, że mam raka!
Przez chwilę siedzę nieruchomo z otwartymi ustami. Potem oczy wypełniają mi się łzami, opuszczają mnie siły i osuwam się na podłogę. Ukrywam się pod biurkiem – zupełnie jakby tam rak nie istniał. Ta chwila jest zarówno surrealistyczna, jak i przerażająco prawdziwa.
W pewnej chwili przypominam sobie, że jest tu mój ojciec. Patrzę na niego – po prostu spogląda w dal. Chcę go uspokoić, ale nie mogę wydobyć ani słowa. Widzę łzy odbijające się w szkłach jego okularów. Wiem, że rozpaczliwie stara się je powstrzymać. Pewnie myśli to samo, co ja: moja matka dopiero co pokonała raka piersi. Miała chemioterapię zaledwie dwie sale dalej. To nie może się przytrafić jeszcze raz. Nie mnie. Mam tylko dwadzieścia jeden lat.
W końcu odzyskuję władzę w nogach. Wychodzę spod biurka i chowam się w swojej grubej kurtce. Ale to tylko pogłębia uczucie chłodu. Wszystko, czego pragnę, to stąd wyjść. Chcę uciec i skasować bezpowrotnie ostatnie minuty swojego życia. Tylko ja i ojciec będziemy wiedzieć o tym koszmarze. Nie dotarł on jeszcze do naszych bliskich i jeśli będę działać wystarczająco szybko, może również nie wedrze się do mojego życia. Odwracam się, by wyjść. Lekarz pyta, dokąd się wybieram. Nie wiem. Wiem tylko, że muszę stąd wyjść.
Nie powinno mnie tu być, w tym szpitalu. Powinnam być na pierwszych zajęciach w nowym semestrze. Gdzieś poza tymi murami studenci spieszą właśnie na wykłady z kawą w jednej ręce i gazetą w drugiej, a moja matka i siostra czekają na wiadomość, by móc otworzyć szampana.
Tutaj jednak, w obrębie tych murów, mówią mi, że jestem chora. Wysyła się nas na onkologię – główną siedzibę raka. Tam koszmarna diagnoza zostaje potwierdzona i w końcu zaczyna to do mnie docierać. Nie jestem już na oddziale pulmonologii, nie znajduję się już pod opieką doktora K. Siedzę tam, otępiała, podczas gdy mój nowy lekarz, doktor L., mówi o tym, że moje ciało ma awarię, zupełnie jakby był mechanikiem. To takie bezduszne. Jego pierwsze słowa są niewyraźne, jedyne, co do mnie dociera, to słowa „złośliwy”, „zaawansowany” i „rzadki”. Pada też termin mięsak prążkowanokomórkowy.
– Nowotwór sięga od płuc do wątroby – mówi doktor L. Równie dobrze mógłby powiedzieć, że ciągnie się jak ze szpitala do kostnicy. – Prawdopodobnie komórki rakowe zaatakowały wątrobę. Stamtąd nastąpiły przerzuty do opłucnej. – Rozpaczliwie pragnę go powstrzymać, ale następują kolejne ciosy. – Pozbycie się go będzie dużym wyzwaniem, ale o wiele większym będzie niedopuszczenie do nawrotu choroby. – Przerywa na chwilę. – Jeśli to w ogóle możliwe.
Wiedziałam. Powiedział „jeśli”. To „jeśli” oznacza, że umrę. Czy naprawdę już po mnie? Czy to tak właśnie czują się umierający? Wpatruję się w miejsce, w którym podłoga spotyka się ze ścianą. Nie odrywam od niego wzroku, starając się skoncentrować na czymś, czego już tam nie ma. Wreszcie wychodzę na korytarz. Ojciec zostaje, żeby wysłuchać lekarza do końca.
Naszym następnym przystankiem jest radiologia. Wstrzykują mi tam środek radioaktywny, ponieważ chcą zrobić tomografię kości. Ojciec odwraca się, by wyjść z sali. Świetnie, jeśli nawet on nie jest w stanie tego znieść, to co dopiero ja? Znów ma łzy w oczach, nie potrafi ich ukryć. Później dowiaduję się, że poszedł zadzwonić do mojej matki i siostry. Najgorsze w całym tym koszmarze jest cierpienie bliskich: ojciec klęka, kiedy myśli, że nie patrzę; matka siedzi na schodach, płacząc do słuchawki w środku nocy; siostra nie jest w stanie dotknąć mnie bez łez w oczach.
Zastrzyk wymaga odczekania dwóch godzin, co daje nam wystarczająco dużo czasu, żeby pojechać do domu. Nie wytrzymałabym w tym miejscu ani chwili dłużej.
– Niedobrze, tatku – mówię. – Po prostu niedobrze.
– Dokładnie to samo mówili, kiedy zachorowała twoja matka. Ten rok będzie dla nas piekłem, ale w następnym wszystko wróci do normalności, zobaczysz.
– Gówno prawda, tatku. Oboje wiemy, że tym razem nie mówili o raku piersi!
– Tacy to już są lekarze – stwierdza pewnym głosem.
– I tacy są też ojcowie – odpowiadam.
