Dziś zanucę ci kolędę - ebook
Dziś zanucę ci kolędę - ebook
A jak brzmi Twoja ulubiona kolęda?
Hania nie wie, jakim cudem dała się wmanewrować w wieczorne kolędowanie połączone ze zbieraniem datków. W jednej chwili podawała herbatę wiecznie niezadowolonej teściowej, a w drugiej była osiołkiem nucącym pastorałki. Gdyby tylko lubiła śpiewać. Albo chociaż umiała...
Przemierzając zasypane śniegiem miasteczko, szybko jednak pojmuje, że w kolędowaniu najważniejsze wcale nie są czysty głos czy idealna znajomość tekstu. Liczą się obecność i niespieszne rozmowy z drugim człowiekiem.
Każdy dom i każda rodzina kryją swoje niepowtarzalne historie. Wystarczy tylko znaleźć czas i dobrze się wsłuchać, żeby je poznać.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67461-53-5 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stara plebania sprawiała wrażenie pogrążonej w głębokim śnie. Pochylony ku ziemi budynek z rdzawej cegły przypominał zmęczonego życiem starca, który przycupnął gdzieś przy drodze, by dać odpocząć strudzonym stopom i nabrać sił przed dalszą wędrówką. Stara plebania opustoszała wiele lat wcześniej, zniknęła w cieniu pnących się w górę murów innego budynku. Nowego, zapewniającego przestrzeń i wygodę. Powoli zarastała bluszczem, pokryta kurzem i pajęczynami. I choć była regularnie sprzątana i wietrzona przez parafian porządkujących okolice kościoła, to zawsze wydawała się zaniedbana. Pojawiły się nawet głosy, by rozebrać zniszczony budynek, ściąć drzewa porastające ogród otoczony zmurszałym płotem, teren wyrównać, a potem sprzedać i uzyskane środki przeznaczyć na remont kościoła albo pomoc potrzebującym, lecz wśród debatujących nad przyszłością starej plebanii wciąż przeważali ludzie darzący to miejsce sentymentem, wspominający odbywające się w dusznych salkach katechezy i beztroskie dni dzieciństwa, gdy jednym z większych wyzwań dnia było zakradnięcie się do sadu sędziwego proboszcza na słodkie antonówki i śliwki węgierki.
Na spadzistym dachu pokrytym grubą pierzynką śniegu złocistymi smugami kładły się promienie zachodzącego słońca. Wszechobecna biel otulająca zarośla, pagórki i zagłębienia ogrodu porośniętego sękatymi drzewami owocowymi skrzyła się jak maleńkie klejnoty. Na wydeptanej ścieżce przysiadł bury wróbel i nastroszył piórka. Gdy zaskrzypiała pchnięta furtka, wzniósł się i odleciał w kierunku rosnącego nieopodal krzaku głogu.
Na ścieżce prowadzącej do wejścia pojawiły się dwie osoby.
– To tutaj?
– Tak, karton z kostiumami powinien być w mniejszej sali. Przejrzymy stroje i zabierzemy te, które się nadadzą. Mogą być zniszczone, ale mam nadzieję, że wystarczy kilka drobnych napraw. Trzeba je też będzie wyprać albo wyczyścić.
– Ale najpierw znaleźć. Myślisz, że są tutaj myszy? – W głosie pojawiła się nuta niepokoju.
– Nie, nie! Gospodyni proboszcza prędzej by sobie rękę odjęła, niż pozwoliła, by na starej plebanii zalęgły się gryzonie! A i kot naszego księdza codziennie robi obchód włości. No, to wchodzimy... Ostrożnie, tu pod śniegiem jest jeszcze jeden schodek.
Zazgrzytał klucz przekręcany w starym zamku, popchnięte drzwi otwarły się z niechętnym skrzypnięciem. Wraz z przybyszami do środka wślizgnął się powiew mroźnego późnopopołudniowego powietrza. W wąskim przedsionku panował półmrok rozpraszany jedynie smugami szarawego światła padającymi przez zmatowiałe szybki w drzwiach. W środku unosił się zapach kurzu, wosku i drewna, a także ulotna woń czegoś niezidentyfikowanego, niosącego skojarzenie z suszonymi ziołami lub zeschniętymi płatkami kwiatów. Jeden z przybyszów wyciągnął rękę ku ścianie i po chwili przedsionek zalała jasność. Dłoń wskazała jedne z dwóch podobnych drzwi.