Kiedy skręcamy w naszą ulicę, dostrzegam siostrę czekającą przed domem. Ma na imię Saskia, ale ja mówię na nią Sis. Czasami wydaje się, że jesteśmy do siebie podobne, kiedy indziej zupełnie nie. Mamy takie same ciemne brwi i wydatne usta, ale charaktery całkiem inne. Sis to ideał starszej siostry: metodyczna, pewna siebie i odpowiedzialna. Tymczasem ja jestem klasycznym najmłodszym dzieckiem w rodzinie: niezależna i żądna przygód. Jedyne, co jest dla nas jasne, to że nie pozostajemy ze sobą w dobrych stosunkach. Po siedmiu latach nieustannych kłótni przepaść między nami jest zbyt duża, by ją zasypać.
A jednak, o dziwo, to właśnie Saskia jest osobą, którą najbardziej chcę zobaczyć. Rzucam się jej ze szlochem w ramiona.
– Sis, mam tylko dwadzieścia jeden lat – buczę. – Mam raka. Mogę umrzeć.
Tuli mnie tak mocno, że czuję drżenie jej ciała. Wchodzimy do domu, obie płacząc. Po raz pierwszy od wielu lat obejmujemy się. Dobrze mi to robi.
Idę po schodach do swojego pokoju i siadam przed lustrem. Wpatruję się w swoje odbicie, szukając czegoś obcego, czegoś, co nie byłoby charakterystyczne dla mnie, co do mnie nie należy. Jakiejś wywołanej rakiem anomalii. W lustrze widzę jedynie bladą i przerażoną dziewczynę. Czy to ja? Czy to ja jestem dziewczyną z rakiem? Czy tak właśnie wygląda dziewczyna z rakiem?
Myślę o swojej matce wracającej do domu tramwajem. Jestem pewna, że zajęła miejsce w kącie i patrzy przez okno w dal. A może tramwaj jest bardzo zatłoczony i stoi wciśnięta między ludzi w mokrych płaszczach przeciwdeszczowych? A może przestało padać? Nie pamiętam. Jestem zbyt zajęta płaczem, wylewam coraz więcej łez nad tym pieprzonym rakiem. Dlaczego nie wzięła taksówki, przecież akurat dzisiaj mogła to zrobić? Może potrzebowała czasu, żeby przyswoić sobie tę wiadomość albo jeszcze trochę poudawać, że ten dzień niczym się nie różni od innych. Najpierw jej rak, a teraz mój. Żałuję, że nie mogę jechać z nią tym tramwajem, żeby ją wspierać, chociaż sama ledwo się trzymam.
Kiedy wraca do domu, akurat jestem w ubikacji. Szybko podciągam dżinsy i spłukuję swoje siuśki. Dżinsy wiszą na mnie – teraz już wiem, że to przez raka. Matka wchodzi po schodach i bierze mnie w ramiona. Oczy ma wilgotne, ale nie płacze, kiedy patrzy na mnie.
– Pokonamy go – powtarza raz za razem.
Tylko kiwam głową.
– Powtarzaj za mną, Sophie: pokonamy go. Pokonamy go. – Każe mi to mówić niezliczoną ilość razy. Trzymam się kurczowo tych słów, tak jak kurczowo trzyma mnie ona. Powtarzam je niczym mantrę, gdy wracam do szpitala na tomografię kości. Tomografia kości. To brzmi złowieszczo.
Do sztabu kryzysowego dołącza moja babcia – ona, tata i siostra czekają na dole w przygnębiającej szpitalnej kawiarni, podczas gdy mama, która nie tak dawno przechodziła badanie tym samym urządzeniem, idzie ze mną, trzymając mnie za rękę. Mam pozbyć się wszystkich metalowych przedmiotów, ale mogę zostać w ubraniu. Sala jest ogromna, ale sama maszyna wydaje się jeszcze większa.
Oddaję matce biżuterię, a ona w zamian wciska mi w dłoń swój talizman – kasztan. Przechowywanie kasztanów na szczęście to rodzinna tradycja, którą zapoczątkowała moja babcia, moja Oma. Wraz z nadejściem jesieni zbieramy najpiękniejsze kasztany, jakie możemy znaleźć, i upychamy je po kieszeniach, żeby przez resztę roku nie opuszczało nas szczęście. Za każdym razem, gdy wsuwam rękę do kieszeni mojej matki, by się ogrzać, kiedy idziemy razem, wiem, że znajdę kasztan. Ten, który mi teraz daje, przechowywała, gdy sama borykała się z rakiem. Nie puszcza mnie, dopóki nie jest pewna, że nie przyswoiłam sobie jej drugiej mantry, którą mam powtarzać podczas badania:
– To nie moje kości. To nie moje kości. To nie moje kości.
Jeśli rak nie zaatakował kości, mam jeszcze szansę. Powtarzam jej słowa i ściskam kasztan tak mocno, że boję się, że pęknie.
Badanie zajmuje około dwudziestu minut. W tym czasie wszyscy inni muszą opuścić salę ze względu na promieniowanie. Cieszę się nagłym spokojem i ciszą, i udaje mi się nawet przysnąć. To miłe do momentu, gdy się budzę i przypominam sobie, gdzie jestem i dlaczego.
Kiedy jest już po wszystkim, siedzimy z matką na krzesłach stojących w rządku wzdłuż korytarza. Właściwie nie wiem po co, ponieważ wyniki i tak dostaniemy dopiero w przyszłym tygodniu. Może obie chcemy dojść do siebie.
Z sali wychodzi technik przeprowadzający badanie i mówi, że jest dobrze. Nie rozumiem. Czy udzielanie takich informacji to nie rola lekarza? Dochodzę do wniosku, że oznacza to tylko, że zdjęcia wyszły dobrze. Wiecie, że są ostre i dobrze zrobione. Na szczęście matka ma o wiele więcej trzeźwości umysłu niż ja. Napięcie musi być tak bardzo widoczne na naszych twarzach, że technik postanawia przekazać nam nieoficjalnie dobre wiadomości. Musi powtarzać trzy razy, zanim to do nas dotrze. Matka zrywa się na równe nogi i zaczyna go całować. Idę w jej ślady. Dwie kobiety, dwie pary ust na dwóch policzkach. Nie bardzo wie, jak zareagować.
Biegniemy szukać reszty rodziny. W oddali widzę ojca. Biegnę do niego przez długi, pusty korytarz, krzycząc:
– Tato! Tato! Nie zaatakował kości! Są czyste, wszystko będzie dobrze! – Rzucam mu się w ramiona. Później powie mi, że właśnie tę chwilę najżywiej pamięta z tych straszliwych pierwszych dni.
To jednak nie jest jeszcze koniec badań. Na następny dzień mam wyznaczoną biopsję szpiku kostnego. Nic mnie tak nie odstręcza, jak konieczność powrotu do tego okropnego szpitala. Nienawidzę swojego nowego lekarza i wszystkiego, co z nim związane. Wyjmuje długaśną igłę i coś, co wygląda jak śrubokręt, po czym przystępuje do pracy w okolicach mojego biodra. Ostrzega mnie, że może boleć, ale w tej chwili ból to moje ostatnie zmartwienie. Strach znieczulił mnie do tego stopnia, że ledwo dostrzegam, iż wwierca się w moją kość.
Mama trzyma mnie za ręce i patrzy mi prosto w oczy. Mam dwadzieścia jeden lat, jestem dorosła, ale trzęsę się jak dziecko. Tak bardzo się boję, że nie mogę przestać płakać. Boję się lekarzy i ich słów, których nie rozumiem. Boję się raka. A przede wszystkim boję się tego, co przede mną.
Po wszystkim zostaje mi malutka dziurka w boku. Pielęgniarka przykłada do niej wielki biały opatrunek.
– Już po wszystkim. Byłaś bardzo dzielna. – Jest miła, ma krótkie, modnie przycięte włosy i szpanerskie kolczyki. Od razu przypadamy sobie do gustu. Zajmowała się moją matką podczas jej chemioterapii i pamięta naszą rodzinę. Jednak jej słowa wcale nie sprawiają, że czuję się lepiej.Sobota, 29 stycznia
Wpatruję się w obiektyw aparatu i pokazuję oba środkowe palce. Ma to znaczyć: „Pierdol się, raku!”. Gdyby tylko było to takie proste… Jest sobota i wszystko wygląda zupełnie inaczej. Inaczej niż wczoraj, inaczej niż w zeszłym tygodniu, inaczej niż w zeszłym roku. Tego ranka nie poszłam na targ ani na kawę na Westerstraat. W poniedziałek, zamiast jechać na zajęcia tak jak wszyscy moi znajomi, będę miała badania w szpitalu przed pierwszym tygodniowym cyklem chemioterapii. Przez najbliższe dwa miesiące każdego tygodnia będę szpikowana winkrystyną, etopozydem i ifosfamidem. Bóg jeden wie, czym jeszcze zamierzają mnie raczyć.
Tego dnia udaję jednak, że nie mam nowotworu. Jestem w studiu fotograficznym mojego przyjaciela Martijna, a z głośników ryczą Rolling Stonesi. Uwielbiam zdarty głos Micka Jaggera i szarpiącą gitarę Keitha Richardsa. Uwielbiam też aparat fotograficzny. Od czternastego roku życia jestem modelką i dobrze się czuję w świetle reflektorów. Dzisiejsza sesja jest wyjątkowa. Poprosiłam Martijna, żeby uwiecznił Sophie bez raka. Po poniedziałku będę całkiem inną Sophie: inaczej wyglądającą i inaczej myślącą. Kto wie, co rak ze mną zrobi? Może po wszystkim nie będę w stanie poznać siebie?
Uświadamiam sobie, że się uśmiecham, wydymając wargi i robiąc różne miny przed obiektywem. Odkąd dostałam złe wieści, nigdy jeszcze nie byłam tak daleka od łez. Po raz pierwszy od zeszłego tygodnia nie jestem pocieszana ani nikogo nie pocieszam. Przed obiektywem czuję się większa i silniejsza. Nie czuję smutku ani zmęczenia. Pokonam go. Samopoczucie poprawia mi się z każdym pstryknięciem migawki. Całkowicie się wyluzowuję. Świetne uczucie. Oczy mi błyszczą z emocji. Ciągle się boję, ale tutaj, przed aparatem, strach znika.