– Tam, w tej salce.
Skrzypnęły kolejne drzwi, pstryknął następny kontakt, a długi pokój o żółtych ścianach i wąskich oknach udekorowanych żakardowymi firankami odsłonił przed oczyma przybyszów swoje skarby. Czegóż tu nie było! Stare obrazy podpierały ściany, a uwiecznieni na nich święci wstydliwie kryli swe oblicza w mroku, wazony pięły się wysokimi wieżami, a naręcza sztucznych kwiatów tworzyły barwne wysepki to tu, to tam. Na półkach zalegały sterty obrusów i serwet, pudła ze sfatygowanymi ozdobami choinkowymi mieszały się z kartonami wypełnionymi szarfami do przystrajania świątyni z okazji Pierwszej Komunii Świętej. Do tego instrumenty muzyczne, regał pełen pożółkłych książek i śpiewników, przebrania jasełkowe na długim relingu i reflektor.
– Mam karton z kostiumami! – Triumfalny okrzyk poniósł się echem po pokoju. – Zobaczmy... Jest Józef, tylko broda jakaś licha, trzeba będzie perukę dopasować. Szata Maryjki, trzej królowie, pastuszek, anioł... skrzydła połamane, trzeba naprawić, jeśli się da, a jeśli nie, zrobić nowe! O, i diablisko! Diablisko jak malowane, aż mnie dreszcz przechodzi! Śmierć... Kosa by się przydała, może gdzieś w kącie stoi? Musimy się jeszcze rozejrzeć... I za Jezuskiem. Była lalka, bobas owinięty w chustę, ale nie widzę...
– Może gdzieś tu obok, w innym pudle?
– Przejrzyj, proszę, pudła stojące wyżej, a ja poskładam te kostiumy.
– Nic tu nie ma.
– Trudno. Zabierzmy to, co jest, i przyjrzyjmy się w lepszym świetle, co trzeba zreperować, a co zastąpić nowym.
Zaszeleściły pakowane do kartonu kostiumy, zadudniły kroki zmierzające do wyjścia, zgrzytnął przekręcany klucz. Stara plebania na powrót pogrążyła się w półmroku, ciszy i śnie zakłócanymi jedynie wędrówkami kota księdza proboszcza i swawolami małego wróbla dokazującego na parapecie. Nad kominem z nadkruszonej zębem czasu cegły rozbłysła srebrzysta gwiazda, która w kolejnych dniach miała towarzyszyć kolędnikom w ich rozśpiewanej wędrówce.Hania
Nad krawędzią rondla zabulgotała woda. Hania rzuciła się ku gazówce, ale było za późno: płyn z głośnym sykiem spłynął na palnik i zgasił płomień. Po kuchni rozszedł się charakterystyczny gryzący zapaszek. Palce Hani odruchowo zacisnęły się na uchwycie naczynia, a gdy przeszył je dotkliwy, piekący ból, szybko się cofnęły.
– Jasna cholera! – warknęła, wyciągając drugą, niepoparzoną rękę do pokrętła.
Woda wymieszana z niedogotowanym ryżem opadła w głąb rondla, lecz płytę gazową znaczyły już brzydkie, śluzowate zacieki. Minie rok, zanim to doszoruję, pomyślała z goryczą, szukając wzrokiem kuchennej ściereczki. I jak to jest, że człowiek stoi nad garnkiem, miesza, zaklina, by się gotowało szybciej, i nic, a wystarczy odwrócić się na pięć sekund, by sięgnąć po pęczek natki z lodówki, i od razu wykipi?
Ostrożnie przestawiła rondel na sąsiedni palnik, włączyła gaz i przemieszała brejowaty kleik. Później spróbowała choć z grubsza usunąć zabrudzenia zwilżoną gąbką. Skrzywiła się, gdy przypadkowo dotknęła poparzonego miejsca, i podniosła dłoń do oczu, by przyjrzeć się zaczerwienionym bąblom. Trzeba to czymś odkazić, przemknęło jej przez myśl.
Zza drzwi dobiegło radosne pogwizdywanie.
– Kiedy obiad? – Szymon wetknął głowę do kuchni.