Pierdolić raka! Pierdolić szpital! Pierdolić wszystkich w pierdolonych białych kitlach! Pokonam to.Poniedziałek, 31 stycznia
VITA BREVIS głosi napis na szczycie budynku po drugiej stronie kanału naprzeciw naszego domu. Z okna sypialni widzę ten napis przez całe swoje życie. To najwyższy i najszerszy budynek z całego szeregu, wyraźnie górujący nad innymi. Tego dnia te słowa nabierają dla mnie nowego znaczenia. Vita brevis: życie jest krótkie.
Zabieram swoje rzeczy i wychodzę przed dom, gotowa jechać do szpitala na swój pierwszy tydzień chemioterapii. Patrzymy z mamą i siostrą, jak tata załadowuje samochód. Rzeczy jest tyle, że wygląda to tak, jakbym jechała na wakacje. Uświadamiam sobie, że nie tylko ja przez to przechodzę i że to doświadczenie jest w takim samym stopniu dziwne i przerażające dla moich bliskich, jak dla mnie. Jedyna różnica polega na tym, że rak trawi moje ciało, a nie ich. Dopiero w szpitalu, gdzie czeka tylko jedno łóżko, staje się dla mnie jasne, że to ja jestem chora. Jednak na razie czuję się tak, jakbyśmy wszyscy przez to przechodzili.
Kiedy docieram na swój oddział, C6, zostaję przydzielona do kilkuosobowej sali. Obok widzę staruszkę krążącą wokół swojego łóżka i wydającą dziwne piski. Sprawia wrażenie, jakby kwalifikowała się na oddział psychiatryczny. Pozostałe dwa łóżka okupują mężczyźni w wieku mojego dziadka. Serce podchodzi mi do gardła –nie chcę być otoczona przez trzy stare próchna, które byłyby jedną nogą na cmentarzu, nawet gdyby nie miały raka. Kiedy na nich patrzę, widzę śmierć. Gdybym leżała w osobnej sali, gapiąc się na białe ściany, które miałabym tylko dla siebie, może byłabym w stanie oszukać samą siebie, że uda mi się przez to przejść. Ze łzami w oczach błagam doktora L., vel doktora Lebiegę, żeby przydzielił mi jedynkę, ze względu na mnie i moją niedolę, ale pozostaje niewzruszony. Na szczęście lituje się nade mną pielęgniarz Bas. Tak skutecznie majstruje przy przydziale łóżek, że już po chwili mam swoją salę. Czuję w nim bratnią duszę.
Bas nie wygląda na typowego pielęgniarza. Ma ogoloną głowę i ramiona pokryte tatuażami. Na szyi zaś srebrny łańcuszek. Na pierwszy rzut oka nie jest to człowiek, którego chciałoby się spotkać w ciemnej uliczce; w rzeczywistości to niegroźny miś. Idąc do mojej nowej sali, mijamy dyżurkę, w której tłoczą się pielęgniarki i lekarze. Unoszą wzrok, by przyjrzeć się nowej pacjentce. Wymieniamy uśmiechy.
Moja nowa sala nie ma w sobie nic, dzięki czemu można by ją nazwać domem, ale jest cała moja i jestem za to niewymownie wdzięczna. Bas nie próżnuje i natychmiast sprowadza pielęgniarkę, która będzie się mną zajmować przez następne kilka dni. Ma rude włosy i dołeczki w policzkach. Jednym tchem mówi, że ma na imię Hanneke, że mam tu własną łazienkę i że po jakichś trzech tygodniach stracę wszystkie włosy.
– Wszystkie włosy?
– Tak.
– Nawet brwi i rzęsy? – pytam.
– Te również.
– A łonowe?
– Też.
– Świetnie. Będę mieć cipkę jak mała dziewczynka.
Przesuwam palcami po włosach i zastanawiam się, jak wygląda pod nimi moja głowa. Nigdy nie mogłam się pochwalić grubymi włosami, ale tego dnia cieszę się z tego, co mam.
Bas wyjaśnia, co mnie czeka. Chemioterapia jest o wiele mniej ekscytująca, niż sugeruje to nazwa. Będę uwiązana do łóżka dwadzieścia cztery godziny na dobę. Osiem z tych godzin spędzę podłączona do kroplówki, przez którą podawać mi się będzie leki. Przez pozostałe szesnaście tą samą drogą zaserwują mi wodę, która ma za zadanie wypłukać leki. Pasjonujące.
Bas pogwizduje, kiedy podłącza woreczki do biegnącej z mojej ręki rurki. Wyglądają dość niewinnie – jeden z żółtym płynem, a obok dwa z przezroczystym. Pielęgniarka krząta się wokół rurki, a Hanneke pisze coś na mojej karcie. Patrzę, jak rurka podłączona do mojego przedramienia powoli wypełnia się żółtym płynem. Znajduje się coraz bliżej moich żył.
– Czy to chemia?
– Tak.
Chciałabym wyrwać rękę z tej żółtej mazi, ale próbuję sobie wytłumaczyć, że uratuje mi ona życie.
– Czy przez to będę wymiotować?
– Możliwe – odpowiada Hanneke – ale niekoniecznie. Widzisz ten woreczek? – Pokazuje jeden z tych z przezroczystą cieczą. – To środek mający powstrzymać mdłości.
Napis na woreczku informuje, że ten cudowny lek nosi nazwę deksametazon. Ma jednak jeden skutek uboczny: zatrzymanie płynów w organizmie. W ciągu godziny wyglądam i czuję się jak rozdymka. Policzki mam czerwone, a twarz i ręce spuchnięte. Nie wymiotuję, ale czuję się tak, jakbym to robiła, co naprawdę jest znacznie gorsze niż samo wymiotowanie. W końcu mój żołądek nie wytrzymuje i odbija mi się moim ostatnim posiłkiem: kanapką z tuńczykiem. Od dziś żadnych kanapek z tuńczykiem. Nigdy, przenigdy. Mam mdłości przez resztę dnia, ale na szczęście wymiotuję tylko raz. Moja pierwsza wygrana.Wtorek, 1 lutego
Moja rodzina zamienia szpital w centrum dowodzenia. Mama spędza ze mną dwadzieścia cztery godziny na dobę, więc możemy przespać ten koszmar razem. W nocy śpi na łóżku polowym obok mojego łóżka. Każdego ranka o siódmej budzi nas poranna załoga: pielęgniarki zmieniające igły i hałaśliwa kobieta z wózkiem z kawą. Rak sprawia, że znów czuję się jak mała dziewczynka i rozpaczliwie potrzebuję mamy. Za każdym razem, gdy muszę iść do toalety, odłącza moją pompę infuzyjną, a kiedy czuję się zbyt słaba, by wstać, jedną ręką myje mi zęby, a w drugiej trzyma pod moją brodą miseczkę na ślinę. Pomaga pielęgniarkom, a kiedy śpię, czuwa przy mnie.
Ojciec bierze na siebie logistykę, robiąc wywiad w sprawie mojego lekarza u wszystkich swoich znajomych ze światka medycznego i dowiadując się jak najwięcej o mojej chorobie. Jest pracownikiem socjalnym i z tego, co wiem, właśnie takimi sprawami zajmuje się między dziewiątą rano a dziewiątą wieczorem. Rozmawiając z pracownikami szpitala, dowiedział się o amerykańskiej Mayo Clinic i włączył ją do swojego nowego projektu. Przez kilka dni bardziej zbliżył się do mojego lekarza prowadzącego niż ja. Kiedy patrzę w inną stronę, ojciec ściga doktora L., by udzielić mu kolejnych rad dotyczących mojego leczenia. Sama nie jestem aż tak skora do kontaktów z doktorkiem. Dla mnie jest tak samo okropny jak moja choroba.
Nawet Sis odgrywa w tym wszystkim pewną rolę. Jak na razie to pierwszy pozytywny skutek raka: odzyskałam swoją siostrę. Nasze kłótnie należą już do przeszłości. Sis zajmuje się domem, a to oznacza o wiele więcej niż tylko karmienie naszego ślepego, obłąkanego kota i wynoszenie śmieci. Dba o to, by ojciec właściwie się odżywiał i żeby mama miała pod dostatkiem kanapek i ilustrowanych magazynów. Jakim cudem znajduje na to wszystko czas, kończąc pisać magisterkę i odwiedzając mnie w szpitalu, nie mam pojęcia; faktem jest, że zjawia się u mnie codziennie uzbrojona w świeży makaron, ekologiczną zupkę, balsam do ciała i promienny uśmiech.
Kiedy mnie zdiagnozowano, próbowałam zrobić małe rozeznanie, ale przegrałam z kretesem. Gdy wpisałam do wyszukiwarki nazwę swojego nowotworu, otrzymałam 846 000 trafień. Aż tyle? Przecież to miała być rzadka odmiana raka! Zatrzasnęłam laptopa. Czułam się tak, jakby każde z tych trafień zabijało jedno z moich marzeń. Z ulgą przekazałam więc ten smutny obowiązek rodzinie.
Jeśli o mnie chodzi, mam do roboty tylko jedno: przejść pomyślnie chemioterapię. Dostać w kość, ale ostatecznie wyjść cało z opresji. I to właśnie staram się robić. Jedyną rzeczą na mojej liście rzeczy do zrobienia jest przeżycie. Leżę w łóżku, zdecydowana, żeby zostawić cały ten bałagan za sobą. Nic mnie nie porusza, nawet ból, jaki czuję, kiedy kłują mnie igłą i kiedy wymiotuję do wiadra, które trzyma mama. Przez całe życie nie czułam się tak pusta.Środa, 2 lutego
Proszę spojrzeć, w jakim ona jest stanie! To po prostu niedopuszczalne. Jeśli natychmiast czegoś pan z tym nie zrobi, zabiorę stąd tę biedaczkę.
Ze swojego łóżka słyszę Jana, który przyszedł z naszym bliskim przyjacielem Jochemem i właśnie wymyśla na korytarzu doktorowi L. Jan może sobie pozwolić na wszystko – czy to prowadząc talk show w telewizji, czy krzycząc na mojego lekarza. Słyszę, że doktor L. nie czuje się w jego obecności zbyt komfortowo, i to sprawia, że na mojej twarzy pojawia się uśmiech.