– Zaraz – burknęła niegrzecznie.
– Kiszki mi marsza grają, a mama...
– Wiem! Cierpliwości! Nie rozdwoję się! – wybuchła Hania.
Szymon zamrugał zdziwiony, po czym otworzył szerzej drzwi i wślizgnął się do kuchni.
– Co się dzieje? Co tam masz?
– Nic... – mruknęła, chowając rękę za siebie. – Odruchowo złapałam za rączkę od rondla i...
– Oparzyłaś się? Boli?
– Nie, cholera, łaskocze!
– Włożyłaś pod zimną wodę? Pokaż! Gdzie apteczka?
– Tam, gdzie zwykle.
– Hanka... – westchnął. – Dobra, sam znajdę.
Obserwowała spode łba, jak Szymon przetrząsa kolejne szafki. Oczywiście, że nie wiedział, gdzie trzymają domową apteczkę. Podobnie jak herbatę, pojemniki na cukier i sól albo zapasowe baterie. Nie interesował się tym. Przecież wystarczyło przyjść do niej i powiedzieć, że potrzebuje się tego lub tamtego. Mimo że musiała przyznać, iż sporo w tym jej winy, widok miotającego się po kuchni męża przyprawił ją o uczucie satysfakcji. I dopiero wypadające pudełko na przybory do szycia i rozsypujące się po kuchni guziki sprowadziły otrzeźwienie. Przecież będzie musiała to posprzątać. Po swojemu, by wiedzieć, co gdzie ma, i upewnić się, że nic nie zostało na podłodze.
– Nad lodówką – podpowiedziała, a Szymon pokręcił głową z dezaprobatą.
– Mogłaś powiedzieć od razu.
– Mogłam – zgodziła się.
Mąż potrząsnął buteleczką z płynem antyseptycznym, po czym odstawił ją na blat i sięgnął po pudełko z rumiankiem. Wyjął z kartonika dwie saszetki i zapytał:
– Mama prosiła, żebyś zaparzyła jej coś na żołądek. To będzie dobre? – Hanka wzruszyła ramionami. – Nie rozumiem, dlaczego na wszystkich się wściekasz. Skoro nie chciałaś iść, trzeba było się nie zgłaszać!
– Nie zgłaszałam się! – odparła. – Wytypowano mnie, bo spóźniłam się na cholerną wywiadówkę! A spóźniłam się, ponieważ ty nie mogłeś się wcześniej urwać z pracy, a twoja mama nie chciała zostać sama z dziećmi, bo Pawełek może się rozpłakać i co ona wtedy zrobi! Naturalnie matki z trójki klasowej uznały, że jeśli ktoś ma reprezentować naszą klasę, to właśnie ja. Przecież nie chodzę do pracy, całymi dniami siedzę w domu z dziećmi, cóż mam innego do roboty? Oczywiście, nic nie robię! Mam mnóstwo czasu! – uniosła się. – Wszyscy tak uważają i nie mam na myśli tych wyfiokowanych... – urwała i bezwiednie uderzyła poparzoną dłonią o kolano. Pod powiekami zapiekły ją łzy.
Szymon opuścił dłoń, w której trzymał saszetki rumianku, i spojrzał na żonę spod wysoko uniesionych brwi.
– Oho, coś mi mówi, że tu nie chodzi ani o kolędę, ani o poparzoną dłoń...
Hania spuściła głowę. Co miała powiedzieć? Skłamać? Ależ skąd, kochanie! To tylko chwilowy spadek nastroju spowodowany koniecznością wyjścia z domu w mroźny, grudniowy wieczór. A może w końcu wyrzucić z siebie to, co zbierało w niej od kilku tygodni, a może nawet miesięcy, rosło, aż w końcu pękło i wylało się gorzkim strumieniem? Zwrócić uwagę, że od bardzo dawna nie miała chwili wytchnienia, bo ciągle ktoś czegoś od niej chciał? Wykrzyczeć, że teściowa przesadza, rozsiadając się wygodnie przed telewizorem i oczekując, że wszystko podstawi się jej pod nos? „Przydałoby się wypić herbatkę na rozgrzanie, Haniu!” „Napiłabym się kawy, Haniu!” „Zostało jeszcze trochę makowca? Może byś mi przyniosła, Haniu?” „A gdzie moja kamizelka? Położyłam ją na koszu z brudną bielizną, nie chciałoby ci się jej przeprać?” Momentami Hania miała wrażenie, że teściowa testuje jej cierpliwość i coraz częściej przyłapywała się na tym, że kusi ją, by powiedzieć „nie”. Choćby tylko po to, żeby zobaczyć minę starszej pani.