Moja głowa zmieniła wielkość – nie przypomina już rozdymki, ale piłkę do nogi w kolorze pomidora, a ręce nawet w przybliżeniu nie są takie jak dawniej. Fakt, że od wczoraj przytyłam jakieś trzy kilogramy, nie uchodzi uwagi Jana i Jochema.
– Cześć, śliczna! Ale masz dzisiaj rumieńce! Do twarzy ci z tym szkarłatem. – Jan wyciąga z torby karton soku z czarnej borówki. – To antyoksydanty czy jak to się tam nazywa.
Jochem wręcza mi dwie butelki ciemnoczerwonego napoju. Na etykiecie widzę napis DZIKI BEZ.
– Poprosiłem o coś z największą ilością witamin – wyjaśnia cichym głosem. – Sprzedawczyni zapewniała, że to będzie dla ciebie najlepsze.
Pochyla się nade mną i całuje w policzek.
Poza rodziną Jochem, Jan, Martijn i moja najlepsza przyjaciółka Annabel to jedyni ludzie, których obecność toleruję.
Jan i Jochem są wspaniali, ale to Annabel odwiedza mnie prawie codziennie. Znamy się od zerówki. Od tego czasu nie było dnia, żebyśmy nie wiedziały, co robi druga – i z kim.
Obie jesteśmy spod znaku Bliźniąt. Żeby wytłumaczyć, czemu mamy tak różne charaktery (a także, by usprawiedliwić swą wiarę w astrologię), Annabel wyjaśnia, że należymy do dwóch różnych rodzajów Bliźniąt: ona ma więcej cech charakterystycznych dla Byka, a ja mam więcej wspólnego z Rakiem. Nigdy nie przywiązywałam do tego wagi, ale jestem pewna, że według niej w gwiazdach można znaleźć również odpowiedź na pytanie, dlaczego ona poszła studiować marketing, podczas gdy ja wybrałam politologię. Gdyby Annabel była mężczyzną, pewnie kochałabym ją do szaleństwa. Niestety, żadna z nas nie interesuje się kobietami. Annabel jest dla mnie guru w dziedzinie mody, ale gdzieś pomiędzy rozmowami o topach Missoni i torebkach Balenciaga znajdujemy czas na dyskusje o energii słonecznej, inflacji i ludobójstwie w krajach rozwijających się.
Razem odkrywałyśmy świat. Najpierw jako małe dziewczynki, potem jako nastolatki, a teraz jako (podobno) dorosłe. Jadłyśmy ślimaki w Dordogne i słodycze w porcie Kopenhaga. Stałyśmy z rozdziawionymi ustami pod żyrandolem Josephine Baker w jej francuskim château pełnym nietoperzy. Przepływałyśmy z piskiem przez wodorosty w Danii i kupiłyśmy nasze pierwsze dorosłe damskie buty w londyńskim butiku.
Jak dotąd tylko dwa razy się rozdzieliłyśmy. Po raz pierwszy, gdy ruszyłam w Himalaje, a później, gdy Annabel wyjechała na staż do Nowego Jorku, gdzie pracowała w niewielkim domu mody specjalizującym się w strojach ślubnych. Ledwo zdążyła wrócić, kiedy w nasze życie wkroczył rak, chociaż z perspektywy czasu widać, że obie mogłyśmy dostrzec pierwsze sygnały ostrzegawcze. Pojechałam do niej w grudniu, dzięki czemu razem obchodziłyśmy święta i witałyśmy nowy rok. Była trzy przecznice i dwa Starbucksy ode mnie, kiedy z mozołem pokonywałam ciągnące się w nieskończoność schody miejskiego metra. Ale oczywiście zabawa o pierwszej w nocy w sylwestra, kiedy przede mną stał przystojny nowojorczyk, nie była w moim stylu. Wzięłam jego wizytówkę i w niedzielę rano poszliśmy razem do MoMa, a następnie spędziliśmy popołudnie w Pastis, by zakończyć dzień romantyczną kolacją z mnóstwem czerwonego wina. Nazajutrz obudziłam się, kaszląca i pokryta potem, w Lower East Side. Wciąż jeszcze było ciemno, kiedy po cichutku zamknęłam za sobą drzwi. O ósmej rano stałam już w drzwiach mieszkania Annabel.
To druga wizyta chłopaków u mnie. Poprzednim razem Jan przyniósł mi lizaka w kształcie serca, a Jochem bukiet kwiatów. Oczywiście Jan tak teraz, jak i wtedy, przytargał stertę pism o modzie. Za każdym razem, kiedy do sali wchodzą pielęgniarki, każąc im trzymać ręce z dala ode mnie, robi się niezłe zamieszanie.
Dzisiaj to Bas podłącza mnie do kroplówki. Kiedy wyjmuje igłę, Jan i Jochem raptownie się zmieniają. Milkną i ostrożnie odchodzą na bok. Nagle obaj przestają żartować. Nie jestem już jedną z nich; teraz jestem chorą rozdymką złapaną na haczyk kroplówki.Sobota, 5 lutego
Rozlega się pukanie. To ten nieczuły kutas z pulmonologii, który powiedział mi, że mam raka. Biedak, to nie jego wina, że miał pecha i zastępował w tak szczególnym dniu mojego ukochanego doktora K. Drgam wystraszona, kiedy nagle rozsuwa zasłonę, która oddziela moje łóżko od reszty szpitala (i wszystkich tych drepczących, wymiotujących i krzyczących wokół mnie pacjentów). Chce wiedzieć, jak leci. Poza mdłościami i głową spuchniętą od leków, którymi mnie faszerujecie? Odpowiadam, że wszystko gra. Nie wiem czemu, ale mówię tak wszystkim, którzy mnie o to pytają.
Odchodzi i pojawia się wysoka postać doktora L., a za nim cały tłum innych lekarzy. Wchodzą bez ostrzeżenia i otaczają moje łóżko. Kilkanaście par oczu wpatruje się we mnie badawczo. Nie cierpię, kiedy ich przyprowadza. Wstydzę się i czuję niezręcznie. Mam wrażenie, jakbym była królikiem doświadczalnym. Po prostu wchodzą, zajmują miejsca i się na mnie gapią.
– Dzień dobry, chcemy ci się przyjrzeć – mówi doktor L.
Ślepa nie jestem. Przyglądam się tej osobliwej zbieraninie lekarzy z onkologii i hematologii, wypatrując doktora McDreamy, który był tak miły i pomógł mi opuścić halkę na drżące plecy tego dnia, kiedy wypompowywał ze mnie płyn, gdy jeszcze nie było wiadomo, że cała rodzina nowotworów zadomowiła się w moich płucach. Poprawka: w błonie otaczającej moje płuca zwanej opłucną. Tego, który przychodził do mnie codziennie i pytał o Annę Kareninę. Nie znajduję go jednak wśród nich.
Dzisiaj dostrzegam w doktorze L. coś dziwnego. Otóż uśmiecha się. Pierwszy raz, odkąd go poznałam.
– Mam dwie dobre wiadomości. Pierwsza: z laboratorium przyszły ostateczne wyniki. Twoje kości są z pewnością czyste. Druga: przyjrzeliśmy się raz jeszcze twoim zdjęciom i doszliśmy do wniosku, że rak zaatakował tylko opłucną. To znaczy, że na razie ogranicza się do klatki piersiowej i jeszcze nie dotarł do brzucha. Kłuciem, które czujesz w okolicach wątroby, nie trzeba się przejmować. Istnieje wprawdzie ryzyko przerzutów, ale nie z organu na organ, a to pozwala na o wiele bardziej optymistyczne rokowania.
Cisza. Nie do końca rozumiem, co właśnie mi powiedział. Kości, przerzuty z organu na organ, klatka piersiowa? Jednak mama wydaje wysoki okrzyk i zaczyna płakać. Powoli dociera do mnie, że to płacz radości. To dobre wiadomości. Naprawdę dobre wiadomości! Doktor L. powiedział, że moja wątroba jest czysta – a właśnie sobie przypomniałam, że jeśli rak zaatakuje wątrobę, kończy się to zwykle przeprowadzką na cmentarz.
Uśmiecham się radośnie. Mama ściska mnie za rękę.
– Czeka cię długie leczenie – ciągnie doktor L. – Pięćdziesiąt cztery tygodnie chemioterapii. Na razie będziesz przychodzić każdego tygodnia. Potem co trzy tygodnie. Wychodzisz do domu na weekend. Widzimy się w poniedziałek.
Jeszcze długo po jego wyjściu mama płacze ze szczęścia.Czwartek, 17 lutego
Siedzę na krześle i patrzę w lustro na kobietę stojącą za mną. Przeczesuje to, co zostało z moich włosów. Kępki spadają na ziemię.
Kupowanie peruki to dla mnie nie pierwszyzna. Nigdy jednak nie pomyślałabym, że przyjdzie mi ją kupować dla siebie. W zeszłym roku moja matka przechodziła przez to samo piekło, gdy miała raka piersi. Zachowałam same niedobre wspomnienia przerażających głów manekinów, elektrycznych maszynek do golenia i sprzedawczyń całkowicie pozbawionych uczuć. Matka zawsze zbierała włosy w kok. Teraz jej włosy są krótkie i ciemne, dopiero zaczynają odrastać.
Kupiła orzechową perukę, która przypominała włosy, z którymi musiała się pożegnać. Rzadko ją nosiła, wolała mieć na głowie chustkę. Nigdy jej tego nie powiedziałam, ale dla mnie ta peruka zawsze wyglądała nienaturalnie na jej głowie. Przeszła dwie operacje, po czym przez pięć tygodni miała naświetlania, a w końcu chemioterapię w tym samym szpitalu, którego ja teraz jestem pacjentką. To był okropny czas dla nas wszystkich. To, co mówili lekarze, stawało się coraz bardziej przerażające. Ostatni etap był najgorszy. Chemia i śmierć wydawały się blisko ze sobą związane.
Kiedy obudziłam się tego ranka, zobaczyłam na poduszce włosy. A na szczotce zostały całe kępki. Rozpacz w łazience. Stara dobra Hanneke miała rację. Minęły trzy tygodnie.