Dusiła jednak tę pokusę, ponieważ wiedziała, że matka Szymona jest pamiętliwa. Nie chciała zatargów w rodzinie. Poza tym naprawdę lubiła teściową... zazwyczaj. Cieszyła się na myśl o wspólnie spędzonej Gwiazdce. Rzecz w tym, że Krystyna przyjechała do nich już w połowie grudnia i póki co nie planowała powrotu do domu, chociaż za trzy dni wypadał sylwester.
Nie mam siły, pomyślała teraz. Całe święta marzyłam, by zaszyć się w kącie, z kubkiem herbaty, puchatym kocem i książką... Poczytać. Przymknąć oczy i delektować się spokojem, bezczynnością i odpoczynkiem. Ale jak mogło się udać, skoro była gospodynią, która musiała dbać, nadskakiwać, usługiwać? Skoro biorąc do ręki filiżankę i puszkę z pierniczkami, napotykała wyczekujące spojrzenie teściowej?
„Proszę”, podsuwała Krystynie zaparzoną kawę.
„O, nie. Ta dla mnie za mocna”.
Więc odstawiała filiżankę i parzyła świeżą.
I zaraz odzywał się Szymon: „Zaparz i dla mnie, skarbie”.
„Sam sobie zaparz”, wycedziła raz przez zęby, a pokój wypełniła chmura urazy.
„Weź moją”, Krystyna podsunęła synowi nietkniętą porcję, wzdychając przy tym teatralnie. I Hania się wycofała, mówiąc, że żartowała, i po raz kolejny nastawiła kawiarkę. Mąż cmoknął ją w policzek z uśmiechem i siorbnął kawy. A kiedy Hania uniosła filiżankę do ust...
„Mamo, wytrzyj mi pupę!”
Gdy wróciła z łazienki, kawa była zimna, a na dnie puszki zostało zaledwie kilka okruchów korzennych ciasteczek.
I tak jest ciągle, myślała, walcząc ze łzami. Miotała się między kuchnią, salonem a pokojem dzieci, żonglowała obowiązkami, przestawiała czynności jak klocki układanki, byle zmieścić wszystko w planie dnia. A gdzie czas dla niej? Miała nadzieję, że chociaż z kolędowaniem jej się upiecze. Od wywiadówki minęło kilka tygodni, nikt się nie odzywał, słóweczkiem nie zająknął, więc sądziła, że zapomniano o tym absurdalnym pomyśle! A tu przed południem zadzwonił telefon i radosna jak skowronek kobieta poinformowała ją o miejscu zbiórki.
– Mam dla ciebie kostium! – ćwierkała. – Będziesz zachwycona!
Wątpię, pomyślała Hania i przeklęła w duchu swój brak asertywności. Gdyby była śmielsza, tupnęłaby nogą na tamtej wywiadówce albo powiedziałaby nieznajomej, gdzie może sobie wetknąć pomysł chodzenia po obcych domach i śpiewania kolęd.
– Haniu... – Szymon przykucnął obok krzesła, na którym siedziała, i delikatnie ujął jej rękę. – Daj, opatrzymy ci łapkę...
– Mówisz do mnie jak do Pawełka... – żachnęła się, ale nie potrafiła zdusić uśmiechu cisnącego się na wargi.
– Masz najpiękniejsze łapki pod słońcem! – Z czułością ucałował koniuszki jej palców, po czym skrzywił się komicznie. – Chociaż pachną cebulą...
Roześmiała się i żartobliwie pacnęła go w ramię.
– Wiem, że przez wizytę mamy masz więcej pracy i jesteś zmęczona. Rozumiem to.
– Naprawdę?
– Oczywiście. Do tego ta kolęda... Myślę, że powinnaś się z tego wymiksować. Powiedz, że jesteś chora, nikt nie będzie miał pretensji.
– Przecież jestem zdrowa.
– Pociągasz nosem. Masz katar.