Czuję się łysa, nawet jeśli dla wszystkich innych moje włosy wyglądają tak jak zwykle. Wczoraj nawet myślałam, że wyglądają całkiem ładnie, chociaż nigdy jakoś szczególnie ich nie lubiłam. Delikatnie przeczesuję je palcami i w dłoniach zostają mi ich całe kępki. Patrzę na szczotkę leżącą na umywalce, jakby była wcieleniem zła. Ale to nie ona jest złem, ale lustro. Włosy będą mi teraz same wypadać, czy je czeszę, czy nie. Setki kosmyków naraz. Gdy się baczniej przyglądam, widzę pierwsze prześwity. Wygląda na to, że wczorajszy dzień to odległa przeszłość. Najwyższy czas kupić perukę.
Zabawne, ale nie pamiętam, żeby kiedyś jakakolwiek pielęgniarka mówiła o tym, że strata włosów boli.
Sklep z perukami mieści się w głównym holu szpitala. To duża wygoda dla pacjentek onkologii, które mogą tu zajść zaraz po odpięciu od kroplówki. Obok mnie siedzą moja matka, siostra i Annabel. Wszystkie milczymy i czujemy się niezręcznie. Dopiero Annabel łagodzi napięcie, przymierzając jedną z peruk. Śmiesznie wygląda. Wybuchamy śmiechem.
Sprzedawczyni wyjmuje z pudełka perukę. Głowa do góry, Sophie!, próbuję dodać sobie otuchy, jednak nie udaje mi się ta sztuka.
– Codziennie wypadają mi garściami – skarżę się kobiecie rozczesującej moje włosy. Patrzy na mnie w lustrze. Przyniosłam jej swoje zdjęcia, żeby wiedziała, jak chcę wyglądać. To fotografie, które trzy tygodnie temu zrobił mi Martijn. Wtedy miałam jeszcze bujną fryzurę. W miarę jak moje włosy przegrywają z chemioterapią, coraz mniej przypominam dziewczynę z tych zdjęć. Fotografie leżą na stoliku obok folderu reklamowego z perukami i próbki blond włosów, którą sprzedawczyni przed chwilą tam położyła. Może coś takiego? Nie, zupełnie nie. Wszystkie te fryzury sprawiają, że czuję się jak drag queen, a kiedy sprzedawczyni prezentuje mi długie ciemne włosy, przypomina mi się gitarzysta Guns N’ Roses. Pasowałyby do MTV, ale nie na moją głowę. Kompletna klęska.
Patrzę na siostrę, która ciemne włosy upięła w kok. Wygląda prześlicznie. Podobnie jak ja lubi podpinać włosy do góry i zaczesywać do tyłu. Patrzę na czarne grube włosy Annabel, potem znów na lśniące włosy siostry, potem na krótką czuprynę matki i z powrotem przenoszę wzrok na te żałosne resztki na mojej głowie. Wspominam ostatnie trzy tygodnie, ale wciąż nie mogę załapać, co ja tutaj robię.
Chcę uciec, ukryć się w bezpiecznych czterech ścianach swojego domu. Nie tyle przed chorobą, ile przed reakcjami ludzi wokół, które potwierdzają to wszystko, o czym pragnę zapomnieć. Sąsiedzi patrzący ze współczuciem. Facet ze spożywczaka wkładający mi ukradkiem do koszyka dodatkowe opakowanie witamin. Przyjaciele mocno mnie ściskający. Członkowie rodziny płaczący wraz ze mną. Patrzę w lustro błyszczącymi oczami i pozwalam sprzedawczyni krzątać się przy mnie. Majstrować przy moich włosach. Z moich pełnych ust zostaje tylko smutna kreska przecinająca twarz. Im więcej peruk kładzie mi na głowie, tym ta kreska staje się cieńsza i tym większe czuję zagubienie. Wyglądam totalnie beznadziejnie.
W końcu z braku laku wybieram perukę, w której w ogóle nie przypominam siebie. Jest okropna i strasznie niewygodna.
Kobieta przemawia do mnie pocieszająco:
– Minie trochę czasu, zanim zacznie się pani w niej dobrze czuć. Peruka nigdy nie leży dobrze od pierwszego dnia, ale w końcu się pani z nią oswoi, a za dwa tygodnie będzie ją pani uwielbiać.
Twierdzi, że zajmuje się sprzedażą peruk od dwudziestu lat i jest jedną z nielicznych, które oferują najmodniejsze peruki prosto z Japonii.
– To właśnie stamtąd pochodzą wszelkie nowinki. Wymarzone dla młodych dziewcząt takich jak pani.
Najmodniejsze? Dla młodych dziewcząt? Ta peruka to anachroniczna fryzura typu ul. Wyglądam w niej jak dziewczyna o imieniu Stella, która pije białe wino, a w weekendy gra w golfa. To nie ja. To jakaś spięta snobka. Próbując znaleźć perukę, w której będę jak najbardziej przypominać siebie, skończyłam w czymś, w czym w ogóle nie wyglądam jak ja. Jak to się mogło stać?
Odwracam się do matki i widzę, że ona również jest bliska łez.
W windzie przeglądam się w lustrze, ale widzę jakąś nieznajomą.