– Dobrze wiesz, że to nie katar. Po prostu trochę się rozkleiłam.
– Ale...
– Przestań – przerwała mu łagodnie. – Nie chcę kłamać ani szukać wymówek. Czekają na mnie. Obiecałam, więc pójdę. Przynajmniej dziś.
– W porządku – westchnął. – Kiedy wrócisz? Dzieci będą czekały na wieczorne czytanie.
Więc im poczytaj, miała na końcu języka, lecz zamiast tego powiedziała:
– Nie wiem, Szymku. Nigdy w czymś takim nie uczestniczyłam i nie mam pojęcia, jak to wygląda. Może będziemy się obijać od drzwi do drzwi i wkrótce będę z powrotem? Trudno mi sobie wyobrazić, że ludzie witają z otwartymi ramionami kogoś, kto ich nachodzi, gdy odpoczywają po ciężkim dniu pracy, zmusza do wysłuchania kolęd, a na koniec jeszcze podsuwa puszkę, kwestując na szkołę i parafię! – Westchnęła.
– Zaraz, zaraz... – Szymon podniósł się z klęczek i odstawił apteczkę na blat szafki. – Przecież ty nie cierpisz śpiewać, Haniu!
– A nawet gorzej! – Łypnęła na niego ponuro, pocierając okolice oparzenia. – Nie potrafię!
Szymon wybuchnął śmiechem, a Hania, choć wcale nie było jej wesoło, zawtórowała mu urywanym chichotem. Później mąż wziął ją w objęcia i mocno przytulił. Kiedy musnął wargami jej skroń, poprosiła:
– Powiedz dzieciom, żeby myły ręce. Za chwilę siadamy do stołu. I zostaw ten cholerny rumianek. Zaraz go zaparzę.
Gdy reszta rodziny zasiadła do posiłku, Hania zamknęła się w sypialni i usiadła na łóżku. Rozmyślała o swoim wybuchu, o przedłużającej się wizycie teściowej, zmęczeniu i perspektywie marszu przez zaśnieżone miasteczko z grupą poprzebieranych, zupełnie obcych ludzi. Potrafiła to sobie wyobrazić: rozjaśnioną bielą śniegu noc, ciemne kontury domostw na tle granatowego nieba, migające w oknach choinki, śmieszne dekoracje zdobiące ganki i balkony, złocistą poświatę padającą z uchylających się drzwi. Może to mój sposób na chwilę oddechu?, pomyślała. Spróbuję, choćby tylko dziś. Jeśli to nie dla mnie, powiem, że więcej nie przyjdę. Nie będę się zasłaniać cieknącym nosem. Powiem, jak jest: że domowe obowiązki zaprzątają całą moją uwagę i nie jestem w stanie wygospodarować czasu!
Ubrała się ciepło, zarzuciła grubą kurtkę, a na uszy naciągnęła włóczkową czapkę podszytą polarem. Dzień był słoneczny, więc o zmroku pod roziskrzonym niebem rozpanoszył się mróz. Nie chciała przemarznąć, bo to naprawdę zakończyłoby się cieknącym nosem. W drodze do drzwi wyjściowych zajrzała do kuchni. Jedynym śladem po spożywającej tu chwilę wcześniej obiad rodzince była sterta talerzy w komorze zlewozmywaka. Z pokoju dziennego dobiegał cichy szmer telewizora. Teściowa oglądała Teleexpress, Szymon drzemał nad gazetą. W pokoju dziecięcym Zosia kartkowała Anaruka. Nie wyglądała na zachwyconą lekturą. Pawełek bawił się traktorem, którego znalazł pod choinką. Ciągnik piął się po stromiźnie usypanej z dziecięcych bluzek, swetrów i skarpetek, wydając przy tym ustami chłopca pierdzące odgłosy. W odzieżowym pagórku Hania rozpoznała kupkę poskładanego wcześniej prania i jęknęła w duchu. Pożegnała dzieci słodkimi buziakami i ruszyła do wyjścia.
Zamykała już drzwi, gdy z salonu dobiegło niecierpliwe: „Haniu!”.
Zawahała się, ostatecznie stwierdziła jednak, że równie dobrze teściowa może zawołać: „Szymku!”. Lub po prostu podnieść się z fotela i przynieść sobie to, czego potrzebuje.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------